Świadomie umieszczam ten temat w dziale "... i Inne proroctwa". Rok w rok ukazują się różne zestawienia i prognozy dotyczące międzynarodowego bezpieczeństwa na świecie. Oczywiście jest to jak wróżenie z fusów i bez głębokiej znajomości tematu w postaci doniesień wywiadowczych nie wyobrażam sobie tworzenia takich zestawień. Ale cóż, niektórzy "mają nosa" i potrafią dość trafnie określić przyszłe wydarzenia, ale zapewne z pomocą przecieków od służb, bo jakby inaczej?...
Najczarniejsze scenariusze na nadchodzące 12 miesięcy
2014 był najbardziej niespokojnym rokiem od lat, być może nawet od czasów zimnej wojny - głównie za sprawą konfliktu na Ukrainie, rosnących napięć na linii Rosja-Zachód i wojny z Państwem Islamskim. Co gorsza, kryzysy te w nadchodzących 12 miesiącach mogą wybuchnąć ponownie ze zdwojoną siłą. A nie są to jedyne zagrożenia rysujące się na horyzoncie w 2015 roku.
Z oczywistych względów nas najbardziej interesuje sytuacja za wschodnią granicą. Na Ukrainie wciąż tli się ogień konfliktu, który wkrótce ponownie może przerodzić się w wielki pożar. Konsekwencje tego odczujemy nie tylko my, ale również cała Europa. Jakby tego było mało, Kreml może wziąć na cel kolejne kraje.
Potencjalnych zagrożeń dla globalnego bezpieczeństwa jest więcej. Postanowiliśmy zebrać najczarniejsze scenariusze na nadchodzący rok. Jednocześnie trzymamy kciuki, by żadna z tych prognoz się nie urzeczywistniła. Po wydarzeniach ostatniego roku, świat potrzebuje oddechu od nieszczęść i wojen.
AFP / SEREGEI BOBOK. Na zdjęciu: ćwiczenia ukraińskiej Gwardii Narodowej pod Charkowem.
Rosyjska ofensywa na Ukrainie
Zmiękczona zachodnimi sankcjami i pikującymi cenami ropy naftowej Rosja w ostatnim czasie wysyła sygnały, że jest gotowa pójść na ustępstwa w sprawie Donbasu. Jednak opcja siłowa wciąż leży na stole. Rok temu nikt nie przewidział, że dojdzie do aneksji Krymu. Zatem dziś również niczego nie możemy wykluczyć.
Na wiosnę wschód Ukrainy znów może zapłonąć. Władimir Putin i jego zausznicy, postawieni pod ścianą ogromnymi kłopotami gospodarczymi, mogą stać się nieobliczalni i zdolni do desperackich działań. Kolejna zwycięska kampania będzie miała na celu zjednoczenie rosyjskiego społeczeństwa, utrzymanie w kraju patriotycznego wzmożenia i odwrócenie uwagi od wewnętrznych problemów.
Nie ulega wątpliwości, że wymarzonym celem Kremla jest zmiana władzy w Kijowie na taką, która byłaby mu uległa. Rosjanie łakomym okiem mogą też spoglądać na kompleks militarno-przemysłowy wschodniej Ukrainy, który przed wojną był blisko powiązany z ich zbrojeniówką.
Istnieje również kwestia anektowanego Krymu, z którego utrzymaniem Rosja ma ogromne problemy. Z tego powodu może pokusić się o wywalczenie lądowego korytarza łączącego ją z półwyspem, a być może ciągnącego się nawet dalej, aż do kontrolowanego przez Moskwę separatystycznego Naddniestrza.
AFP / VIKTOR DRACHEV. Na zdjęciu: rosyjskie haubicoarmaty samobieżne podczas ćwiczeń na terenie Białorusi.
"Zielone ludziki" znów w akcji
Jeżeli Kreml nie odważy się na pełnoskalową ofensywę, zawsze może sięgnąć po sprawdzoną metodę wojny hybrydowej i "zielone ludziki". Istnieją wiarygodne doniesienia sugerujące, że do takiego scenariusza mogłoby dojść w Mołdawii, która od rozpadu ZSRR zmaga się z problemem kontrolowanego przez Rosję separatystycznego Naddniestrza. A nie jest to jedyny kłopot władz w Kiszyniowie, bo silny rosyjski resentyment odzywa się również w autonomicznej republice Gagauzji.
Z tych samych powodów z niepokojem na poczynania Moskwy w ostatnich 12 miesiącach patrzą przywódcy Białorusi i Kazachstanu. Co prawda oba kraje przystąpiły do forsowanego przez Putina projektu Unii Euroazjatyckiej, ale momentami jest to bardzo szorstka przyjaźń. Łukaszenka cały czas walczy o zachowanie jako takiej niezależności od Kremla, z kolei w Kazachstanie głośnym echem odbiły się słowa rosyjskiego prezydenta, podważające kazachską państwowość. Jeżeli satelity Moskwy będą chciały zbyt daleko się od niej oddalić, do akcji mogą wkroczyć "zielone ludzki". Zarówno Białoruś, jaki Kazachstan zamieszkuje liczna mniejszość rosyjska, więc Kreml będzie miał kogo "bronić".
W strachu przed "zielonymi ludzikami" nieustannie żyją kraje bałtyckie, szczególnie Łotwa i Estonia, gdzie Rosjanie stanowią jedną czwartą ludności. Państwa te mogą jednak czuć się o tyle bezpiecznie, że należą do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Gdyby NATO nie ruszyło na pomoc swoim członkom, fundament, na którym oparty jest system bezpieczeństwa całego Zachodu ległby w gruzach. Miejmy nadzieję, że jeśli dojdzie do takiego testu wiarygodności, Sojusz zda go bez zarzutu.
AFP/ Na zdjęciu: "zielone ludzki" na Krymie w marcu 2014 r.
Chaos w Afganistanie
Mijający rok upłynął pod znakiem wycofywania zachodnich wojsk z Afganistanu. W 2015 roku pod Hindukuszem ma stacjonować jedynie ok. 12 tys. żołnierzy NATO, a ich misja będzie miała generalnie charakter niebojowy, a jedynie szkoleniowo-doradczy.
Co prawda kilka tygodni temu Barack Obama podpisał rozporządzenie rozszerzające charakter misji sił amerykańskich, dzięki czemu w razie konieczności będą mogły walczyć przeciwko talibom i innym ugrupowaniom zagrażającym wojskom USA lub afgańskiemu rządowi. Jednak to rozwiązanie może okazać się niewystarczające, by zapewnić stabilność kraju. Pamiętajmy, że w szczytowym momencie w Afganistanie było 140 tys. zachodnich żołnierzy, mimo to nie udało się zdławić rebelii talibów.
Teraz największy ciężar walk z rebeliantami wezmą na siebie afgańskie wojsko i siły bezpieczeństwa. Na papierze są one liczne i dobrze wyposażone, lecz wątpliwości budzą chwiejna lojalność i niskie morale wielu oddziałów. Bez większego wsparcia ze strony Zachodu może być im bardzo ciężko utrzymać porządek, szczególnie na niespokojnym południu kraju.
Ale talibowie to nie jedyny problem Afganistanu. Wszechobecna i gigantyczna korupcja, wewnętrzne konflikty i podziały etniczne, problemy z finansowaniem (Afganistan utrzymuje się jedynie dzięki pomocy zagranicznej), słabość struktur państwowych - to wystarczająco dużo powodów, by stwierdzić, że afgańska przyszłość jest bardzo niepewna, a kraj znów może pogrążyć się w chaosie.
AFP / SHAH Marai. Na zdjęciu: afgański żołnierz, w tle dym unoszący się nad miejscem zamachu terrorystycznego.
Atak hakerski z Korei Północnej
Ostatni północnokoreański atak hakerski na wytwórnię Sony Pictures, będący zemstą za film o fikcyjnym zamachu na Kim Dzong Una, może być jedynie przygrywką przed uderzeniem w infrastrukturę krytyczną Korei Południowej, USA albo innych wrogich państw.
Wiadomo, że reżim w Pjongjangu od lat buduje elitarną cyberarmię, do której rekrutuje najzdolniejszych studentów uczelni technicznych i szkół wojskowych. Specjalna jednostka wydaje się być oczkiem w głowie komunistycznej dyktatury, która przeznacza na nią znaczącą część swoich skromnych środków, podobnie jak dzieje się to w przypadku programu rakietowego i nuklearnego.
Eksperci oraz uciekinierzy z Korei Północnej oceniają, że hakerzy Kim Dzong Una specjalizują się w atakach na sieci teleinformatyczne i systemy energetyczne, a do tej pory polem doświadczalnym była Korea Południowa. W ubiegłym roku północnokoreańskim informatykom udało się unieruchomić 30 tys. komputerów z sieci bankowych i nadawczych, a także zablokować witryny rządowe. Według ostatnich doniesień hakerzy zaatakowali systemy komputerowe operatora elektrowni jądrowych w Korei Południowej, wzbudzając obawy co do bezpieczeństwa obiektów nuklearnych w tym kraju.
Teraz analitycy przewidują, że kolejnym celem mogą stać się Stany Zjednoczone. Jeżeli północnokoreańskie cyberuderzenie skutecznie sparaliżuje amerykańską infrastrukturę telekomunikacyjną lub, co gorsza, na cel obierze elektrownie jądrowe, może dojść do groźnego incydentu o trudnych do przewidzenia konsekwencjach.
AFP / MICHAEL THURSTON. Na zdjęciu: zwijany billboard filmu "The Interwiew". Sony zdecydowało o wycofaniu obrazu z kin po ataku hakerskim i serii anonimowych gróźb, za którymi najpewniej stoi Korea Północna.
Seria ataków "samotnych wilków"
Utworzenie i ekspansja Państwa Islamskiego (IS) stały się nowym kołem zamachowym ideologii globalnego dżihadu. Samozwańczy kalif Ibrahim (czyli przywódca IS Abu Bakr al-Baghdadi) wydał odezwę, by każdy muzułmanin, który nie może przyjechać i wstąpić w szeregi Państwa Islamskiego, powinien włączyć się do "świętej wojny" w miejscu swojego zamieszkania.
Eksperci nie mają wątpliwości, że dziś największym zagrożeniem ze strony islamskiego terroryzmu nie są zamachowcy organizacyjnie powiązani z Al-Kaidą czy IS, ale właśnie "samotne wilki", czyli osoby, które uległy autoradykalizacji pod wpływem islamistycznej propagandy. Propagandyści IS doskonale posługują się nowymi mediami, a analitycy wskazują, że ich przekaz może być specjalnie konstruowany tak, by wpłynąć na osoby o słabych charakterach lub niestabilnej psychice. Policji i służbom bardzo trudno wychwycić takie pojedyncze osoby, których umysły zostały zatrute ideologią "świętej wojny".
Warto spojrzeć na wydarzenia tylko z grudnia 2014 roku. W Sydney zamachowiec - najwyraźniej cierpiący na problemy mentalne, a zainspirowany działaniami Państwa Islamskiego - wziął za zakładników prawie 30 osób. W wyniku policyjnego oblężenia zginął on i dwie niewinne osoby. We Francji 40-latek, który leczył się psychiatrycznie, z okrzykiem "Allah akbar!" próbował rozjeżdżać samochodem ludzi w centrum Dijon - tylko cudem nikt nie zginął, ale rannych zostało 13 osób, w tym dwie ciężko. Dzień wcześniej 20-letni muzułmanin wszedł do komisariatu policji i z tym samym okrzykiem rzucił się z nożem na funkcjonariuszy, raniąc trzech.
Opisane powyżej wydarzenia mogą być jedynie ponurą zapowiedzią jeszcze większych ataków w wykonaniu "samotnych wilków". Nikt nie jest w stanie przewidzieć skali tego zagrożenia, ale Zachód musi przygotowywać się na najgorsze.
AFP / SAEED KHAN. Na zdjęciu: policjanci w Sydney w czasie oblężenia kawiarni, w której zabarykadował się islamski terrorysta z prawie 30 zakładnikami.
Rozpad Libii
Od obalenia Muammara Kadafiego Libia nie zaznała dnia spokoju. Kraj wciąż rozdzierany jest wewnętrznymi walkami, które w 2014 roku tylko się nasiliły, podsycane przez rywalizujące ze sobą inne państwa arabskie. W najgorszym scenariuszu Libia może się rozpaść na dwa albo nawet trzy państwa.
Obecnie północnoafrykańskie państwo jest podzielone na części, które kontrolują różne zbrojne milicje, grupy paramilitarne i organizacje radykalnych islamistów. Uznawany przez kraje zachodnie libijski rząd musiał kilka miesięcy temu przenieść się z Trypolisu do Tobruku na wschodzie kraju, bo stolica wpadła w ręce nieuznającej władz centralnych koalicji Libijski Świt - sojuszu milicji z Misraty i islamistów.
Libijski Świt, wspierany nieoficjalnie przez Katar, kontroluje zachodnią część kraju. Rząd wraz z sojusznikami (m.in. milicja z Zintanu), wspierany nieoficjalnie przez Egipt i Zjednoczone Emiraty Arabskie, kontroluje wschód. Natomiast południowy-zachód jest w rękach Tuaregów i plemion Tubu, teoretycznie popierających rząd.
W dużym uproszczeniu to rozbicie pokrywa się z historycznym i etnicznym podziałem Libii na trzy regiony - Trypolitanię, Cyrenajkę i Fazzan. I właśnie takie trzy państwa (względnie dwa, bo Fazzan może zostać wchłonięty przez Trypolitanię) mogą wyłonić się w rezultacie trwającej w Libii wojny domowej. Czy tak się stanie? Tego chyba nikt nie potrafi przewidzieć na pewno.
AFP / MAHMUD TURKIA. Na zdjęciu: członek jednej ze zwalczających się libijskich grup zbrojnych.
Izraelskie uderzenia na Iran
Mimo trwających ponad rok i wciąż przedłużanych negocjacji, sprawa irańskiego programu nuklearnego nadal nie została zamknięta. Rozmowy Zachodu z Teheranem toczą się przy zdecydowanym sprzeciwie m.in. Izraela i Arabii Saudyjskiej, największych rywali Iranu na Bliskim Wschodzie.
Krytycy negocjacji z reżimem ajatollahów twierdzą, że w ten sposób gra on na zwłokę, by zyskać czas na zbudowanie bomby atomowej. Państwo żydowskie od co najmniej kilku lat wysyła zawoalowane groźby, że w końcu straci cierpliwość i zbombarduje irańskie instalacje nuklearne. Zniszczone w przeszłości reaktory w Iraku i Syrii są najlepszym dowodem na to, że Izrael nie rzuca słów na wiatr.
Izraelskie lotnictwo regularnie ćwiczy scenariusz ataku na Iran, być może również przy logistycznym wsparciu albo co najmniej życzliwej neutralności ze strony Arabii Saudyjskiej. Jerozolimie kibicują też republikańscy "jastrzębie" w USA, którzy od stycznia przejmą kontrolę nad Kongresem, tym samym ograniczając Barackowi Obamie pole manewru w kwestii kompromisu z Teheranem.
Zatem 2015 rok może przynieść na Bliskim Wschodzie zawieruchę, przy której bledną obecne problemy z Państwem Islamskim. Należy jednak uwzględnić, że ten katastroficzny scenariusz jest dyżurnym tematem od co najmniej kilku lat i na szczęście nigdy nie doszło do jego realizacji. Miejmy nadzieję, że tak będzie i tym razem.
Wikimedia Commons / Israel Defense Forces. Na zdjęciu: izraelskie myśliwce wielozadaniowe F-16.
Eskalacja wojny z Państwem Islamskim
Wojna błyskawiczna dżihadystów spod znaku Islamskiego Państwa Iraku i Lewantu, w wyniku której w kilka tygodni opanowali rozległe tereny północnego Iraku, była zaskoczeniem dla całego świata. Iraccy żołnierze pierzchali w popłochu, a ekstremiści na zdobytych terenach ogłosili powstanie islamskiego kalifatu.
Stanom Zjednoczonym udało się pospiesznie sklecić koalicję państw zachodnich i arabskich, która przystąpiła do ofensywy lotniczej wymierzonej w Państwo Islamskie. Jednak kampania bombardowań nie okazała się tak skuteczna, jak oczekiwano, bo bojownicy szybko nauczyli się minimalizować własne straty, często chowając się za plecami ludności cywilnej.
W tych okolicznościach, choć prezydent USA Barack Obama konsekwentnie wykluczał powrót sił lądowych do Iraku, może nie mieć innego wyjścia. Irackie wojska są zdemoralizowane i przeżarte korupcją, natomiast poleganie jedynie na oddziałach kurdyjskich czy lokalnych milicjach, nawet wyposażonych i wyszkolonych za amerykańskie pieniądze, może okazać się niewystarczające, by powstrzymać Państwo Islamskie.
Wielu ekspertów nie pozostawia złudzeń, że same ataki z powietrza, bez sensownej ofensywy lądowej, nie zneutralizują zagrożenia ze strony samozwańczego kalifatu. Dlatego dalsze zaangażowanie armii USA i jej sojuszników w ten konflikt może być nieuniknione.
AFP / BULENT KILIC. Na zdjęciu: bombardowanie pozycji Państwa Islamskiego.
Dosłowna "zimna" wojna
Rok 2014 upłynął w Rosji pod znakiem odbudowy obecności wojskowej w Arktyce. Militaryzacja tego regionu nabrała tak szybkiego tempa, że według rosyjskiego dowództwa armia ma już w pełni kontrolować całą północną strefę przybrzeżną, rozciągającą się na długości przeszło 6200 kilometrów.
Rosnąca aktywność Moskwy w rejonie Arktyki jest motywowana zarówno chęcią podkreślenia mocarstwowego statusu, jak i zabezpieczenia rosyjskich interesów gospodarczych, bowiem powodowane globalnym ociepleniem topnienie lodów umożliwia dostęp do niezmierzonych bogactw naturalnych. Ale surowce to nie wszystko - malejąca pokrywa lodowa odkrywa również nowe szlaki morskie, mogące radykalnie przyspieszyć światowy transport.
O wpływy w Arktyce coraz zacieklej rywalizuje co najmniej pięć krajów - oprócz Rosji są to USA, Kanada, Norwegia i Dania. Do gry w niedalekiej przyszłości mogą się też włączyć rosnące w potęgę Chiny i Indie, a być może również i Unia Europejska.
Nie jest zatem wykluczone, że w nadchodzącym roku dojdzie do iskry zapalnej w regionie, która niekoniecznie musi przerodzić się w otwarty konflikt zbrojny, ale na pewno przyczyni się do znacznego wzrostu napięcia pomiędzy najważniejszymi graczami.
U.S. Navy photo by Chief Mass Communication Specialist Shawn P. Eklund / Wikimedia Commons. Na zdjęciu: amerykański okręt podwodny USS Alexandria w Arktyce.
Powietrzny incydent
Jednym z najbardziej widocznych przejawów narastającej wrogości między Rosją a Zachodem w ostatnich 12 miesiącach są prowokacyjne loty rosyjskich sił powietrznych w pobliżu granic państw NATO (i nie tylko). Tak wielkiej aktywności rosyjskiego lotnictwa wojskowego nie notowano od czasów zimnej wojny.
Konfrontacyjne misje rosyjskich samolotów są o tyle niebezpieczne, że Rosjanie nie przekazują swoich planów lotu, nie kontaktują się z cywilną kontrolą i latają często z wyłączonymi transponderami. W rezultacie w ostatnich miesiącach doszło do co najmniej kilku niebezpiecznych sytuacji z udziałem cywilnych maszyn pasażerskich, które mogły zakończyć się katastrofą.
Jeżeli wzmożona aktywność rosyjskiego lotnictwa utrzyma się w 2015 roku - a zakładamy, że tak będzie - to za każdym razem wzrastać będzie ryzyko, że coś w końcu pójdzie nie tak. Komuś mogą puścić nerwy, ktoś może popełnić błąd o tragicznych skutkach.
W najlepszym wypadku skończy się jedynie na strachu, w najgorszym - nawet na konflikcie zbrojnym. Dziś trudno przewidzieć konsekwencje takiego zdarzenia. Jedno jest pewne - na pewno przyczyni on się do dalszego pogłębienia wrogości między Moskwą a Zachodem.
Wikimedia Commons / RAF. Na zdjęciu: rosyjski Su-27 w towarzystwie brytyjskiego myśliwca Eurofighter Typhoon.
Źródło: wp.pl
link: http://wiadomosci.wp...ok,galeria.html