Skocz do zawartości


Zdjęcie

Niewidzialne ręce


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1

Kassiopeia.
  • Postów: 17
  • Tematów: 1
  • Płeć:Kobieta
Reputacja Zła
Reputacja

Napisano

Niewidzialne ręce


Nie zapomni tego bólu, kto choć raz ujrzał go w oczach matki.


****


Pchany silną ręką opiekuna wózek przeszło stuletniej staruszki brnął przez grząską ziemię w stronę wyrzuconego na turecki brzeg wraku okrętu. Ona sama poprawiała chustę którą obwiązaną miała głowę.

Wielki transportowiec zżarty był rdzą i oblepiony glonami. Litery na jego dziobie zblakły lub częściowo starły się, lecz wciąż odczytać można było nazwę – „Eskulap”.
- Pani Kosticzuk, proszę tutaj! – odgarniając z twarzy puszyste włosy adiunkt archeologii Paweł Emmerich machał do niej spod jednej z plandek, które badacze rozciągnęli nad delikatnymi elektronicznymi urządzeniami.
Opiekun skierował tam wózek.
- Tutaj, chłopcze – zablokuj te kółka, dobrze? Dziękuję. Mam termos, naleję czaju – proszę, kubek…
Staruszka w milczeniu przyjęła gorący napój. Paweł nachylił się, mówiąc wyraźnie do jej małego aparatu słuchowego:
- Pani Ołeno Kosticzuk, nie ma co niepotrzebnie tego przedłużać. Już dwa tygodnie mijają, jak sztorm wyrzucił ten statek, a wciąż nikt, nawet najlepsi z ekspertów nie potrafią nic o nim powiedzieć. Przeczesując pokłady, znaleźliśmy zbutwiałą listę ładunkową na której, obok jednego z wielu numerów naskrobano ołówkiem pani imię i nazwisko. Jesteśmy zdesperowani, dlatego nalegaliśmy by mimo wieku i choroby przybyła pani na miejsce.
Kobieta pokiwała głową ze spokojnym, starczym zrozumieniem.
- Czy pamięta pani okręt „Eskulap”? Była kiedyś na jego pokładzie? Proszę opowiedzieć wszystko, od samego początku!
Pani Kosticzuk przełknęła ostatni łyk herbaty, odchrząknęła i zaczęła mówić.
- Urodziłam się dawniej, niż potrafię sięgnąć pamięcią, w małej wsi na wschodzie ukraińskiej Galicji. Miałam trzy siostry. Ojciec nasz był bogatym gospodarzem i wszystkim umiał zapewnić godne utrzymanie. Nie rozpieszczał nas jednak, dobrze poznałyśmy smak ciężkiej pracy.

Mając lat dziewiętnaście poznałam Artema, chłopa z kilkoma zaledwie morgami i zakochałam się w nim bez pamięci. Rodzina naturalnie nie godziła na małżeństwo lecz ryzykując wyklęciem wymusiłam na nich swoją wolę.
Zamieszkałam z Artemem w jego ubogiej chacie i choć życie było ciężkie pod butem pana dziedzica, to miłość wynagradzała wszystko. Już pierwszego roku urodziło nam się dziecko, śliczny Wasylek o włosach aniołka.
Prócz roboty na polu i w obejściu Artem miał też inne zajęcie. Co dwa albo trzy dni wymykał się gdzieś wieczorem, by wrócić dopiero nad ranem. Przy śniadaniu zaś opowiadał z przejęciem, czego się tam nauczył. Mówił o tym, jak wszyscy ludzie pracy zjednoczą się i pójdą razem przeciwko panom; że ziemia i jej plony będą należeć do ludzi, którzy je uprawiają, że nie będzie już cierpienia na świecie, tylko wolność i równość między wszystkimi. Pokazywał przemycane pod bluzą numery „Put k swobodie”. Kazał modlić się za tych, którzy daleko stąd walczą.
Musi pan wiedzieć, że nie mieliśmy głów do żadnych ideologii. W Nestorze Machno widzieliśmy naszego ludowego bohatera, obrońcę; legendy o tym, jak broni Wolnego Terytorium przed bolszewią i imperiami pomagały zapomnieć o chłodzie i głodzie, szczególnie dotkliwych zimą…
Artem z towarzyszami zbierali potajemnie karabiny, organizowali partyzantkę w sąsiednich osiedlach. Mieli wielki plan – wzniecić powstanie w tej części Ukrainy i czekać, aż rewolucja machnowska dojdzie do nas ze wschodu.
Którejś nocy padły pierwsze strzały. Mąż najsurowiej kazał mi pozostać w domu i pilnować Wasylka, ale nie mogłam wysiedzieć, słuchając odgłosów walki i okrzyków. Wybiegłam wreszcie na zewnątrz, w chłód. Coś ciągnęło mnie ku pałacowi dziedzica – gdy tam dotarłam, Artem i dwaj inni mężczyźni zatykali właśnie na dachu czarny sztandar zwycięstwa.
Od razu rozpoczęliśmy zmiany. Założyliśmy szkołę dla wszystkich wiejskich dzieci, ustanowiliśmy plac zebrań i rozparcelowaliśmy sprawiedliwie ziemię, bo działo się to na przednówku. Zdawało nam się, że tak samo jest we wszystkich okolicznych gminach – dopiero potem dowiedzieliśmy się, że tylko kilka wsi prócz naszej odważyło się chwycić za broń.

Był to jedyny okres w mym życiu, kiedy byłam naprawdę szczęśliwa. Długo spacerowałam po łąkach, oglądając zachody i wschody słońca, czując niezwykłą harmonię z całą prowincją. Oprócz pieszczenia mojego Wasylka zajmowałam się też pociechami osieroconymi, gdy ich ojcowie zginęli podczas obalania tyrana.

Oglądałam jego barwne książki, poznając świat liter i wiedzy – w bibliotece i bawialni dworku urządzono wspólną czytelnię.

Chłopi znaleźli w jego piwnicy i mały balon, do którego dopletli kosz. Wypełnili czaszę ciepłym powietrzem i puszczali w niebo wszystkich chętnych. I ja z Artemem raz skorzystałam – z wysokości cały świat wydawał się być na wyciągnięcie naszych rąk.


Popołudniami często zbieraliśmy się na naszym placu całymi rodzinami - rodzice wybaczyli mi dawne nieposłuszeństwo, ciesząc się teraz naszym szczęściem – by rozmawiać i obserwować zabawy beztroskich dzieci. Wtedy czuliśmy się jak mieszkańcy ogrodu rajskiego – całkiem wyrwani z tego świata, w którym całe życie spędziliśmy.
Ale nowe porządki nie spodobały się austrowęgierskiej władzy. Znów słyszeliśmy strzały, od lasu nocą szły łuny detonacji. I Artem chodził ze swoim mosinem, ale już w drugiej potyczce kula rozszarpała mu ramię. Gdy półżywy wrócił do domu, zabroniłam mu ruszać się z łóżka. Wojna zdawała nam się jednak czymś odległym, siły powstańcze mnożyły się w wyobraźni a wróg oddalał od domu– tym większe było przerażenie, gdy w trzy tygodnie od ustanowienia wspólnoty pocisk armatni wyrwał nas ze snu i rzucił o ścianę. Zdołałam tylko przycisnąć do piersi Wasylka, nim omdlałam.
Ołena przerwała, a kiedy znów zaczęła mówić, jej głos zmienił się – był bardziej suchy i stanowczy.
- Kiedy się ocknęliśmy, szarzał świt i wisiała gęsta mgła. Pokrywał nas popiół i odłamki drewna. Wypełzłam z chaty na obejście, niosąc kwilącego synka. Po nocnym ostrzale artyleryjskim ani jeden z budynków nie ostał się w całości. Wygasały ostatnie pożary. Wzdłuż głównego traktu wsi leżeli bądź czołgali się w końcowych konwulsjach rozczłonkowani ludzie.
Środkiem drogi jechali cesarscy kawalerzyści. Na ich czele – młody oficer Ludwig w granatowym mundurze przepasanym złotą szarfą i wysokim hełmie na głowie, który podkreślał jego kwadratową szczękę, władcze spojrzenie i demoniczny wąsik. U pasa wisiała w błyszczącej pochwie szabla.
Potężny rumak dowódcy łomotał kopytami w zmarzniętą glebę. Jeden ze zmasakrowanych mężczyzn drgnął – Ludwig tak poprowadził konia, że ten zmiażdżył głowę nieszczęśnika.
Któryś żołnierz krzyknął:
- Kapitanie von Mises, ta swołocz się pochowała i ciągle żyją!
- I bardzo dobrze, że żyją – odparł oficer po niemiecku, z silnym akcentem. - Żywi mają znacznie większą wartość niż umarli. Zebrać wszystkich na placu – osobno kobiety i dzieci, ale tylko te nie starsze niż pięć lat! – rozkazał.
Zaczęło się więc przetrząsanie chałup, wywlekanie rannych i otępiałych chłopów na nasz plac zgromadzeń; tłuczenie ich po głowach, chłostanie szpicrutami. Zebrano tak około trzydzieści ledwie dychających osób.
Szczególnie brutalny wojak ruszył w moją stronę i już miałam błagać go, by nie bił, bo ja pójdę grzecznie, pójdę sama – kiedy z rykiem wytoczył się na dwór Artem opatrzony szmatami, przewrócił żołnierza i znalazł się przy kapitanie.
- Raz zdobytej wolności – nie odbierzecie…– wycharczał (ujrzałam, że w pasie przepasany jest flagą machnowską) i zamachnął się połówką cegły. Von Mises był jednak sprawniejszy. Ręką tak szybką, że niewidzialną dla oka ludzkiego wyciągnął szablę i pchnął Artema raz, w samo serce.
Mój mąż zalał się krwią i umarł, nim upadł na ziemię.
- Tak mi przykro – powiedział cicho Paweł. Pomarszczona twarz staruszki nie wyrażała jednak smutku, jedynie śmiertelne zmęczenie.
- Potem Ludwig wybuchnął szyderczym śmiechem:
- Ależ kto mówi tu o odbieraniu wolności? My wolność cenimy najwyżej! Nie chcieliście mieć państwa, więc nie będziecie mieć. Kto zaś nie ma państwa, ten nie jest obywatelem. A wtedy go państwo nie broni, bo i jaki ma w tym interes? Taki człowiek jest z własnej woli towarem w rękach innych – i my tym towarem zahandlujemy!
Jako młoda kobieta z niespełna rocznym dzieckiem trafiłam do grupy na wywózkę. Mężczyzn i starsze dzieci kawalerzyści po prostu zasiekli na miejscu. Nas zamknięto w zapieczętowanych kibitkach do których nie przebijał się ani jeden promień światła. Jechaliśmy dzień i noc w niesamowitym ścisku, z nielicznymi postojami..
Karmiono dość dobrze – nic dobrego to nie zwiastowało.
Wreszcie dotarliśmy do Odessy. Poczułam słony smak w ustach i usłyszałam szum fal. Wypchnięto nas z wózków na nabrzeże – dawno niewidziane słońce paliło twarz i oczy.
Wtedy zobaczyłam ten olbrzymi statek – „Eskulap”.
- W porcie odeskim? – dopytywał się Emmerich.
- Tak, na samym końcu. Dźwigami pakowano do środka jakieś skrzynie. Nas zapędzono do ładowni i poutykano w ciemnych drewnianych kojcach, wypchanych już innymi więzionymi. Warunki były straszne, nieludzkie. Panował okropny gorąc. Po wypłynięciu w morze kołysało nami nieustannie, ciała obijały się o siebie. Najgorzej znosił to Wasylek, bo przez chorobę morską odwodnił się i leżał jak nieprzytomny, patrząc przed siebie strasznymi, martwymi oczyma. Zrezygnowana, zaglądałam w nie głęboko i długo myślałam, jakiego rodzaju ból musi on w moich widzieć – jeśli w ogóle coś jeszcze widzi…
- Czemu służył ten rejs? Czyj był „Eskulap”?
- Okręt nie miał nas nigdzie dowieźć. Wypłynęli na środek morza i tam go zatrzymali. A należał do Światowego Konsorcjum Zdrowia, o czym poinformowali nas bladzi mężczyźni w surdutach, dodając, że zostaliśmy przez nich zakupieni transakcją wolnorynkową od Monarchii Austrowęgierskiej i pomożemy w badaniach na których cała ludzkość zyska.
W centrum okrętu znajdowało się laboratorium. Brano nas z kojców na wyrywki i tam wleczono. Padło i na mnie – po drodze widziałam kontenery z pieczęciami, które dzisiaj wszyscy oglądacie w aptekach: Bayer AG, Pfizer, Braun Melsungen i Abbott.
Rozebrali mnie ludzie w białych strojach i z maskami. Zmierzyli, zważyli, ostrzygli włosy do skóry, wymalowali na ciele numer. Potem przywiązali do krzesła obok kilku innych osób w takim pomieszczeniu za szybą. Prawie wszyscy byli zbyt wymęczeni, by walczyć, ale zakneblowany mężczyzna o tatarskiej twarzy szamotał się jak dziki.
Dwóch białych weszło do środka z ogromnymi szprycami, dwóch obserwowało przez szybę.
- O boże… - jęknął Paweł, wstrząśnięty.
- Szli i żgali nas kolejno. Każdy wył z bólu i dygotał, szybko nieruchomiejąc, gdy pół litra cieczy lądowało mu we krwi. A tamci monotonnie recytowali, co jest wstrzykiwane: pankuronium, hydroksybenzen, antygen gorączki maltańskiej, antygen variola vera, antygen półpaśca…
Kiedy doszło do mnie, stało się coś nieoczekiwanego –Tatar zerwał pasy i rzucił się przed siebie. Ręka oprawcy wystrzeliła jednak z nieprawdopodobną szybkością – aż całkiem się rozmyła i znikła. Igła przyszpiliła uciekiniera do ziemi i przytrzymała, póki nie znieruchomiał.
Gdy moja uwaga była odwrócona, i mi wykonano zastrzyk w ramię. Skowyczałam i zemdlałam, słysząc jeszcze, jak czytają: „prątki mycobacterium leprae”…
- Co było później, pani Kosticzuk?
- Okres mej choroby pamiętam jak przez mgłę. A gdy cudem boskim nadeszło poprawienie, koszmar kończył się już. Ludzi po tych… zabiegach przenoszono z kojców do izolatek. Trupy wyrzucano za burtę. Ze wszystkich pasażerów ładowni przeżyła może dziesiąta część. Ale nie było wśród nich mojego Wasylka. Zabrali go, zabrali, gdy spałam i nie wrócił…

Po raz pierwszy staruszce załamał się głos i łza pociekła po policzku. Emmerich złapał ją mocno za lewą dłoń, gdyż prawą kryła w rękawie.

- Któregoś dnia wszystko zaczęło się trząść.
„Eskulap”, zniesiony prądem, znalazł się na wodach Imperium Osmańskiego i został ostrzelany przez drednota.
Marynarze tureccy weszli na tonący statek i wyprowadzili, kogo się dało. Wszyscy ci biali od zastrzyków i urzędnicy Konsorcjum wyłgali się naturalnie, pokazując najróżniejsze papiery. Widziałam, jak wynosili pojemniki z próbkami i dokumentacją.

W Samsunie zajął się mną lekarz. Wyleczył mój trąd – lecz nie wszystko udało się uratować…
Paweł spojrzał w dół i zadrżał, bo nie ujrzał ciała tam, gdzie się go spodziewał. Spod podwiniętego prawego rękawa wysunął się oskarżycielsko kikut. Rękę ucięto niemal w połowie.
Ołena Kosticzuk nagle podskoczyła na swoim wózku zelektryzowana. Oczy rozjarzyły jej się straszliwym blaskiem. Niczym oszalała wieszczka złapała młodego adiunkta za ramię, wbijając paznokcie i zasyczała:
- Musicie powiedzieć o tym prawdę, rozumiesz? Musicie ostrzec ludzi! Ludwig von Mises, morderca mojego męża, po stłumieniu powstania poszedł na uniwersytet, nazwali go wielkim autorytetem libertariańskim!

Wam dzisiaj w Europie, szczególnie młodym, neoliberalny kapitalizm wydaje się czymś atrakcyjnym. To igranie z ogniem! Trzeba wam wiedzieć, że libertarianizm to nie tylko dowcipne odzywki Janusza Korwina!

Użytkownik Kassiopeia edytował ten post 19.06.2013 - 17:55




Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych