Napisano
31.10.2007 - 13:08
Niebezpieczna zabawa z ouija
Pod koniec XIX wieku, w 1892 roku, gdy spirytyzm stał się bardzo modny, Amerykanin Elijah J. Bond skonstruował tzw. tabliczkę ouija, za pomocą której odczytywano wiadomości od zmarłych. Nazwa urządzenia powstała z połączenia słowa "tak" w dwóch językach: francuskiego ("oui") i niemieckiego ("ja"). Pomysł ten nie jest nowy. Już 600 lat p. n. e. w Chinach w podobny sposób rozmawiano z duchami. Współczesna, "domowa" forma tabliczki to odręcznie namalowany krąg liter i odwrócona szklanka. Uczestnik seansu dotyka szklanki palcami i czeka, aż wezwany duch zacznie kierować szklanką za pośrednictwem jego ręki, i w ten sposób wskaże odpowiednie litery składające się na słowa.
Słynny jasnowidz, Edgar Cayce, przestrzegał jednak przed używaniem tabliczki. Wielokrotnie zdarzało się, że przyzywane przez niedoświadczonych ludzi duchy okazywały się nie ukochanymi zmarłymi, lecz istotami z astralu - złośliwymi lub wręcz złymi Bytami. Ale do wywołania nieszczęścia wcale nie jest potrzebny demon z piekła. Niektórzy psychiatrzy twierdzą, że używanie ouija może wydobyć z podświadomości człowieka jego ukryte lęki i skłonności, prowadzące do zaburzeń psychicznych.
W pułapce mrocznych sił
Ludzie nie wierzą w świat, którego nie widzą. A skoro nie wierzą, myślą, że on nie wyrządzi im krzywdy, gdy zabawią się jego kosztem. Ta historia wydarzyła się naprawdę - i niech będzie ona przestrogą dla wszystkich.
Zgrzyt hamulców, pisk opon. Świadkowie tego wypadku powiedzą potem, że zielony opel corsa bez żadnej przyczyny zjechał ze swojego pasa i uderzył w volkswagena. Kierowca opla, Marek S. (31) znalazł się w szpitalu w stanie śpiączki.
Jarosław W., doświadczony oficer pożarnictwa, przeszukiwał pogorzelisko, w które zmieniło się przytulne mieszkanko na mansardzie luksusowego osiedla, bezskutecznie poszukując źródła ognia. Jedyny lokator, Paweł T. (28), makler giełdowy, cudem uszedł z życiem.
Damian W. (24), zazwyczaj okaz zdrowia, teraz ledwie znajdował siły, by przywlec się do pracy. Wykonał dziesiątki badań. Lekarze wciąż nie znajdowali odpowiedzi na pytanie, czemu chłopak gaśnie w oczach.
Joanna M. (25) utrzymuje, że od paru dni towarzyszy jej zły duch. Lekarz psychiatra stwierdził, że to początki schizofrenii.
Kamila T. (27), dotąd pracująca bez zarzutu, teraz cały dzień jakby śniła na jawie. Chodziła nieprzytomna, ale w nocy i tak nie mogła spać.
Cała piątka przyjaciół pracowała w jednym z warszawskich biur maklerskich. Parę tygodni przed wypadkiem Marka Joanna wreszcie wprowadziła się na własne śmieci i urządziła parapetówę. Wszyscy bawili się świetnie, do czasu gdy Marek zaproponował zabawę w wywoływanie duchów metodą ouija, o której przeczytał w książce wyciągniętej przypadkowo z księgozbioru gospodyni.
To nas nie odstępuje na krok
Po imprezie udawali, że nic się nie stało, chociaż wszyscy pamiętali tę lepką ciemność, która ich ogarnęła, gdy siedzieli wokół okrągłego stolika. Najpierw świeca nie chciała się zapalić. W końcu pojawił się wątły, rachityczny płomyk. Przez szpary w żaluzji zawsze przedostaje się trochę światła ulicznych latarni, a mimo to pokój tonął w kompletnych ciemnościach.
Marek zaczął recytować formułę wywołania ducha wyczytaną w książce. Trzymali się za ręce. Każdy czuł, jak drżą palce jego sąsiadów. Ciemność wokół nich zmaterializowała się. Stała się lepka, przytłaczająca. Joanna krzyknęła przeraźliwie. Paweł rzucił się do kontaktu.
Rozeszli się szybko wśród zdawkowych pożegnań.
Po paru dniach od wypadku Marka, wieczorem, w czwórkę znów spotkali się u Joanny. Wreszcie przerwali zmowę milczenia. Paweł opowiedział o pożarze. Kamila przyznała się do całkowitej bezsenności, mimo silnych leków. Damian bez słowa pokazał swoje analizy. Nic z nich nie wynikało, ale w ciągu paru dni stracił 9 kilo. Jego wychudzona twarz, oczy otoczone granatowym półksiężycem, świadczyły o ciężkiej chorobie.
Nikt się nie roześmiał, gdy Joanna stwierdziła, że to, co wywołali, nie odstępuje jej na krok. Wciąż czuje, doświadcza istnienia lepkiej ciemności. Przypomnieli sobie kpiny, które towarzyszyły przygotowaniom do upiornej zabawy. Duch miał im podyktować szczęśliwy numerek w totolotka albo podrzucić jakieś kompromitujące kawałki z życia szefów.
- Obraziliśmy to coś i ono teraz się mści - powiedziała Kamila, i znów nikt się nie roześmiał. Paweł, najstarszy i najbardziej przytomny z nich wszystkich, zaproponował, by szukali pomocy u kogoś zajmującego się zjawiskami nadnaturalnymi.
Włóczy się za wami zło
- Idźcie stąd. Natychmiast. Włóczy się za wami zło - starsza kobieta obronnym gestem zacisnęła palce na kryształowej kuli. - Nie chcę mieć nic wspólnego z tym, co obudziliście.
Inni byli bardziej wstrzemięźliwi. Tłumaczyli, że każdy ma swoją specjalność, że oni się na tym nie znają. Pewien wróż i jasnowidz o ustalonej renomie próbował nawet wmówić im, że padli ofiarą... zbiorowej histerii. W mężczyźnie musiały się jeszcze tlić resztki przyzwoitości, bo zaczerwienił się, gdy spytali, czy woli kłamać zamiast przyznać się do niewiedzy. Wyraźnie przejął się losem Marka leżącego bez przytomności w szpitalu i ich lękiem, że do niego dołączą. Naskrobał im jakiś adres na skrawku papieru. Radził, żeby nie zwlekać.
- Jeżeli ona nie pomoże - to już nikt - powiedział.
Ledwo udało im się znaleźć na mapie tę zagubioną w białostockiem wioskę. Dotarli tam o świcie. Paweł, jedyny zdolny do prowadzenia auta, zatrzymał samochód przed pokrytą strzechą chałupiną. Na progu siedziała podobna do zmurszałego grzyba starowinka.
- Głupie dzieciaki głupio się zabawiły - warknęła na ich widok. A potem zapytała, czy mają zdjęcie Marka. Byli zbyt zmęczeni i przerażeni, by się czemukolwiek dziwić.
Wyprowadziła ich za wioskę, kazała zanurzyć w lodowatej rzece. Dygotali, ale nawet nie przyszło im do głowy, żeby nie posłuchać. Fotografię Marka też zanurzyła w wodzie. Kiedyś może by się z tego śmiali... Nie pozwoliła im się wytrzeć, tylko uklęknąć na brzegu rzeki w promieniach wschodzącego słońca.
- Módlcie się do Boga - poleciła. - Każde tak jak wierzy, byle szczerze.
W skromniutkiej, ale lśniącej czystością izbie wlała w nich jakieś przeraźliwie gorzkie zioła i rozłożyła koce na gołych deskach.
- Teraz się pośpicie, a reszta to już moja sprawa.
Obudzili się dopiero w południe następnego dnia.
- Nie mogę opisać, jak się czuliśmy - opowiada makler giełdowy. - Lekko, jasno, jak po ucieczce na wolność z ciemnego lochu. Ta kobieta karmiła nas upieczonym przez siebie chlebem i śmiała się do nas. Nagle zadzwonił mój telefon komórkowy. Dzwoniła dziewczyna Marka. On odzyskał przytomność dokładnie o tej samej porze, o której my się obudziliśmy...
Opracowanie
Krzysztof Myśliwiec
Imiona bohaterów reportażu
zostały na ich prośbę zmienione
Tygodnik Gwiazdy Mówią