Napisano
06.10.2007 - 10:06
Problem bycia racjonalistą w nieracjonalnym społeczeństwie pojawia się kiedy sceptyk bierze się za wychowywanie dzieci. Szczególny problem ma ateista, stojący przez problemem – ochrzcić bądź nie ochrzcić swoje dziecko. Chrzcząc postąpi wbrew sobie, wbrew temu w co wierzy (w tym wypadku bardziej wbrew temu w co nie wierzy). Zatem już u samego początku, daje przykład swojej ideowej niekonsekwencji i pewnego rodzaju zdrady własnych zasad. Z drugiej strony jeśli dziecko nie ochrzci skazuje dziecko na społeczne wykluczenie. Dla wielu ludzi nieochrzczone dziecko jest wciąż czymś niepojętym, potencjalnym nosicielem sił diabelskich. Brak chrztu wyklucza dziecko z takich imprez jak np. pierwsza komunia – kiedy inne dzieci będą przeżywać razem te wydarzenie (tzw wspólnota doświadczeń), już nie ważne czy bardziej ten wymiar komercyjny czy religijny, my zabieramy mu w ten sposób coś, co patrząc na inne dzieci zapewne będzie chciał również posiadać – niczym najmodniejszą zabawkę która mają wszyscy tylko nie on.
Innym z pozoru banalnym przykładem jest Mikołaj. Czy racjonalista powinien utwierdzać swoje dziecko w wierze w św. Mikołaja? Uczyć go czegoś co nie istnieje, uczyć go nieracjonalnego myślenia? Wpadł mi swego czasu w ręce podręcznik dla małych sceptyków, książka miała bodajże tytuł „może tak, może nie”. Kolorowa, pełna obrazków czytanka, ucząca konstruktywnego wątpienia już od najmłodszych lat. Czy jest to jednak właściwa droga dla małych dzieci? Czy zabieranie tego wszystkiego, tych nieistniejących odgłosów dzwoneczków i kopyt reniferów które słyszą małe dzieci, czy poranku kiedy budzą się i widzą prezenty rzekoma przyniesione przez mikołaja, czy zabieranie tego dziecku nie jest okrutne? Czy można w imię racjonalności uszczuplić dzieciństwo z takich wspomnień?
Pytam bo przydarzyła mi się historia, która zachwiała moim wrodzonym sceptycyzmem. O ile sam nie przestałem wątpić, to zwątpiłem czy aby racjonalne podejście jest zawsze tym najlepszym rozwiązaniem. Mojej chorej babci sąsiadka przywiozła wodę z Lourdes, sanktuarium objawień Maryjnych gdzie wierni czerpią ją z "cudownego" źródła. Dla 90-letniej głęboko wierzącej kobiety, opowieści sąsiadki jak to napiła się uzdrowicielskiej wody i przestał boleć ją kręgosłup, robią naprawdę duże wrażenie. Kiedy babcia poszła po wode, jedyne co zostało mi w tej sytuacji zrobić, to poinformować wszystkich domowników, że nie tylko mają nie wątpić w działanie tej wody, ale wręcz utwierdzać babcie co do jej uzdrowicielskich właściwości. Wiara ma wielką moc (co naukowo określa się efektem psychosomatycznym) więc czemu nie korzystać i z tego lekarstwa?
Pytanie te nie kieruje jedynie do racjonalistów, choć naturalnie to głownie oni są tą grupą docelową. Wczoraj w dziale duchów pojawiły się 2 tematy, o tym jak duch zmarłego ojca daje o sobie znać pogrążonej w żałobie rodzinie. Kto nam wszystkim dał moralne prawo, aby chociaż sugerować tym młodym ludziom że nie jest to duch, skoro miłości do ich taty jest tak wielka, że niemoc z pogodzeniem się o jego odejściu ożywia go w postaci ducha. Nawet jeśli znamy przyczynę doszukiwania się w skrzypiących drzwiach odgłosów mamy która niedawno zmarła, czy mamy prawo zabierać tym dzieciom nadzieje? Czy sceptycyzm nie powinien być czasami niewypowiedziany?