Na samym początku pragnę zakomunikować, że jeśli temat nie pasuje do tego działu, to moderator niech go przeniesie.
Cała sytuacja miała miejsce dosłownie chwilę temu, wracałem na swoje getto poprzez odludną okolicę w moim mieście, a na słuchawkach leciało klasycznie Cypress Hill, akurat padł wybór na Temples of Boom, arcydzieło, kto nie słuchał niech sprawdzi sobie, arcydzieło moim skromnym zdaniem. Wracając do tematu - akurat zaczął się kawałek "Stoned Raiders", gdy zdałem sobie sprawę, że ta okolica niby jest znajoma, lecz jest jednocześnie jakaś taka obca, a wokół było jakoś tak dziwnie mgliście, trochę bajkowo, czułem się jak we śnie, ale starałem się o tym nie myśleć i szedłem dalej przed siebie z zamiarem jak najszybszego dojścia do domu, gdy zobaczyłem, że ktoś siedzi na ławce. Po zbliżeniu do niej okazało się, iż jest to jakiś starszy typek, niewyróżniający się niczym, ot poczciwy chłopina, w okularach, jakaś kurteczka, sympatyczny wyraz twarzy itd. Widziałem, że patrzy się na mnie, więc wyłączyłem muzykę, zakładając, że zaraz coś do mnie zacznie nawijać. I faktycznie typek powiedział do mnie "patrz, koniki!" uśmiechając się do mnie jakby był niepoczytalny. Zerknąłem w stronę, którą kierował wzrok i zobaczyłem, że jedzie coś jakby dyliżans zaprzęgnięty w dwa konie, trochę mnie to zdziwiło, szczerze mówiąc nawet bardzo, lecz szybko obróciłem się w stronę mojego rozmówcy i zobaczyłem, że on śmieje się w głos jak wariat i bez słowa ruszyłem szybszym krokiem przed siebie, lecz próbując jakoś dojść do domu, choć nie poznawałem tego miejsca i czułem się coraz bardziej odrealniony. Dziwaczności całej tej sytuacji dodawało wręcz wyludnienie miasta, z którego zdałem sobie wówczas sprawę. Ok, możecie powiedzieć późna godzina, to normalne, ale to piątek, ludzie wychodzą się rozerwać i jak tak sięgam pamięcią, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek miał taką sytuację, a na dodatek cały czas słyszałem rżenie koni i jakby takie prychanie, więc w tym momencie niemal już biegłem. Po jakiejś chwili spostrzegłem, że zapanowała całkowita cisza, co mnie nieco uspokoiło, lecz zaraz usłyszałem piski szczurów. Stanąłem więc zdumiony i zacząłem się rozglądać, aż zobaczyłem z 5 szczurów, które miały na oko wysokość 23 cm w kłębie! Normalnie prawie się wywróciłem widząc to i zacząłem biec przed siebie, starając się trzymać głównej ulicy i drogi, która zdawała mi się prowadzi do centrum miasta. W głowie miałem rozpaczliwe myśli typu "Już nigdy nie nie wrócę do rodziny i zostanę tu do końca życia albo świata", "Co to za bestie, zamordują mnie i zjedzą", reszty nawet nie chcę sobie przypominać, bo nadal cały się trzęsę. Serce waliło mi jakbym wypił przed chwilą parę energetyków i doprawił mocną kawą. Gdy w końcu się zatrzymałem zdałem sobię sprawę, że zaczynam powoli rozpoznawać otoczenie wokół siebie i dotarłem na rynek, a tam widząc grupkę podchmielonych typków prawie rozpłakałem się ze szczęścia, że udało mi się w końcu powrócić! Włączyłem z powrotem muzykę, tym razem "Dopeman" Redmana i niemalże w stanie nirvany dotarłem do domu.
Mieliście kiedyś podobne sytuacje? Czy mogłem odkryć jakiś inny wymiar?
Uwagi do sceptyków: Nie choruję na żadną chorobę psychiczną, a ta historia nie jest prowokacją, podobnież jak moje poprzednie tematy, które niesłusznie za nie wzięto. Peace 4 Y'all!
Edward