Jak jest po tamtej stronie? Ci, którzy przeżyli śmierć kliniczną, twierdzą, że lepiej niż po tej. Ale czy mamy wierzyć ich wizjom?
– Ile razy ja już umierałem? - kaskader Krzysztof Fus próbuje podliczyć. I wychodzi mu, że ze wszystkich aktorów, których zastępował na planie, gdy trzeba było umierać, większość już nie żyje, w tym Cybulski, Perepeczko, Holoubek. Za każdego ginął po kilka razy.
Fus tak się obył z umieraniem, że aż trzykrotnie był w stanie śmierci klinicznej. Za pierwszym razem po tym, gdy wyleciał z kolejki na Kasprowy. Miał tylko zeskoczyć na najbliższą gałąź drzewa, a spadł na ziemię. Był bez zabezpieczenia.
– Życie mi przez głowę przeleciało: matka, koledzy, to, co przeżyłem, ale i to, co dopiero mogłoby mi się zdarzyć – opowiada Fus. – Na przykład wydawało mi się, że trzymam córeczkę na rękach. Nie miałem żadnej córki, ale zawsze marzyłem, żeby mieć. Znalazłem się w tunelu, którego ściany pulsowały, a w głębi widać było rozproszone światło. Coś mnie popychało do przodu, miałem wrażenie, że jeszcze trochę i tunel się skończy. Poczułem ciepło na czole, później to ciepło ogarnęło mnie całego. Ale to było dziwne, bo czując ciepło, nie czułem ciała. Leżało bez ruchu na ziemi. Było bez związku ze mną – wspomina. Obudził się w szpitalu z krwiakiem mózgu. Dwa późniejsze wypadki też były na planie i też mniej więcej tak przebiegały: tunel, opuszczenie ciała, żadnego lęku, wręcz uczucie szczęścia, aż przychodził czas wybudzenia.
– Powrót do ciała zawsze jest bolesny, niekomfortowy – mówi Jerzy Rastawicki, politolog. Sam nigdy śmierci klinicznej nie przeżył, ale prowadzi fundację Nautilus zajmującą się zjawiskami niewyjaśnionymi i od 20 lat gromadzi świadectwa ludzi, którym zdarzyło się balansować na granicy życia. Rastawicki zauważył wiele wspólnych elementów.
– Najczęściej: człowiek wisi nad swoją cielesną powłoką. Dziwi się: ja tu czy tam? Patrzenie z góry na własne ciało jest na ogół rozczarowaniem. Każdy wcześniej wydawał się sobie ładniejszy, to, co widzi, wydaje się obce. Zdarza się, że jak na filmie leci mu przegląd życia. To nie są sceny, które mogłyby się wydawać najważniejsze: ślub, pierwsza praca. Nic z tych rzeczy. Na ogół to jakieś drobne zdarzenia, spotkania z kimś, komu pomogli, okazali zainteresowanie – opowiada.
Stałym elementem jest tunel. Większość osób mówi, że na końcu tunelu jest światło. Dążą do tego światła, mając poczucie, że to droga do granicy, po której przekroczeniu nie ma już powrotu. Ale to nie jest też granica, za którą nic już ich nie czeka. – Pytanie, czy jest życie po śmierci, jest pytaniem niewłaściwym, nieporozumieniem – mówi Rastawicki. Dla niego to oczywiste, że nie przestaniemy żyć, gdy umrzemy.
Gdy bakterie jedzą mózg
Ludzie na całym świecie co rusz dostarczają fascynujących relacji z tego, co ponoć widzieli i czuli, gdy wydawało się, że są już na tamtym świecie. W USA w ubiegłym tygodniu wyszła książka „Proof of Heaven: A Neurosurgeon’s Journey into the Afterlife” (Dowód nieba: podróż neurochirurga w życie po życiu). Doktor Eben Alexander, neurochirurg z Harvardu, opowiada w niej o podróży, w którą wyruszył cztery lata temu.
Jeszcze przed premierą książki dr Alexander opisał swoje przeżycia w amerykańskim „Newsweeku”: „Obudziłem się bardzo wcześnie rano z niezwykle silnym bólem głowy. Po kilku godzinach cała moja kora mózgowa – ta część mózgu, która zawiaduje myślami i uczuciami, w gruncie rzeczy decydując o naszym człowieczeństwie – przestała działać. Lekarze ze szpitala w Lynchburgu w stanie Wirginia, do którego trafiłem, ustalili, że jakimś sposobem zaraziłem się bardzo rzadkim bakteryjnym zapaleniem opon mózgowych, na które chorują prawie wyłącznie noworodki. Bakterie E.coli przeniknęły do płynu mózgowo-rdzeniowego i zjadały mi mózg”.
Przez siedem dni leżał w głębokiej śpiączce, ciało nie reagowało na bodźce. Dziś pisze, że jako lekarz wie, co się dzieje w mózgu, kiedy ludzie są bliscy śmierci, i że wcześniej nie brał serio opisów ich doświadczeń z przebywania poza własnym ciałem. Tymczasem sam – jak twierdzi – leżąc w śpiączce, znalazł się w krainie wielkich różowobiałych chmur, wyraźnie odcinających się od ciemnogranatowego nieba. Ponad nimi stada przezroczystych, migotliwych stworzeń przecinały niebo, ciągnąc za sobą smugi podobne do serpentyn. Istoty niepodobne do niczego, co doktor widział wcześniej. Wyższe formy istnienia. Przez większą część podróży, którą dr Alexander odbywał na skrzydłach kolorowego motyla, towarzyszyła mu piękna kobieta, która patrzyła na niego tak, że pomyślał: dla czegoś takiego warto było żyć. – To nie było spojrzenie romantyczne – wspomina lekarz. – Wykraczało ponad wszystko, co znamy na ziemi.
Opowieści dziwnych treści
– Nie ma powodu, by podważać to, co opisuje dr Alexander – mówi anestezjolog, prof. Romuald Bohatyrewicz. W szczecińskim Szpitalu Klinicznym, w którym pracuje, zdarza mu się słyszeć z ust pacjentów równie dziwne opowieści. – Mój kolega, lekarz, który uległ wypadkowi komunikacyjnemu i leżał na naszym oddziale wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej, później relacjonował, że widział mnie w zbroi, jeżdżącego konno między łóżkami. Ale też byłem przez niego widziany, jak tankowałem samochód w Londynie. A on był w tym samochodzie.
– Wszyscy mu tłumaczyli, że przecież ze mną w żadnym Londynie nie tankował. Pokazywaliśmy dokumentację medyczną: „Patrz, miałeś wypadek, leżysz tu od dwóch tygodni i nigdzie się nie ruszałeś”. Nie wierzył, patrzył osłupiały. „Nie róbcie ze mnie wariata” – prosił.
Profesora Bohatyrewicza odczucia doktora Alexandra zupełnie więc nie zaskakują. – Jednemu śni się lekarz na koniu, drugiemu kobieta na skrzydłach motyla – wyjaśnia. – Zdarza się mieć sen. Tylko po co się upierać, że to wszystko wydarzyło się naprawdę?
Profesor jest absolutnym sceptykiem. Gdy słyszy, że ktoś był w niebie, że ma teraz życie po życiu, myśli: halo, człowieku, przecież życie ci się nie skończyło, skoro żyjesz. – Nauka nie potrafi sobie z tym poradzić, więc się powszechnie z tego kpi – ubolewa Rena Marciniak-Kosmowska, redaktor naczelna magazynu „Czwarty Wymiar”. Jej zdaniem temat jest delikatny, ludzie wracając do życia po śmierci, na ogół wolą nie mówić, jak im tam było, żeby nie czuć się, jak ktoś, kto w opinii innych postradał zmysły.
– Musi być moje nazwisko? – dopytuje Piotr Jaskulski. Jest dyrektorem biura nieruchomości, zastanawia się, czy nie straci klientów, jeśli przeczytają, że jest jednym z tych, którzy szli przez tunel, widzieli światło i czuli tę niesamowitą inteligencję, to COŚ, czego doświadcza się po drugiej stronie. Miał 10 lat, gdy się topił. – Nie jestem w stanie opisać, jak wielką miłość i radość czułem. Nic mnie nie bolało.
Zaczęło dopiero, gdy jakiś mężczyzna wyciągnął go z wody. Wtedy, gdy już mógł złapać oddech, przyszedł potężny ból głowy. Długo bał się komukolwiek przyznać, co czuł i widział, gdy jego ciało było pod wodą. Dziś jest przekonany, że nie ma co się bać umierania, bo to nie boli
To samo światło w Bengazi
Doktor Teodor Królikowski, z wykształcenia socjolog, od 40 lat pracuje w szpitalach. Zaczynał jako pielęgniarz na opolskim oddziale intensywnej opieki kardiologicznej. Wówczas nie było takiej aparatury, jaka jest teraz, i ludzie często zapadali w stan śmierci klinicznej. Po reanimacji opowiadali ciekawe rzeczy. Pierwszą osobą, którą Królikowski nagrał na magnetofon marki Grundig, był 48-letni stolarz spod Opola. Mówił, że tam gdzie trafił w czasie, gdy go reanimowano, było wyjątkowo pięknie. Spotkał ludzi, których nie miał nadziei już zobaczyć. Na przykład kolegę, który zmarł na raka. Mieli razem zagrać w piłkę. I w ogóle było bardzo miło, aż szkoda porównywać tamten świat do tego, tu jest życie jakby drugiej kategorii – opowiadał stolarz. Żalił się Królikowskiemu, że czuł się stamtąd wypychany. Przykro mu było, że go nie chcą. Gdy wrócił, powiedział żonie, że jakby mógł, toby natychmiast wybrał się jeszcze raz.
Później Królikowski pracował w libijskim Bengazi, a po powrocie do Polski na oddziale, na który trafiali ludzie po zatruciach i wypadkach. – Poznałem relacje pacjentów z różnymi obrażeniami, z różnych kultur, o różnym wykształceniu i w różnym wieku, a opisy tego, co czuli, gdy ich życie było zagrożone, były podobne: tunel, światło, oddzielenie się od swego ciała, uczucie euforii, błogości. – Nikt mi nie mówił, że trzeba przejść przez bramy niebieskie. Nie słyszałem też, żeby ktoś był witany przez św. Piotra. Ale za to każdy powtarzał, że nie chciało mu się stamtąd wracać – opowiada.
– W mojej opinii to wytwór funkcji ośrodkowego układu nerwowego – mówi prof. Krzysztof Kusza, konsultant krajowy w dziedzinie anestezjologii i intensywnej terapii. Nie widzi w tym niczego, co mogłoby mieć nadprzyrodzoną naturę, być czymś nadbiologicznym, ponadfizycznym. – Mózg w takich przypadkach jest spowolniony. Czasami dochodzi przecież do obrzęków, bywa, że do niedotlenienia, stąd u ludzi mogą brać się różne odczucia, wizje – dodaje prof. Bohatyrewicz.
Miłe obrazy śmierci
Gdy dr Alexander po tygodniu wybudził się ze śpiączki, próbował opowiadać o doniosłości tego, czego doświadczył. Ale – szczególnie u kolegów po fachu – widział spojrzenia pełne uprzejmego niedowierzania. Zapowiedział jednak, że poświęci resztę życia na badanie prawdziwej natury świadomości i wyjaśnianie innym, że jesteśmy czymś znacznie więcej niż tylko naszymi mózgami. – Bardzo często śni mi się śmierć – opowiada Krzysztof Fus. – To zawsze są bardzo miłe obrazy. Raz widzę postać pięknej kobiety, innym razem puszyste obłoki, a czasami śmierć jest po prostu kolorowym konfetti.
źródło