Skocz do zawartości


Zdjęcie

Narodowcy w powstaniu warszawskim


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
1 odpowiedź w tym temacie

#1

.?..

    Medicus

  • Postów: 974
  • Tematów: 89
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 10
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie a cała Polska ogarnięta była planem „Burza” . Gdy w romantycznej wizji członkowie AK i innych organizacji podziemnych ze słowami „Warszawianki” na ustach „ każdy Polak na bagnety” wypełniali tą strofę ginąc na barykadach Warszawy. Gdy AKowcy masowo dekonspirowali swoje struktury przed wkraczającą Armią Czerwoną, do czego zobowiązało ich dowództwo AK za wszelką cenę chcąc pełnić rolę gospodarzy. Gdy wreszcie cała Polska żyła romantyczną walką o niepodległość, szabelką i ułańską fantazją, hojnie szafując polską krwią sądząc, że Alianci docenią tą daninę, jedynie Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) nie poddały się masowej euforii wolności i w zimny, logiczny oraz racjonalny sposób oceniły nadchodzącą sytuację. Z chwilą wkroczenia Armii Czerwonej na przedwojenne tereny Polski, gdy Niemiecki potencjał zaczął chylić się ku nieuchronnemu upadkowi w wizji NSZ Rosja Sowiecka z wroga Nr 2 zaczęła wysuwać się na pierwszeństwo co w zdecydowany sposób określiło taktykę walki.

Szlakiem Chrobrego

Wówczas w środowisku Organizacji Polskiej (OP) zwanej również Organizacją Wewnętrzną (OW) będącą tajną, zhierarchizowaną strukturą polityczną NSZ został opracowany jeden z najbardziej śmiałych i brawurowych planów II Wojny Światowej.

Na jednym z zebrań Komitetu Politycznego OP, na początku roku 1944 w Warszawie, powstała koncepcja utworzenia dwóch wielkich grup wypadowych, jednej na Śląsku, drugiej na Pomorzu. Ustalono, że kiedy front będzie przesuwał się przez wymienione dzielnice, grupy zajmą pas międzyfrontowy. Manewr ten miał pokazać narodowi polskiemu i światu, że sami wywalczyliśmy część Polski. Na terenach tych przewidywano utworzenie administracji polskiej podporządkowanej kierownictwu NSZ, czyli faktycznie OP jako organizacji zwierzchniej.
Zorganizowaniem i obsadą grup miała zająć się Komenda Główna (KG) NSZ i zakonowa grupa wojskowa OP. Na dowódcę Grupy Operacyjnej (GO) „Pomorze” przewidywano płk Stanisława Nakoniecznikoffa ps. „Kmicic”, zaś GO „Śląsk” płk Antoniego Szackiego ps. „Bohun”.

W opracowanych planach GO „Pomorze” po koncentracji w Puszczy Kampinoskiej miała przejść do Borów Tucholskich, następnie wyzwolić oflagi oficerskie w miejscowościach Woldenberg i Landwalde oraz duży obóz z robotnikami polskimi pod Szczecinem. Po zasileniu nimi oddziałów i przejęciu dowództwa przez wyzwolonych oficerów planowano uderzenie w kierunku Szczecina i dolną Odrę.

Z kolei GO „Śląsk” miała skoncentrować się w lasach Świętokrzyskich i wyruszyć w ogólnym marszu na Śląsk i po wyzwoleniu obozów jenieckich i pracy leżących na trasie przemarszu uderzyć na Wrocław. Plan ten zakładał pokojową ewakuację głównych sił NSZ (w szczególnych sytuacjach dopuszczano ograniczony rozejm i zawieszenie broni z oddziałami Niemieckimi) z ziem zajmowanych przez Armię Czerwoną oraz manewr oskrzydlający zwany w terminologii NSZ „Szlakiem Chrobrego” (koncepcja OP i główne pismo wydawane przez to środowisko) od północy i południa tzw. „Ziem Odzyskanych” i po zajęciu głównych miast Szczecina i Wrocławia objęcie w posiadanie narodu Polskiego tej dzielnicy z granicą zachodnią na Odrze.

Na te tereny, w ramach powyższych planów, miał zostać przerzucony gros sił NSZ oraz organizacje podporządkowane w toku operacji (przewidywano wchłanianie oddziałów i grup z innych organizacji w czasie przemarszu na „Ziemie Zachodnie”) a także polscy ochotnicy z wyzwolonych obozów jenieckich oraz obozów pracy. W wyniku tego na „Ziemiach Zachodnich” , na tyłach walczących stron Niemieckiej i Rosyjskiej, miała powstać liczna Armia Polska oraz rozwinięta administracja obsadzona, z chwilą wypędzenia Niemców, przez Służbę Cywilną Narodu zorganizowaną i nadzorowaną przez specjalny pion prawno-administracyjny OP, opracowujący m.in. reformy prawne i administracyjne oraz nadzorujący tereny prawny i lekarski. Nad całością władzę miał sprawować Komitet Polityczny OP, rezydujący w Szczecinie lub we Wrocławiu.

Był to najbardziej realny i podyktowany pobudkami pragmatycznymi plan opracowany przez organizację podziemną czasów II Wojny Światowej. Do realizacji tego planu jednak nie doszło z powodu niespodziewanego wybuchu powstania warszawskiego.

Narodowo-Radykalni w Powstaniu Warszawskim

Grupy NSZ koncentrujące się w Puszczy Kampinoskiej mające utworzyć GO „Pomorze”, zostały rozbite wraz ze znajdującymi się tam oddziałami AK. Inne oddziały przewidziane do zasilenia GO „Pomorze” w obliczu wybuchu w stolicy powstania i otoczenia jej przez kordon sił niemieckich uniemożliwiający dostanie się do miejsca koncentracji, rezygnowały z marszu lub były rozbijane w próbach zbrojnego przedarcia się do Kampinosu. Jeszcze inne były zmuszone walczyć w narzuconej przez AK „Burzy” w której los ich był przesądzony.

Warszawski NSZ został niemal w całości przewidziany do wejścia w skład GO „Pomorze” i gdy trwały jeszcze przygotowania do tego przedsięwzięcia nagle wybuchło w stolicy powstanie a żołnierze NSZ w obliczu faktów dokonanych byli zmuszeni wziąć w nim udział wypełniając żołnierską powinność.

KG NSZ i OP występowały przeciwko powstaniu w Warszawie, jako koncepcji bez szans na zwycięstwo i nieodpowiedzialnej „imprezie” zorganizowanej przez wąskie grono AK. Jednakże, po jego wybuchu, wszystkie oddziały, jakie udało się sformować, wzięły w nim udział. NSZ niescalone z AK oficjalnie zadeklarowało akces do powstania 7 sierpnia 1944 roku. Wówczas KG NSZ opracowała oświadczenie w którym czytamy:

Dobro Polski wymaga, aby powstanie w Warszawie w dniu 1 sierpnia 1944 roku pod wodzą generała Bora zostało zwycięsko zakończone. Narodowe Siły Zbrojne, Służba Cywilna Narodu i Obóz Narodowy:

1. wezwały wszystkich zrzeszonych w tych Organizacjach żołnierzy, działaczy i członków – w odpowiedniej treści rozkazach i odezwach z dnia 2 sierpnia 1944 roku do pełnego i czynnego poparcia Powstania przez: udział z bronią w ręku w walce z wrogiem w szeregach wojska Polskiego (Armii Krajowej), i udział w pracach administracji cywilnej Powstania, szczególnie w służbach – sanitarnej, bezpieczeństwa, pomocy technicznej dla wojska OPL i opieki społecznej,

2. postanowiły podjąć w własnych wydawnictwach prasowych działalność propagandową na rzecz Zwycięstwa Powstania.

Oświadczenie powyższe zostało wydrukowane w piśmie „Szaniec”, oficjalnym organie prasowym NSZ w dniu 17 sierpnia 1944 roku.

Podczas walk doszło do porozumienia obu odłamów NSZ i oddziały NSZ-ZJ dowodzone przez por. „Mikołaja” Kozłowskiego podporządkowały się operacyjnie dowództwu Okręgu Warszawa-miasto NSZ-AK na czele z płk Spirydionem Koiszewskim ps. „Topór”. Dalsze plany współpracy przewidywały nawet powołanie dwóch dywizji NSZ, oddzielnie dla obu odłamów, w skład których mieli wejść wszyscy żołnierze NSZ walczący w powstaniu warszawskim, ale coraz gorsza sytuacja militarna uniemożliwiła ich realizację.

Największą zwartą jednostką NSZ, walczącą w powstaniu, była Brygada Dyspozycyjna-Zmotoryzowana „Koło” NSZ, pod dow. ppłk Zygmunta Reliszko ps. „Bolesław Kołodziejski”, zwana też Grupą „Koło” która podporządkowała się dowództwu obrony Starego Miasta.

Brygada liczyła sobie ok. 1200 ludzi i w czasie powstania wchodziła w skład Grupy „Północ” AK pod dowództwem płk. Karola Ziemskiego ps. „Wachnowski”, walczącej na Starym Mieście. W skład Zgrupowania „Róg” obsadzającego Odcinek Wschodni wchodził Dywizjon artylerii zmotoryzowanej „Młot”, a w skład Zgrupowania „Kuba-Sosna” obsadzającego Odcinek Południowo-Zachodni – II Dywizjon zmotoryzowany. Były to prawdopodobnie jedyne uzbrojone pododdziały Brygady, pozostała zaś ich część – pozostająca w odwodzie Grupy „Północ” – była wykorzystywana przy różnych działaniach pomocniczych, takich jak gaszenie pożarów, odkopywanie zasypanych osób, prace sapersko-minerskie, transportowe. Brygada Dyspozycyjna Zmotoryzowana prowadziła także zakłady produkujące powstańczą „broń” – butelki zapalające a także wydawała własne pismo – „Żołnierz Starego Miasta”. Ponadto pluton z Brygady walczył też w ramach Oddziału „Barry” Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. Na Starym Mieście pododdziały Brygady walczyły na redutach Ratusza, Banku Polskiego, ul. Świętojańskiej, Piwnej i Miodowej oraz Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. Po ewakuacji Starówki oddziały szturmowe Brygady wzięły bezpośredni udział w walkach w Śródmieściu. Ogółem zginęło ponad 200 jej żołnierzy, a ponad 400 zostało rannych.

W skład Zgrupowania AK „Harnaś” walczącego w Śródmieściu-Północ wszedł pułk NSZ im. Sikorskiego, nazywany przez własnych żołnierzy „pułkiem Sikory”. Pierwotnie miał on wejść w skład jednej z dwóch tworzonych dywizji NSZ, które w przededniu wybuchu powstania były w fazie organizacyjnej dlatego też godzina „W” była zaskoczeniem dla dowództwa pułku. Miejscem zbiórki, punktem kontaktowym dla rozrzuconych po całym mieście żołnierzy NSZ stał się „Dom Technika” przy ul. Czackiego 3/5. W dniu 1 sierpnia stan uzbrojenia jednostki był mizerny: 42 pistolety, 23 karabiny, 27 granatów. Liczebność stanowiło ok. 200 żołnierzy i oficerów. Oddział na rozkaz władz NSZ został rozformowany 1 września 1944 roku podobnie jak pułk NSZ im. J. H. Dąbrowskiego, o którym bliżej nic nie wiadomo, tylko tyle że miał wejść w skład jednej z planowanych dywizji NSZ. Do kapitulacji powstania przetrwało jedynie 22 żołnierzy, łączniczki i sanitariuszki pułku im. Sikorskiego.

Najsilniejszym walczącym w powstaniu uzbrojonym i zwartym oddziałem NSZ była sformowana 6 sierpnia Kompania NSZ „Warszawianka” pod dow. kpt. Piotra Zacharewicza ps. „Zawadzki”. Przeznaczona przez KG NSZ do przejścia na Kielecczyznę, gdzie koncentrowały się elementy składowe przyszłej GO „Śląsk”, podobnie jak inne oddziały NSZ kompania została zaskoczona wybuchem powstania. W dniu utworzenia liczyła ok. 80 żołnierzy. Wchodziła w skład zgrupowania „Chrobry II” walczącego w Śródmieściu. Zgrupowanie „Chrobry II” zostało zorganizowane samorzutnie przez mjr Leona Nowakowskiego ps. „Lig”, dowódcę konspiracyjnego pułku NSZ im. Sikorskiego, a jego kadra dowódcza składała się z młodych podoficerów z Centrum Wyszkolenia Szkoły Podchorążych Piechoty NSZ. Zgrupowanie „Chrobry II” skupiło w swoich szeregach w sumie ponad 1000 żołnierzy NSZ biorąc udział w walkach o PAST-ę, w próbie przebicia się do oblężonej przez Niemców Starówki w nocy z 13 na 14 sierpnia oraz osłaniając oddziały powstańcze próbujące przebić się ze Starego Miasta do Śródmieścia w nocy z 30 na 31 sierpnia, jednocześnie, do końca powstania nie tracąc kontroli nad powierzonym terenem. W późniejszym okresie powstania, na skutek gwałtownego napływu ochotników, Zgrupowanie „Chrobry II” licząc sobie ponad 3000 żołnierzy, zatraciło, pierwotny, NSZ-owski charakter. Jednak wkład NSZ w utworzenie Zgrupowania „Chrobry II” był nieoceniony.

Wracając do „Warszawianki” to dowództwo i kwatery kompanii mieściły się na rogu ulic Żelaznej i Chmielnej w domu zwanym „Domem Kolejowym”, w tej też okolicy oddział walczył nie oddając atakującemu nieprzyjacielowi ani skrawka bronionego odcinka. Z dnia na dzień do „Warszawianki” przyłączały się pojedyncze grupki żołnierzy NSZ, których powstanie zaskoczyło rozrzuconych na terenie całej Warszawy, bez kontaktu z macierzystymi jednostkami, tak że w momencie zakończenia walk, 2 października 1944 roku, jednostka ta liczyła ok. 170 żołnierzy.

Ponadto występowały pojedyncze drużyny i plutony NSZ w ramach większych zgrupowań AK. W powstałym chaosie organizacyjnym znalazł się również Komendant Główny NSZ gen. Stanisław Nakoniecznikoff ps. „Kmicic”, który całkowicie zaskoczony rozpoczęciem walk w stolicy podporządkował się płk. Spirydionowi Koiszewskiemu ps. „Topór”, komendantowi Okręgu Warszawskiego NSZ-AK, a 14 sierpnia zameldował się u dowódcy powstania płk. Antoniego Chruściela ps. „Monter”. Na jego rozkaz objął dowództwo doraźnie sformowanego oddziału NSZ w rejonie Filharmonii Warszawskiej w Śródmieściu, walcząc na barykadzie.

Ogółem w powstaniu wzięło udział – według różnych źródeł – od ok. 2 tys. do 3,5 tys. żołnierzy NSZ obu odłamów. Również w okolicach Warszawy operowały jednostki NSZ chcące prawdopodobnie przebić się na miejsce koncentracji GO „Pomorze”. Największym z nich był batalion NSZ-AK im. Brygadiera Czesława Mączyńskiego dowodzony przez ppor. Floriana Kuskowskiego ps. „Szary”, operujący w lasach Chojnowskich. 1 sierpnia 1944 roku w walce na tzw. Błotnicy w Jeziornie poległ dowódca oddziału i kilku żołnierzy. W dniu następnym batalion przeszedł reorganizację dzieląc się na trzy plutony w sile kompanii, ostatecznie 4 sierpnia 1944 roku zorganizowano z nich Kompanię NSZ im. „Szarego” liczącą 130 żołnierzy i 12 łączniczek-sanitariuszek. Dowódcą całości został dwudziestoośmioletni student prawa ze Lwowa, ppor. Marian Orłowicz ps. „Antek”. Kompania walczyła w składzie Zgrupowania AK „Lasy Chojnowskie” do 26 sierpnia 1944 roku tocząc nieustanne boje z Niemcami chcącymi spacyfikować miejsce bytowania partyzantów. Następnie oddział z powodu strat i opanowania lasów Chojnowskich prze przeciwnika został rozwiązany a pluton pod dow. por. Bolesława Ostrowskiego ps. „Lanca” przeszedł do 25. pp AK.

Odczucia i stosunek NSZ do powstania Warszawskiego został zawarty w art. „Zmarnowany heroizm”, który ukazał się w organie NSZ, „Wielkiej Polsce” w dniu kapitulacji stolicy t.j. 2 października 1944 roku, stanowiąc jego gorzką ocenę:

(…) Nie byliśmy entuzjastami idei Powstania, wywołanego w dniu 1-szym sierpnia. Decyzja podjęcia każdej walki musi być w naszym pojęciu dyktowana racją polityczną i poczuciem odpowiedzialności za następstwa wszczętych działań. Jesteśmy jednak również żołnierzami i czyniliśmy to, co każdy żołnierz winien czynić z momentem rozpoczęcia walki;
(…)Przy naszych, mniej niż skromnych możliwościach, rozpoczynać powstanie można było tylko w wypadku, gdybyśmy mieli zapewnioną, realną pomoc z zewnątrz.

Nawet w wypadku powodzenia, poza jedynym atutem, jakim byłoby jeszcze jedno potwierdzenie naszej woli walki, nie zyskaliśmy nic politycznie. Natomiast w wypadku niepowodzenia, które trzeba było brać w rachubę, zyskiwaliśmy jedną sławę więcej, traciliśmy natomiast wszystko to, co straciliśmy.

Niepowodzenie stało się faktem. A oto jego skutki:
Ponieśliśmy olbrzymie straty w sile biologicznej narodu.
Przysporzyliśmy narodowi polskiemu nowe dziesiątki tysięcy kalek.
Obróciliśmy w gruzy stolicę Polski.
Zmarnowaliśmy wielowiekowy dobytek kulturalny.
Doprowadziliśmy do nędzy setki tysięcy ludzi.
Przekreśliliśmy pięcioletni dorobek konspiracyjny przez wyniszczenie i rozproszenie aktywu politycznego, wojskowego, kulturalnego i gospodarczego.
Doprowadzamy do obozów jeńców wojennych kilkadziesiąt tysięcy oficerów i żołnierzy, którzy przetrwali pięć lat okupacji, a teraz do końca wojny będą straceni dla dalszego wysiłku zbrojnego Polski.
Dostarczamy nieprzyjacielowi kilkuset tysięcy robotnika, którego Niemcy nie potrafili sami wyłowić.
Zaprzepaściliśmy olbrzymi kapitał heroizmu, wykuwającego się przez pięć lat okupacji. Heroizm ten był jedyną realną i poważną siłą, jaką dysponowaliśmy w dniu Powstania.
W zamian za to nie zyskujemy nawet uznania w oczach świata, ceniącego jedynie polityczny realizm, siłę i równowagę psychiczną. Romantyczne gesty narodów dawno już straciły w świecie wagę atutów politycznych. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych już może godzinach kapitulacja stanie się faktem.

Pójdziemy na poniewierkę. Pochłoną nas obce miasta i wsie. Wielu z nas nie wróci do stolicy, w obronie której przelaliśmy tyle krwi. Wszędzie tam, gdzie się znajdziemy, świętym naszym obowiązkiem będzie rozwijać i krzewić te wszystkie wartości, jakie staną się fundamentem pod budowę Wielkiej Polski.
Historycy przyszłych dni ocenią niewątpliwie z perspektywy czasu lekkomyślnie zmarnowany heroizm żołnierza i ludności Warszawy oraz wskażą, jako przestrogę dla przyszłych pokoleń, błędy współczesnych.

Niech żyje Wielka, Niepodległa Polska!
Niech żyje Warszawa!

Całkiem inaczej przedstawiała się sytuacja z Konfederacją Narodu, która była wojennym wcieleniem Ruchu Narodowo Radykalnego „Falanga”. Jej żołnierze w całym okresie przygotowań do powstania byli objęci planem mobilizacyjnym, a jej kierownictwo pozostawało w najściślejszym kontakcie z Komedą Główną (KG) AK.

W ostatnich dniach lipca do formującego się zgrupowania „Radosław” przekazany został pluton „Niedźwiedzi” oraz Młodzież Nowej Polski – „Mieczyki”. 29 lipca 1944 roku , Jerzy Hagmajer ps. „Kiejstut”, zastępca Komendanta KN, Bolesława Piaseckiego, wydał swój ostatni Rozkaz Nr. 22 w którym możemy m.in. przeczytać:

W przededniu historycznych wydarzeń wzywam wszystkich do karnego wypełniania obowiązków. Miłość idei, walka o niepodległość i miłość Rzeczpospolitej, wierność dla Komendanta niech będzie treścią życia najbliższych tygodni członków KN

Pluton „Mieczyków” dowodzony przez Mieczysława Kurzynę ps. „Miecz” wszedł w skład batalionu „Czata 49″ Zgrupowania AK „Radosław” który zajął pozycje bojowe na Woli. Liczył on sobie 37 chłopców, członków młodzieżowego pionu KN „Młodzież Nowej Polski”, którego członkowie obok młodego wieku (średnia wieku 16-18 lat, znalazło się nawet kilku piętnastolatków) odznaczali się wielkim idealizmem. Pluton „Mieczyków” w pierwszych dniach powstania pełnił przeważnie służbę wartowniczą jednak 5 sierpnia został rzucony na pierwszą linię obrony Woli przy ulicach Karolkowej i Wolskiej. Po upadku powstańczych barykad na Woli pluton zajął pozycje bojowe na Starym Mieście i tam doszło do największej tragedii oddziału. W dniu 28 sierpnia przy ul Mławskiej 3 w czasie nalotu sztukasów zginęło pod gruzami zbombardowanego domu aż 19 „Mieczyków”. Następnie resztki plutonu przedostały się ze Starego Miasta kanałami do Śródmieścia, po czym grupa „Radosława” z dzielnymi „Mieczykami” przeszła na Górny Czerniaków a po upadku tej dzielnicy z powrotem kanałami do Śródmieścia, a na koniec na Mokotów. Z plutonu „Mieczyków” pozostał jedynie ranny dowódca Kurzyna ps. „Miecz”, dwóch żołnierzy i ranna łączniczka Halina Andrzejewska ps. „Dalicka”.

Pluton „Niedźwiedzi” dowodzony przez Leszka Niżyńskiego ps. „Niemy” wszedł w skład batalionu „Miotła” Zgrupowania AK „Radosław”. Liczył sobie około 50 żołnierzy a jego zadaniem było obsadzenie Monopolu Tytoniowego przy ul. Dzielnej na Woli, w którym znajdował się punkt koncentracji oddziału. W strukturze obrony Woli „Niedźwiedziom” został przydzielony południowy odcinek od strony ul. Leszno z kluczową pozycją Monopolu Tytoniowego, od tej pory „Niedźwiedzie” znajdują się w nieustannym ogniu. Barykady swoje opuszczają dopiero w nocy z 11/12 sierpnia wycofując się na Stare Miasto. Tam walczą jako oddziały osłonowe najpierw w próbie przebicia się na Żoliborz 21 i 22 sierpnia oraz jako osłona dowództwa grupy „Radosław” w przebiciu się do Śródmieścia. Jako jedni z ostatnich dnia 2 września resztki plutonu przechodzą kanałami do Śródmieścia, jest to 5 żołnierzy i dwie łączniczki. 3 września odbywa się reorganizacja zgrupowania „Radosława” w tym plutonu „Niedźwiedzi” którego stan wzrasta do 14 żołnierzy i dwóch łączniczek. W tej sile pluton walczy do kapitulacji powstania w obronie Północnego Śródmieścia między ul. Książęcą a pl. Trzech Krzyży. Z „Niedźwiedzi” powstanie przetrwało trzech żołnierzy i dwie łączniczki.

Ostatnim zwartym odziałem KN i zarazem najbardziej licznym był VII batalion Uderzeniowych Batalionów Kadrowych (UBK) pod dow. Kpt. Czesława Szymanowskiego ps. „Korwin” liczący sobie około 100 żołnierzy przydzielony organizacyjnie do II Rejonu AK Mokotów do zgrupowania „Baszta”. Miejscem koncentracji batalionu była willa przy ul. Parkowej 3, a zadaniem zajęcie Belwederu i willi przy ul. Klonowej. Mimo zaciętych walk i przedarciu się do wyznaczonego celu, z powodu braku amunicji, oddział wycofał się i przedarł na Górny Mokotów do dyspozycji dowództwa „Baszty”. W Połowie sierpnia dowództwo AK wyznaczyło kompanii por. Czesława Zawadzkiego ps. „Legun”, największemu oddziałowi VII UBK, przedarcie się z Mokotowa do lasów Kabackich i przejęcie zrzutów. Po wykonaniu zadania kompania por. „Leguna” wraz z batalionem AK „Grzymały” przedarła się po walce pod Wilanowem na Sadybę i tam 19 sierpnia zbudowały przy zbiegu ulic Powsińskiej i Morszyńskiej barykadę na Sadybie. 26 sierpnia kompania por. „Leguna” licząca sobie około 70 ludzi weszła w skład nowo sformowanego batalionu AK „Oaza-Ryś” i w jego ramach walczyła do upadku Sadyby 2 września 1944 roku.

Sanitariuszki i łączniczki KN w liczbie 10 zostały skierowane do dyspozycji Komendanta zgrupowania „Radosława” pełniąc swoją posługę w Sztabie oraz w batalionach „Miotła” i „Parasol”. 4 sanitariuszki KN razem z Jerzym Hagmajerem ps. „Kiejstut” będącym z wykształcenia lekarzem stanowili personel szpitala Karola i Marii a następnie szpitala Wolskiego w którym nieśli posługę do końca powstania.

Na szczególną wzmiankę zasługuje ksiądz Józef Warszawski ps. „Ojciec Paweł”, twórca narodowej filozofii społecznej, która pod nazwą „Uniwersalizmu” była ideologią KN, osobisty przyjaciel Bolesława Piaseckiego. W powstaniu „Ojciec Paweł” towarzyszył przez cały czas żołnierzom KN wcielonym do batalionów „Miotła” i „Czata 49″, a w konsekwencji pełnił funkcję kapelana całego zgrupowania „Radosława”. Przeszedł z nimi cały szlak bojowy od Woli przez Starówkę, Śródmieście do Czerniakowa. Odprawiał Msze Św., spowiadał, udzielał ślubów i wreszcie odprowadzał na wieczny spoczynek poległych. W drugiej połowie września 1944 roku został ujęty przez Niemców i trafił do obozu jenieckiego.

Działacze pionu prasowo-kulturalnego KN zostali przydzieleni do obsługi prasowej, radiowej i megafonowej powstania, a także walczyli w „pierwszej linii” będąc perłami rzucanymi przed wieprze. W ten sposób zginęli kolejni redaktorzy pisma KN „Sztuka i Naród”: Tadeusz Gajcy ps. „Topornicki”, Zdzisław Stroiński ps. „Chmura” i Wojciech Mencel ps. „Paweł Janowicz”, wszyscy trzej wybitni ludzie kultury. Prawdziwa awangarda pokolenia „Kolumbów”. Ogółem w powstaniu warszawskim wzięło udział ponad 200 członków KN.

Narodowcy, będąc przeciwnikami powstania zbrojnego w stolicy, wypełnili obowiązek żołnierza skazanego na walkę. NSZ stojąc na stanowisku „ekonomii krwi” czyli bezwzględnego oszczędzania substancji narodowej, same w godzinie próby złożyły najwyższą daninę na ołtarzu ojczyzny. Z ponad 5000 narodowców walczących w Powstaniu Warszawskim zginęło ich około 1100.

Gloria Victis!

Bibliografia:

Bojemski S., Poszli w skier powodzi… Narodowe Siły Zbrojne w Powstaniu Warszawskim, Warszawa 2002
Bojemski S., Narodowe Siły Zbrojne w Powstaniu Warszawskim (1VIII – 2 X 1944), Warszawa 2009.
Kobylańska Z., Konfederacja Narodu w Warszawie, Warszawa 1999.
Krichmayer J., Powstanie Warszawskie, Warszawa 1984.
Kulińska L., Narodowcy: z dziejów Obozu Narodowego w Polsce w latach 1944-1947, Warszawa, Kraków 1999.
Siemaszko Z., Narodowe Siły Zbrojne, Londyn 1982.
Sierchuła R., Zapomniany oddział Sikory, http://www.ipn.gov.pl
Żebrowski L., Narodowe Siły Zbrojne w Powstaniu Warszawskim, „Ład” – Dodatek historyczny, nr 9/94, ss. 1 – 2.
Narodowe Siły Zbrojne: dokumenty, struktury, personalia, opr. L. Żebrowski, Warszawa 1994.

Autor: Tomasz Greniuch

Źródło: http://www.ngopole.p...iu-warszawskim/
  • 0



#2

.?..

    Medicus

  • Postów: 974
  • Tematów: 89
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 10
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Dorzucam kolejny artykuł, tym razem z histomaga :)Chociaż z dużo większą rezerwą i dystansem.

Narodowe Siły Zbrojne w Powstaniu Warszawskim


Paweł Wieczorkiewicz postawił swego czasu tezę, że w historiografii historii Polski dwudziestego wieku nie ma podobnie pokrzywdzonej organizacji co Narodowe Siły Zbrojne. Trudno nie zgodzić się z takim sądem.

W ostatnich latach zrobiono wiele, aby wydobyć z zapomnienia Narodowe Siły Zbrojne. Współcześnie o narodowcach mówi się inaczej niż przywykliśmy czytać z opracowań z czasów PRL, gdzie pisano o nich jako o mordercach i reakcjonistach.

Jednym z ważnych pól walki o pamięć jest udział NSZ w Powstaniu Warszawskim. Przez wiele dziesiątków lat systematycznie wymazywano prawdę o ich udziale w wydarzeniach z sierpnia i września 1944 roku. Najpierw czynili to komunistyczni cenzorzy, którzy z wyroku partii komunistycznej chcieli, aby na zawsze zapominano o istnieniu NSZ. W III RP z różnych powodów dominację zdobyła sobie pamięć o Armii Krajowej. O udziale narodowców w Powstaniu nie mówiono nazbyt głośno. W podobnej sytuacji zresztą znaleźli się żołnierze Armii Ludowej walczący na ulicach Warszawy.

Gdy przez wiele lat nie można poruszać danego tematu, obrasta on swoistą mitologią. Powoduje to, że gdy wolno już pisać o nim otwarcie, zaczyna się popadać w przesadę jeżeli idzie o gloryfikację. Nie inaczej jest w przypadku NSZ. Jeżeli przeczyta się przynajmniej kilka prac na ten temat wydanych w ostatnim czasie, można odnieść wrażenie, że autorzy próbują za wszelką cenę wyidealizować historię tej organizacji, a niekiedy po prostu przypisać jej większą rolę niż faktycznie ją odgrywała.

Niewątpliwie na przemilczanie historii NSZ miały wpływ otaczające ją liczne kontrowersje. Zdarzenia takie jak mord pod Borowem czy morderstwo Ludwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego są cały czas analizowane od nowa i toczy się wokół nich żywa dyskusja.

Negatywnymi emocjami naznaczony jest również udział narodowców w Powstaniu Warszawskim. Cały czas niejasna jest np. kwestia ich stosunku do Żydów podczas trwania walk. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że środowiska powiązane z przedwojennym Obozem Narodowo Radykalnym prowadziły niekiedy bardzo napastliwą antysemicką propagandę. Niejasna jest także m.in. sprawa domniemanego mordu dokonanego jakoby przez NSZ na Żydach na ulicy Długiej. Moim zdaniem cały czas trudno jest jednoznacznie ocenić czy taka sytuacja w ogóle miała miejsce. Z drugiej strony, wiele osób pochodzenia żydowskiego służyło ramię w ramię razem z narodowcami w Brygadzie Zmotoryzowanej, a także w innych oddziałach.

Można zauważyć, że z udziałem Narodowych Sił Zbrojnych w Powstaniu jest trochę tak jak z istnieniem Żydowskiego Związku Wojskowego. Przez lata starano się pomniejszać historyczną rolę obu tych organizacji albo zgoła wymazać je z kart dziejów. Na przykład w książce „Oddziały szturmowe konspiracyjnej Warszawy 1939-1944” można przeczytać, że siły NSZ były skromne i raczej nie wsławiły się w walce. Nie jest to prawdą, ponieważ narodowcy walczyli w równym stopniu co inne grupy. Faktem jest natomiast, że od samego początku dowództwo NSZ było wyraźnie przeciwne Powstaniu i uważało je za bardzo poważny błąd. Nie zmienia to faktu, że 1 sierpnia 1944 roku do walki stanęło kilkuset żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych.

Niezwykle skomplikowany był również stosunek narodowców do innych organizacji. Wydaje się, że w większości wypadków starali się oni trzymać dystans zarówno wobec Armii Krajowej jak i wobec grup lewicowych. W przypadku Armii Ludowej zachowywali postawę pełną pogardy czy wręcz otwarcie wrogą, uważając ją za agenturę sowiecką. Co ciekawe, inaczej odnosił się NSZ do Polskiej Armii Ludowej, z którą utrzymywał kontakt, a nawet już pod koniec Powstania jawnie współpracował.

Podział

W dniu wybuchu Powstania Warszawskiego istniały dwie organizacje o nazwie Narodowe Siły Zbrojne. Jak na ironię, taki stan rzeczy był wynikiem wcześniejszych rozmów scaleniowych z Komendą Główną AK. Pierwotnie narodowcy stanowili całkowicie niezależną organizację. Po długich rozmowach doszło wreszcie do kompromisu i NSZ zaczęło wchodzić w struktury AK. Nie wszyscy jednak chcieli przystać na taki stan rzeczy. Część skupiła się pod dowództwem ppłk. Albina Walentego Raka „Leśniaka”, tworząc NSZ-AK, podczas gdy reszta pod dowództwem płk. Stanisława Nakoniecznikoff-Klukowskiego „Kmicica” zorganizowała się we frakcję NSZ-ONR. Między obiema frakcjami panowało wyraźnie napięcie, bliskie otwartej wrogości.

Trudno dzisiaj określić która z organizacji była liczniejsza. Sebastian Bojemski skłania się do sądu, że większą ilością żołnierzy dysponowała NSZ-ONR, jednak nie przedstawia na potwierdzenie tej tezy twardych argumentów. Do ponownego scalenia sił doszło już podczas trwania Powstania, kiedy oba odłamy postanowiły zakończyć spory i wspólnie walczyć przeciwko Niemcom.

Brygada Dyspozycyjno-Zmotoryzowana

Największym oddziałem Narodowych Sił Zbrojnych była walcząca na Starym Mieście Brygada Dyspozycyjno-Zmotoryzowana NSZ czyli grupa „Koło”. Podobnie jak pozostałe oddziały narodowców, dowództwo brygady zostało poinformowane o planowanym wybuchu Powstania dopiero 1 sierpnia. Udało mu się jednak zmobilizować blisko 400 żołnierzy, a po upływie niecałego tygodnia było ich już dwa razy tyle.

Zgodnie z meldunkami z 8 sierpnia 1944 roku, w skład oddziału dowodzonego przez ppłk Zygmunta Reliszko ps. „Bolesław Kołodziejski” wchodziły: Dywizjon Artylerii Zmotoryzowanej „Młot” Bolesława Woźniaka „Walczyńskiego”, 47 żołnierzy Pułku Rozpoznawczego mjr Ferdynanda Silnego ps. „Grad”, a także ok. 46 żołnierzy Batalionu Legii Akademickiej kpt. Michała Kisielińskiego ps. „Modrzew”. Do tego trzeba dodać kompanię sanitarną, kompanię saperów, kompanię Pomocniczej Służby Kobiet, pluton żandarmerii, pluton łączności i grupę techniczną. W sumie około 275 ludzi.

W skład Brygady weszło wielu ludzi nie związanych z NSZ, ba zdarzały się nawet pojedyncze przypadki żołnierzy wywodzących się z Polskiej Armii Ludowej. Wśród walczących w jej szeregach niemałą liczbę stanowili także uratowani Żydzi. Pomimo dużej liczebności, Brygada raczej nie uczestniczyła w walkach na pierwszej linii – przyczyną tego były znaczące braki w uzbrojeniu. Dlatego też głównie zajmowała się ona robotami saperskimi, w tym również gaszeniem pożarów oraz opieką medyczną.

Z oddziałów walczących na pierwszej linii należy przede wszystkim wymienić Dywizjon Artylerii Zmotoryzowanej „Młot”. Z dywizjonu w walkach wzięło udział tylko mały procent żołnierzy. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby mogli rzeczywiście mieć cokolwiek wspólnego z artylerią zmotoryzowaną. Nie różnili się tu jednak od większości oddziałów powstańczych, które lubowały się w nieadekwatnych nazwach. Dywizjon walczył na Starym Mieście aż do 23 sierpnia, kiedy to został zniszczony podczas niemieckiego bombardowania. Siedem dni później jego resztkom udało się przebić do Śródmieścia.

Najsłynniejszym oddziałem NSZ biorącym udział w Powstaniu była niewątpliwie Legia Akademicka walcząca na Starówce. Swoją sławę zawdzięcza wspomnieniu Lucjana Fajera, który dokładnie opisał jej losy. Warto podkreślić, że początkowo członkowie NSZ nie włączyli się do walki, bowiem byli przeświadczeni, że zostały one zainicjowane przez komunistów Dopiero po kilku dniach postanowili włączyć się do walki i dołączyć do reszty Brygady Zmotoryzowanej. Wzięła udział w walkach na terenie Starego Miasta i Nowego Miasta, w tym między innymi w ciężkich starciach na terenie Banku Polskiego. Ostatecznie, części żołnierzy Legii udało się przebić do Śródmieścia, gdzie później razem z resztą Brygady walczyła aż do końca Powstania.

Istotą rolę odegrał również pododdział Brygady – grupa techniczna, dowodzona przez ppor, inż. Stefana Hlibowickiego ps. „Nowosielski”. Jej członkowie tworzyli między innymi pracownie rusznikarskie, chemiczne i pirotechniczne, gdzie zajmowali się remontowaniem broni oraz konstruowaniem granatów.

1 i 2 Dywizja Piechoty

1 dywizja piechoty została sformowana z oddziałów NSZ-ONR oraz członków organizacji „Miecz i Pług”. Dowodził nią płk. Marian Czerwiński „Paweł Szreniawa”. Składała się ona z dwóch pułków, pierwszego imienia generała Władysława Sikorskiego oraz drugiego imienia Jana Henryka Dąbrowskiego. Najprawdopodobniej grupa ta liczyła około 300 żołnierzy.

Pułk im. Władysława Sikorskiego walczył w Śródmieściu Północnym Wsławił się szczególnie walkami na ulicy Czackiego, gdzie zresztą Domu Technika mieściło się jego dowództwo. Na początku Powstania jego żołnierze najpierw brali udział w szturmie na Pocztę Główną, następnie zaś w nieudanym ataku na Komendę Policji w trakcie którego doznali dużych strat. Ostatecznie we wrześniu pułk został rozwiązany, a jego żołnierze rozdysponowani do innych zdań.

Pułk im Jana Henryka Dąbrowskiego przeszedł przez wyjątkowo trudne wojenne losy. Liczył on najpewniej 143 ludzi, którzy walczyli w ruinach Filharmonii Narodowej. Większość z jego członków zginęła podczas wspólnego śniadania, 28 sierpnia 1944 roku, kiedy w budynek trafił pocisk artyleryjski

W skład 2 dywizji wchodziły pułki im. Czwartaków oraz im. Romualda Traugutta. Była ona w całości dowodzona przez ludzi związanych z NSZ-ONR, zaś dowódcą został mianowany ppłk. Ignacy Rogowski „Bolesta”.

Czwartacy walczyli zarówno w rejonie Starego Miasta. Bardziej precyzyjnie: najpierw między ulicami Ogrodową, Długą i Hipoteczną, a następnie przy Daniłowiczowskiej. Dowodzony przez mjr. Stanisława Szymańskiego „Szeptyckiego” pierwszy pułk liczył kilkudziesięciu żołnierzy, z których części we wrześniu najprawdopodobniej udało się przebić do Śródmieścia. Z drugiego pułku najlepiej znane są losy kompanii „Warszawianka” dowodzonej przed kpt. Piotra Zacharewicza „Piotra Zawadzkiego”. Walczyła ona w rejonie ulic Żelaznej i Chmielnej.

Nie można oczywiście zapominać, że walka toczyła się nie tylko na pierwszej linii. Jak wspomniałem wcześniej oddziały NSZ nie tylko brały udział w walce z wrogiem, ale również zajmowały się gaszeniem pożarów i niesieniem pomocy sanitarnej. Ponadto, podobnie jak większość organizacji walczących w Powstaniu, wydawała własne pismo. Wśród ukazujących się gazet należy przede wszystkim wymienić wychodzący już znacznie wcześniej „Szaniec” oraz „Wielką Polskę”. Pojawiła się również nowa gazeta, drukowana przez Brygadę Zmotoryzowaną „Koło”, pt. „Głos Starego Miasta”.

Nie da się ukryć, że na tle Armii Krajowej zaangażowanie Narodowych Sił Zbrojnych w Powstanie Warszawskie nie należało do największych. Wpłynęło na to wiele czynników. Po pierwsze, narodowcy byli w większości przeciwni walce o takim charakterze i w takich warunkach. Po drugie, wielu z dowódców sił NSZ nie zostało poinformowanych o planowanym działaniu. Wbrew propagandzie PRL-owskiej, brali oni czynny udział w Powstaniu. Jego żołnierze wsławili się męstwem i okryli się chwałą w walce z Niemcami.

Wybrana bibliografia:

Tomasz Strzembosz. Oddziały szturmowe konspiracyjnej Warszawy 1939-1944,, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa, 1983.
Sebastian Bojemski, Narodowe Siły Zbrojne,, Fronda, Warszawa, 2009.
Oddziały i żołnierze NSZ w powstaniu warszawskim, red. Irena Sawicka, Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, Warszawa, 1998.
Zbigniew S. Siemaszko Narodowe Siły Zbrojne, Solidarność Walcząca. Oddział Trójmiasto, Gdańsk, 1989.


Autor: Paweł Rzewuski
Źródło:http://histmag.org/Narodowe-Sily-Zbrojne-w-Powstaniu-Warszawskim-8236

Oraz trochę wspomnień prof. Bernhardta. Seria ma już trochę lat, bo została rozpoczęta w 2008 roku, więc jeżeli ktoś chciałby przeczytać całość, to pod artykułem zamieszczam źródło :)

Wspomnienia Macieja Bernhardta z powstania warszawskiego (I)


Niezwykłe, osobiste, poruszające. Przedstawiamy nigdy dotąd niepublikowane wspomnienia profesora Macieja Bernhardta, uczestnika powstania warszawskiego.


Kilka dni temu otrzymaliśmy niezwykły list od naszego stałego czytelnika. Jego nadawcą był Maciej Bernhardt, emerytowany prof. Politechniki Warszawskiej i uczestnik powstania warszawskiego w 1944 roku. List zawierał obszerny, liczący kilkadziesiąt stron, pamiętnik ze wspomnieniami z tragicznych wydarzeń końca II wojny światowej. Wspomnienia Profesora to, w naszym odczuciu, niezwykłe i poruszające źródło. Pozwalają one poznać dzieje powstania, nie jako zbiór statystyk i naukowych hipotez, ale jako przeżycia prawdziwych ludzi. Lektura „Wspomnień” wywarła na nas bardzo silne wrażenie. Mamy nadzieję, że równie duże emocje wzbudzi u naszych Czytelników.

Od dzisiaj w każdy poniedziałek i czwartek będziemy publikować kolejne części zapisków, za których nadesłanie raz jeszcze serdecznie dziękujemy Profesorowi.


Dwa alarmy


Na pierwszą zbiórkę alarmową w dniu 28 lipca 1944 roku (piątek) stawiła się cała nasza sekcja, prócz Andrzeja Krupińskiego. Chyba były jakieś kłopoty z jego zawiadomieniem. Nie pamiętam jednak szczegółów. Nie pamiętam też kto mnie zawiadomił, ani pożegnania z Rodzicami.

Miejscem zbiórki była mała czynszowa kamienica, chyba dwupiętrowa, przy ulicy Podleśnej, na dolnym Marymoncie, w pobliżu ogrodzonego lasku CIWF (obecnie AWF). Spotkało się nas tam kilkudziesięciu stłoczonych w niewielkich piwnicach. Część przygotowywała butelki zapalające przeznaczone do walki z czołgami. Przelewali ostrożnie benzynę z beczki do dzbanków, a z nich do butelek „monopolek”. Butelki te następnie były dokładnie korkowane, lakowane i oklejane papierem nasyconym substancją, która w zetknięciu z benzyną powodowała - jak się później okazywało, nie zawsze - samoczynne jej zapalenie.

Cała ta robota była dość niebezpieczna, w związku z dużą liczbą ludzi, stłoczonych, napiętych i zdenerwowanych, kręcących się zupełnie niepotrzebnie. Do tego po północy rozpoczął się nalot radziecki i jak zwykle bomby sypały się gęsto i zupełnie przypadkowo. Trudno było nawet domyślić się, w co celowali. Dwie bomby wybuchły nieprzyjemnie blisko. Na strychu budynku siedzieli obserwatorzy, którzy mieli nas uprzedzać przed wizytą niepożądanych gości. Na szczęście nie zauważyli żadnych ruchów oddziałów niemieckich.

Rano otrzymaliśmy rozkaz rozejścia się do domów i pozostawania w pogotowiu alarmowym. Dla wielu z nas rozkaz ten stworzył naprawdę trudną sytuację. Część osób w miejscu zamieszkania była już „spalona” i nie bardzo miała gdzie wracać. Niektórzy wydobyli przechowywaną specjalnie na tę okazję „prywatną” broń i mieli kłopoty z jej ponownym ukryciem, a obawiali się, i słusznie, oddać ją służbie uzbrojenia. Wobec wielkich niedoborów broni, szansa jej odzyskania przy następnym alarmie była nikła.

Wróciłem do domu z Hanką Rychłowską, moją narzeczoną. Rodzice przywitali nas jakbyśmy wracali z długiej i ciężkiej kampanii. Bałem się siedzieć w domu, gdyż - jak mówiła nasza gosposia Marynia - „cała kamienica wiedziała, że syn pana doktora poszedł do leśnych”. Na szczęście Niemcy nie mieli głowy do zajmowania się drobiazgami w rodzaju wyłapywania pojedynczych, zdekonspirowanych żołnierzy, a konfidenci niemieccy i nadgorliwi „granatowi” policjanci znikli z horyzontu i zapewne szykowali sobie alibi na „po wojnie” lub po prostu wiali razem z Niemcami.

W niedzielę 30 lipca wczesnym popołudniem, przy pięknej słonecznej pogodzie, poszedłem z Hanką „przejść się po mieście”. Nie był to zapewne najmądrzejszy pomysł. Nie byłem jednak w stanie wysiedzieć w domu.

Dziwne, ale pamiętam dokładnie trasę naszego spaceru. Wyszliśmy z domu przy ulicy Miodowej i szliśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem. Skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Nowego Świata obstawione było wojskiem. Wolałem nie sprawdzać, co się tam dzieje. Skręciliśmy w Chmielną i przez Bracką doszliśmy do Placu Trzech Krzyży. Mimo pięknej pogody ulice były prawie zupełnie wyludnione.

Na placu wylot Alei Ujazdowskich zastawiony był kozłami z drutu kolczastego i workami z piaskiem. Za nimi widać było samochód pancerny, a dalej „budy” żandarmerii. Nie było najmniejszego sensu pchać się dalej. Skręciliśmy więc w Żurawią i przez Kruczą, Szpitalną, Plac Napoleona, Świętokrzyską, Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście wróciliśmy do domu nie niepokojeni przez nikogo.

Podobno w poprzednich dniach Niemcy ewakuowali się pospiesznie z hotelu "Bristol", wyrzucając z okien swoje rzeczy wprost na stojące na chodniku ciężarówki. Trzydziestego lipca nic podobnego się nie działo. Hotel był obstawiony kozłami z drutem kolczastym, okna na parterze były częściowo zasłonięte workami z piaskiem. Przed hotelem stały wzmocnione posterunki, ale nie było śladów paniki czy pospiesznej ewakuacji.

W domu byliśmy koło godziny piątej, może wpół do szóstej. Do kolacji siedzieliśmy w stołowym pokoju i rozmawialiśmy z Mamą, która spokojnie robiła porządki w szafkach kredensu. Nie przypominam sobie gdzie był Ojciec. Być może przyjmował pacjenta. Czasami zdarzało się to także i w niedzielę. Raczej chyba zszedł na dół do apteki na pogawędkę z jej właścicielem, magistrem Dobrzańskim.

Zaproponowałem, aby Hanka została u nas na noc. Przecież spodziewamy się alarmu w każdej chwili. Może być także wcześnie rano i będą kłopoty z powiadomieniem. Uprzedzano nas, aby starać się nie zawiadamiać telefonicznie. Telefony mogą zostać wyłączone bez uprzedzenia, a ponadto na pewno są na podsłuchu i nagły gwałtowny wzrost liczby rozmów musi wzbudzić podejrzenia u Niemców.

Mama zgodziła się tym razem bez trudności, choć nie lubiła, gdy Hanka nocowała u nas. Nie miała nic przeciw niej, ale uważała, że to nie wypada, aby panna nocowała w domu narzeczonego. Chciałem zatelefonować do pani Rychłowskiej, aby ją zawiadomić, że Hanka nie wróci na noc do domu. Mama wyjęła jednak mi słuchawkę z ręki, mówiąc, że jej bardziej wypada przeprowadzić taką rozmowę.

Kolacja była, jak zwykle, około siódmej. Ojciec przyniósł najświeższe i „murowane” wiadomości z frontu. Nastrój był dobry, rozmowa toczyła się, jak zwykle, o codziennych wydarzeniach i kłopotach oraz oczywiście o sytuacji na froncie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest to moja ostatnia kolacja z Hanką, Mamą i Siostrą i w domu rodzinnym.

Rozmowa przy stole toczyła się jeszcze długo po kolacji. Później Hanka poszła do mego pokoju, który jej odstępowałem, gdy nocowała u nas.
Nie pamiętam następnego dnia oraz poranku i przedpołudnia kolejnego. Chyba nic specjalnego się nie działo. Wydaje mi się, ale być może było to kilka dni wcześniej, że właśnie wtedy namówiłem Mamę, że warto na wszelki wypadek dokupić nie psującej się żywności. Mama była przeciwniczką „chomikowania” i robienia wielkich zapasów. Tym razem się zgodziła, ale chyba głównie dlatego, abym się czymś zajął. Wiem, że kupowałem razem z Hanką na Podwalu i ulicy Piekarskiej jakieś kasze, olej, cebulę, a także świece i baterie do latarki.

Siedzieliśmy z Mamą i Hanką przy obiedzie. Ojciec był w swym gabinecie. Jakiś niespodziewany pacjent oderwał go od stołu. Przy drugim daniu wpadł do nas, dosłownie jak bomba, Jurek Miller, dowódca naszej sekcji. Spieszył się potwornie, bo miał jeszcze wiele spraw do załatwienia. Kazał nam jak najprędzej stawić się na umówiony punkt zborny.

Nie dokończyłem obiadu. Szybko przebrałem się w przygotowane na tę okazję ubranie: solidne cywilne spodnie, bluzę przysposobienia wojskowego z kompletem dystynkcji i oficerskim pasem głównym (tę samą, którą miałem we wrześniu 1939 roku!). Na epoletach bluzy miałem numer 21, przedwojennego pułku piechoty, któremu podlegał nasz hufiec Przysposobienia Wojskowego.

Solidne nowe wojskowe niemieckie buty kupiłem już kilka miesięcy wcześniej na Kercelaku. Moje dotychczasowe wojenne doświadczenia w pełni potwierdzały znaną mi opinię, że najważniejszą częścią munduru żołnierza są buty. Wszystkie inne części ubioru dają się czymś zastąpić lub względnie łatwo „zorganizować”. Z butami jest najtrudniej. A niewygodne, nierozchodzone buty to - jak mawiał nasz sierżant z PW - gorzej niż zacinający się karabin. Wyjąłem tylko z nich gwoździe, słusznie rozumując, że nie powinny robić niepotrzebnego hałasu.

Na bluzę PW nałożyłem szary zniszczony letni płaszcz. Na ramieniu przygotowana zawczasu torba ze zmianą bielizny, swetrem, ręcznikiem, przyborami do golenia, podręczna miniapteczka (przygotowana przez Ojca), do tego jeszcze menażka, manierka i tzw. przybornik (nóż, widelec i łyżka we wspólnym uchwycie) - wszystko z wyposażenia PW oraz płaska latarka elektryczna i kozik ogrodniczy, znakomity nóż przydający się „do wszystkiego”.

Mama zapukała do gabinetu i wywołała Ojca. Pamiętam jak wybiegł z gabinetu w rozwiązanym fartuchu. Był zły, bo nikt nie śmiał mu przeszkadzać w przyjmowaniu pacjentów. Pożegnał się ze mną nieco oschle - nie lubił okazywać swoich uczuć. Serdecznie natomiast pożegnał się z Hanką, w stosunku do której utrzymywał dotychczas wyraźną rezerwę, choć zawsze był wobec niej bardzo uprzejmy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że powstanie nie będzie zabawą, choć w najczarniejszych przypuszczeniach nie podejrzewałem jego rzeczywistego przebiegu.

Ojciec był ciężko chory na serce. Liczyłem się z tym, że nie ma dużych szans na przeżycie emocji powstania. Mama trzymała twardą ręką rządy w domu. Cechowała ją duża odporność psychiczna, którą nie raz podziwiałem podczas różnych dramatycznych zdarzeń okupacyjnych. Tym razem załamała się i rozpłakała. Podeszła do swej toaletki i wyjęła z niej medalik i „święty” obrazek i dała mi je. Obrazek, zniszczony przez długotrwałe noszenie w portfelu, lecz starannie oprawiony, stoi dziś w moim domu na honorowym miejscu. Wyjęła jeszcze jeden ze swych pierścionków z pięknym dużym brylantem i koniecznie chciała, abym go wziął. Odmówiłem; pamiętam dokładnie swoje słowa: „ja sobie zawsze dam jakoś radę, a wam może się jeszcze bardzo przydać. Nie wiadomo, co was czeka”.

Mama płakała, namawiała mnie, abym wziął lepszy letni płaszcz, ten stary taki zniszczony. „Mamo, przecież on jest bardzo jasny, będę w nim zbyt dobrze widoczny, lepszy ten stary”. Mama wciąż płakała. Nigdy przed tym nie widziałem jej w takim stanie. Chyba przeczuwała, że już nigdy się nie zobaczymy.

Mama zginęła wraz z przybyłymi do naszego domu po kilku dniach powstania, moją siostrą Danutą, jej małym synkiem Jackiem oraz matką Hanki - Marią Rychłowską - 26 sierpnia, gdy nasz dom został zbombardowany. Ojciec opatrywał w tym czasie rannego w piwnicy w drugiej oficynie i dzięki temu ocalał. Nasza gosposia była w sąsiednim domu w piwnicy, gdzie była studnia artezyjska; poszła tam po wodę i też ocalała.

Pożegnanie przeciągało się. Bałem się, że i ja się za chwilę rozkleję. Chcąc tego uniknąć, zrobiłem się nagle nieco szorstki i cyniczny. Do dziś nie mogę sobie tego darować. Trzeba było wziąć jasny płaszcz i choćby zostawić go na pierwszej kwaterze. Dziś wiem, że pierścionek też nie był już nikomu niestety potrzebny. Wtedy uważałem, że nie mam prawa zabierać go Mamie. Ale pewno byłoby jej lżej, gdyby wiedziała, że mam od niej coś wartościowego, co może mnie też uratować w jakiejś krytycznej sytuacji. Inna rzecz, że gdybym go nosił na palcu to i tak straciłbym go, jak straciłem zegarek, zerwany mi z ręki przez kulturträgera w mundurze SS.

Z Hanką Mama pożegnała się serdecznie, ale jakby nieobecna. Taką ją widziałem po raz ostatni.

Ulica Podleśna

Wsiedliśmy z Hanką w tramwaj na przystanku na rogu Miodowej i Kapitulnej. Bez przeszkód dojechaliśmy na Marymont, a następnie doszliśmy na ulicę Podleśną. Punkt zbiórki był ten sam, co parę dni wcześniej. Przeczyło to elementarnym zasadom konspiracji, ale widocznie nie było to już istotne. Sekcja nasza zebrała się w komplecie wczesnym popołudniem. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego zbierano nas w takim pośpiechu. Na punkcie zbornym nic się nie działo. Koledzy z innych drużyn przychodzili jeszcze do późnego wieczora, część już po godzinie policyjnej.

Noc przeszła spokojnie. Organizacja była sprawniejsza niż poprzednio. Wydano nam gorącą herbatę, chleb i zupę. Nie wiem, czy była to inicjatywa mieszkańców tego domu, czy też działały już nasze służby kwatermistrzowskie. Czuło się, że wybuch powstania, to kwestia najbliższych godzin.

Nasza sekcja została zakwaterowana nie w piwnicy, a w przypominającym werandę pomieszczeniu, chyba na pierwszym piętrze. Było nam dość zimno. Pamiętam, że wyciągnąłem sweter ze swej torby. Hanka też się przebrała. Siedzieliśmy na ławce okryci moim płaszczem. Rano rozdano nam biało-czerwone opaski z nadrukowanym orłem, literami WP (Wojsko Polskie) i numerami plutonu (nasz miał numer 237) oraz legitymacje Armii Krajowej. Poznawaliśmy kolegów, dowódców, spotykaliśmy znajomych, o których wiedzieliśmy, że należą do konspiracji (a raczej, że nie jest możliwe, aby nie należeli), ale nie wiedzieliśmy, że są w tej samej kompanii czy nawet plutonie.

Około godziny pierwszej po południu dowódca naszego plutonu, porucznik „Dunin”, wezwał mnie, Waldka Misiorowskiego („Papawer”) i jeszcze kogoś z naszej sekcji, chyba Zbyszka Przestępskiego („Gozdawa”). Gdyby to był Jurek Miller „z urzędu” objąłby dowództwo, a ponadto jego energia i wybitna indywidualność musiałyby spowodować, że udział jego utrwaliłby się w mej pamięci.

„Dunin” wyznaczył mnie na dowódcę tej poważnej jednostki bojowej i wydał nam polecenie dotarcia na Plac Wilsona do sklepu ze sprzętem ogrodniczym i wyrobami żelaznymi (obecnie mieszczą się w tym miejscu delikatesy) i zgłoszenia się tam z karteczką o „nijakiej” treści, którą mi właśnie dał, do pana o pseudonimie, którego dziś już nie pamiętam. Mieliśmy tam otrzymać broń, którą należało dostarczyć na ulicę Podleśną, na naszą kwaterę. Mieliśmy jechać jeszcze „po cywilnemu” i surowo nam przykazano, aby nie dać się wmieszać w żadną przypadkową akcję.

Wsiedliśmy do tramwaju we trójkę. Był to wóz starego typu o otwartych platformach, prawie zupełnie pusty. Jechało zaledwie kilku pasażerów. Stanęliśmy na przedniej pustej platformie przeznaczonej „Nur für Deutsche”. Na drugim czy trzecim przystanku wsiadł na naszą platformę mocno zalany żołnierz w mundurze z odznakami artylerii przeciwlotniczej. Miał trochę kłopotów z utrzymaniem się w pozycji pionowej, a w kaburze szturmowe parabellum z długą lufą; nasze marzenie z czasów okupacji!

Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że rozbrojenie pijanego szkopa nie sprawiłoby nam żadnych trudności. Ale otrzymany rozkaz był dla nas święty i choć z żalem, trzeba było zrezygnować z łatwego i bardzo potrzebnego łupu. Szkop musiał coś wyczuć, a może nie wytrzymał naszych łakomych spojrzeń, bo wszyscy trzej pożeraliśmy wzrokiem jego pistolet, gdyż na najbliższym przystanku wysiadł i oglądał się niepewnie za siebie.

Do sklepu na Placu Wilsona dojechaliśmy bez przeszkód. Sklep był dosłownie zawalony różnego rodzaju łopatami, grabiami, kilofami, łańcuchami itp. Pana, którego pseudonimu nie pamiętam, nie musieliśmy szukać. Podszedł do nas sam. Nie miał wątpliwości, kto i po co przyszedł. Był to postawny mężczyzna o twarzy południowca i czarnych, lekko szpakowatych włosach. Później zobaczyłem go w Kampinosie jako majora „Serba” (po przejściu na Żoliborz zmienił pseudo na „Żubr”).

Otrzymaliśmy od niego dwa polskie karabiny w idealnym stanie, jeszcze tłuste od resztek smaru, rozebrane, aby ułatwić ich transport oraz cztery pistolety: jedną FN-kę kalibru 7,65, dwie mocno zniszczone szóstki i „przedpotopową” dziewiątkę. Do tego wszystkiego trochę amunicji: kilka magazynków z nabojami do kb oraz garść różnej amunicji pistoletowej. Jak się później okazało ta ostatnia była częściowo niesprawna.

FN-ką „zaopiekowałem się” sam. Wybrałem kilkanaście sztuk amunicji kalibru 7,65, załadowałem 7 sztuk do magazynka, a resztę wsadziłem do kieszeni. Karabiny nieśliśmy rozebrane, zawinięte w szary papier. Pozostałe trzy pistolety wsadzili do kieszeni koledzy.

Po wyjściu ze sklepu, zanim jeszcze doszliśmy do przystanku tramwajowego usłyszeliśmy pierwsze, dość dalekie strzały. Jak wiadomo, na Żoliborzu pierwsze walki wybuchły przedwcześnie. Żandarmeria natknęła się przypadkowo na oddziały harcerskie przenoszące broń. W tej sytuacji zrezygnowaliśmy z jazdy tramwajem. Nie było go zresztą widać na horyzoncie. Skręciliśmy z ulicy w ogródki działkowe. Założyliśmy opaski powstańcze, zmontowaliśmy i załadowaliśmy karabiny i ruszyliśmy na piechotę w stronę ulicy Podleśnej.

Dostaliśmy się w daleki i na szczęście niecelny ogień karabinowy. Klucząc przez zupełnie nieznany nam teren, jakieś ogródki działkowe, podwórza biednych marymonckich domków, posuwaliśmy się „na nos” w kierunku ulicy Podleśnej, dostając się raz po raz w ogień karabinowy. Traciliśmy powoli nadzieję na to, że uda nam się dołączyć do naszych kolegów.

Sytuacja stawała się coraz gorsza. Odgłosy strzałów dochodziły ze wszystkich stron, ale nigdzie nie widzieliśmy oddziałów powstańczych. Słyszeliśmy serie broni maszynowej, wybuchy granatów. Dostawaliśmy się zupełnie niespodziewanie pod ogień. Nie mogliśmy się zorientować, skąd do nas strzelają. Utykaliśmy do tego, w zupełnie nieznajomym terenie, na jakichś płotach, murkach, podwórzach bez wyjścia. Wreszcie, gdy już zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy, zobaczyliśmy za rogiem ulicy „nasz” dom na Podleśnej. Właśnie wychodzili z niego gęsiego nasi koledzy.

Dowódca kompanii, porucznik „Starża” na wszelki wypadek obrugał nas za spóźnienie, tak jakbyśmy zrobili sobie spacer dla przyjemności. Przynieśliśmy jednak broń, której w oddziale było nieprawdopodobnie mało. Nasza była dosłownie na wagę złota. Przekazaliśmy ją „Starży”. Ja zupełnie „zapomniałem” o swojej siódemce, choć niemiłosiernie gniotła mnie zatknięta z tyłu za pasek od spodni. Na szczęście nikt nie pytał o żadne dokumenty dotyczące broni, nie żądał żadnych meldunków.

Oddział przeskakiwał małymi grupkami ulicę pod ostrzałem z CIWF-u i biegiem przesuwał się w kierunku górnego Marymontu. Gdybyśmy przyszli dosłownie 5... 10 minut później, nie byłoby żadnego śladu po naszym oddziale i chyba nikt nie potrafiłby nam udzielić informacji, gdzie go szukać. Może szkoda, że nie spóźniliśmy się, może pozostaliby wtedy przy życiu wszyscy moi najbliżsi: Hanka, koledzy i przyjaciele...

Przed powstaniem zostaliśmy dość dokładnie zapoznani z naszym pierwszym zadaniem bojowym. Mieliśmy opanować teren i budynki CIWF-u (obecny AWF), w których kwaterowali Niemcy i zamienili w rejon umocniony. Jedyną teoretyczną szansą zdobycia tego rejonu było działanie przez zaskoczenie. O zaskoczeniu nie było już mowy. Strzelanina na Żoliborzu i Marymoncie trwała od co najmniej dwóch godzin. Do tego uzbrojenie naszej kompanii było praktycznie żadne: kilka karabinów, dwa czy trzy pistolety maszynowe i może ze dwadzieścia pistoletów. Jedynie granatów było sporo. Przeważnie tzw. "sidolówki", produkcji konspiracyjnej. Niezawodne i skuteczne jako granaty zaczepne, ale mało przydatne w obronie.

Atakowanie naszymi siłami bez zaskoczenia rejonu umocnionego, obejmującego duży, częściowo zalesiony teren, mógł zamierzyć jedynie jakiś nieodpowiedzialny fantasta.

Nasza kompania nie wykonywała swego zadania i dzięki temu nie ponieśliśmy niepotrzebnych strat. Pozostałe natomiast atakowały CIWF od strony głównego wejścia i wartowni. Skutek był do przewidzenia: duże straty i brak powodzenia. Ataki z różnych stron miały zdezorientować Niemców i zmusić ich do podzielenia swych sił. Dawały też większe prawdopodobieństwo, że któryś z nich się powiedzie. Założenie było teoretycznie słuszne, tylko nie przy takim stosunku sił, uzbrojeniu i braku zaskoczenia.

Wędrowaliśmy po górnym Marymoncie i Żoliborzu zupełnie nieznanymi dla mnie uliczkami, przeskakiwaliśmy jakieś płoty. Trwało to do wieczora. Nikt z nas nie wiedział, dokąd i po co idziemy. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości: naszego podstawowego zadania nawet nie próbowaliśmy realizować.

Przed wieczorem mieliśmy pierwszego rannego. „Władek” (Władysław Brzozowski) z naszej sekcji wystawił zza murku za jakim się schował, gdy dostaliśmy się w niespodziewany ostrzał z broni maszynowej, dosłownie koniec łokcia i pocisk strzaskał mu staw łokciowy. Był to czysty przypadek, gdyż chyba nawet strzelec wyborowy nie był w stanie trafić do tak małego celu, tym bardziej jeszcze, że strzelano do nas z dość dużej odległości.

Byłem obok Władka, gdy został ranny i w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co się stało. Wydawało mi się, że uderzył się łokciem o mur i za bardzo się rozczula nad bolesnym, ale niegroźnym zdarzeniem. Prawda była jednak zupełnie inna. Rana była niegroźna dla życia, ale bardzo „złośliwa”, zwłaszcza w warunkach wojennych. Pomimo starannej opieki w szpitalu powstańczym (w pierwszych dniach było to jeszcze możliwe) Władkowi pozostała sztywna ręka w łokciu na zawsze.

Być może zranienie uratowało mu życie, gdyż nie brał dzięki niemu udziału w masakrze pod Boernerowem.

Źródło:http://histmag.org/Wspomnienia-Macieja-Bernhardta-z-powstania-warszawskiego-I-1964
  • 0





Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych