Kotły Beethovenowskie
Zapomniany przez polskie audytorium Choromański jest jednym z najlepszych polskich pisarzy okresu dwudziestolecia międzywojennego.Wyklęty, zapomniany, pominięty i przemilczany skandalista, który narkotyzując się z Witkacym brał z rąk do rąk więcej niż tylko igłę. Jego lekkie i jednocześnie zagmatwane pióro przenosi w świat tak zwykły i jednocześnie tak inny, że brakuje mi słowa, którym mógłbym określić tego typu styl. Dalekie nie tylko grotesce, ale i rzeczywistości. Dojrzałe pisarstwo dwudziestoparoletniego gnojka, dystansujące się od świata narkomanii, schizofrenii i prostytucji siedząc w jej wnętrzu. Trochę żałuję, że zacząłem swą lekturę Choromańskiego od "Kotłów" nie zaś od "Zazdrości i Medycyny", która pochodzi z jego najbardziej płodnego okresu, a którą obecnie czytam. Ponieważ wraz z wiekiem zaczął się klarować i określać na kartkach, przez co styl jego nie stracił na magiczności, ale na nieuporządkowaniu i chaosie, które tylko jeszcze bardziej mieszały w tym kotle pełnym "zagmatwanej" cieczy.
Na Choromańskiego natknąłem się przypadkiem i było to chyba najbardziej magiczne odkrycie literackie tego roku. Może nie w samym momencie zaznajomienia się z nazwiskiem, ale po kilku pierwszych stronach lektury. Kiedyś z nudów kupiłem jakiś Przekrój czy Odkrój i leżąc na plaży natknąłem się na artykuł poświęcony temu skandaliście. To też nie dziwi mnie wcale, że najczęstszą reakcją otoczenia na Choromańskiego w moich rękach było: - kto to w ogóle jest? A no właśnie sęk w tym, że chyba jednak jest to KTOŚ. Bo ten ktoś, mierzył trochę wyżej w swym pisaniu niż inne polskie ktosie.
Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy przy "Kotłach" jest styl jakim posługuje się artysta, niekiedy nieskładny i pełen (celowych) literówek, które mają nadawać temu czy tamtemu wyrazowi innych znaczeń. Przerzuca wydarzenia w przód i w tył w zależności od swoich własnych potrzeb, prowadzi podwójną grę z czytelnikiem - na temat której rozpisywał się Eco i za której sztandarowy przykład on sam się uważa. Otóż z jednej strony Choromański jest tylko relacjonującym czytelnikowi wydarzenia obserwatorem, z drugiej zaś przechodzi z czytelnikiem prawie, że na "ty". Nie zwraca się do niego wprost, ale za pomocą zawiązań akcji, pomieszania fabuły, przedstawiania wydarzeń późniejszych przed wcześniejszymi oraz wyrafinowanych dialogów nakierowuje czytelnika na zupełnie inne tory. Może nie tyle nakierowuje co wręcz rzuca nim z jednej strony na drugą, z jednego przypuszczenia w drugie. "Kotły Beethovenowskie" to kryminał, lecz kryminał tak samo przesiąknięty dochodzeniem, jak "Imię Róży". To kryminał, który odstraszać miałby miłośników kryminałów.
Zabawną rzeczą u Choromańskiego - przynajmniej w "Kotłach" - jest przeskakiwanie od poczucia patosu do zupełnie prozaicznych skojarzeń, rozwijanych w taki sposób, że odciągają czytelnika od głównego wątku bądź w ogóle od samej zbrodni. Używając szerokiego wachlarza epitetów i porównań sprowadza czytającego w kąt, aż ten zadaje sobie w końcu pytanie "o czym w ogóle jest ta książka?". Ten zabieg stosuje np. w momencie dla książki kluczowym i stanowiącym jednocześnie wyjście do dalszych rozważań, czyli kiedy wracając do domu, główny bohater zastaje znienawidzoną ciotkę w spiżarni otoczoną kałużą krwi, kiedy krew tutaj jednocześnie przeraża go, ale i przynosi na myśl skojarzenia z dżemikami, przecierami, piklami i innymi rzeczami, które najczęściej trzyma się w spiżarniach.
To innowacyjna książka, która opowiada o życiu i perypetiach pewnego pianisty, co to potem będzie cierpiał na zanik mięśni u rąk, w takt IX symfonii Beethovena, gdzie tempo akcji uwarunkowane jest przez tempo utworu.
O ile sama akcja powinna zostać dla nieznającego treści zagadką - choćby najmniejszy zdradzony element, mógłby później wyrokować na prowadzonym przez czytelnika "śledztwie". To problematyka, którą przy tym porusza jest całkiem uniwersalna. A poszczególne osoby czy ich portrety psychologiczne nie zdradzają sobą nic. Tym samym mogę spokojnie przybliżyć postać głównego bohatera, Jasia Fiłomandzkiego - dwudziestotrzyletniego pianisty, który w swej neurotycznej osobie jest uległy nie tylko znienawidzonej cioci, ale i wszystkim kobietom. Odczuwa ciągłą potrzebę bycia dominowanym przez którąś i ma to charakter dużo szerszy niż jedynie seksualny. Niekiedy nawet dominowany jest w momentach, kiedy by tego nie chciał i kiedy wymaga się od niego rzeczy, których nie chciał by robić. Jak np. prośba o pomoc w samobójstwie albo szantażem emocjonalnym wymuszona na nim prośba przy usunięciu niechcianego dziecka. Postać Jasia obrazuje nieprzystosowanie do życia, wraz z jego wszystkimi pokrętnymi zaułkami i nieumiejętność sprzeciwienia się serii niepowodzeń.
To co jest najbardziej magiczne w całej książce, to jakaś dziwna aura tajemnicy i mistycyzmu, która sprawia, a wręcz daje odczuć czytelnikowi jakby tymi samymi uliczkami co Jasiu chodził Woland. Choromański nawet kreuje mu podobną postać, którą jest generał-baron Szton, który iluminuje swoim rozmówcom prawdy ważne dla ich życia za pomocą nie do końca jasnych opowiastek i anegdotek.A Mistrzem w tym wypadku jest sam Choromański, który plączę się we własnej fikcji.
Ta powieść ma też drugie dno i porusza problematykę dużo głębszą, nie bez powodu ówcześni krytycy literaccy przypięli Choromańskiego conradowską łatkę. Otóż poprzez ukazanie szeregu różnych postaci autor stara się znaleźć odpowiedź na pytanie, jaka naprawdę jest natura człowieka? I tak przyglądając się stworzonym przez siebie portretom od dz**ki, która odznacza się zbyt małą inteligencją by pobierać opłaty za swoje usługi po siostrę zakonną, która za pomocą morfiny chce ulżyć cierpieniom umierającym Choromański stawia konstatację, że w każdym z nas wybrzmiewają czasami "kotły". Podczas jednego ze swoich ostatnich koncertów, głuchy już Ludwig van Beethoven dzierżył w rękach batutę, wymachując nią tak sprytnie i tak sprytnie prowadząc muzyków, że w najmniej spodziewanym przez widownię wiedeńską momencie wkroczyły kotły, wygrywając melodię tak czystą, że widownia wstała zanosząc się oklaskami, a jeden z muzyków pociągnął za surdut głuchego już Beethovena, aby mógł przyjrzeć się reakcji widzów. Ten ukłonił się jedynie skromnie i wrócił do swojej roli. Kotły mają więc tutaj charakter symboliczny, rozumiany jako ukryte gdzieś głęboko "dobro", którego istnienia nie spodziewa się nawet jego posiadacz, a które wybijają "kotły" w najmniej spodziewanym momencie.