W okolicach Leska, na pewnym wniesieniu znajduje się tajemniczy, podniszczony, wolnostojący dom. Dokładna data jego wybudowania nie jest znana, lecz wiadomo, że powstał przed I Wojną Światową. Właściciela tego domu od początku, jeszcze przed jego powstaniem zaczął prześladować pech. Najpierw władze nie chciały mu wydać pozwolenia na budowę. Potem ukradziono mu część materiałów, z których miała powstać budowla.
Kiedy w końcu dom powstał, jego właściciel przeprowadził się do niego ze swoją żoną, synem i dwiema córkami. Niestety nie było dane im mieszkać spokojnie.
Już od pierwszej nocy przespanej w tym domu, mieszkańcom udzieliła się jakaś niesamowita atmosfera. Nikt nie chciał ze sobą rozmawiać, nikt nie chciał mówić. Po kilku dniach było jeszcze gorzej: w domu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Najpierw w nocy słychać było skrzypienie desek w podłodze i hulanie wiatru w kominie, mimo że na zewnątrz nie wiał lekki wietrzyk. Firanki zaczęły się ruszać, jakby gdzieś panował przeciąg. Świeca zapalona w dowolnym miejscu w mieszkaniu gasła po kilku sekundach, jakby cos ją zdmuchiwało. Wreszcie, którejś nocy w całym domu było słychać przeraźliwy krzyk. Nad ranem okazało się, że zginęła jedna z córek właściciela. Nie dłużej niż w miesiąc po wybudowaniu, dom opustoszał, a jego właściciel chciał go sprzedać za połowę wartości.
Wkrótce znalazł się chętny, i kupił dom po okazyjnej, jak się mu wydawało cenie. Niestety jego spokój trwał krótko. Podczas kilku spędzonych w owym domu dni, cały czas uskarżał się byłemu właścicielowi, że nie spełnia on jego wymagań i chce go zwrócić. Tak naprawdę nie był to prawdziwy powód, dla którego nie chciał dalej mieszkać w tym domu.
Wśród mieszkańców okolicznych wsi zaczęła krążyć plotka, że w tym domu straszy. Jakkolwiek pogląd ten może się wydawać śmieszny, faktem jest, że po tygodniu drugi właściciel pechowego domu, został przewieziony do szpitala z powodu ciężkiej depresji. Jak twierdził przed lekarzami, mieszkał w nawiedzonym domu, w którym królowały demony. Aczkolwiek najprawdopodobniej pogląd ten był trochę przesadzony, to jednak faktem pozostaje, że w tym domu nigdy już nikt nie zamieszkał.
Może to dziwne położenie domu, na samotnie stojącym wzniesieniu, a może to jego zrujnowany wygląd sprawia, że już przy pierwszym spojrzeniu, to miejsce wygląda niesamowicie.
Mało jest obecnie ludzi, którzy pamiętaliby dawnego właściciela tego domu, jednak ci, do których udało mi się dotrzeć twierdzą, że był to człowiek wykształcony i roztropny, a więc o żadnym celowym zmyślaniu nie mogło być mowy. Co więc było powodem, że żaden z właścicieli tego domu nie wytrzymał w nim dłużej, niż kilka tygodni? Co to za tajemnicza siła panuje w tym domu? Starsi mieszkańcy Leska pamiętają, że nad tym domem zawsze krążyły stada kruków, co było tym dziwniejsze, że w tamtym rejonie kruki były prawdziwą rzadkością...
W załączniku spakowana wersja historii.
W pobliżu miasteczka Ogrodzieniec, na szczycie Góry Zamkowej (504 m n.p.m.), w fantastycznej scenerii poszarpanych i przedziwne kształty przybierających skał wapiennych, wznoszą się największe w Polsce, a drugie bodaj co do wielkości w Europie, ruiny starego, gotycko-renesansowego zamczyska. Była to niegdyś gotycka warownia, wzniesiona w XIII - XIV wieku, rozbudowana w stylu renesansowym w wieku XVI przez Bonerów.
Ocalały z niej ruiny trójskrzydłowego kompleksu mieszkalnego, trzy baszty, brama wjazdowa i fragmenty muru obronnego. Po drugiej wojnie światowej zabezpieczono zespół zamkowy jako trwałą ruinę.
Malownicze to miejsce. Mury tak zespoliły się tutaj ze skałą, że z dala nie rozpoznasz co tu jest tworem natury, co dziełem ręki ludzkiej. Malownicze, ale i straszne. O ruinach tych wiele bowiem opowiedzieć mogą mieszkańcy dochodzącej niemal pod same zamkowe mury osady Podzamcze.
Owo Podzamcze, od czasów reformy administracyjnej (1975) dzielnica miasta Ogrodzieniec, to 46 zagród, restauracja „Pod Zamkiem”, dom wycieczkowy PTTK, kapliczka i - na tym koniec.
W nocy jednak Podzamcze staje się widownią dziwnych wydarzeń, których bohaterem jest ogromny, czarny pies. Pies ten, znacznie większy od jakiegokolwiek zwykłego wilczura czy nawet bernardyna, ciągnie zawsze za sobą długi na trzy metry, brzęczący na wybojach łańcuch i niezmiennie zmierza ku zamkowym murom. Że nie jest to zwykłe zwierze świadczy fakt, że opowieści o owym psie przekazywane są w Podzamczu z pokolenia na pokolenie. Widywali owo tajemnicze stworzenie ojcowie i dziadkowie obecnych gospodarzy, przed pierwszą, a nawet przed rosyjsko-japońską wojną. Widywali go dzisiejsi staruszkowie, gdy jako chłopcy jeszcze chodzili nocami pasać konie na dworskiej koniczynie. Wspominali oni, że nocą żaden koń nie ośmielił się przejść zamkowej bramy, choć rozciągający się za nią zewnętrzny dziedziniec to kilka morgów znakomitej, soczystej trawy.
Relację o ogrodzienieckim Czarnym Psie przekazał nam jeden z miejscowych rolników.
- Było to chyba w roku 1963, w sobotę 25 lipca, bośmy się następnego dnia na odpust do Giebła wybierali. Chcieliśmy wspólnie z sąsiadem wygnać krowy na pastwisko już nocą, żeby z samego rana móc pójść na odpust. Była już chyba jedenasta wieczorem, może nawet później, tyle że jasno było, bo księżyc wyraźnie świecił. Najpierw poszliśmy do mojej obory (moja chałupa bliżej zamku stoi) i wówczas, nim weszliśmy we wrota, zobaczyłem ogromnego czarnego psa. Strachliwy nie jestem i psów się nie boję, ale jak zobaczyłem, że ten diabeł ciągnie za sobą łańcuch i biegnie do zamku, to zaraz zacząłem uciekać. Sąsiad też uciekał. Tej nocy jużeśmy tam nie wrócili i krów na pastwisko nie wygnali.
Odszukaliśmy drugiego świadka owych wydarzeń, który w całej rozciągłości potwierdził opowieść, z tą różnicą, że jego zdaniem było wtedy później, prawie dochodziła północ (opowiada, że gdy znalazł się w domu było dobrze po północy), a także, że pies ukazał się gdy już otworzyli drzwi obory i że najpierw zatrzymał się, a dopiero potem pobiegł uliczką w górę.
Obaj nasi rozmówcy nie kontaktowali się ze sobą przed naszą indagacją, a więc wykluczyć można jakiekolwiek celowe zmyślanie.
Zresztą o Czarnym Psie mówią także i inni mieszkańcy Podzamcza. Wspominają oni wydarzenie, które na wszystkich wywarło niemałe wrażenie. Otóż pewnej nocy do ogrodzienieckiego zamku przyjechało „taksówką” (czyli samochodem osobowym) jakieś towarzystwo z miasta - dwóch panów i jedna pani. O dwunastej w nocy ludzie mieszkający najbliżej murów usłyszeli dobiegający z tamtej strony krzyk kobiecy, po czym ujrzano, jak mężczyźni wynosili do samochodu zemdloną swą towarzyszkę. Od tej pory nikt na zamek nocą się nie zapuszczał.
Zreasumujmy tedy suche fakty: Czarnego Psa ogrodzienieckiego widziało zbyt wiele osób, by można tu mówić o jakiejkolwiek próbie świadomego wprowadzania rozmówców w błąd. Pies ten, w niezmienionej postaci, pojawia się od conajmniej kilkudziesięciu lat (taki w każdym razie okres obejmują pewne relacje), a zatem - zważywszy, że psy żyją najwyżej kilkanaście lat - nie może tu wchodzić w grę błąkanie się w tej okolicy jakiegoś bezpańskiego zwierzęcia. Symptomatyczne są ponadto relacje o zachowaniu się koni wypasanych na dworskiej koniczynie (historię o nocnych odwiedzinach zamku pomijamy tu, jako nie w pełni sprawdzoną, nie udało nam się bowiem odszukać uczestników owej wyprawy). Słowem, wyjaśnienia tajemniczego zjawiska poszukiwać trzeba w historii ogrodzienieckiego zamczyska, a także w literaturze poświęconej manifestacjom sił nadprzyrodzonych.
Pierwsi znani historii posiadacze Ogrodzieńca to potężny w średniowiecznej Polsce ród Włodków. W 1414 roku Baltazar Włodek piszący się już z Ogrodzieńca posłował w imieniu Jagiełły do Krzyżaków. Inny Włodek ogrodzieniecki poległ w bitwie pod Chojnicami. W 1470 roku ród ten podupadł i za sumę ośmiu tysięcy florenów auri puri Ogrodzieniec wraz z dwoma miastami i kilkoma wsiami sprzedany został bogatym mieszczanom krakowskim, Ibramowi i Piotrowi Salomonowiczom, a potomkowie ich w roku 1523 sprzedali zamek jednemu z najbogatszych ludzi ówczesnej Polski, świeżo uszlachconemu bankierowi królewskiemu, burgrabiemu zamku wawelskiego, Janowi Bonerowi.
Jego synowiec piszący się już Seweryn Boner na Ogrodzieńcu i Kamieńcu pan i dziedzic, wzniósł tu wspaniałą renesansową rezydencję, która przepychem zaćmić miała wszystko, co do tej pory w Polsce zbudowano i w ten sposób dodać blasku nie pokrytemu jeszcze patyną wieków klejnotowi rodowemu. Ruiny tego właśnie pałacu oglądać dziś możemy wśród skalnych ostańców.
Rezydencja Bonerów nie była zamkiem warownym. Liczne mury, bramy i baszty pełniły jedynie funkcję dekoracyjną w okresie, gdy na polach bitew coraz większego znaczenia nabierały muszkiety i artyleria. Tak czy inaczej, ogrodzieniecka rezydencja Bonerów wzbudzała powszechny podziw. Cesarz Ferdynand I nadał właścicielom państewka ogrodzieniecko-zamienieckiego nieznany wówczas tytuł barona.
Nowy baron Seweryn Boner, nie miał jednak męskiego potomka, któremu mógłby przekazać tytuł i dobra. Jako wiano jedynej jego córki Zofii, Ogrodzieniec przeszedł w ręce wojewody lubelskiego Jana Firleja herbu Lewart. W ręku Firlejów pozostawał Ogrodzieniec przez lat ponad sto. W roku 1669 Mikołaj Firlej odstąpił Ogrodzieniec wraz z kilkoma wsiami i górami srebrnymi Olkuszowi przyległymi, za 267 tysięcy złotych polskich, kasztelanowi krakowskiemu Stanisławowi Warszyckiemu.
Zatrzymajmy się chwilę nad tą postacią. W siedemnastowiecznych źródłach historycznych Stanisław Warszycki wymieniany jest często. Pan ogromnej fortuny, pierwszy dostojnik Rzeczypospolitej, nigdy nie poddał się Szwedom, od początku do końca „potopu” stojąc wiernie u boku Jana Kazimierza. Wraz z księdzem Kordeckim bronił Częstochowy, a jego rodowe gniazdo Danków, to jeden z niewielu skrawków Polski, na którym nigdy nie stanęła noga żołnierza Karola Gustawa.
Ponadto słynął Warszycki jako zapobiegliwy gospodarz, , sprowadzający do swych włości cudzoziemskich rzemieślników, dbający wielce o rozwój rzemiosła i rękodzieła. Słowem, gdyby zawierzyć oficjalnej historiografii - postać świetlana. A jednak, tu i ówdzie współcześni wspominają, że charakteru był nielekkiego, a dla poddanych nie był bynajmniej ojcem.
W okolicy Dankowa, jego rodowej siedziby, z uporem krąży legenda, że ów obronny dwór, którego zdobyć nie mogli Szwedzi, wzniesiony został z potu i krwi poddanych. Również krew i łzy skrapiały każdy talar legendarnych bogactw, które później jako wiano córki Warszyckiego, Barbary, dostały się w ręce Męcińskiego i zdeponowane zostały właśnie w Ogrodzieńcu. O skarbach tych przez wiele lat krążyły niezwykłe wręcz legendy, jednak większość ich, jak się wydaje, przewieziona została w końcu XVIII stulecia do klasztoru na Jasnej Górze.
Na zewnętrznym dziedzińcu ogrodzienieckiego zamku zachowała się grota zwana „męczarnią Warszyckiego”. To w tej właśnie grocie pan kasztelan osobiście nadzorował torturowanie opornych poddanych. Sprzeciwu zresztą nie znosił z żadnej strony i pewnego dnia kazał na oczach całej służby wychłostać na dziedzińcu zamkowym swą żonę. Sam z lubością ponoć wsłuchiwał się w jęki nieszczęśliwej. Uporczywa jest także szeroko rozpowszechniona zarówno w okolicach Dankowa jak i Ogrodzieńca legenda, że Warszycki nie umarł śmiercią naturalną, lecz za życia porwany został przez diabły do piekieł.
Zastanówmy się zatem, czy fakty te - zestawione ze sobą - nie stanowią ciągu przyczynowo - skutkowego? Znany z wybuchowego charakteru i wsławiony okrucieństwami wobec poddanych pan i czarny, ciągnący za sobą długi łańcuch pies? Grasse w swej Bibliotheca Magica et Pneumathica (Leipzig 1843) stwierdza, że na terenie Szwabii i Turyngii znane były wypadki, kiedy to osoby słynące za życia z okrucieństwa, po śmierci przemieniały się w zwierzęta, najczęściej właśnie w psy. Czyżby zatem zagadka Czarnego Psa z Ogrodzieńca w ten sposób mogła być wytłumaczona?
Po bodaj dziesięć lat trwających pracach konserwatorskich, ruiny zamku w Ogrodzieńcu zostały w roku 1973 uroczyście udostępnione zwiedzającym, w postaci tzw. trwałej ruiny. Działacze PTTK z Zawiercia planują stworzenie w zamku małego muzeum (czy powstało? pewnie nie). Być może Czarny Pies, który wypłoszony pracami budowlanymi przez ostatnie lata nie pojawiał się tutaj, znów w najbliższym czasie rozpocznie swoje conocne wędrówki.
Zainteresowanych informujemy, że podobno pojawiał się na polach przyległych do murów zamku między godziną 22.30 a 24.
W Podzamczu warto obejrzeć zabytkowe chaty i barokową kaplicę, w Ogrodzieńcu - barokowy kościół z 1787 roku o rokokowym wystroju wnętrza oraz obmurowane źródła Czarnej Przemszy.
foto by Dominik Flaszyński
Każdy, kto przejeżdżał warszawską szosą, musiał kilkanaście kilometrów za Kielcami dostrzec wznoszące się nad okolicą ruiny: trzy potężne, widoczne z dala baszty, wieńczące szczyt Góry Zamkowej.
Zamczysko w Chęcinach wzniesiono na przełomie XIII i XIV wieku na najwyższym z okolicznych wzgórz, gdzie niegdyś płonęły słowiańskie wici. Królewską warownię rozbudowywano dwukrotnie: w XV i XVII wieku. W ciągu kilku stuleci pełniła ona kolejno rolę twierdzy, skarbca (Władysław Łokietek ukrył w zamkowej kaplicy skarb koronny przewieziony z katedry gnieźnieńskiej) i więzienia stanu.
Tu właśnie oczekiwali na wykup krzyżaccy komturowie, wzięci do niewoli w bitwie pod Grunwaldem, a kilkadziesiąt lat później z zakratowanych okien królewskiej twierdzy patrzył smętnie na pejzaż Gór Świętokrzyskich niezwykle urodziwy dworzanin Władysława Jagiełły - Hińcza z Rogowa - więziony tu, ponieważ zbyt łaskawie spoglądała w jego stronę dwudziestoletnia żona siedemdziesięcioletniego władcy, Sonka. Był czas, gdy w Chęcinach zamieszkiwała królowa węgierska Elżbieta, siostra Kazimierza Wielkiego, a wdowa po Karolu Robercie.
W 1607 roku pożar strawił zabudowania zamkowe. Odbudowano je wprawdzie, ale już w roku 1657 Jerzy II Rakoczy, książę siedmiogrodzki, złupiwszy Chęciny zdobył i zniszczył również zamek. Reszty dokonały wojska szwedzkie w 1707 roku. Zamek nie wrócił już nigdy do dawnej świetności. W ocalałych pomieszczeniach jednej z najpotężniejszych twierdz piastowskich mieściły się... sądy i kancelaria dworska. Wypalone mury rozebrano częściowo w 1795 roku.
Dziś są to już tylko ruiny, których malowniczość przyciąga rzeszę turystów. Ocalały trzy baszty, część budynków i murów obwodowych. Do zamku można dojść dwiema drogami: jedną wygodną, szeroką, drugą - wąską i krętą, prowadzącą przez brzozowy zagajnik, a potem stromo wspinającą się na skały. Na tej właśnie ścieżce usłyszeć można tętent konia, pędzącego cwałem z Góry Zamkowej.
Z tym niezwykłym zjawiskiem akustycznym spotkali się dwaj nasi informatorzy: pewien plastyk-amator z Warszawy i uczeń liceum z Gdańska. Pierwszy z nich, w połowie października 1972 roku odwiedzał podczas urlopu co bardziej malownicze zakątki kraju. Zatrzymał się na kilka dni w Chęcinach, szkicując ruiny i widok z Góry zamkowej. Któregoś dnia, pod wieczór, schodziła nagle z góry, gdy naraz usłyszał odgłos przypominający tętent końskich kopyt. Obejrzał się - droga była pusta. Poszedł więc dalej. Po chwili znów usłyszał tajemniczy odgłos. Pewien, że drogą biegnie koń, usunął się na bok. Czekał chwilę - na próżno. Tajemniczy rumak nie pojawił się, mimo że tętent powtórzył się jeszcze dwukrotnie - po raz drugi zupełnie blisko. Nasz rozmówca przyznaje, że nie było to zbyt przyjemne wrażenie, tym bardziej, że zaczynało się już zmierzchać, a wokół - ani żywej duszy.
Licealista z Gdańska uczestniczył w 1793 roku w obozie wędrownym, którego trasa wiodła przez Chęciny. W przeddzień wyjścia z Chęcin wybrał się pod wieczór z dwoma kolegami do zamku. W drodze powrotnej, gdy schodzili już stromą ścieżką ze zbocza Góry Zamkowej, usłyszeli wszyscy trzej wyraźny tętent galopującego konia. Zjawisko to powtórzyło się kilkakrotnie. Było to tym dziwniejsze, że nigdzie: ani w ruinach zamku, ani na łąkach u podnóża góry nie widzieli pasących się koni. Wrażenie było wręcz niesamowite.
Nie wiadomo jak powstają dźwięki przypominające uderzenia końskich kopyt. Może źródłem ich są kamienie, toczące się szczelinami lub wymytymi przez wodę korytarzami w głębi wzgórza, zbudowanego z wapienia?
Rozwiązanie zagadki pozostawimy naszym Czytelnikom.
Chęciny leżą w odległości 16 kilometrów od Kielc, w pobliżu drogi E7. Dojechać tu można z Kielc, autobusami MPK i PKS.
Nocleg w hotelu „Chęciny” kat. I; restauracje „Pod zamkiem” i „Chęciny”, bar, kawiarnie; stacja benzynowa.
Oprócz zamku warto zwiedzić stare miasto o zachowanym zabytkowym układzie urbanistycznym, bogate w zabytki architektury, z których najstarszym jest pofranciszkański zespół klasztorny fundacji Kazimierza Wielkiego.
W okolicy Chęcin już w średniowieczu wydobywano rudy ołowiu i miedzi oraz piękny marmur; najcenniejszą jego odmianę, tzw. różankę zelejowską, wycinano z północnego stoku Zelejowej (obecnie - w rezerwacie przyrody nieożywionej „Góra Zelejowa” - dojście za znakami czerwonymi od zabudowań pofranciszkańskich).
Jak na razie umieściłem 3 polskie historie z duchami lecz postaram się umieścić więcej.
Źródło: "Duchy Polskie"