Jeszcze nie można udowodnić, że określone wydarzenia zachodzą na skutek tajemniczej (kosmicznej?) koincydencji. Są jednak ludzie, którzy nie tylko spotkali się z tym zjawiskiem, ale go doświadczyli.
Czym są wydarzenia synchroniczne? Ogólnie rzecz ujmując, są to doświadczane przez określone osoby przypadki lub nieoczekiwanie wydarzenia (w których przychodzi im uczestniczyć), które nigdy by nie zaistniały tu i teraz, gdyby w przeszłości coś się nie stało.
fot/google
Najprostszym przykładem na wytłumaczenie działania mechanizmu synchronizmu, z którym stykamy się na co dzień, jest nasza mowa. Nim dany przekaz dotrze do naszej świadomości (wywołując określoną reakcję), wcześniej musi być gramatycznie „pomyślany” i wyartykułowany. Upraszczając, działa to na zasadzie przyczyna – skutek.
Kiedy jednak zbieg okoliczności powoduje, że wychodzimy cudem z dramatycznego w naszym życiu wydarzenia, niejednokrotnie nie uświadamiamy sobie, że ów „cud” jest niczym innym jak tylko efektem czegoś, co ma swój początek w przeszłości.
Impuls z dni minionych
Wydarzenie to miało miejsce w dniu 18 lipca 1991 w Baltimore (w Stanach Zjednoczonych). Dochodziła godzina 13.10, gdy Mary Tucker zatrzymała samochód na Windsor Mill Road przed wejściem do Leakien Park. Umówiła się tam ze znajomym, któremu miała oddać defibrylator. Kilka dni wcześniej pożyczyła go, by w czasie zajęć, które dotyczyły pierwszej pomocy, zaprezentować uczniom zasady jego budowy i działania.
– Przez dłuższą chwilę siedziałam w samochodzie – wspominała po latach – czekając na przyjaciela. Pogoda była ładna, a mnie w samochodzie popsuła się klimatyzacja (pierwszy przypadek). Postanowiłam zatem wysiąść. Na przednim siedzeniu leżała torba z defibrylatorem. W czasie prezentacji aparatu zauważyłam, że znajdująca się przy nim bateria przekroczyła okres przydatności do użytku. Wydatek był niewielki, więc za własne pieniądze nabyłam nową (drugi przypadek).
Zamknięta w samochodzie (gdzie grało radio) słabo słyszałam odgłosy dochodzące z zewnątrz. W chwili, gdy z niego wysiadałam, dobiegły mnie krzyki z parku. Wydało mi się, że słyszę głosy dzieci, które wzywały pomocy. Nie wiem dlaczego, lecz otworzyłam samochód, chwyciłam torbę z defibrylatorem i pobiegłam w stronę nawoływania.
Kilkanaście minut przed przyjazdem Mary Tucker wycieczka szkolna przekroczyła bramę parku. Nauczycielka zadecydowała, że nie będą szli w jego głąb (trzeci przypadek), lecz dzieci otworzą bloki rysunkowe, żeby namalować fragment pejzażu. Wśród uczniów znajdował się Ron Parker. Tego dnia chłopiec nie czuł się najlepiej – uskarżał się na bóle w klatce piersiowej. Już rano powiedział o tym rodzicom, ci jednak uznali, że syn chce się wymigać od czekającej go tego dnia klasówki z matematyki i wysłali go do szkoły.
Kilka minut po rozłożeniu bloków rysunkowych Ron poczuł ukłucie w mostku. Potem zabolała go lewa ręka, aż wreszcie ból objął całą klatkę piersiową. Nauczycielka, do której zgłosił się chłopiec, rozpoznała objawy zawału serca.
Kiedy kobieta wzywała przez telefon karetkę pogotowia, Ron stracił przytomność, a koledzy zaczęli głośno wzywać pomocy.
Odpowiedni czas i miejsce
Mary Tucker nadbiegła, jak stwierdził to później lekarz, w ostatnim momencie. Wezwane pogotowie przyjechałoby do chłopca zbyt późno (choć zjawiło się kilka minut po otrzymaniu wezwania). Na szczęście Mary miała przy sobie defibrylator (wyposażony w nową baterię) i potrafiła go prawidłowo użyć. Jak potem stwierdzono, pasmo przypadkowych wydarzeń spowodowało, że mały Ron przeżył zawał serca.
Można powiedzieć, że jest to jedna z typowych historii, w której zbieg szczęśliwych okoliczności ogniskuje się w jednym czasie i miejscu. Oczywiście, gdyby owa historia nie miała dalszych następstw, z pewnością przyznałbym rację.
A jednak 15 lat później ów niesamowity zbieg przypadków powtórzył się, z zastanawiającą precyzją w ściśle określonym czasie i miejscu.
18 lipca około godziny 13.10 (znowu zbieg okoliczności?) 2006 roku Mary Tucker weszła ze znajomym do baltimorskiej restauracji Tavern na lunch. Oboje zamówili dania i czekając na ich podanie, zagłębili się w rozmowie.
Ron Parker w tym czasie skończył 23 lata. Był na ostatnim roku University of Baltimore, gdzie studiował prawo. Ponieważ w tamtych latach jego rodzinie zaczęło się gorzej powodzić, Ron zatrudnił się w restauracji Tavern, gdzie pracował za barem.
18 lipca po raz wtóry
Tego dnia Ron miał mieć wolne, jednak postanowił pracować za kolegę (kolejny zbieg okoliczności?).
– Właściwie to nie były mi potrzebne dodatkowe pieniądze – stwierdzi później w jednym z wywiadów prasowych. – Mogłem spędzić ten czas inaczej. Nie bardzo więc potrafię wytłumaczyć, dlaczego chciałem wówczas pracować.
Dodajmy w tym miejscu, że choć Ron i jego dawna wybawczyni (Mary Tucker) spotkali się w jednym miejscu, żadne z nich nie rozpoznało drugiego. No cóż, od tamtego dnia w baltimorskim parku upłynął wystarczająco długi okres, żeby zapomnieć o minionych wydarzeniach.
Kilka minut po przybyciu Mary i jej znajomy zaczęli jeść podane im danie.
– Nie wiedzieć dlaczego – wspomina Mery Tucker – poprosiłam kelnera o ziemniaki z wody a nie puree. Dotąd nigdy takich nie zamawiałam, więc być może był to tylko zwykły kaprys?
Sprawił on jednak, że w pewnym momencie kobieta zadławiła się przełykanym kęsem. Przyjaciel Mary nieporadnie próbował pomóc jej „wyrzucić” tkwiący w gardle kawałek kartofla. Daremnie.
– W pewnej chwili – kobieta wyzna później – byłam przekonana, że to już mój koniec. Daremnie walczyłam, by złapać w płuca zbawienny haust powietrza.
Stojący wokół kobiety goście restauracji byli bezradni.
Wówczas przez bar przeskoczył Ron Parker, który kilkanaście tygodni wcześniej przeszedł kurs udzielania pierwszej pomocy (kolejny przypadek?), w tym osobom, które uległy zadławieniu jedzeniem.
Dzięki pomocy Rona Mary Tucker pozbyła się tkwiącego w przełyku ziemniaka i odzyskała możliwość swobodnego oddychania.
Pytania bez odpowiedzi
W jaki sposób zinterpretować ów dziwny przypadek? Jedni nazwą go cudem. Inni szczęśliwym zbiegiem okoliczności lub wreszcie czymś, co wydarzyło się bez konkretnej przyczyny.
Podobne historie zdarzały się i wciąż będą się zdarzać. Jak często się z nimi spotykamy w naszym życiu?
Żyjący w ubiegłym wieku brytyjski matematyk, John Littlewood uważał „cuda” za coś najzwyklejszego w świecie, czemu nie warto nawet poświęcać uwagi. Ba, sformułował on nawet „Prawo Littlewooda”. Napisał je w Cambridge University na początku XX wieku i opublikował w zbiorze prac Matematyka rozmaitości.
Brytyjczyk zdefiniował „cud” jako wydarzenie o szczególnym znaczeniu, które występuje z częstotliwością jeden do miliona. Według badacza, zajmującego się głównie analizą matematyczną i teorią liczb, w ciągu 35 dni w życiu człowieka zachodzi około miliona wydarzeń (które dzieją się w związku z nim i wokół niego). W efekcie, co 35 dni (statystycznie rzecz ujmując) jesteśmy świadkami „cudu”. Zgodnie z takim rozumowaniem pozornie cudowne wydarzenia w rzeczywistości są czymś bardzo powszechnym i często przez nas niezauważalnym.
fot/wykop.pl
Francuski pisarz Émile Deschamps twierdził w swoich wspomnieniach, że w 1805 roku doświadczył dziwnego (i groteskowego) zbiegu synchronicznych wydarzeń: „Ilekroć w moim towarzystwie padało nazwisko Monsieur Fontgibu, tylekroć w tym zestawieniu pojawiał się pudding śliwkowy. Po raz pierwszy wnoszony przez kelnera pudding rozbił się, gdy lokaj zaanonsował wejście Monsieur Fontgibu.
Kilka lat później w restauracji zamówiłem pudding śliwkowy. W odpowiedzi usłyszałem od kelnera, że niestety ostatni taki puding przed chwilą zamówił Monsieur Fontgibu. Po pewnym czasie relacjonowałem w towarzystwie ów dziwny zbieg okoliczności. W chwili, gdy opowiadałem o puddingu, jeden ze znajomych stwierdził: Brakuje nam zatem tylko, by na tym przyjęciu pojawił się Monsieur Fontgibu.
Proszę sobie wyobrazić nasze zaskoczenie, gdy moment później lokaj zaanonsował wejście owego pana. Doprawdy nadal nie wiem, co myśleć na ten temat”.
Trójkolorowa
Inny przypadek synchronizmu w 2002 roku opowiedział dziennikarzowi Jean Francois Arnou: „Kiedy jeszcze byłem dzieckiem, nie wiedzieć czemu, matka stale kupowała mi piłki lub zabawki, które miały nalepkę lub nadruk z francuską flagą. Nie pamiętam zabawki, która nie miałaby trójkolorowego znaku naszych barw narodowych. Potem były ubranka i koszulki w niebiesko-biało-czerwone barwy.
Kiedy byłem nastolatkiem, pewnego dnia rodzice rozwiesili nad moim łóżkiem trójkolorowy sztandar. Potem twierdzili, że wszystko to robili z pobudek patriotycznych, jednak teraz jestem pewien, że przeczuwali, że nasz narodowy znak uratuje mi życie.
Po latach zostałem marynarzem i pływałem jako mechanik na masowcach po Morzu Śródziemnym. W czasie jednego z rejsów, miałem wtedy około 50 lat, doszło do wypadku i statek zaczął tonąć. Trzech z nas, którzy pełnili wówczas wachtę w maszynowni, zostało uwięzionych pod pokładem. Ponieważ kończyło się powietrze, musieliśmy, nurkując, poszukać drogi ocalenia.
Pierre, jako najmłodszy zszedł pod wodę. Kiedy wrócił, powiedział, że do wyboru są dwie drogi, które prowadzą przez zalane korytarze. Na jednej z grodzi, przez którą prowadziła możliwa droga ucieczki, jest nalepka z naszą flagą. Druga otwarta śluza znajduje się po prawej stronie. Ja z Jeanem wybrałem drogę oznaczoną naszą flagą. W tamtym momencie wspomniałem lata dziecinne i zdecydowałem, że trójkolorowa na pewno oznacza moje ocalenie. Tak stało się w rzeczywistości. Pierre prawdopodobnie wybrał drugą drogę i już więcej go nie zobaczyliśmy”.
......
Czy kiedykolwiek tajemnica wydarzeń synchronicznych zostanie rozwiązana i czy w ogóle w tym przypadku możemy mówić o jakiejkolwiek tajemnicy?
Jak dotąd wszyscy, którzy zetknęli się z tym zjawiskiem, mówią o „niezwykłym zbiegu okoliczności” albo też „cudach”. Nauka (prócz Junga) również pomija synchronizm obojętnością. Może dlatego, że w większości przypadków następujące po sobie wydarzenia kończą się szczęśliwie dla osób, które w nich uczestniczą.
Autor: Paweł Szlachetko