Fotp: domena publiczna
„Gdybym nie zajął się muzyką, skończyłbym jako kryminalista” – powiedział kiedyś Frank Sinatra. Kryminalistą nie został, ale kontakty z półświatkiem miał doskonałe. Aczkolwiek pytany o związki z mafią – zawsze zaprzeczał. O ile w ogóle odpowiadał, bo zazwyczaj wpadał we wściekłość i potrafił zaatakować pytającego.
Frank Sinatra – ikona amerykańskiego show biznesu. Dzięki pochodzeniu (rodzice byli włoskimi emigrantami, a mama pochodziła z tego samego sycylijskiego miasteczka, co słynny mafijny boss Lucky Luciano) artystyczną karierę od początku wspierała mafia, zwana też Syndykatem. To właśnie jej zawdzięcza pierwszy zawodowy angaż, a kilka lat później wyplątanie się z bardzo niekorzystnego finansowo kontraktu oraz uniknięcie służby wojskowej podczas wojny.
Co oczywiste: takich przysług mafia nie robi za darmo i piosenkarz wielokrotnie odwdzięczał się protektorom. Na przykład w 1946 roku umilał czas uczestnikom mafijnego zjazdu w Hawanie, zaś dwa lata później zaśpiewał na weselu jednego z wysoko postawionych mafiosów. Wtedy też FBI zaczęło zbierać informacje dotyczące jego podejrzanych kontaktów. Trwało to blisko 40 lat, a ujawnione w 1998 roku, wkrótce po śmierci Franka Sinatry, akta liczą aż 2403 stron.
Dzisiaj wiadomo, że plany Syndykatu dotyczące Sinatry sięgały o wiele dalej, aż do… Białego Domu. Piosenkarz na początku lat pięćdziesiątych stał się prawdziwą gwiazdą, a z czasem wśród jego dobrych znajomych znaleźli się również najważniejsi politycy, z braćmi Johnem i Robertem Kennedy na czele.
Frank bardzo aktywnie wspierał kampanię prezydencką JFK, nieformalnie pośrednicząc w kontaktach z mafią. Ile głosów w wygranych wyborach zdobył John F. Kennedy dzięki Sinatrze i jego włoskim kolegom, tego się nigdy nie dowiemy.
Miesiąc miodowy szybko się skończył. Robert Kennedy, mianowany na stanowisko prokuratora generalnego, ruszył do bezwzględnej walki z przestępczością zorganizowaną. W tym kontekście piosenkarz okazał się bardzo niewygodnym sojusznikiem z przeszłości i został odcięty od kontaktów z braćmi. Syndykat był wściekły, gdyż liczył na wdzięczność JFK, czyli wpływy w Białym Domu, tymczasem zagrożone zostały jego interesy. Wycofanie wsparcia dla Sinatry, który ponoć dostał w paczce odciętą, jagnięcą głowę (mafijny symbol śmierci), spowodowało mocne, choć krótkotrwałe tąpnięcie jego kariery. Również dlatego, że piosenkarz obawiał się występować.
Mimo tego połowa lat sześćdziesiątych była dla Sinatry najlepszym okresem. Okazało się, że muzyczny talent nie potrzebuje wsparcia Syndykatu. Nie przeszkodziło to jednak pozostawać w przyjaźnił z jej szefami, choćby Samem Giancaną, choć już się z tym nie afiszował. Sprawę odgrzał „Ojciec chrzestny”. Głośna książka Mario Puzo została wydana w połowie 1969 roku i natychmiast stała się bestsellerem. Od razu też pojawiły się opinie, że drugoplanowa postać Johnny’ego Fontany, piosenkarza, który robi karierę dzięki wsparciu włoskiej mafii, jest wzorowana na Franku Sinatrze. Nie pomogły oficjalne zapewnienia autora, że podobne spekulowanie jest całkowicie bezpodstawne.
Piosenkarz, do którego owe opinie oczywiście dotarły, był tak wściekły, że kiedy spotkał Mario Puzo w restauracji, to wulgarnie go zwymyślał. Co nie przeszkodziło rok później bardzo aktywnie starać się o rolę don Vita Corleone w przygotowywanej przez Francisa F. Coppolę ekranizacji książki. Zabiegi okazały się bezskuteczne i był to trzeci film, w którym przegrał z Marlonem Brando: wcześniej stało się tak w „Na nadbrzeżach” (1954) oraz w „Facetach i laleczkach” (1955). Za to osiągnął chociaż tyle, że wątek Johnny’ego Fontany (zagrał ostatecznie Al Martino) został w filmie mocno stonowany.
Plotka, jakoby Sinatra nigdy nie obejrzał „Ojca chrzestnego”, jest nieprawdziwa. Przecież do końca życia zaprzeczał też, jakoby miał kontakty z mafią, a mafiosów, z którymi się fotografował, nazywał znajomymi prowadzącymi uczciwy interes.
„Frank był gangsterem w duszy, nie w życiu” – powiedział kiedyś jego znajomy. I chyba miał rację…