Będąc małym dzieckiem, co wakacje, rodzice zabierali mnie i mojego siedem lat starszego brata na wieś. Była to mała miejscowość w okolicach Zakopanego, Nowego Targu. Wynajmowaliśmy od pewnych Państwa gospodarzy starą chałupkę liczącą już wówczas ponad sto lat (były to praktycznie całe lata dziewięćdziesiąte). Dom stał przy ulicy, a w głąb gospodarstwa mieściła się stajnia, szopa a za nią olbrzymich rozmiarów podłużny ogród. Koniec ogrodu wieńczyła druga, przerażająco dużych rozmiarów piętrowa szopa. Sam domek był zimny (w lecie było przyjemnie), ściany w holu pomalowane błyszczącą starą farbą, a w pokoikach pociągnięte wałkiem ze wzorkiem. W każdym pomieszczeniu znajdował się duży piec kaflowy, których jeszcze wtedy używaliśmy. Klimat domku był całkiem znośny, chociaż odczuwało się w nim pewien niepokój. W podłodze holu znajdowały się ogromne i ciężkie wrota, pod którymi kryło się zejście do małej piwniczki na ziemniaki. Zaś od zewnątrz domu były takie otwory spadowe, jak zsyp na śmieci, przebijające bardzo gruby mur prowadzący do piwnicy, można było wrzucać nimi ziemniaki, nie wchodząc do niej. Dodam, że sufit był w niej tak nisko, że chodziło się tam prawie na czworaka.
Żeby wyjść na strych koniecznym było wyjść na podwórko i wejść do innych drzwi pod kluczem-mieściło się tam coś na kształt warsztaciku-to pomieszczenie przystające do całej reszty domu od prawej strony względem drzwi wejściowych domu. Panował tam wieczny bałagan, pełno porozrzucanych metalowych, zardzewiałych przedmiotów. I właśnie w tym składziku znajdowały się bardzo strome, drewniane schody na stryszek. O ile całej reszty gospodarstwa cały czas używano, (Gospodarz, który mieszkał nieopodal starej chałupy i przychodził tam pracować), o tyle strych stanowił miejsce, do którego nikt się nie zapuszczał, bo zwyczajnie nie było po co. Stał pusty. Dla mnie jako dzieciaka było to coś wspaniałego. Opuszczony teren przeznaczony wyłącznie dla mnie, gdzie mogłem się bawić.
Historia samego stryszku wygląda tak, że kiedyś mieszkali tam rodzice jednego z małżeństwa gospodarzy (nie pamiętam jego czy jej), czyli na przełomie XIX i XXw. Wiązała się z tym miejscem jakaś tajemnicza historia związana z ich śmiercią, ale do dziś nie wiem, o co w niej chodziło. Możliwe, że jej nie było, słabo już pamiętam. Z tego co zapamiętałem, mówiono mi wtedy, że chyba zmarli jakoś w podobnym czasie i po śmierci ich ciała długo leżały zamknięte w takich komórkach zamykanych na haczyk właśnie mieszczące się tam na górze. Dla mnie wtedy to było coś dziwnego, ale rodzice szybko wytłumaczyli mi, że wówczas takie były zwyczaje. Zmarli jakoś koło roku 1920. Strych był dosyć mały wąski i podłużny. Ze schodów skręcało się o 90 stopni w lewo i od razu mieliśmy pierwsze pomieszczenie ze wspomnianymi komórkami na haczyki po lewej, Na jego końcu dochodziliśmy do drzwi, za którymi rozpościerał się niewielki pokoik, a na jego końcu mały, drewniany balkonik, na który nie wolno nam było wchodzić ze względu na spróchniałe deski. Widać, że wystrój został niezmieniony od czasu śmierci tych Państwa. Wszystko rodem z lat 20, 30 XXw. Wyglądało to tak, jakby nawet nic tam nie było ruszane od tamtej pory. Zaraz na dzień dobry po opuszczeniu schodów witała nas starodawna maszyna do robienia śmietany z taką dużą korbą. Dalej stał jakiś stary podgrzewacz a na nim dwa garnki. Później drewniany biały mebel z otworami na takie dwie duże, stare miski. I za nim lodówka. Drzwi od komórek były trzy, wszystkie prowadziły do tego samego poddasza, składu jakichś rupieci gdzie nigdy nie wchodziłem, żeby nie wylądować piętro niżej przez spróchniałą podłogę. Pokoik z balkonem był całkiem pusty. Na ścianie wisiał jedynie obrazek-pamiątka Pierwszej Komunii Św. jednego z mieszkańców.
Bawiłem się tam często i odkąd pamiętam działy się tam zawsze dziwne rzeczy. Pierwsze co, na przywitanie prawie zawsze, gdy osiągałem szczyt schodów, to spadająca korba od tej maszyny do śmietany nieopodal schodów. Nie ważne, w jakiej pozycji zostawiałem ją poprzedniego dnia (bo oczywiście się nią bawiłem), gdy następnego dnia wchodziłem z powrotem, była ona zawsze w pozycji pionowej (czyli rękojeść na górze) i gdy się do niej zbliżałem z hukiem, opadała ona na dół w jednej chwili. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, można by pomyśleć, że to drgania ze schodów powodowały, że opadała, ale jest jedna zasadnicza rzecz. Jeśli ktoś miał kiedyś styczność z taką maszyną wie, na jakiej zasadzie ona działa. Żeby poruszyć korbą, nie ważne, w jakiej pozycji ona była, trzeba było z początku użyć bardzo dużej siły, żeby nią zakręcić, miała ona jakąś taką ciężką przekładnie podobną jak np. syrena strażacka na korbę, że powoli się rozkręcała, w środku szybko wirował jakiś ****** i my powoli coraz szybciej poruszaliśmy korbą (bo od razu szybko się nie dało) aż ten ****** w środku nabierał znacznej prędkości i wydawał niesamowity hałas. Rozkręcanie maszyny do pełnych obrotów trwało około 15-25 sek. Korba nie miała żadnych luzów ani punktu bezwładności w żadnej pozycji, ale coś sprawiało, że z pozycji pionowej spadała ona wręcz z siłą grawitacji na sam dół, tak jakby w środku nie było żadnego mechanizmu, który stawiałby jakikolwiek opór.
To jednak nie sprawiało, że się jakoś szczególnie przestraszyłem, pierwszym razem po prostu pomyślałem, że tak ma być, dopiero gdy sytuacja zaczęła się powtarzać trochę mnie to zaniepokoiło.
Pewnego dnia też bawiłem się, już miałem schodzić na dół jak zobaczyłem, że wspominane dwa garnki, które stały nieopodal korby powoli uniosły się do góry o centymetr, może dwa i zaczęły kręcić się bardzo powoli wokół własnej osi. No to jak coś takiego zobaczyłem, strome schody, po których normalnie schodziło się powoli, żeby nie spaść, pokonałem dwoma skokami, wybiegłem z graciarni i ze łzami w oczach pobiegłem do kuchni w objęcia mamy. Miałem wtedy może z 7-9 lat. Nie ludzko się wtedy przestraszyłem. Wiem, że zawsze działo się tam coś niepokojącego, ale o dziwo mimo wszystko tam wracałem, nie na długo i nie za często, ale jednak. Gdy bawiłem się w tym pustym pokoiku, regularnie słyszałem wyraźnie dźwięk odhaczających się haczyków z tych komórek, w których leżały zwłoki, ale gdy podchodziłem do nich, były zahaczone, zamknięte. I tak się działo co kilka minut. Ciągle było słychać te haczyki. Korba to było coś, do czego po prostu przywykłem. Działo się to prawie zawsze po kilka razy, na dzień dobry, w trakcie zabawy i najczęściej jeszcze na dowidzenia. Motyw z garnkami z tego, co mi świta miał miejsce dwa razy. Zaraz na początku pobytów-co zignorowałem - (byłem wtedy bardzo mały, może z 5 latek, nie wiedzialem, że trzeba się tego bać) i później, będąc trochę starszym, uciekłem na dół i później już tam nie wróciłem nigdy.
Na końcu dodam, że mój starszy brat chodził tam czasem bawić się razem ze mną, lub wychodził tam sam, raczej nie widział tych garnków, bo nic nigdy o tym nie wspominał, ale potwierdza i to do dzisiaj jako poważny 36 letni facet motyw z korbą. Też to widział i tak samo go to zadziwiało. Nie raz razem spierdzielaliśmy na dół ile sił w nogach, jak korba opadała. Traktowaliśmy to wtedy trochę jako zabawę. Przez wiele lat temat wracał co kilka lat przy okazji jakichś rodzinnych rozmów. Opowiadaliśmy Mamie te historie tysiąc razy, próbując ją przekonać do uwierzenia nam, ale niestety Mama była zawsze ultra sceptykiem. W sumie, nawet jeśli by w to wierzyła, pewnie i tak by to przed nami ukrywała, żeby dodatkowo nas nie straszyć, była głosem rozsądku. A też doświadczyła kiedyś zjawiska paranormalnego po śmierci swojego Ojca, o czym mówi otwarcie i sama się temu dziwi. Ponoć nie długo po śmierci po przebudzeniu ujrzała nad łóżkiem postać Ojca, czuła jak położył na jej ręce swoją, po czym znikł. Matka była bardzo blisko ze swoim Ojcem i do dzisiaj żałuje, że odszedł o wiele lat za wcześnie, ale i tak, jak to opowiada, na końcu zawsze dodaje, że musiało jej się wydawać To cała Ona.
Dzisiaj mamy wybudowany własny dom ok. 3 km od starej chałupy, do którego przyjeżdżamy na wakacje. Domek nadal stoi, choć dawno już były plany jego wyburzenia. Nawet raz w 2007r. wróciliśmy na strych szukać jakichś wartościowych staroci na sprzedaż w tych komórkach i nie tylko. Korba od dawna stoi u nas w nowym domu jako ozdoba na schodach. Jak opowiadamy komuś tą historię to zawsze bierzemy tę korbę i demonstrujemy jak działa, i że nie możliwym jest, żeby po prostu tak sobie spadała. Korba po przeniesieniu nie wykazuje już żadnej aktywności ani żadne z przedmiotów, które zostały przeniesione tam w późniejszym czasie.
Kronikarz
Użytkownik Kronikarz Przedwiecznych edytował ten post 14.07.2015 - 20:25