Trzęsienie ziemi? Nie ma takiej opcji. Ural to stare, martwe góry, które od milionów lat nie wykazują żadnej aktywności. Nie ma tam czynnych uskoków, a jeśli coś drgnie, to co najwyżej żyrandol zadynda w Swierdłowsku. Namiot Diatłowa nie został zmiażdżony, tylko częściowo przysypany śniegiem. Nie ma żadnych pęknięć, rozpadlin ani śladów osuwiska, więc trzęsienie ziemi odpada.
Według mnie to była pomyłka wojskowa. W tamtym czasie nad północnym Uralem często latały samoloty Ił 28 i Tu 16. Ćwiczono zrzuty bomb oświetleniowych SAB 100, min powietrznych PLAB 100 i PLAB 120 oraz lżejszych ładunków wybuchowych MŁAB 50. Niektóre z nich detonowały w powietrzu, dając potężny błysk i falę ciśnienia, ale nie zostawiały krateru. Loty odbywały się w nocy, często przy śnieżycy, w górach, gdzie wszystkie grzbiety wyglądają tak samo. Bez GPS i bez wyraźnych punktów orientacyjnych łatwo było pomylić jedną dolinę z drugą.
Do grupy Diatłowa w ostatniej chwili dołącza Siergiej Zołotariow, starszy, po wojsku, człowiek z doświadczeniem. Jego obecność nie była przypadkowa. Mógł zostać wysłany, żeby pilnować, by grupa nie wlazła w okolice poligonu, gdzie testowano te ładunki. W tamtym czasie władze nie ryzykowały, że cywile zobaczą coś, czego nie powinni. Zołotariow był więc takim opiekunem ze strony służb, niby turysta, ale w praktyce ktoś od kontroli.
Namiot stał na stoku, a jego pomarańczowo brązowe płótno tworzyło ciemną plamę na śniegu. Z wysokości wyglądało to jak punkt oznaczony do zrzutu. Pilot, lecący w górach, mógł łatwo się pomylić. Zrzuca więc ładunek, prawdopodobnie flarę lub bombę oświetleniową typu SAB 100. Pierwszy wybuch następuje w oddaleniu, może z kilometr. Huk, błysk, fala powietrzna odbita od gór. Uderzenie fali porusza nawiany śnieg, który osuwa się i częściowo przykrywa namiot. W środku wszyscy śpią, więc nikt nie reaguje od razu. Dopiero gdy konstrukcja zaczyna się uginać, ktoś przy piecyku zostaje przygnieciony lub oparzony gorącym metalem. Zapanował strach, że stok może się zsunąć dalej albo że nadlatuje coś kolejnego. Przecinają płótno od środka i uciekają w dół, do lasu.
Na dole cała dziewiątka zbiera się w jednym miejscu, w jarze. Tam, gdzie mniej wieje, robią z gałęzi świerkowych posłanie. Ktoś jest ranny, ktoś skrajnie wychłodzony. Opatrują się, próbują działać z głową. Widać, że to nie był chaos, była w tym organizacja. W pewnym momencie zapada decyzja, część pójdzie wyżej, pod dużą sosnę, żeby zobaczyć, co się dzieje na stoku i czy można wracać do namiotu.
Pod sosną dwóch ludzi, Krivoniszczanko i Doroszenko, rozpala ognisko. Wspinali się na drzewo, żeby mieć widok na stok, połamały się gałęzie. Z góry widzą, że jest spokojnie. Ustalają, że można spróbować wrócić po sprzęt i ubrania, bo w jarze nie da się przeżyć całej nocy. Oddają więc swoje ciuchy tym, którzy mają iść na górę – Diatłowowi, Słobodinowi i Kolmogorowej – żeby mieli cokolwiek cieplejszego. Sami zostają przy ogniu.
Diatłow, Słobodin i Kolmogorowa ruszają w stronę namiotu. W tym samym czasie Zołotariow, Dubinina, Kolevatow i Thibeaux Brignolle zostają w jarze przy posłaniu, prawdopodobnie z rannymi. To właśnie oni byli najlepiej ubrani – mieli na sobie kurtki, futra, buty filcowe, nawet aparat fotograficzny. Wszystko wskazuje, że planowali tam przeczekać noc, a potem ruszyć razem, kiedy reszta wróci z rzeczami.
I wtedy następuje drugi wybuch, tym razem znacznie bliżej, praktycznie nad samym wąwozem. To mógł być ładunek typu PLAB 100 albo MŁAB 50, detonacja powietrzna na wysokości kilkudziesięciu metrów. Fala uderzeniowa schodzi po ścianach jaru, odbija się od śniegu i kumuluje w zagłębieniu. Ci, którzy są w dole, dostają całą mocą, połamane żebra, pęknięta czaszka, wewnętrzne obrażenia bez ran na skórze. Klasyczny efekt ciśnienia. Śnieg się osuwa i przykrywa ich.
Obecność Zołotariowa w tej czwórce nie była przypadkowa. Nikołaj Thibeaux Brignolle pochodził z rodziny o francuskich korzeniach. Jego ojciec był represjonowany jako wróg ludu i wysłany do łagru. W tamtych czasach takie pochodzenie było politycznie niewygodne. Zołotariow mógł zostać przydzielony do grupy również po to, żeby mieć na niego oko. Dlatego został z nim, zamiast iść z Diatłowem do namiotu.
W tym samym czasie Diatłow, Słobodin i Kolmogorowa, którzy byli już w drodze do góry, mogli zostać ogłuszeni falą i oślepieni błyskiem. Nie zginęli od wybuchu, ale stracili orientację. Szli pod wiatr, w śnieżycy, szczątkowo ubrani, zamarzli po drodze.
Pod sosną ognia nikt nie gasi. Dwaj, którzy zostali, widzą błysk, słyszą huk, ale nie wiedzą, co się stało. Boją się ruszyć, siedzą przy ogniu, próbują się ogrzać, aż w końcu dopada ich mróz. Poparzenia, które mieli, to nie od wybuchu, tylko od własnego ogniska – zbyt blisko płomienia, gdy drzewo dogasało
.
Świadkowie z okolic widzieli wtedy kule światła na niebie. To mogły być flary spadochronowe albo próbne bomby oświetleniowe. Kraterów nikt nie znalazł, ale to logiczne – jeśli wybuch był w powietrzu, nie zostawia śladu. A jeśli coś spadło, śnieg zakrył to w dwa dni. Potem pojawiło się wojsko, zabezpieczyło teren, a gdy nie było już śladów, dopuszczono cywilnych ratowników.
I to mi się układa. Pierwszy wybuch, panika i ucieczka. W jarze opatrywanie rannych. Potem zwiad pod sosnę, decyzja o powrocie, a w tym czasie drugi ładunek nad doliną. Czterech ginie od fali ciśnienia, trzech zamarza w drodze, dwóch przy ogniu. Prosty ciąg zdarzeń, bez cudów i UFO, tylko ludzki błąd i tajemnica, której w tamtym czasie nikt nie miał prawa ujawnić.
Użytkownik pawel19903 edytował ten post 11.11.2025 - 20:13