Skocz do zawartości


Informacje o artykule

  • Dodany: 04.10.2013 - 08:13
  • Aktualizacja: 16.10.2013 - 20:03
  • Wyświetleń: 3817
  • Odnośnik do tematu na forum:
    www.paranormalne.pl/index.php?app=memers&module=messaging&section=viwes&do=showConversation&topicID=33251

    Podyskutuj o tym artykule na forum
 


* * * * *
0 Ocen

Konkurs literacki "Paranormalne Pióra"

Napisane przez Marian dnia 04.10.2013 - 08:13
WARUNKI W JAKICH ZACHODZIŁA MOJA METAMORFOZA

Do udziału w internetowych popisach zwykle się nie palę, ale ostatnio uświadomiłem sobie że nie wiem kiedy „wyłączy mi się prąd”, a do setki brakuje mi już tylko niecałe 16 lat. Nie muszę więc niczego wyobrażać sobie ani wymyślać. Wystarczy własna pamięć. Niepokoi mnie jednak limit objętościowy pracy w tym konkursie, gdyż zamierzam załączyć kilka zdjęć. To może niedopuszczalnie zwiększyć jej objętość. Liczę jednak na wyrozumiałość.

Z moją bieżącą pamięcią nie mam większych problemów, ale zadziwia mnie własna dobra pamięć z bardzo wczesnego dzieciństwa. Chyba nie miałem jeszcze dwóch lat kiedy nocą ukazywały mi się jakieś dziwne stwory. Szczerzyły kły, wysuwały ku mnie jakieś macki. Głośno płakałem. Kołyskę miałem ustawioną równolegle do łóżka mamy. Wystarczyło że podała mi rękę - i wszystko znikało. Dlatego niepokoją mnie dziś rodzice którzy uważają, że jeśli dziecko jest zdrowe, nakarmione i przewinięte, to w nocy musi spać. W dzień zdarzało mi się widzieć przez ścianę, a w wieku trochę starszym odgadywałem nastroje i myśli dorosłych. Mamę to bawiło (ojciec zmarł po długiej chorobie gdy miałem 5 lat), ale inni szybko wybili mi te fanaberie z głowy, używając do tego całkiem inną niż głowa część mojego ciała.

A więc do rzeczy. Po raz pierwszy otworzyłem oczy na ten świat w miejscowości Horki. Był to majątek ziemski, odległy o dwa kilometry od historycznego miasteczka Dzisna. Było to na skrawku najbardziej odległym na północny wschód na przedwojennej mapie Polski. Dzisna leży u ujścia rzeki Dzisny (potocznie nazywanej Dzisienką) – do Zachodniej Dźwiny, która stanowiła granicę Polski ze Związkiem Sowieckim. Dzisna była miastem powiatowym, ale władze powiatowe, z powodu bliskości granicy Państwa, mieściły się 70 km na zachód, w mieście Głębokie.

Chcę tu naszkicować obraz świata, którego już nie ma, a jednak pozostaje w mojej pamięci i trochę jakbym tęsknił za nim. Ilość mieszkańców Dzisny niewiele przekraczała 5 tysięcy. Chyba było 400 rodzin żydowskich, ze 300 białoruskich, a reszta to Polacy. Natomiast wieś była prawie całkiem białoruska. Poziom życia też był bardzo różny. Dzisna stanowiła historycznie zubożone miasto. Zachowała się typowa zabudowa: rynek z magistratem, domem ludowym (do którego zaglądało kino objazdowe), apteką, sklepami. W pobliżu kościół, cerkiew i synagoga. Nad Dźwiną duży szpital i posterunek straży granicznej. Poza tym policja, sąd i urząd adwokacki. Dwie szkoły podstawowe (wówczas nazywane szkołami powszechnymi), 4-letnie gimnazjum i 2-letnie liceum ogólnokształcące. Miasto było zasilane prądem przez prywatną elektrownię zlokalizowaną przy młynie i tartaku, których właścicielem był Żyd o nazwisku Bimbat. Część Żydów zajmowała się handlem, ale reszta klepała biedę. Pomimo to było dużo nastrojów antysemickich. Wśród Białorusinów szerzyła się propaganda sowiecka, zwalczana przez władze polskie.

Pamiętam, że mała bułeczka kosztowała 5 gr., dwa kilogramy chleba 70 gr., kilogram cukru w kostkach 1,05 zł., bilet autobusowy do Głębokiego 10 zł. (połączenia kolejowego nie było, najbliższa stacja kolejowa była w Ziabkach, 40 km od Dzisny). Ceny mleka bywały różne, ale niewysokie. Chyba dlatego że bezpośrednio dostarczali je chłopi lub, co najwyżej, jeden pośrednik (mleczarnia). Dotyczyło to także nabiału i mięsa. Starsi koledzy „podpalali” papierosy kupując je na sztuki. Płacili 3 gr. za jednego „junaka”.

Moi rodzice zamieszkali w majątku Horki. Ojciec Polak, pochodzący z tzw. szlachty zaściankowej, zamieszkałej na Łotwie. Matka – spolszczona Białorusinka. Tworzyli standardowe małżeństwo katolickie. Zaprzyjaźnili się z dziedziczką majątku, Zofią Mieduniecką, osobą samotną w starszym wieku (była moją matką chrzestną).

Całym majątkiem zarządzał plenipotent, niejaki p.Klimaszewski. Postać nieciekawa, robił przekręty gospodarcze, bardzo źle traktował służbę co było powszechnie wiadome. Wreszcie został zastąpiony przez inną osobę. Za „zarobione” w Horkach pieniądze kupił w Dziśnie piękny budynek i założył w nim restaurację, którą nazwał RAJ. Dwaj miejscowi malarze wykonali mu wielki szyld, ale właściciel popełnił błąd. Przy rozliczeniu za pracę oszukał i publicznie zwymyślał malarzy. W odwecie w nocy przystawili drabinę i przed nazwą RAJ dorysowali literę S. Przez tydzień cała Dzisna zataczała się ze śmiechu. Stracił klientelę i nawet budynku, po takim ośmieszeniu, nikt nie chciał od niego odkupić. Podał sprawę do sądu lecz uznano ją za drobne nieporozumienie, także nieszkodliwe społecznie. Lecz za rozprawę musiał zapłacić. Na apelację, nie widząc szans, nie zdecydował się. Podobno pozbył się tego budynku za niewiele więcej niż połowa ceny którą sam zapłacił podczas kupna.

Pałacyk horecki stanowił perłę architektoniczną. Czerwona cegła i dachówka. Piękny wystrój elewacji. Wysoki dach z ozdobnymi wysokimi wieżyczkami, na których zwykle były bocianie gniazda. Wspaniała kompozycja z zadbaną zielenią. A oto co zrobili z tego sowieci. Obcięli wszystkie elementy zdobnicze. Pomazali budynek obskurnym wapnem. Użytkowali go jako szpital dla gruźlików. Zdjęcie zrobiłem w 1972-gim roku, gdy zawiodła mnie tam tęsknota za miejscem rodzinnym:

Dołączona grafika





Dołączona grafika

A to nasz dom rodzinny. Starsza, prawa część domu została rozebrana na opał.

Ojciec dzierżawił ogrody owocowe, a owoce wywoził w głąb Polski. Mama zajmowała się majątkowym ogrodnictwem. Powodziło im się dobrze, więc posypały się dzieci: Kazik, Jurek, Janka i Heniek. Regularnie co półtora roku. Potem było pięć lat przerwy, a ostatni, może niespodziewanie, pojawiłem się JA. Nie planowano mi imienia. W dniu urodzin, 9-go kwietnia było Marii, zostałem więc Marianem. Po śmierci ojca mama przejęła jego biznes, choć na nieco mniejszą skalę.

Dołączona grafika


Całe rodzeństwo przy katafalku ojca. Ja byłem zapatrzony w obiektyw, gdyż chciałem widzieć otwieranie przesłony.


Mama wykazywała dużą pomysłowość i energię. Ze względu na opiekę nad całą naszą piątką nie mogła wyjeżdżać w głąb Polski w celu sprzedaży owoców. Nawiązała współpracę z handlarzem żydowskim o nazwisku Elperin, który kupował od niej towar w celu dalszej odprzedaży. Pamiętam zabawną scenę podczas ważenia jabłek. Mama nadeszła w czasie tej czynności. Spojrzała na odważniki i zawołała: funty?! a gdzie kilogramy?! Elperin próbował tłumaczyć, że to wszystko jedno. Nie dyskutowała. Kopnęła odważniki i oświadczyła, że zrywa umowę. Natychmiast pojawiły się kilogramy. Ze względu na zaokrąglenia przy przeliczaniu funtów na kilogramy podczas sprzedaży w Polsce, użycie kilogramów było o 4% korzystniejsze dla mamy.

Konieczność opieki nad dziećmi znacznie obniżyła nasz poziom życia. W związku z tym mama zintensyfikowała swą pracę w ogrodnictwie. Założyła plantację truskawek i powiększyła inspekty nowalijek. Latem sprzedawała lody. To była specjalna technologia, nie było przecież zamrażarek. Zamówiła budowę przechowalni lodu zagłębionej kilka metrów w ziemi, napełnianej zimą. Trzeba pamiętać o klimacie. Temperatura zimą dochodziła do -40 stopni Celsjusza, -10 stopni traktowano niemal jak odwilż. Po splunięciu ślina natychmiast zmieniała się w bryłkę lodu, a woda wylana z wiadra od razu stawała się gęstniejącą kaszą. W przechowalni bryły lodu przesypywano tzw. lnianą kostrą, która jest złym przewodnikiem ciepła, oraz przykrywano specjalnym dachem. Pomysł okazał się bardzo intratny. Horki, ze względu na rzekę i piękne zadrzewienie, każdej letniej soboty były odwiedzane, jako teren rekreacyjny, przez Żydów, a w niedzielę przez Polaków.

Do wszelkich prac fizycznych mama zatrudniała mieszkańców sąsiednich wsi. Płaciła przeciętnie złotówkę dziennie, a młodzieży szkolnej (w czasie wakacji) po 70 groszy. Swoim dzieciom też płaciła. Ja miałem niższą stawkę (25 gr.) i chciałem strajkować, ale bracia odwiedli mnie od tego pomysłu. Za cięższe prace, jak żniwa, płacono po 1,50 zł. dziennie. Najbardziej intratnym zajęciem było trzepanie lnu z kostry. Ze względu na trudne warunki opłata dochodziła do 10-ciu zł. dziennie, ale mama takiej działalności nie prowadziła.

A jednak zapewniła nam znośne warunki życia. Kazik przed wojną zdał maturę i rozpoczął naukę w wileńskiej podchorążówce (czesne w gimnazjum wynosiło 400 zł. rocznie). Jurek ukończył szkołę dla leśniczych. Janka ukończyła jedynie szkołę powszechną, maturę uzyskała dużo później. Heniek ukończył drugą klasę gimnazjalną, a ja drugą klasę szkoły powszechnej. Mieliśmy w domu radio (na baterie). Pamiętam hejnały radiowe niektórych miast. Wilno miało kukułkę, Katowice dźwięk młota uderzającego o kowadło. Wiadomości z Warszawy zawsze były w południe, po hejnale mariackim. Najchętniej słuchane audycje to „Ciotka Albinowa” z Wilna oraz „Tońko i Szczepcio” ze Lwowa. Jurek i Heniek mieli rowery, ale jeździliśmy nimi wszyscy, ja z prawą nogą pod ramą i z siodełkiem pod pachą. Kierownicę trzymałem lewą ręką. Starsi bracia mieli także prawdziwe narty, buty narciarskie (nie tak wspaniałe jak dziś, wiązania też były prymitywne) i łyżwy, mocowane do zwykłych butów. Nie stać jednak było na zaspokojenie wszystkich zachcianek. Oto jakie saneczki sporządziła mi własnoręcznie mama gdy miałem 7 lat:

Dołączona grafika


Żeby uzupełnić koloryt ówczesnego mego świata chcę dodać, że najczęstszymi dźwiękami jakie słyszało się latem na dworze było klepanie kos przez mężczyzn, młotkiem na metalowej babce i dźwięk klepanej kijanką bielizny przez kobiety, nad rzeką na przybrzeżnym kamieniu. Zamiast warkotu samochodu było szczekanie psa, rżenie konia lub ryczenie krowy, albo gdakanie kur.

Wieś była prawie samowystarczalna. Głównymi narzędziami rolniczymi były: pług, brona, kosa (do owsa, jęczmienia i siana), sierp (dożyta i pszenicy) oraz ręce (do zasiewów i do wyrywania łodyg lnu z korzonkami, którego dużo uprawiano na własne potrzeby). Zboże młócono cepami. Bogatsi mieli młocarki, napędzane przez konia zaprzężonego do kieratu. Czyszczenie zboża z plew odbywało się z użyciem wialni ręcznie napędzanej, podobnie jak mielenie zboża, które odbywało się na ręcznych żarnach, jeśli nie stać było na zapłatę w młynie. Kołowrotki służyły do skręcania nici ze lnu lub wełny, a materiały włókiennicze robiono na domowych krosnach. Oświetlenie było naftowe, ale zdarzały się też łuczywa. Jedynie zapałki, choć były objęte monopolem państwowym, to jednak kupowano je i czasem dzielono zapałkę na 4 części. O dziwo – każda część zapalała się, sam sprawdzałem. Palacze posługiwali się krzesiwem, czasem zapalniczkami. Tytoń był także objęty monopolem, nie słyszałem jednak o tajnych plantacjach tytoniu. Jedynie monopol alkoholowy bywał omijany przez tajne bimbrownie. Papierosy skręcano w papier gazetowy, rzadko w specjalną bibułkę.

Pamiętam jak mój ojciec przynosił do domu tytoń, skrapiał go jakimś płynem miętowym i napełniał puste tutki papierosowe z ustnikami, używając do tego otwieranej (wzdłuż) rurki mosiężnej i popychacza. Ponoć trochę oszczędzał w ten sposób. Był też zapalonym myśliwym, a amunicję myśliwską również przygotowywał w domu. W zużytych mosiężnych łuskach wymieniał kapsle, wsypywał do łusek proch myśliwski i śrut, oddzielając je cienkim korkowym krążkiem, a potem końcową część ładunku lakował. Polował w doborowym dziśnieńskim towarzystwie. Kiedyś, po powrocie z polowania, myśliwi jedli kolację w naszym domu. Zauważyłem że jakoś dziwnie się zachowywali. Dopiero gdy towarzystwo opuścił starszy wiekiem pan rejent, wybuchnęli długo wstrzymywanym śmiechem. Okazało się, że polowanie było na lisa. Rejent zabrał ze sobą tresowanego rudego jamnika. Wpuścił go do lisiej nory i przygotował się do strzału. Po chwili lis wyskoczył i został powalony celnym strzałem. Okazało się jednak że nie był to lis, a ów tresowany jamnik.

Tak więc wyglądał świat mego dzieciństwa, który już odszedł bezpowrotnie, a z którym byłem zrośnięty. Była w nim radość życia i nie było żadnych wewnętrznych konfliktów. Ale były też ambicje. Starsi koledzy, także moi bracia, byli ministrantami w kościele. Chciałem im dorównać, ale mnie odrzucili bo byłem za mały. Zauważyłem, że mają jakieś tajemne spotkania na strychu naszego domu. Pewnego dnia bawili się, wraz z innymi kolegami, w odprawianie mszy. Byli odwróceni plecami do wejścia na strych. Zabrałem ze sobą długie wędzisko na ryby i z całej siły szturchnąłem „księdza” w pośladek. Nim się połapali – ukryłem się w upatrzonej wcześniej wielkiej dziupli. Nawiasem mówiąc skrzywdzony przeze mnie chłopiec, dużo później, rzeczywiście został księdzem.

Po jakimś czasie udało mi się namówić mego brata Heńka, żeby nauczył mnie ministrantury, która była po łacinie i nic z tego nie rozumiałem, Heniek też. Nie było łatwo, ale dość szybko nauczyłem się. Niektóre fragmenty pamiętam do dziś, może dlatego że później zrozumiałem ich treść. Namówiłem innego ministranta, aby poprosił swego ojca, kościelnego, o zarekomendowanie mnie u księdza wikarego. Po sprawdzeniu czego się nauczyłem – wikary zgodził się. Tak się zaczęła moja kariera ministranta. Byłem szczęśliwy. Podczas każdej mszy służbę pełniło czterech ministrantów, dwóch starszych i dwóch młodszych. Pewnego razu, przed mszą, kościelny przyniósł butelkę mszalnego wina, była napoczęta. Starsi chłopcy zainteresowali się tym i zaczęli szybko zamieniać wino w wodę. Nas, młodszych, nie dopuścili do tego rytuału. Po mszy, w której użyto to "wino", ksiądz wikary wpadł w szał i zaczął jakimś kijem okładać starszych chłopców. Ja miałem satysfakcję, bo nas nie dopuścili i zaśmiałem się. To jeszcze bardziej rozgniewało wikarego. Zdzielił mnie po plecach tak mocno, że kij złamał się (potem dowiedziałem się, że była to gromnica). Wybiegłem z zakrystii, zdjąłem komżę i wrzuciłem ją do zakrystii. Tak się skończyła moja kariera ministranta. Był to bunt przeciw wikaremu lecz daleki byłem od buntu przeciw Kościołowi. Przestałem jednak bezgranicznie wierzyć katechetom. Nie wiedziałem, że przede mną był długi okres wewnętrznej przemiany.

Wojna pokrzyżowała wszystkie plany. Na nasz teren pierwsi wkroczyli sowieci. Wykorzystując zmanipulowanych propagandowo Białorusinów rozwinęli terror w stosunku do rzeczywistych i potencjalnych przeciwników, a przede wszystkim Polaków. Nastąpiły liczne aresztowania, a potem masowa wywózka ludzi na sybir i do Kazachstanu. Nas to ominęło bo ojciec już nie żył a mamę,jako wdowę z dziećmi, zostawili w spokoju. Jedną ze szkół powszechnych zamienili na szkołę białoruską. W budynku gimnazjalnym zrobili podstawową szkołę rosyjską do której uczęszczałem (po wkroczeniu Niemców w 1940-tym roku, po pewnej przerwie w nauczaniu, pozostała tylko szkoła białoruska, a po ponownym wejściu sowietów znów uruchomiono szkołę rosyjską).

Kazik, wraz z innymi żołnierzami z podchorążówki,przekroczył granicę Łotwy. Tam wszyscy zostali internowani. Udało mu się uciec do Wilna. Jurek, jako leśnik, został skierowany do nadleśnictwa w Dokszycach,100 kilometrów od Dzisny. Heńka zmobilizowali sowieci, a potem został wcielony do armii Berlinga. Zostaliśmy we trójkę, z mamą i Janką. Przyłączyła się do nas Pani Emma Mieduniecka, krewna nieżyjącej już wówczas dziedziczki Horek. Przyjechała właśnie z Torunia na wakacje i zastała ją u nas wojna. Jej mąż zginął jako lotnik. Była zaprzyjaźniona z mamą. Szybko opanowała różne prace przydomowe, odmawiała jedynie dojenia krowy bo miała przy tym niedobre skojarzenia (gdy kiedyś zabrakło regularnej dostawy mleka – mama okazyjnie kupiła mleczną krowę. Doiła ją zwykle Janka, przy której nieodmiennie siadał kot Maciuś. Miał otwarty pyszczek, czekając na strumyk mleka). Przed rewolucją bolszewicką Pani E. Mieduniecka była właścicielką wielkich posiadłości pod Witebskiem. Płynnie władała językami, rosyjskim, francuskim, niemieckim i łotewskim. Jej niemiecki potem bardzo się przydał w czasie okupacji niemieckiej. Pomogła wielu ludziom.

Gdy sowieci, po powtórnym wkroczeniu, ogłosili mobilizację do wojska chłopców o rok starszych ode mnie – nie było na co czekać. Zapadła decyzja żebym uciekł do Jurka. Mama wynajęła starszego człowieka, Rosjanina, żeby mnie tam zawiózł. Była zima, mróz około -30 stopni. Jechaliśmy małymi, pasażerskimi dwuosobowymi sańmi. Byliśmy ciepło ubrani, ale nogi marzły. Dla rozgrzewki trochę biegliśmy lub siadaliśmy na podłodze sań i wystawionymi na zewnątrz nogami dreptali po śniegu. Pod koniec jazdy, w jakimś lasku, mój przewoźnik zatrzymał konia, zostawił mi lejce i poszedł załatwić się. Po chwili usłyszałem krzyk, a potem wiązanki przekleństw, takich rosyjskich, „wielopiętrowych”. Nie mogłem zostawić konia aby pójść do niego. Wrócił po jakimś czasie zmarznięty i nie siadał, wolał biec trzymając się sań. Okazało się że przed wyjazdem, ze względu na wielki mróz, żona kazała mu ubrać dwie pary kalesonów, a on zapomniał o tym i uchylił tylko jedną parę. Długo nie mogłem się uspokoić, bo nie wypadało zbyt głośno śmiać się. Ale tak naprawdę, żal mi go było.

U Jurka, który zdążył już ożenić się, zastałem także Kazika z żoną. Też założył rodzinę. Była to dobra dla nas kryjówka na pewien okres wojny. Kazik wyprowadził się potem do Nowej Wilejki koło Wilna. Tam, za czasów okupacji niemieckiej, uczestniczył w ruchu oporu. Natomiast Jurek, już po ponownym wejściu sowietów, otrzymał skierowanie na nową placówkę, w Podbrzeziu (30 kilometrów od Wilna), jako leśniczy. Znów była podróż zimowa, pociągiem. Transportu osobowego nie było. Ludzie korzystali z pociągów towarowych. Jechaliśmy nocą, przez miasto Oszmianę, wraz z wieloma innymi pasażerami, na platformie z miałem węglowym. Byliśmy szczęśliwi gdy ktoś usiadł na naszych nogach, bo wtedy było cieplej. Rozgrzewka przez ruch w czasie jazdy była niemożliwa. Po przyjeździe zamieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu w miejscowości Królikiszki, koło Podbrzezia. Ja miałem 16 lat. Było nudno, nie działały szkoły. Jurek załatwił mi pierwszą w moim życiu pracę, w leśnictwie, jako rachmistrza. Sporządzałem listy płac dla robotników leśnych. Zajęcie to nie zabierało mi wiele czasu. Zacząłem handlować. Początkowo kupowałem małe ilości nabiału (masło, jajka, czasem wędliny) na Litwie w Pikiliszkach, 15 km od Podbrzezia, i sprzedawałem w Wilnie, na placu „Drewnianka”. Stamtąd przywoziłem domowej roboty cukierki, jakieś obrusy, serwety czy nici, które upychałem chłopcom roznoszącym je na targach. Był kłopot z transportem, ale niewielki. Kursowały sowieckie ciężarówki wojskowe. Wystarczyło pokazać butelkę i zatrzymywały się.

W Wilnie poznałem fotografa, który chciał pozbyć się sprzętu fotograficznego. Kupiłem od niego aparat 9x12 cm, ze statywem i pokaźną ilością szklanych klisz oraz papieru fotograficznego. Nauczył mnie także jak wywoływać zdjęcia i przygotowywać odczynniki. Nabyłem brakujące chemikalia w podbrzeskiej aptece. Po osiągnięciu pewnej wprawy, jako „fotograf”, zrezygnowałem z pracy w leśnictwie. Byłem jedynym fotografem w okolicy. Zarabiałem więcej niż Jurek.

W tym czasie, w kwietniu 1945 r., mama z Janką i z Panią Mieduniecką wyjechały, w ramach repatriacji, do obecnej Polski. Mama i Janka otrzymały w woj. poznańskim, poniemieckie gospodarstwo rolne, jako rekompensatę za mienie pozostawione na wschodzie. Stamtąd przysłała zapotrzebowanie na przyjazd Jurka i mnie. Przyjechaliśmy w październiku 1945. Rozpoczął się nowy etap życia. Kazik, który jako były akowiec był wywieziony w głąb Rosji (do Kaługi) oraz Heniek (po demobilizacji) - także poźniej dołączyli do nas. Pominąłem cały okres okupacji niemieckiej, który był niemniej, a nawet bardziej zajmujący, ale nie zmieszczę tu tego.

Zamieszkaliśmy we wsi Wąsowo, 10 km od Nowego Tomyśla. W Nowym Tomyślu ukończyłem gimnazjum w tzw. trybie semestralnym (przyśpieszonym). Byłem najmłodszym uczniem w klasie. Mieszkałem w internacie, raz w tygodniu przyjeżdżałem pociągiem (wąskotorówką) do Wąsowa. Liceum ogólnokształcące o kierunku matematyczno-fizycznym odbyłem w Wolsztynie. Tu dojrzewał także mój światopogląd duchowy. W tym okresie władze bolszewickie w Polsce wykazywały niezwykłą i perfidną przebiegłość. Chcąc osłabić opór Kościoła zrobiły prezydentem swego agenta Bolesława Bieruta, rzekomo bezpartyjnego. Wykazywał on niezwykłą gorliwość religijną. Publicznie przyjmował na klęczkach komunię św, a środki przekazu to publikowały. Ale to nie wszystko. W szkołach nie tylko zachowano religię, ale zwiększono ilość godzin jej nauczania. Na świadectwie szkolnym religia była na pierwszym miejscu. Dopiero w cieniu tego flirtu z Kościołem prowadzono okrutną walkę z opozycją. Zrozumiałem to dużo później. Taka sytuacja trwała niedługo. Potem, gdy władza okrzepła, zmieniła tę taktykę w stosunku do Kościoła.

To był mój okres przedmaturalny. W ostatniej klasie, odbywanej już nie w trybie semestralnym, były dwa przedmioty religijne: dogmatyka i etyka. Pamiętam zabawny przypadek na lekcji dogmatyki, gdy starszy wiekiem i trochę apodyktyczny katecheta prowadził temat „Dowody rozumowe na istnienie Boga”. Chodziło o nauczanie św. Augustyna. Powiedział jednak od siebie: Jeśli jest słowo, rzeczownik, to musi istnieć odpowiednia rzecz. No niech ktoś powie słowo, które nie spełnia tego warunku! Powiedziałem „nic” i po chwili otrzymałem odpowiedź: baran! To musiało wystarczyć. Istniał jednak przedmiot „Zagadnienia życia współczesnego” gdzie oględnie lansowano światopogląd materialistyczny. Dziś przyznaję, że to mnie interesowało. Kiedyś, w rozterce wielokrotnie modliłem się o to, żeby nie stracić wiary. I nie straciłem, ale zacząłem inaczej rozumieć rolę religii, nie tylko katolickiej. Do tego posłużył mi „konkurencyjny” egregor* materialistyczny, który u mnie zakiełkował i niepostrzegalnie umacniał się przez wiele lat.

* Egregor - Autonomiczny energetyczny obiekt psychiczny, zawierający wspólne treści dla wielu podmiotów, który dąży do realizacji tych treści. Najprostszym przykładem jest małżeństwo zawarte z nieegoistycznej miłości lub długotrwałe. Ma ono swego egregora. Próba zerwania takiego związku wywołuje opór psychiczny, niezrozumiały dla obojga. Każda grupa społeczna, hołdująca określonej idei, posiada egregora, np. organizacja społeczna, religijna, polityczna, itp. Każda ideologia posiadająca wyznawców jest egregorem, zawierającym często wielki ładunek energetyczny. Egregor jest bezosobowy. Nie posiada ego, ale może być wykorzystywany dla celów egoistycznych.

W słownikach naukowych nie udało mi się odnaleźć definicji egregora. Natomiast zaprezentowany tu pogląd wyrobiłem na podstawie literatury ezoterycznej.


Tymczasem życie toczyło się normalnie. Studia rozpocząłem na Wydziale Budownictwa
Politechniki Wrocławskiej. Załapałem się na pierwszy rok po reformie. Czteroletnie studia podzielono na dwa etapy: 3 lata do dyplomu inżyniera, potem półroczna obowiązkowa praktyka i możliwość podjęcia pracy, a następnie ewentualne dwuletnie studia magisterskie. Tego ponoć wymagała gospodarka. O studiach nie będę się rozpisywał bo nie chcę zanudzać, zresztą nie mam tu tyle miejsca. Natomiast chcę wspomnieć o półrocznej praktyce podyplomowej, którą mile wspominam. Pierwsze dwa miesiące były poświęcone geodezji. Chodziło o niwelację (obliczanie wysokości nad poziomem morza) terenu, gdzie planowano budowę zbiornika wodnego. Było to zlecenie wydane Katedrze Miernictwa przez inwestora. Prowadzącym wykonanie był prof. Józef Kożuchowski, kierownik tejże Katedry. Grupa studentów (abiturientów) liczyła 23 osoby, w tym była jedna kobieta, wysoka, przystojna i towarzyska. Nazywaliśmy ją „Żyrafa” co w pełni akceptowała. Całą logistykę organizował i opłacał zleceniodawca. Zamieszkanie przewidziano w opuszczonym pałacu, widocznym na tym zdjęciu:

Dołączona grafika

Pod pałacem grupka abiturientów. Ja jestem pierwszy od prawej. Na drugim zdjęciu obsługuję niwelator.


Warunki były trudne. Na parterze rezydował Profesor, który miał jakie-takie umeblowanie. Były dwa duże stoły, na posiłki dla wszystkich i na ewentualne rozłożenie dokumentów. Była także kuchnia i trzy kucharki. Był prąd, woda i kanalizacja. Tam miała także swój pokój „Żyrafa” oraz były dodatkowe sypialnie dla Profesora i dla kucharek. Natomiast na piętrze był tylko prąd, sienniki i koce ułożone na podłodze. Do siusiania były wiadra, a „grubsze sprawy” załatwiano w polu. Humory jednak dopisywały. Już pierwszego poranka, gdy jeden z kolegów wylewał przez okno zawartość wiadra (do tego były ustalone dyżury), usłyszał potworny jazgot. Zaskoczony wychylił się i zapytał basem: nie ma tam kogo? Była jedna z kucharek.

Natomiast Profesor w przemówieniu inicjatywnym, po rozdzieleniu zadań, udzielił cennych rad: Pamiętajcie, podczas pracy pełna koncentracja, szczególnie przy obliczeniach. Dlatego nigdy nie należy powtarzać obliczeń przez tę samą osobę, bo to prowadzi do następnych błędów (komputerów jeszcze nie było, posługiwaliśmy się suwakami logarytmicznymi). Jeśli ktoś czuje się źle, niech od razu idzie się wyspać. Poza tym, przy drogach obrodziły czereśnie. Sołtys pozwolił zrywać, ale radzę połykać z pestkami. Przyroda przewidziała taki sposób rozsiewania nasion.

I jeszcze jedno. Uroczyste zakończenie prac, co także przewidział inwestor. Wśród studentów był „zespół” muzyczny: trąbka, skrzypce i gitara. Trójosobowa delegacja wybrała się do sołtysa żeby go zaprosić, a przy okazji poprosić żeby przyszły jakieś dziewczyny. Sołtys zapytał: ile? No, ze 20. Przyszło dokładnie 20. Zabawa była wspaniała, kucharki też tańczyły. Nie mogłem się oprzeć przed napisaniem tego.

Po zakończeniu praktyki powołano mnie na ćwiczenia wojskowe.To był podstęp. Po trzech miesiącach ćwiczeń otrzymałem stopień porucznika i bez mojej zgody zostałem wcielony do służby zawodowej. Przydzielono mnie do budownictwa wojskowego we Wrocławiu. Robiłem jakieś nieciekawe założenia projektowe. Po dwóch latach zachorowałem i przeszedłem ciężką operację chirurgiczną, co poskutkowało orzeczeniem o całkowitej niezdolności do służby wojskowej. Byłem reanimowany, ale nikt mi o tym nie powiedział. Miałem pewne doświadczenia duchowe o których napisałem w pracy „Moja droga ku Jaźni”. Jako cywil podjąłem dalsze studia inżynierskie, następnie studiowałem matematykę (we Wrocławiu) i ekonomię (zaocznie, w Krakowie, tam też obroniłem pracę doktorską, w Akademii Górniczo-Hutniczej), a przez ostatnie trzy lata przed wyjazdem do USA pracowałem, już jako docent, w Instytucie Górnictwa na Politechnice Wrocławskiej. W tym czasie, w strefie rozwoju duchowego, odrzuciłem nie tylko egregora katolickiego, ale także egregora materialistycznego, zachowałem jednak wiarę.

Z wyjazdem do USA wypadło jakoś dziwnie. Nie planowałem tego wyjazdu. Pomogła mi moja żona Grażyna, choć chyba też nie zrobiła tego świadomie. Mając wykształcenie ekonomiczne pracowała w Biurze Projektów Przemysłowych we Wrocławiu zajmując się przygotowaniem materiałów do obliczeń komputerowych. Została wybrana do Rady Zakładowej i po konflikcie z dyrekcją porzuciła tę pracę. Wkrótce nadarzyła się okazja do przejęcia nierentownego, spółdzielczego sklepu galanteryjnego. Po zbadaniu przyczyn nierentowności przejęła ten sklep. W tym czasie zawarłem przypadkową znajomość z kimś z hierarchii Świadków Jehowy. Zarekomendował on, do pracy w sklepie, dwie ekspedientki. Jak się okazało – bardzo rzetelne i uczciwe. Gdy sklep zaczął dobrze prosperować spółdzielnia nie przedłużyła umowy z Grażyną. Przygotowując sklep do zwrotu Grażyna zrobiła porządny remanent (bo przedtem, ufając ekspedientkom, tylko udawała że robi remanenty) i okazało się że ma, w towarze, dość dużo zarobionych pieniędzy. Chcieliśmy wykorzystać te pieniądze na turystykę po Europie, ale odezwała się znajoma Grażyny, dawna sąsiadka, która wyjechała na stałe do USA i zachęciła nas do przyjazdu, zapewniając „miękkie lądowanie”. Tak też się stało. Było to w drugiej połowie 1981-go roku. W tym czasie w Polsce ogłoszono stan wojenny. Napisałem małą książkę "Psychiczne źródła komunizmu", wydaną także po angielsku, i otrzymaliśmy azyl polityczny a potem obywatelstwo USA. Pozostaliśmy w Stanach na stałe.

Dołączona grafika

Na zdjęciu, oprócz mnie, Grażyna z córką Jowitą. Ten brodacz to Jurek Stajszczyk, aktywista wspierający Solidarność. U niego zamieszkaliśmy na jakiś czas. Obiecał, że obetnie brodę gdy w Polsce upadnie komuna. Obietnicy dotrzymał, ale niestety, sam już nie żyje. W tle dolny Manhattan z dwoma wieżowcami, których już nie ma, zostały zniszczone w zamachu.

W Stanach, w Nowym Jorku, założyłem małe przedsiębiorstwo budowlane, które prowadziłem przez 23 lata. Grażyna pracowała w Polsko-Słowiańskiej Unii Kredytowej. Teraz jesteśmy oboje na w miarę spokojnych emeryturach, we własnym domku poza Nowym Jorkiem. Jowita z mężem i dwójką dzieci mieszkają w pobliżu. Są u nas codziennie. Trochę podróżujemy, dużo czytam a w internecie ... jakoś tam.
  • 0