Nie tylko ''złoty pociąg'', czyli na tropie depozytu ukrytego w Górach Sowich.
Riese, czyli Olbrzym
Czy tak chowano depozyty w Górach Sowich?/fot. Wydawnictwo Technol
Pod koniec II wojny światowej w leżących na Dolnym Śląsku Górach Sowich powstała sieć podziemnych obiektów. Budowano je w ramach projektu "Riese" (Olbrzym). Począwszy od 1946 roku, dziennikarze, badacze i eksploratorzy prześcigali się w opisywaniu kolejnych zagadek związanych z ich historią. Była więc mowa o wciąż nieodkrytych fragmentach sztolni czy wręcz całych zamaskowanych przez Niemców podziemnych kompleksach. Dyskutowano o domniemanym przeznaczeniu drążonych potajemnie podziemi. Rozprawiano też o zagadkowych transportach, które pod sam koniec wojny widywano w rejonie Gór Sowich, i o tym, co na niemieckich ciężarówkach mogło być przewożone.
W początkowym etapie mojego zainteresowania zagadką "Riese" kwestia ukrywanych tam podczas wojny skarbów zupełnie mnie nie interesowała. Historie o bursztynowej komnacie, "złotym pociągu", "szczelinie jeleniogórskiej" czy "złocie Wrocławia" wydawały mi się bowiem mniej ciekawe od zagadek dotyczących niemieckiej Wunderwaffe. Tak było do pewnego czasu...
Ukryty ładunek
Zalane wodą wejście do sztolni nr 3, stan na lipiec 2007 roku/fot. Bartosz Rdułtowski
W styczniu 2007 roku intensywnie zbierałem materiały do mojej pierwszej książki o "Riese" pt. "Podziemne tajemnice Gór Sowich". Wówczas udało mi się skontaktować z dwójką eksploratorów: Mariuszem Mirosławem z Jedliny-Zdroju i jego kolegą Tomaszem Witkowskim ze Świdnicy. Nasze dyskusje sprawiły, że obaj eksploratorzy zaczęli na nowo przeżywać emocje, których doświadczyli podczas badań sowiogórskich sztolni. To właśnie jedno z takich wspomnień nakierowało naszą rozmowę na historię, która od razu mnie zaintrygowała.
- Być może w prasie pojawiły się jakieś krótkie i lakoniczne opisy, ale całości historii nikt nigdy nie opublikował - zaczął Mariusz Mirosław. - A szkoda, bo jest tego warta. Jeżeli mówią ci coś opowieści o konwojach niemieckich ciężarówek z zagadkowymi ładunkami podążających pod koniec wojny w Góry Sowie, to zdarzenie, o którym ci opowiem, dotyczy właśnie takiej sprawy: dostarczonego w Góry Sowie i ukrytego tam transportu. A my na dziewięćdziesiąt procent wiemy, gdzie ów ładunek wciąż się znajduje. Kilka lat temu poznaliśmy byłego oficera Wojska Polskiego.
''Historia niemal żywcem wyjęta z filmu szpiegowskiego''
Obetonowane wejście do sztolni nr 3, stan na sierpień 2015 roku/fot. Bartosz Rdułtowski
- To on wtajemniczył nas w tę historię. Zaraz po wojnie facet współpracował z pewnym niemieckim inżynierem, który wcześniej był kierownikiem robót w jednej ze sztolni w Górach Sowich. Pewnego dnia tenże Niemiec stał się bezpośrednim świadkiem ukrywania ładunku przywiezionego pod sztolnię przez trzy ciężarowe ople. Oczywiście ukrywania w tej sztolni.
- Po wojnie Niemiec wszedł w układ ze wspomnianym wojskowym i razem podjęli próbę dotarcia do tego "depozytu". Tyle mogę ci powiedzieć dzisiaj. Jak koledzy się zgodzą, zdradzę wszystkie znane nam szczegóły. Ale nie ukrywam, że byłoby najlepiej, gdybyś do nas przyjechał. Pewnych informacji dobrze wysłuchać w terenie. Gdy będziesz patrzył na miejsce, o którym opowiadam, poczujesz prawdziwy klimat tych wydarzeń.
Przyjaźń na budowie
Sztolnia nr 3 widoczna po pokonaniu zawału, sierpień 2013 roku/fot. Bartosz Rdułtowski
Do dziś nie wiem, czemu streszczona przez Mariusza opowieść o ukrytym transporcie tak bardzo mnie zainteresowała. Być może powodem było to, że pierwszy raz czułem się wtajemniczony w skarbową historię, o której - jak sądziłem - wiedzieli tylko wybrani. Czy tak właśnie działa mechanizm wciągający dziesiątki osób w poszukiwanie skarbów? Kto wie.
W każdym razie kilka miesięcy później spotkałem się z Mariuszem i Tomkiem w Górach Sowich. Kiedy dotarliśmy na ogromną platformę na Gontowej, moim oczom ukazał się ciemny otwór ziejący mrokiem z wnętrza góry. Wyczuwając chyba, że moment jest ku temu odpowiedni, Tomek i Mariusz rozpoczęli relacjonowanie historii, którą poznali od byłego oficera Wojska Polskiego. A była to historia niemal żywcem wyjęta z filmu szpiegowskiego. Nawet do głowy mi wówczas nie przyszło, że kilka lat później historię tegoż żołnierza będę poznawał ze zgoła innego źródła - z setek stron tajnych przez wiele lat dokumentów, w tym z akt z pieczęciami "rok 1946"! Nieświadom tego, że właśnie rozpoczyna się jedno z moich najciekawszych i najdłuższych śledztw, stałem niczym zahipnotyzowany przed ciemnym otworem "trójki". Tymczasem Mariusz i Tomek zaczęli opowiadać...
Zaczęło się od papierosa
Prace wewnątrz sztolni nr 3 na Gontowej. Łukasz Orlicki (po lewej), Bartosz Rdułtowski (po prawej)/fot. Andrzej Klimas]
- Wspomniany przez nas oficer Wojska Polskiego nazywał się Grabowski. To był jeden z pierwszych polskich "osiedleńców" na tych terenach. W tamtych latach był młokosem. Ponieważ przybył tu razem z armią - służył w Ludowym Wojsku Polskim - to już tu został. Przed zwierzchnikami zataił tylko swoją przygodę z AK. Historię ukrytego depozytu Grabowski poznał zaś od niejakiego Moschnera, austriackiego inżyniera, który służył w niemieckiej armii. Obaj - Grabowski i Moschner - byli w podobnym wieku. Ich znajomość zaczęła się podczas prac budowlanych przy moście w Ludwikowicach Kłodzkich. Grabowski był w randze porucznika. To było dość dziwne, bo on był wtedy szczylem. Ale pewnie były to takie czasy, kiedy można było szybko awansować. Po wojnie Grabowskiego zostawiono tu z zadaniem stworzenia polskiej placówki wojskowej. Jak nam opowiadał, czasy były paskudne - a tu nie było praktycznie niczego.
Grabowski dostał zadanie postawienia mostu w rejonie Ludwikowic Kłodzkich - takiego wysokiego wiaduktu. Do dyspozycji otrzymał niemieckich robotników, w tym pewnego inżyniera. Był nim właśnie Moschner. Grabowski palił papierosy jak komin Batorego. Pewnego dnia Moschner powiedział do niego: "Teraz nie obowiązuje mnie już rozkaz i mogę ruszyć żelazną porcję fajek". Następnie poczęstował go swoim papierosem.
''Chodź, coś ci pokażę''
Prace naziemne. Bartosz Rdułtowski z odnalezioną kotwą górniczą/fot. Andrzej Klimas
Między Polakiem i Niemcem zaczęło się budować wzajemne zaufanie. Grabowski był wykształconym człowiekiem, ale nie był inżynierem, który mógłby zaprojektować most. Most w Ludwikowicach zaprojektował więc Moschner. Z budową musieli się spieszyć, bo rozkaz mówił, że most ma być postawiony błyskawicznie, aby jak najszybciej mogły po nim jeździć pociągi. Podczas tej wspólnej pracy - a budowa trwała przecież dłużej niż tydzień - Grabowski i Moschner zaprzyjaźnili się. Jeden młody i inteligentny, drugi młody i inteligentny; ten oficer Wehrmachtu, a ten oficer Wojska Polskiego. Na dodatek obaj nie brali udziału w akcjach bojowych, nie strzelali z karabinu do wroga.
Mimo bardzo świeżej pamięci II wojny światowej, w której stali po przeciwnych stronach "barykady", młodzieńcy znaleźli wspólny język. Poza tym w trakcie prac przy budowie mostu Moschner stał się prawą ręką Grabowskiego, jego zaufanym człowiekiem. A że Grabowski był równym facetem - nad niemieckimi pracownikami się nie znęcał, traktował ich sprawiedliwie i zawsze wynagradzał wykonaną pracę, a jedzenia też nie żałował - Moschner miał dodatkową motywację, aby mu zaufać. Pewnego dnia Moschner zagaił do Grabowskiego: "Posłuchaj, coś ci pokażę. W czasie wojny pracowałem w Górach Sowich jako inżynier. Nadzorowałem drążenie sztolni w pewnym zboczu. Jak chcesz, to cię do niej zaprowadzę. To jest wyjątkowa sztolnia. Ma swoją tajemnicę".
Ładunek do podziału
Bartosz Rdułtowski wewnątrz sztolni Hellmuth - jednego z wielu górniczych obiektów znajdujących się w rejonie Gontowej/fot. Bartosz Rdułtowski
Nieraz się zastanawialiśmy, co mogło zainspirować Moschnera do wyjawienia Grabowskiemu tej historii. On chyba widział, co się dzieje w tym kraju, i zdawał sobie sprawę, że trzeba będzie stąd jak najszybciej pryskać. A do tego trzeba się było jakoś ustawić - mieć odpowiednie fundusze. W każdym razie Moschner opowiedział Grabowskiemu następujące zdarzenie z czasów wojny. Pewnego razu w okolice sztolni, której budową kierował, przyjechały ciężarówki. Najpierw wszystkich pracujących w podziemiach skierowano do tyłu - kazano się im wycofać z tego terenu.
Potem Moschner dostał rozkaz wycofania pozostałych ludzi. Na miejscu mogła pozostać jedynie ekipa przybyła z transportem. Następnie ciężarówki podjechały pod samą sztolnię, a ich ochrona zaczęła je rozładowywać. Przywieziony "bagaż" był wnoszony i ukrywany w jakimś bocznym odcinku (odnodze) głównego chodnika. Kiedy ładunek został ukryty, dowodzący konwojem rozkazał, aby ludzie wrócili do pracy i nie interesowali się tym bocznym odcinkiem, w którym oni pozostawili ładunek. Grabowski wysłuchał opowieści Moschnera. Zainteresowała go. Cały czas miał do dyspozycji zatrudnionych przez siebie Niemców, którzy pracowali przy budowie mostu. Tymczasem Moschner wyszedł niespodziewanie z konkretną propozycją: "Posłuchaj, pokażę ci dokładnie, gdzie jest ta sztolnia. Może razem coś wymyślimy. Moglibyśmy dotrzeć do tego ładunku i jakoś się nim podzielić". I tak też się stało.
Odstrzelony wlot do sztolni
Bartosz Rdułtowski (po lewej) i Łukasz Orlicki (po prawej) podczas badań w sztolni nr 3 na Gontowej/fot. Andrzej Klimas
Moschner zaprowadził Grabowskiego do sztolni i wskazał miejsce, gdzie wewnątrz znajdował się zawał. Powstał on po odstrzeleniu bocznej odnogi sztolni z ukrytym wewnątrz ładunkiem. Grabowski nie wahał się długo. Wiedział, co należy zrobić. Miał ludzi, więc było bez znaczenia, czy wszyscy będą pracować na wcześniejszej budowie, czy też część zajmie się nowym zadaniem. Odkomenderowani do pracy przy zasypanej sztolni Niemcy zaczęli powoli odgarniać zawał. Prace postępowały typowo górniczą techniką - odkopywanie fragmentu zawału, usuwanie urobku i szalowanie odsłoniętego odcinka. Ponieważ materiału budowlanego było w okolicy sporo, a i ścięcie jakiegoś drzewa na stemple nie stanowiło problemu, to nikogo nie trzeba było o nic prosić. Pozornie praca mogła być zatem prowadzona bez zbytniego rozgłosu.
Robota systematycznie posuwała się naprzód, choć Niemcy pracowali bardzo wolno, starając się robić wszystko z niemiecką dokładnością. Aż pewnego dnia - Grabowski powtarzał nam to wielokrotnie - pod świeżo odsłoniętym zawałem ukazała się warstwa koców. Ich widok zaskoczył Grabowskiego. Kiedy wspominał nam tę historię, ciągle do tego wracał. Wciąż powtarzał pod nosem: "Ale po co koce? Na co one tam były?". Powolna praca Niemców sprawiła, że Grabowskiemu zaczęły się kończyć kartki. A te stanowiły coś w rodzaju jego funduszy, którymi płacił Niemcom za pracę. Ale nie był to jeszcze najgorszy problem.
Mozolne śledztwo
Bartosz Rdułtowski przed sztolnią nr 3 na Gontowej w marcu 2011 roku/fot. Andrzej Klimas
Pewnego dnia Grabowski dostał bowiem cynk, że w Nowej Rudzie toczy się już śledztwo w sprawie Niemców, którzy wraz z nim biorą udział w tajemniczych poszukiwaniach w jakieś sztolni. Pierwsze, co usłyszał Grabowski, to że Urząd Bezpieczeństwa ma namiar na Moschnera i chce go "zwinąć". Grabowski błyskawicznie go o tym poinformował, mówiąc: "Posłuchaj. Urząd Bezpieczeństwa jest zainteresowany twoją osobą. W twojej sprawie toczy się już śledztwo. Jak cię dorwą, to po tobie! Musisz uciekać, i to szybko!". Grabowski wyposażył Moschnera w rzeczy na drogę i ułatwił mu ucieczkę do Niemiec. Więcej mieli się już nie zobaczyć.
Wiele lat później Grabowski otrzymał z Niemiec list, w którym Moschner informował, że żyje, i dziękował za pomoc w ucieczce. Kolejny list Grabowski dostał od kogoś z jego rodziny. Donosił on o śmierci Moschnera. Tymczasem jakiś czas po ucieczce Moschnera Urząd Bezpieczeństwa zainteresował się również Grabowskim. W toku śledztwa wyszło na jaw, że w czasie wojny służył w AK. To wystarczyło. Grabowski został zamknięty i otrzymał wyrok śmierci. Oczekiwał na jego wykonanie w więzieniu w Kłodzku. Trwało to ponad trzy lata. W tym czasie był systematycznie katowany do nieprzytomności. Najczęściej ubowcy bili go pałkami po plecach i po głowie tak długo, aż zemdlał. Jak nam opowiadał, było mu już wszystko jedno - czy przeżyje, czy umrze. Wolał nawet, żeby go w końcu zatłukli na śmierć. Ale przeżył.
Niemiecka dokładność
wyd. Technol
Mało tego, prawdopodobnie dzięki amnestii jego wyrok został anulowany i wyszedł na wolność. Po wyjściu wrócił na swoje dawne miejsce, chyba do Bartnicy. Wspomnienia o tajemniczej sztolni i ukrytym w niej przez Niemców ładunku nie dawały mu spokoju. W końcu postanowił sprawdzić, co słychać w jego podziemiach. Miał jednak problemy z trafieniem w to miejsce i nie dotarł do niego za pierwszym razem. Ostatecznie odnalazł "swoją" sztolnię. Na miejscu zobaczył, że jej wlot jest odstrzelony. Domyślił się, że to robota Urzędu Bezpieczeństwa. Z tą chwilą temat sztolni stał się dla niego zamknięty.
Grabowski zaczął sobie układać nowe życie. Nie miał wątpliwości, że kiedy kilka lat wcześniej Moschner uciekł do Niemiec, a on został zamknięty, pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa dopadli resztę zatrudnianych przy sztolni Niemców i poddali ich wyczerpującemu przesłuchaniu. Ktoś musiał pęknąć i wieść o ich potajemnych próbach dotarcia do sztolni przestała być dla Urzędu Bezpieczeństwa tajemnicą. Czy podjęto próbę dotarcia do zakopanego podczas wojny ładunku, czy go znaleziono - tego Grabowski nie wiedział. W każdym razie Urząd Bezpieczeństwa postanowił sztolnię "zabezpieczyć", a to najprościej było osiągnąć, odstrzeliwując jej wlot.
Zaginiony konwój
Bartosz Rdułtowski (po lewej) i Krzysztof Krzyżanowski (po prawej) podczas badań na terenie na terenie Gontowej w kwietniu 2015 roku/fot. Andrzej Klimas
Cała sprawa dalszych poszukiwań "skarbu", czymkolwiek on był, stała się niemożliwa do kontynuowania. Grabowski nie miał już władzy i możliwości, którymi dysponował przed laty. Na tym historia się praktycznie skończyła. My pojawiliśmy się u Grabowskiego kilkadziesiąt lat później. Opowiedziana mi w 2007 roku przez Tomasza Witkowskiego i Mariusza Mirosława historia zaowocowała wieloletnim śledztwem. Jego pierwsze efekty opisałem rok później w jednej z moich książek. Jednak najciekawsze fakty udało mi się zdobyć dopiero w ciągu minionych dwóch lat, kiedy to śledztwo w sprawie depozytu ukrytego na Gontowej prowadziłem już razem z Łukaszem Orlickim z magazynu "Odkrywca", twórcą i szefem GEMO.
Nie ukrywam, że śledztwo to było bardzo skomplikowane i mozolne. Nasze zmagania z zagadką Gontowej można podzielić na cztery części. Pierwszą stanowiły badania eksploracyjno-terenowe. Realizowaliśmy je zarówno na ziemi jak i pod ziemią - zasadniczo na obszarze Gontowej. Niezwykle pomocna, wręcz trudna do przecenienia, była dla nas możliwość ostatecznego wejścia do sztolni numer trzy na Gontowej. Wszystko za sprawą firmy Margo oraz właściciela magazynu "Odkrywca", którzy wspólnie sfinansowali bardzo kosztowne prace górnicze. Ich efektem było pokonanie zawałów, jakie powstały, gdy kilka lat po wojnie nieznani sprawcy wysadzili wejście do sztolni. Będąc już wewnątrz "trójki" mogliśmy się naocznie przekonać, czy komendant Bohdan Grabowski faktycznie szukał tam depozytu...
Namierzony przez UB
(...)
Osobną część śledztwa stanowiła kwerenda w archiwach w tym np. w IPN-ie i Archiwum Straży Granicznej. Istotną okazała się też kwerenda prasowa. Dzięki wielu dniom spędzonym w kilku bibliotekach dotarłem do szeregu artykułów prasowych, które historię Grabowskiego opisywały jeszcze na początku lat 90. Co ciekawe, brzmiała ona w nich nieco inaczej, niż w relacjach eksploratorów. Niezwykle ważnym fragmentem naszego dochodzenia była też praca w terenie polegająca na poszukiwaniu świadków, którzy mogliby do zagadki wnieść nowe fakty. Tu szczęście nam również dopisało!
Wiele informacji zdobytych podczas kilku lat badań zagadki Gontowej było dla nas przełomowych. Największe zaskoczenie przeżyliśmy jednak przeglądając ponad 600 stron pewnej teczki z IPN-u. Wynikało z niej bowiem niezbicie, że tuż po wojnie w rejonie Gontowej faktycznie doszło do bezprecedensowych wydarzeń! Między innymi o tym opowiada nasza książka "Zaginiony konwój do Riese. Na tropie depozytu ukrytego w podziemiach Gór Sowich".
Bartosz Rdułtowski
Fragment publikujemy dzięki uprzejmości autora i wydawnictwaTechnol.
link: http://ksiazki.wp.pl...ch,galeria.html