@Radosław
Celem „pieniądza rdzewiejącego” jest ujmowanie jego określonej procentowo wartości po to, ażeby nie opłacało się oszczędzać, tylko żeby trzeba go było szybko wydać.
Jednym ze środków współczesnej polityki stymulowania popytu (czyli nakłanianiu ludzi żeby kupowali) jest sztuczne utrzymywanie niewielkiej inflacji po to, żeby nie opłacało się oszczędzać, tylko żeby trzeba było pieniądz w miarę szybko wydać.
Słowem cel jest ten sam, sens „pieniądza rdzewiejącego” jest taki sam jak sens współcześnie dominujących teorii makroekonomicznych. Nomen omen w obu konceptach maczał palce Keynes, żeby nie powiedzieć, że jest on w zasadzie autorem tych dominujących dziś teorii.
To co postulujesz już wprowadzono pod inną nazwą, i dziś po kilkudziesięciu latach już w zasadzie wiadomo, że to nie działa, ale o tym jeszcze za chwilę.
To, czy ten cel osiągniesz dodrukowując pieniądze czy przybijając na nie stempel jest kwestią drugorzędną, efekt będzie ten sam. Posługujesz się pojęciem ujemnego oprocentowania- czyli utraty przez pieniądz określonej procentowo wartości na dany okres czasu, to jest właśnie treść pojęcia inflacji – jest ona określoną procentowo utratą przez pieniądz wartości w jakimś okresie czasu.
„Jeśli zdeponujesz go w banku nie zdarzy Ci się mieć ujemnego oprocentowania i wg mnie tu tkwi sedno problemu.”
Ano właśnie, tak było kiedyś. Współcześnie bywa nawet i tak, że oprocentowanie wkładu nie pokrywa inflacji, tzn. pieniądze które trzymasz w banku tracą na wartości tak szybko, że nawet określony procent ich wartości jaki płaci nam bank za to że trzymamy je u niego nie pokrywa strat jakie ponosimy przez inflację, czyli pieniądze włożone do banku są de facto ujemnie oprocentowane. Niekiedy nie opłaca się trzymać pieniędzy w banku nie dlatego, że zysk jest marny, ale dlatego że na tym tracimy.
Jeżeli celem jest spowodowanie, że ludziom nie będzie się opłacało trzymać pieniędzy w banku, to osiągnięto to właśnie poprzez inflację. I nie trzeba tu sięgać po jednoroczne eksperymenty z lat 30. To się niestety dzieje współcześnie.
Jeszcze co do inflacji – jest ona definiowana jako spadek siły nabywczej pieniądza. Ta definicja odpowiada koncepcji „pieniądza rdzewiejącego”, którego istotą ma być właśnie spadek jego wartości – siły nabywczej.
Na marginesie zaznaczę, że inflacja nie bierze się tylko ze zwiększenia podaży pieniądza (czyli dodruku), jest to bodaj jedna z głównych przyczyn ale nie jedyna.
Mylo napisał:
Jest różnica między pieniądzem inflacyjnym, a tym rdzewiejącym. W przypadku tego podlegającego inflacji obniża się stale wartość wszystkich pieniędzy, zobowiązań, niezapłaconych podatków, długów. To zachęca do tego by nie płacić jak najdłużej i obracać pieniądzem we własnym zakresie blokując przepływ pieniądza (można to świetnie zobaczyć jak się ma firmę i niereformowalnego klienta). Natomiast pieniądz rdzewiejący powoduje jedynie spadek wartości pieniędzy które trzymamy w ręce, wartość długów, wierzytelności i ceny towarów pozostają na tym samym poziomie. To zachęca do spłacania jak najszybciej, i wydawania pieniędzy.
To już jest kwestia techniczna. Obojętnie czy musisz szybko wydać bo za chwilę trzymany banknot będzie nominalnie mniejszy, czy musisz szybko wydać, bo za chwilę banknot będzie nominalnie wart tyle samo ale jeśli będziesz czekać z wydaniem to niewiele kupisz ze względu na to że inflacja uzewnętrznia się jako wzrost cen. Cel , efekt i sens koncepcji jest taki sam jak pryncypia współczesnych metod „gospodarki popytowej”.
Co do blokady przepływu pieniędzy, to nierzetelni klienci (przedsiębiorcy) są „pacyfikowani” przymusowymi odsetkami "karnymi" od zwłoki przy transakcjach o oddalonym momencie płatności, no i możliwością waloryzacji świadczeń pieniężnych, czyli możliwością zmiany sumy nominalnej tak, ażeby odpowiadała realnej wartości ekonomicznej jaka ma zostać przeniesiona na kontrahenta. Na sposoby są sposoby.
Ale wracając jeszcze do zauważonej przez Mylo kwestii, to w niej tkwi potencjalna różnica pomiędzy tym co jest a tym co zakłada omawiana koncepcja. Otóż utrata wartości przez pieniądz rdzewiejący jak wynika z tego co przeczytałem ma być galopująca, błyskawiczna. Inflacja też tak niekiedy działa, ale zazwyczaj jest nieco wolniejsza (przez co zresztą zjadacze chleba nie rozumieją, że są de facto ograbiani). Taki „pieniądz rdzewiejący” powiela i potęguje zatem patologie związane z inflacją.
Taki błyskawiczny spadek wartości pieniądza uniemożliwia jakiekolwiek oszczędzanie. Takie konieczne wprowadzanie pieniądza w obieg zakłada chyba, że ludzie kupują tylko artykuły pierwszej potrzeby. A domy, samochody? A wreszcie inwestycje? Jak ktoś miałby zaoszczędzić cokolwiek na np. otwarcie własnego biznesu?
W praktyce gdyby takie coś naprawdę wprowadzono, prawdopodobnie stałoby się to samo co ma miejsce przy galopującej inflacji – zaprzestano by używać takiego pieniądza i „po cichu” rozliczano by się w jakiś inny sposób.
A cały błąd koncepcji opiera się na fałszywym przekonaniu, że bogactwo bierze się z kupowania. Tzn. z przekonania, że żeby gospodarka się rozwijała należy stymulować popyt. Całe to demonizowanie oszczędzania jako zjawiska negatywnego jest błędem. W ogóle nie bierze się pod uwagę, że jeżeli ktoś oszczędza to nie po to żeby sobie wytapetować mieszkanie dolarami, a po to żeby po zaoszczędzeniu nabyć coś „większego” (to też napędza popyt) ale przede wszystkim żeby zainwestować pieniądza. Bogactwo bierze się raczej z produkowania i przede wszystkim z rozwijania mocy produkcyjnych, a to dzieje się dzięki inwestowaniu. Odwlekanie momentu wydania pieniędzy sprzyja ich racjonalnemu lokowaniu. A „pieniądz rdzewiejący” wyklucza inwestowanie.
Jedyną metodą zdobywania kapitału na inwestycje byłoby przy pieniądzu rdzewiejącym, to co zbyt często jest nim i dziś – czyli ciągłe zadłużanie się w bankach. Podejrzewam, że zgadzamy się co do tego, że nie jest skutek jaki by komukolwiek tutaj odpowiadał.
Nie dziwie się że wspomniany eksperyment trwał rok. Jego pomysłodawcy mieli zresztą szczęście, że nie dłużej, podobnie jak John Keynes którym się podpierają zapewne w ogóle nie byli zainteresowani skutkami długoterminowymi, a jedynie krótkoterminowymi efektami swoich pomysłów. Keynes, kiedy mu udowodniono, że jego koncepcje skutkują na dłuższą metę perturbacjami w gospodarce (w których uczestniczymy także i dziś ) odpalił „na dłuższą metę to wszyscy umrzemy”.
Dodam jeszcze, że deflacja – czyli „samoistne” nabieranie przez pieniądz wartości (dziś niestety rzadko spotykane) zostało przedstawione przez twórców koncepcji jako coś strasznego, a np. wiek XIX – wiek ogromnych inwestycji i rozwoju – był wiekiem permanentnej deflacji.
Przemo napisał:
Reasumując. Być może długi państwowe wydają się wirtualne, jednak społeczeństwa krajów zadłużonych ponoszą jak najbardziej realny koszt spłaty zobowiązań.
W istocie problem nie leży w tym, że pieniądz jest wirtualny a w tym, że jest fiducjarny. Tzn. jego wartość zależy nie od ceny kruszcu a od tego, że ludzie wieżą że jest on coś wart ponieważ państwa za pomocą przepisów o prawnym środku płatniczym niejako zmuszają obywateli do rozliczania się przede wszystkim w nim.
A co do obywateli krajów zadłużonych, do których i my należymy, to szczerze mówiąc nie ma kogo żałować. Mamy to czego jako ogół chcieliśmy. Czy te zasiłki dla bezrobotnych, dla matek itd. dopłaty do tego, do tamtego, KRUSy, ZUSy, wcześniejsze emerytury to z podatków jest? W pewnej tylko części, a reszta właśnie z pożyczek.
To właśnie wyborcy wybierają tego, kto im najwięcej owoców naobiera, a że za te owoce trzeba będzie prędzej czy później zapłacić, a kto wie czy jako państwo nie pójdziemy z torbami, to już mało kogo obchodzi. Ma być pełna micha kawioru i już!
Powiedzmy sobie szczerze, że gdyby nagle znalazł się polityk, który by oznajmił ludowi co wynika z tego jak bardzo jesteśmy zadłużeni, że tak nie można, że musimy zacisnąć pasa a może za ileśtam pokoleń wyjdziemy „na prostą”, to raczej by wyborów nie wygrał.
Dlatego potentaci finansowi (bankowi), nazwijmy ich roboczo – lichwiarzami, uwielbiają tzw. rządy wrażliwe społecznie, czyli takie, które nawet nie ważą się wspomnieć obywatelom, że już płacimy ogromne koszty ich życia ponad stan, a następne pokolenia zapłacą jeszcze więcej.
W tym roku cieszono się, że zapłaciliśmy resztę naszego zadłużenia z czasów Gierka. Dopiero teraz! Ale zapomniano dodać, że spłaciliśmy ten dług nie z własnych pieniędzy a… zadłużając się po to, żeby go spłacić. Zresztą Gierek okazał się drobnym cwaniaczkiem biorąc pod uwagę na jakie kwoty nas zadłużano już w „wolnej Polsce”
Polecam uwadze np. poniższy tekst (uwaga! – tekst z 2005 roku, od tego czasu zdążyliśmy się zadłużyć znacznie bardziej):
Spuścizna zadłużenia Polski, jaką przejęliśmy po poprzednim systemie ekonomicznym sprzed 1989 r. stanowi zaledwie niecałe 30 proc. jego obecnego poziomu. Polska jest zadłużona na blisko 436 mld zł.
Na kwotę polskiego zadłużenia składają się: zadłużenie krajowe i zagraniczne. Dług krajowy stanowi 308,4 mld zł, a w tym 304,1 mld zł to skarbowe papiery wartościowe. zadłużenie zagraniczne wynosi 127,6 mld zł, z czego 82,2 mld to obligacje zagraniczne, zaś kredyty (klub Paryski, międzynarodowe instytucje finansowe, w tym Bank Światowy) zwiększają nasze długi zagraniczne 0 45,5 mld zł. Biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców, na każdego Polaka przypadało w lipcu 2005 r. około 11 170 zł tzw. długu skarbu Państwa.
W okresie ostatnich siedmiu i pół roku ogólne zadłużenie skarbu Państwa uległo niemal podwojeniu. (…)W okresie ostatnich czterech lat odnotowujemy wzrost zadłużenia kraju o kwotę 152 mld zł (…)
Od połowy lat 90. pożyczki zagraniczne są zaciągane przez skarb Państwa przy pomocy emisji dłużnych papierów wartościowych, jakimi są obligacje plasowane na międzynarodowych rynkach finansowych (euroobligacje). Najczęściej wykorzystuje się w tym celu rynek europejski, chociaż polskie obligacje oferowano także na rynkach stanów zjednoczonych i Japonii.
Całość:
http://www.bankier.p...zy-1361168.html
Użytkownik Trajan edytował ten post 22.09.2009 - 09:17