Jestem Verbena.
Nie wiem czy w dobre miejsce wrzuciłam temat,jeśli nie to przepraszam.
Dzielę się z Wami moim przeżyciem,bo jest to dla mnie rodzaj terapii. Czy uwierzycie czy nie,to nieważne. Cieszę się,że tu anonimowo mogę wrzucić coś,co mnie dręczy.
Opowiem a raczej opiszę Wam coś,co przydarzyło mi się jakiś czas temu.
Do tej pory jak o tym pomyślę stają mi włosy na głowie. Nikomu o tym nie mówiłam,bo bałam się,że może ściągnę to myślami,bałam się po prostu tych wspomnień. To nie jest typowa opowiastka o duchach w domach,które pukają,przewracają świeczki czy drapią w drzwi. To,co przydarzyło się mi,jest bardziej... dziwne?
Zacznę od początku. Od zarysu całej sytuacji. Tak,byście mogli odtworzyć sobie wszystko tak,jak ja to widziałam...
To było dokładnie 14.06.2008 o godzinie 2.49.
W okolicy,w której mieszkam,'rozkład' wsi wygląda następująco : wieś – 2 drogi asfaltowej,przy której rosną drzewa,potem jest rów,za rowem pola orne-kolejna wieś- 2,może 3 km drogi asfaltowej,przy której rosną drzewa,potem jest rów,za rowem pola orne,etc. Aż do najbliższego miasta oddalonego o jakieś 15 km. Czyli typowo.
Mając 19 lat wybrałam się do kolegi,który przyleciał z Danii na tydzień. Mieszkał we wsi sąsiadującej z moją. Pojechałam autem,grill się udał,nie wypiłam kropli alkoholu,bo jako świeży kierowca chciałam wrócić autem,bo jak inaczej. Kolega schlał się jak szpadel,wcześniej zabierając mi kluczyki,bo chciałam jechać wcześniej. I tak się schlał,że nie mogłam go dobudzić,nie wiedziałam gdzie są kluczyki. Szukałam długo,ale poddałam się i postanowiłam ten kawałek się przejść. Zamierzałam wrócić następnego dnia,dać po twarzy koledze i odzyskać łup.
I tak szłam sobie,przejaśniało się na tyle,że widziałam przed sobą praktycznie wszystko. Ogólnie z daleka widziałam moją wieś. Nie bałam się,bo okolica raczej spokojna,w razie 'w' czułam się na siłach pobiec do domu,albo się wrócić. Rozumiecie,lata młodości i ta 'nieśmiertelność'.
Gdzieś w połowie drogi usłyszałam jakieś 100 m za sobą jakiś ruch w krzakach. Ale się zbytnio nie przejęłam,bo jak wspomniałam mieszkam na wsi,dużo tu lisów i innych dzikich zwierząt.
Ale nagle z rowu wyszedł gość z rowerem,ubrany w miarę normalnie,w kurtkę w kolorze khaki,czarne materiałowe spodnie,czarne wiązane buty. Gość miał na głowie kaptur od kurtki i biegł obok roweru. Nie wyglądał groźnie,taki chudziutki... Myślałam,że może wypił jakieś winko,obudził się i leci do domu zanim żona się zorientuje,że go nie ma. Gdy do mnie podbiegał,wyciągnęłam telefon komórkowy i udawałam,że z kimś rozmawiam. Żeby mnie nie zaczepiał czy coś. Nie wiem dlaczego to zrobiłam,prawdopodobnie to był odruch. Gdy koło mnie przebiegał,odezwałam się do niego i tego bardzo żałuję. Przez mój niewyparzony język do tej pory boję się okresu wakacyjnego,nie jeżdżę w nocy samochodem,a w miejscu,w którym to zobaczyłam jest mi niedobrze ze strachu. Może gdybym nie zagadała to by się do mnie nie odwrócił i nie zobaczyłabym tego?
Powiedziałam do gościa dokładnie to : Ej,a nie lepiej by Ci było wsiąść na ten rower a nie koło niego biegniesz? Gość odwrócił się do mnie a jego kaptur był pusty. Nie było tam nic. Nie miał głowy,spojrzałam na jego ręce... Też ich nie było. Były same ubrania. Ale to nie jest najgorsze. Najgorsze było to uczucie jak się do mnie odwrócił. Czułam,dosłownie czułam taki lęk,jak przed śmiercią,chociaż nigdy wcześniej nie miałam okazji tego poczuć. Czułam coś niewyobrażalnego,brak energii. Straszny chłód,okropny strach,którego nie doświadczyłam nigdy wcześniej ani potem. Może tego nie powinnam pisać,ale zsikałam się w spodnie. Ze strachu. Od tego gościa biło takie zło,że trudno opisać to słowami. Gdy mnie minął,dosłownie wskoczyłam do rowu,w którym znajdowała się woda,która sięgała mi do bioder. Bałam się,że wróci,że mnie zabije. Bałam się tego 'spojrzenia',choć przecież oczu nie miał. Chciałam zadzwonić do kogokolwiek,ale zamoczyłam telefon,nie chciał się włączyć. Słyszałam jak dobiegał do mojej wsi,psy oszalały. Wyły,szczekały,przeraźliwie piszczały... No oszalały. Dopiero jak psy ucichły,postanowiłam pobiec do domu. Biegłam ile sił,nie czując zmęczenia. Tak bardzo chciałam dostać się do mojej twierdzy. Zamknęłam wszystkie drzwi,okna,wszystko pozasłaniałam i położyłam się do łóżka. Taka mokra. Długo nie mogłam do siebie dojść,byłam nawet u psychiatry,który nic nie stwierdził,tylko nerwicę lękową po ciężkim przeżyciu. To wydarzenie odbiło na mnie piętno do końca życia. Nawet gdy to teraz piszę to trzęsą mi się ręce i czuję strach.
Wypytywałam rodzinę czy ktoś przypadkiem nie umarł na tej drodze,czy może ktoś został zabity. Moja rodzina mieszka tam od zawsze,nie przypominają sobie by ktoś tam zginął.
Tłumaczę sobie,że znalazłam się tam przypadkiem,że to mogło się przydarzyć każdemu. Że to nie ma związku ze mną i tak czuję się troszkę lepiej.