Po wojnie mój dziadek znalazł pracę w mieście oddalonym o ok. 5km od mojej wsi. Samochodów nie było, więc jedyną opcją był rower, lub droga pieszo. Pracował po ok. 12 godzin w godzinach 6-18, więc późną jesienią/zimą kiedy wracał było już ciemno. Na całym odcinku tej drogi rozciąga się las. Podobno czasami kiedy wracał to od pewnego miejsca było słychać jakby uderzanie kopyt o ziemię, łamanie gałęzi itp. Tak, jak by ktoś jechał powoli na koniu. Na początku pomyślałem, że to mogło być cokolwiek: dzik, jeleń czy choćby pies. Ale opowiadał, że w miejscach gdzie prześwit między drzewami był nieco większy i księżyć świecił w miarę jasno, można było dostrzec konia.. bez głowy. Szedł równo z osobą, która akurat wtedy szła tą drogą przez cały odcinek, i znikał (lub zawracał, nie pamiętam już dokładnie) kilka metrów przed końcem lasu, gdzie zaczyna się wioska. Mówił też, że miał on chyba odprowadzać takie osoby i odstraszać np. dzikie zwierzęta (no bo jednak w nocy przez las trochę strach iść), jednak on nigdy nie spoglądał w jego stronę i starał się nie zwracać na niego uwagi, po prostu się bał. Tą samą historię opowiadało kilka innych osób, i każdy opowiadał dokładnie to samo.
Gdyby nie fakt, że tyle osób o tym mówiło pewnie uznałbym to za jakąś historyjkę, którą dziadek wymyślił żebym tam nie chodził, ale w tym wypadku sam nie wiem co o tym myśleć

Pozdrawiam
