Prawdziwym problemem współczesnej i zamierzchłych religii jest to w jak okrutny sposób zniewala i wpływa na umysły - nie tylko swych wyznawców, ale i ludzi, którzy chcą się od niej uwolnić. Nieważne jak wielkim i zatwardziałym byłbyś (lub była) ateistą (ech, ten niezawiniony seksizm języka - lub ateistką) to zawsze twoim umysłem rządzić będą stare i głupie doktryny, pieczołowicie doskonalone w kolejnych edycjach religii słonecznych. Potem łapiesz się na rozmyślaniach typu "a co jeśli się mylę", ale za moment uświadamiasz sobie, że to kompletny nonsens, że prawdopodobieństwo, iż ludzie, którzy wierzą w teorię młodej ziemi, mają rację jest jak 1:10000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000. To jest potęga religii. Nikt nigdy nie zastanawiał się o drugiej w nocy nad konsekwencjami niewiary w czajniczek Russella, religia jest wyjątkowa, a raczej - wyjątkowo ohydna.