Napisano
08.05.2009 - 23:38
Na początku zaznaczam: nie wiedziałem gdzie dać, więc wale tu. Jeśli to zły dział, proszę o przeniesienie.
_____________________
Gdy dziś popołudniu udało mi się dorwać do „Księgi Rodzaju”, byłem wściekły, że nie mogę jej zatrzymać na dłużej. Obecnie potrzebuje tej książki by zdać ustną maturę z polskiego, ot pozycja na liście bibliografii. Problem pojawił się gdy sam siebie zapytałem dlaczego tak się złoszczę.
Trzymając w rękach tą książkę zrozumiałem, że jako ateista jestem hipokrytą. Zwykłym negantem który swoje poglądy opiera na wiedzy niepewnej i kruchej. Jak mogę negować coś czego dokładnie nie znam i nie rozumiem?
Muszę to przyznać, nie znam ”Księgi Rodzajów” tak jakbym sobie tego życzył. Historia moich kontaktów z całą „Biblią” jest dość burzliwa. Niemal jak arlekinowski romans w którym rozstania, powroty i końcowa nienawiść pozwalają dopisać kolejny tomik który ktoś kupi za 9,99 zł w kiosku.
Gdzieś i kiedyś, był mały Michałek. Dziecko które brało za pewnik wszystko co wpajała mu matka i dziadkowie. Pamiętam jak z zapartym tchem ten mały chłopiec słuchał babcinych opowieści o potopie, Noem i jego arce, pamiętam jak przestrzegał przykazań które wyjawił mu dziadek. Pamiętam wreszcie jak starał się śpiewać najgłośniej w kościele, by pokazać Panu Bogu, że kocha go tak, jak uczyła go mama.
Wtedy, w tych czasach cudzych słów i aktów wiary, pierwszy raz widział „Księgę Rodzaju”. Nie była zbyt gruba, jednak dla kilkuletniego chłopca jawiła się niczym wiedza ostateczna, zamknięta w kompendium dostępnym tylko dla ludzi kochających Boga. Tak mówiła mama. Nie, nie czytał jej sam, czytała mu ją babcia. Kobieta której dziś już wcale nie pamiętam, a która była i jest dla mnie bardzo ważna.
Jej twarz znam tylko z fotografii, jej zamiłowania poznałem słuchając opowieści rodzinnych, jej gusta dotyczące humoru ujawniły dopiero kasety z kawałami które po sobie zostawiła, ale sam z siebie pamiętam tylko jej głos.
Nie był przesadnie piękny, słodki czy przepełniony miłością. Był to raczej głos zwyczajny, niezbyt melodyjny i mało nawykły do śpiewu solo. Ale niemal wszystko co dziś wiem o „Biblii” zawdzięczam jemu. Michałek był wiernym słuchaczem, godzinami mógł poznawać nowe historie opisane w tej książce. Wojny, potop, wypędzenie z raju, ucieczka przez pustynię, dziecięcy umysł wszystko to przeżywał i to jak intensywnie!
Potem coś się zmieniło, babcia umarła, pojedyncze tomy świętej księgi chrześcijan gdzieś poginęły. Godziny które spędzał na słuchaniu, zaczął spędzać przed telewizorem oglądając japońskie kreskówki. Jednak „Biblia” nadal mu towarzyszyła. Dziś już nie jestem w stanie przypomnieć sobie tytułu kreskówki która zastąpiła babcine czytanie, jestem jednak w stanie cytować pewnej jej fragmenty i mniej więcej opisać jej założenia.
Była to rysunkowa wersja biblijnych tekstów, okraszona morałami i napomnieniami dla młodych widzów, nadawana bodajże na RTL7, Polonii lub czymś podobnym. Gdy przestali nadawać ten serial, czar religii prysł i „Biblia” odeszła.
Z mamą rzadko chodził do kościoła, bo zapracowana kobieta nie miała i nie ma czasu na coś co chleba w domu jej nie przysporzy. Z dziadkiem sprawia miała się jeszcze inaczej, po śmierci babci jakby znikł z życia wnuka. Prawdę powiedziawszy nie pamiętam gdzie był przez kilka lat po pogrzebie jego żony, zupełnie jakby dla tego dzieciaka, Michałka, przestał istnieć.
Pamięć nie podsuwa mi żadnych szczególnych przeżyć z „Biblią”, do czasu gdy poszedł do szkoły. Wtedy jednak to nie było już to. Przedszkolaka Michałka zastąpił uczeń „Piasek”, łobuziak, zawadiaka i... mazgaj. Chłopak który nauczył się symulować smutek, płacz i inne przymioty małego szantażysty, że nigdy nie dostał jedynki za nieodrobienie zadania domowego z religii czy nieobecność w kościele. Tak przeminęło mi kilka lat w szkole, w międzyczasie z mazgaja wyrósł buntownik, choć nadal buntownik katolicki. Odmawiał wielu rzeczy, sprzeciwiał się słowom ludzi, ale jeszcze nie słowy Boga głoszonemu w kościele.
W końcu pojawiłem się ja, złośliwie zadający pytania na które księża i znajomi dewoci nie potrafili odpowiedzieć. Pamiętam jak pewnego razu zapytałem księdza który był u nas na kolędzie „czemu Bóg pozwolił mojej mamie skaleczyć się w rękę, skoro modliła się do anioła stróża poprzedniego wieczoru”, rzecz jasna nie umiał tego wytłumaczyć należycie dzieciakowi wchodzącemu w okres dojrzewania. Gdy ględził coś o kościele, duszy, opiece i miłości Boga zapytałem się, „po co go słuchać skoro i tak nic mądrego nie mówi?”. W tej samej chwili „Piasek odszedł, chyba już na zawszę, a nastał Michał. Michał Piaskowski, chłopak który w boga nie wierzy, który nie wierzy w kler, ale wierzy w siebie i w innych ludzi.
Do dziś wszystko wydawało mi się jasne. Kolejne wiadomości jakie przyswajałem, postawa ludzi wobec innych ludzi, brak logiki w tym co mówili zwolennicy boga... wszystko mówiło mi, że bóg nie istnieje i że lepiej poświęcić godzinę w niedziele by komuś pomóc niż siedzieć w kościele i padać co jakiś czas na kolana. Gdy jednak dziś uświadomiłem sobie, że nic nie wiem na temat istoty której istnienie neguje, przestraszyłem się.
Nie mówię tu o jakimś nawróceniu, zrozumieniu „wyższej prawdy” czy czymś podobnym. Przeraził mnie poziom hipokryzji w moim postępowaniu. Przecież ja nic, poza tym czego nauczyła mnie babcia i jedna kreskówka (!), nie wiem o „Księdze Rodzaju”! Inne części „Biblii”, znam. W swoim pędzie do marzeń o zostaniu archeologiem czytałem fragmenty wielu świętych pism, „Listy Apostolskie”, „Apokalipsę św. Jana”, fragmenty „Tory”, „Koranu” czy „Wedy”, ale nigdy „Genesis”.
Jak to się mogło stać? Jakim cudem umykał mi ten kawałek wiary chrześcijańskiej? Jak mogłem, nawet pobieżnie, nie interesować się nim, nie próbować go interpretować czy słuchać interpretacji innych?
Najgorsze jest to, ze tym samym stałem się taki jak radykałowie religijni których usiłuję zwalczać. Wielokrotnie odnosiłem się w swoich wypowiedziach do tej jednej książki, której de facto nigdy nie przeczytałem! Stałem się hipokrytą, twardogłowym który przepycha swoje poglądy nie znając tego co tratuje. By nie zatracić swego racjonalnego stylu myślenia obiecałem sobie iż w najbliższym czasie udam się do biblioteki i zapoznam się z książką która wbiła mi nieprzyjemny kolec pod paznokieć sumienia.
Pozostało mi tylko pytanie, czy ja w pewien sposób nie zdradziłem ideałów swojej „niewiary”?