Skocz do zawartości


Zdjęcie

Jak się to robi w Mosadzie


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1

Uzurpator.
  • Postów: 51
  • Tematów: 1
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Fragment książki autorstwa byłego oficera operacyjnego izraelskich służb. Bardzo przekrojowo przedstawia spektrum możliwości działania wywiadu, a przy tym nie zanudza faktografią.

Można by wybaczyć Butrusowi Eben Halimowi, że zwrócił uwagę na tę kobietę. Była to przecież zabójcza blondyna, nosząca stale obcisłe spodnie i głęboko wydekoltowane bluzki, które pokazywały akurat tyle jej urody, aby wywołać u każdego mężczyzny chęć zobaczenia czegoś więcej.

Od tygodnia pojawiała się co dzień na jego przystanku autobusowym w Villejuif, na południowym przedmieściu Paryża. Ponieważ przystanek służył tylko dwu liniom autobusowym - jednej lokalnej i jednej RATP do Paryża - na ogół czekało na nim zawsze kilku stałych pasażerów, i nie można było jej nie zauważyć. Halim wprawdzie nie wiedział o tym, ale o to właśnie chodziło.

Był sierpień 1978 roku. Wydawało się, że jej nawyki były podobnie niezmienne jak jego. Znajdowała się na przystanku, gdy Halim nadchodził, by złapać autobus. Po kilku chwilach sportowym ferrari BB-512 podjeżdżał jasnoskóry, błękitnooki, dobrze ubrany mężczyzna, przyhamowywał, aby zabrać blondynę, po czym przyspieszał i odjeżdżał, Bóg raczy wiedzieć dokąd.

Halim, Irakijczyk, którego żona, Samira, nie mogła już dłużej znosić ani jego, ani ich ponurego życia w Paryżu, poświęcał dużą część swej samotnej podróży usilnym rozmyślaniom o kobiecie. Miał po temu dosyć czasu. Halim nie był skłonny do rozmów z kimkolwiek w drodze, a bezpieczeństwo irackie poleciło mu, aby obierał okólną drogę do pracy i często zmieniał trasę. Jedynymi jej stałymi punktami był niedaleki od jego mieszkania przystanek autobusowy w Villejuif i stacja metra przy dworcu Saint Lazare. Tam Halim wsiadał do pociągu, do Sarcelles, na północnym obrzeżu miasta, gdzie uczestniczył w ściśle tajnych pracach związanych z budową reaktora atomowego dla Iraku.

Pewnego razu inny autobus przybył przed ferrari. Kobieta spojrzała wzdłuż ulicy szukając samochodu, następnie wzruszyła ramionami i wsiadła do autobusu. Autobus Halima był nieco spóźniony na skutek drobnego "incydentu", kiedy to dwa kwartały dalej zajechał mu drogę peugeot.

Kilka chwil później nadjechało ferrari. Kierowca rozejrzał się za dziewczyną, a Halim widząc, co się stało, zawołał do niego po francusku, że pojechała autobusem. Mężczyzna, który wyglądał na zakłopotanego, odpowiedział po angielsku, po czym Halim powtórzył mu swoją uwagę w tym języku.

Wdzięczny mężczyzna spytał Halima, dokąd jedzie. Halim powiedział, że do stacji Madeleine, na tyle bliskiej dworca Saint Lazare, że można było przejść pieszo. Kierowca, Ran S. - którego Halim miał znać tylko jako Anglika, Jacka Donovana - powiedział, że i on jedzie w tym kierunku i zaproponował podwiezienie.

Dlaczegóż nie - pomyślał Halim wskakując do wozu i sadowiąc się wygodnie na fotelu.

Ryba połknęła haczyk. A dobry los sprawił, że miało się to okazać wspaniałym połowem do Mosadu.

*

Operacja Sfinks zakończyła się spektakularnie 7 czerwca 1981 roku, gdy wyprodukowane w Stanach Zjednoczonych izraelskie myśliwce bombardujące zniszczyły w toku zuchwałego rajdu nad wrogim terytorium iracki zespół nuklearny Tamuze 17 (Osirak) w Tuwaitha, tuż koło Bagdadu. Nastąpiło to jednak dopiero po latach organizowanych przez Mosad międzynarodowych intryg, zabiegów dyplomatycznych, sabotaży i morderstw, które opóźniły budowę fabryki, choć nie zdołały całkowicie jej wstrzymać.

Izrael był poważnie zaniepokojony tą budową, od chwili gdy po kryzysie energetycznym 1973 roku Francja podpisała umowę w sprawie dostarczenia Irakowi, wówczas jej drugiemu największemu dostawcy ropy, ośrodka badań jądrowych. Kryzys wzmógł zainteresowanie budową elektrowni jądrowych jako alternatywnym źródłem energii i kraje, które budowały takie urządzenia, gwałtownie zwiększały ich sprzedaż na rynku światowym. Francja chciała wówczas sprzedać Irakowi przemysłowy reaktor o mocy 700 MW.

Irak zawsze podkreślał, że ośrodek badań jądrowych miał służyć celom pokojowym, przede wszystkim zaopatrzeniu Bagdadu w energię, Izrael obawiał się jednak, że ośrodek ten będzie użyty do produkcji bomb atomowych skierowanych przeciw niemu.

Francuzi zgodzili się dostarczyć dla dwóch reaktorów 93-procentowy wzbogacony uran, pochodzący z ich wojskowej fabryki w Pierrelatte. Zamierzali dostarczyć Irakowi cztery ładunki paliwa, łącznie 150 funtów (ok. 67,5 kg) wzbogaconego uranu, ilość dostateczną do wyprodukowania czterech bomb nuklearnych. W tym czasie amerykański prezydent Jimmy Carter uczynił swoim głównym celem w polityce zagranicznej niedopuszczanie do rozprzestrzeniania nuklearnego i dyplomaci amerykańscy energicznie wywierali naciski zarówno na Francuzów, jak i na Irakijczyków, aby zmienili swe plany.

Również Francuzi zaczęli ostrożnie traktować intencje Iraku, gdy kraj ten zdecydowanie odmówił ich propozycji zastąpienia wzbogaconego uranu innym, zwanym karamel - substancją, z której można wytwarzać energię nuklearną, ale nie można wyprodukować bomby jądrowej.

Irak był uparty. Umowa jest umową. W lipcu 1980 roku iracki "silny człowiek", Saddam Husajn, wykpił na konferencji prasowej w Bagdadzie obawy Izraelczyków. "Patrzcie - mówił - przez lata syjonistyczne koła w Europie wyszydzały Arabów jako niekulturalnych, zacofanych ludzi, nadających się wyłącznie do jazdy na wielbłądach przez pustynię. Dziś te same koła twierdzą bez mrugnięcia okiem, że Irak znajduje się w przededniu wyprodukowania bomby atomowej".

To, że w końcu lat siedemdziesiątych Irak zbliżał się szybko do tego momentu, skłoniło izraelski wywiad wojskowy AMAN do wysłaniu ówczesnemu szefowi Mosadu, wysokiemu, szczupłemu, łysiejącemu ex-generałowi Tsvy Zamirowi memorandum, zwanego jako ściśle tajne - "czarnym". AMAN chciał mieć dokładniejsze wiadomości dotyczące etapu realizacji planu irackiego. Dlatego też wezwano Dawida Birana, szefa TSOMETU - wydziału werbunkowego Mosadu - na spotkanie z Zamirem. Biran, pucołowaty, krągłolicy, zawodowy pracownik Mosadu, znany modniś, spotkał się następnie ze swymi szefami oddziału i kazał im natychmiast znaleźć iracką wtyczkę do fabryk w Sarcelles we Francji.

Dokładne dwudniowe przeszukiwanie akt personalnych nie dało rezultatów, wobec czego Biran wezwał szefa paryskiej stacji M osadu, Davida Arbela, siwego poliglotę, zawodowego oficera Mosadu, i przekazał mu szczegóły potrzebne do wykonania zadania. Podobnie jak wszystkie inne tego typu placówki, stacja paryska mieści się w silnie umocnionej piwnicy ambasady izraelskiej. Jako szef stacji Arbel był wyższy rangą nawet od ambasadora. Ludzie Mosadu kontrolują worek dyplomatyczny, a cała poczta przychodząca i wychodząca w ambasadach przechodzi przez ich ręce. Oni też są odpowiedzialni za utrzymanie bezpiecznych lokali, znanych jako "mieszkania operacyjne". Na przykład stacja londyńska posiada ponad sto takich mieszkań i wynajmuje dalszych pięćdziesiąt.

Paryż posiadał również swoją grupę Sayanim, czyli ochotniczych pomocników żydowskich, we wszystkich warstwach społecznych. Jeden z nich, pseudonim Jacques Marcel - pracował w kadrach w fabryce jądrowej w Sarcelles. Gdyby sprawa nie była tak pilna, nie proszono by go o dostarczenie oryginalnego dokumentu. Normalnie przekazałby informację ustnie, albo nawet przepisał ją na papierze. Wyjęcie dokumentu pociąga za sobą ryzyko wpadki i grozi sayanowi niebezpieczeństwem. Tym razem jednak uznano, że potrzebny jest oryginalny dokument, przede wszystkim dlatego, że imiona arabskie są często mylące (często używają oni różnych imion w różnych sytuacjach), tak więc by mieć pewność, zażądano od Marcela listy wszystkich Irakijczyków, którzy tam pracowali.

Ponieważ następnego dnia Marcel miał i tak przyjechać do Paryża na zebranie, polecono mu włożyć listę do bagażnika jego samochodu razem z innymi dokumentami, które legalnie zabierał na zebranie. Poprzedniego wieczoru katsa (oficer operacyjny) z Mosadu spotkał się z nim, otrzymał duplikat klucza do bagażnika i przekazał odpowiednie instrukcje. O określonej godzinie Marcel miał przejechać boczną ulicą, niedaleko Szkoły Wojennej, gdzie zobaczy czerwonego peugeota ze szczególną nalepką na tylnej szybie. Samochód miał być wynajęty i pozostać całą noc przed kawiarnią, aby mieć pewność zachowania miejsca na parkowanie, co w Paryżu jest zawsze towarem pierwszej potrzeby. Powiedziano Marcelowi, żeby objechał wokół blok domostw, a gdy będzie wracał, peugeot wyjedzie dając mu możliwość zaparkowania w tym miejscu. Następnie miał po prostu pójść na swoje zebranie, pozostawiając dokument kadrowy w bagażniku.

Ponieważ pracownicy ważnych gałęzi przemysłu są często wyrywkowo kontrolowani ze względów bezpieczeństwa, w drodze na swe spotkanie Marcel był obstawiony przez Mosad, o czym zresztą nie wiedział. Po przekonaniu się, że nie jest pilnowany, dwaj ludzie z Mosadu wyjęli dokument z bagażnika i weszli do kawiarni. Podczas gdy pierwszy z nich składał zamówienie kelnerce, drugi poszedł do toalety. Tam wyciągnął aparat fotograficzny z przymocowanymi małymi składanymi aluminiowymi nóżkami, zwany "klamrą". Urządzenie to zaoszczędza czas, gdyż jest od razu właściwie ustawione i nie wymaga nastawiania ostrości. Stosuje się do niego specjalne filmy do szybkich zdjęć, produkowane przez wydział fotograficzny Mosadu. Pozwalają one wykonać pięćset zdjęć na jednej rolce. Gdy nóżki są ustawione, fotografujący może szybko wsuwać i wysuwać dokumenty przed obiektyw, zwalniając migawkę trzymanym w zębach gumowym połączeniem. Po sfotografowaniu w ten sposób wszystkich trzech stron dokumentu, mosadowcy włożyli go z powrotem do bagażnika Marcela i zniknęli.

Przy użyciu normalnego mosadowskiego podwójnego szyfru nazwiska zostały natychmiast przesłane drogą komputerową do wydziału paryskiego w Tel Awiwie. We wspomnianym systemie każdy dźwięk fonetyczny ma swój numer. Jeśli, dajmy na to, imię brzmi Abdul, to "Ab" może mieć na przykład numer 7, a "dul" - 21. Aby sprawy bardziej skomplikować, każda liczba ma swój kod - literę lub inną liczbę. Te "panewkowe" kody zmieniane są co tydzień. Nawet po tych wszystkich zabiegach każda depesza zawiera tylko połowę informacji. W naszym wypadku jedna zawierałaby kod kodu dla "Ab", a druga - kod kodu dla "dul". Gdyby więc nawet przechwycono którąś z tych depesz, nie miałaby ona żadnego sensu dla osoby próbującej złamać kod. Całą listę personelu przekazano tym systemem do sztabu w dwóch oddzielnych transmisjach komputerowych.

Gdy tylko rozszyfrowano w Tel Awiwie nazwiska i stanowiska, przesłano je do wydziału badań Mosadu oraz do AMAN-u. Pracownicy iraccy w Sarcelles byli naukowcami, których uprzednio nie uważano za zagrożenie, Mosad więc nie miał w swych aktach wielu informacji o nich.

Szef tsometu wydał polecenie, aby "uderzyć tam, gdzie najwygodniej" - czyli znaleźć najłatwiejszy cel. I to szybko. Tak trafiono przypadkowo na Butrusa Eben Halima. Później okazało się, że był to szczęśliwy strzał. Ale w tym momencie został on wybrany tylko dlatego, że był jedynym naukowcem irackim, który podał adres domowy. Znaczyło to, że albo inni zwracali więcej uwagi na problemy bezpieczeństwa, albo mieszkali w kwaterach wojskowych koło fabryki. Halim był też żonaty (tylko połowa z nich miała żony), ale nie miał dzieci. 42-letni Irakijczyk, żonaty, ale bez dzieci był czymś niezwykłym. Nie świadczyło to o normalnym, szczęśliwym małżeństwie.

Teraz, gdy już mieli swój cel, następną trudnością było "zwerbowanie" go. Tym bardziej że polecenie z Tel Awiwu określało tę operację jako ain efes, czyli taką, w której nie wolno spudłować.

Zrealizowaniem tego zadania obarczono dwa zespoły. Pierwszy z nich - YARID - zespół zajmujący się sprawami bezpieczeństwa na terenie Europy, miał rozpracować styl życia Halima i jego żony Samiry, sprawdzić, czy znajduje się on pod nadzorem irackim czy francuskim i za pomocą sayana pracującego w pośrednictwie nieruchomościami zorganizować w pobliżu mieszkanie. Chodziło o to, żeby taki zaufany sayan znalazł mieszkanie w pożądanym sąsiedztwie i nie zadawał pytań. Drugi zespół - neviot - miał dokonywać wszelkich potrzebnych włamań, "osprzętowania" osaczonego mieszkania, instalować podsłuch, na przykład "drewno", jeśli miał być umieszczony w stole lub w boazerii, lub też "szkło", gdy chodziło o telefon.

Wydział yarid departamentu bezpieczeństwa składa się z trzech grup po siedem do dziewięciu osób każda, przy czym dwie grupy pracują za granicą, a trzecia w Izraelu. Wezwanie którejś z grup dla przeprowadzenia operacji związane jest zwykle z dużymi targami, gdyż każdy uważa swoją pracę za niezmiernie ważną.

Wydział neviot składa się również z trzech grup ekspertów wyszkolonych w zdobywaniu informacji za pomocą przedmiotów martwych, co oznacza włamania czy fotografowanie takich rzeczy jak dokumenty, wchodzenie do pokojów i gmachów, aby zainstalować tam urządzenia do inwigilacji, nie zostawiając śladu i nie wchodząc z nikim w kontakt. W kolekcji swych narzędzi grupy te mają wytrychy do większości dużych hoteli w Europie i opracowują stale nowe metody otwierania drzwi wyposażonych nawet w zamki szyfrowe i zabezpieczone kluczami specjalnymi oraz różnymi innymi sposobami. Istnieją już hotele zaopatrzone w zamki otwierane przy użyciu odcisku dużego palca gościa hotelowego.

Po założeniu i uruchomieniu w mieszkaniu Halima podsłuchu pracownik shicklutu, czyli wydziału nasłuchu, miał słuchać i utrwalać rozmowy. Taśmy z pierwszego dnia należało wysłać do sztabu w Tel Awiwie, gdzie specjaliści mieli określić konkretny dialekt rozmówców. Następnie jak najszybciej należało przysłać z Izraela marata, czyli "słuchacza", który najlepiej rozumiał ten dialekt, aby kontynuować nadzór elektroniczny i natychmiast przekazywać tłumaczenia paryskiej stacji.

W tym momencie operacji mieli mosadowcy jednak tylko nazwisko i adres. Nie mieli nawet fotografii Irakijczyka, a tym bardziej żadnej gwarancji, że będzie pożyteczny. Grupa yarid zaczęła od obserwowania z ulicy domu, w którym mieszkał, i szpiclowania z pobliskiego mieszkania, aby ustalić przede wszystkim, jak wyglądają Halim i jego żona.

Pierwszy kontakt zorganizowano już dawa dni później, gdy młoda, przystojna kobieta o krótko przyciętych włosach, przedstawiająca się jako Jacqueline, zapukała do drzwi mieszkania Halima. Była to Dina, pracownica yaridu, której zadaniem było dokładnie przyjrzeć się żonie i wskazać ją grupie tak, żeby można było rozpocząć poważne obserwacje. Pretekstem była sprzedaż perfum, których dużo dostarczono Dinie. Aby uniknąć podejrzeń, Dina, wyposażona w teczkę-dyplomatkę i drukowane formularze zamówień, chodziła od drzwi do drzwi oferując swój towar wszystkim mieszkańcom trzypiętrowego budynku. Zapukała do drzwi Halima, zanim ten powrócił z pracy.

Oferta perfum podnieciła Samirę, podobnie jak większość kobiet w budynku; nic dziwnego, skoro ceny były dużo niższe niż w sklepach. Proponowano klientkom, by przy zamówieniach płaciły połowę, a resztę przy odbiorze, któremu miał też towarzyszyć dodatkowy "bezpłatny prezent".

Złożyło się dobrze, gdyż Samira zaprosiła "Jacqueline" do mieszkania. Zaczęła jej opowiadać, jak to jest nieszczęśliwa, gdyż jej mąż nie umie osiągać sukcesów, a ona pochodzi z zamożnej rodziny, i znudziło się jej wydawanie wciąż własnych pieniędzy na utrzymanie. Wreszcie - uwaga - oświadczyła, że za dwa tygodnie wybiera się do Iraku, gdyż jej matka ma się poddać poważnej operacji. Dina dowiedziała się więc, że Halim miał pozostać samotny, a tym samym bardziej podatny na działania yaridu.

"Jacqueline" udawała studentkę z dobrej rodziny z południowej Francji, która handluje perfumami, aby trochę dorobić. Okazała Samirze głębokie współczucie. Miała wprawdzie za zadanie jedynie zidentyfikować kobietę, ale nie ulegało wątpliwości, że odniosła szczególny sukces.

Po przeprowadzeniu obserwacji przekazuje się po każdym etapie wszystkie najdrobniejsze szczegóły do bezpiecznego lokalu, gdzie zespół analizuje otrzymane informacje i planuje następne kroki. Odbywa się to na ogół w czasie długich godzin wypytywania i dokładnego wielokrotnego analizowania każdego szczegółu. Często powstają przy tym ostre spory, gdy różni ludzie omawiają znaczenie jakiegoś konkretnego czynu czy zdania. Zdecydowano, że skoro Dina (Jacqueline) znalazła wspólny język z Samirą, można to wykorzystać do przyspieszenia biegu sprawy. Następnym jej zadaniem miało być dwukrotnie wywabienie kobiety z jej mieszkania - pierwszy raz po to, by zespół mógł ustalić najlepsze miejsce do umieszczenia aparatu podsłuchowego, a następnie, aby go zainstalować. Oznaczało to wejście do lokalu, wykonanie zdjęć, pomiarów, próbek koloru i wszystkiego, co było potrzebne, by zagwarantować możliwość sporządzenia dokładnych duplikatów przedmiotu z zainstalowaną w nich "pluskwą". Przy wszystkim, co robi Mosad, zasadą jest minimalizowanie ryzyka.

W czasie pierwszej wizyty Samira skarżyła się, że ma trudności ze znalezieniem dobrego fryzjera, który by coś zrobił z kolorem jej włosowi Gdy "Jacqueline" wróciła po dwóch dniach z towarem (tym razem na krótko przed powrotem Halima do domu, aby móc zobaczyć, jak wygląda), opowiedziała Samirze o swoim modnym fryzjerze z lewego brzegu Sekwany.

- Opowiedziałam Andre o pani, a on oświadczył, że strasznie chciałby popracować nad pani włosami - rzekła - będzie to wymagało kilku wizyt. On jest strasznie pedantyczny. Ale będę bardzo rada zabrać panią ze sobą.

Samira skwapliwie skorzystała z okazji. Oni ona, ani jej mąż nie mieli w okolicy przyjaciół i nie prowadzili życia towarzyskiego. Radowała ją więc możliwość spędzenia kilku popołudniowych godzin w mieście, z dala od nie kończącej się nudy w mieszkaniu.

W związku z zakupem perfum "Jacqueline" przyniosła też Samirze fantazyjne etui na klucze z małymi zaczepami dla każdego. Był to obiecany specjalny prezent. - Proszę! - powiedziała - proszę mi dać klucz od mieszkania, a pokażę, jak to działa.

Samira nie zauważyła, że gdy wręczała klucz "Jacqueline", ta wsunęła go do zamykanego, pięciocentymetrowego pudełeczka z zawiasami, które wyglądało jak jeszcze jeden prezent, ale wypełnione było plasteliną pokrytą talkiem, aby nie przylepiała się do klucza. Gdy klucz wsuwano do pudełeczka i ściśle je zamykano, pozostawał doskonały odcisk w plastelinie, pozwalający zrobić duplikat.

Neviot mogli się włamać również bez klucza, ale po co ryzykować, jeśli można sprawę załatwić najprościej wchodząc zwyczajnie głównym wejściem, jakby naprawdę było się jednym z mieszkańców. Znajdując się w mieszkaniu zamykali oni zawsze drzwi na klucz, po czym wciskali sztabę między wewnętrzną klamkę a podłogę. W ten sposób jeśli ktoś zdołał nawet przejść nie spostrzeżony obok zewnętrznego obserwatora i starał się otworzyć drzwi, musiał dojść do wniosku, że zamek się zepsuł i pójść po pomoc, dając tym wewnątrz więcej czasu, aby ulotnić się niezauważonymi.

Gdy Halim został już zidentyfikowany, yarid rozpoczął "nieruchome śledzenie". System ten pozwalał rozpoznać czyjś tryb życia bez najmniejszego ryzyka zdemaskowania. Polegało to na obserwowaniu odcinkami, bez chodzenia za nim. Ustawiano nie opodal człowieka, który obserwował, w jakim kierunku udaje się inwigilowany. Po kilku dniach obserwację przejmował ktoś inny, ustawiony przy dalszym bloku, i tak kontrolować można było całą trasę. W wypadku Halima było to niezwykle łatwe, gdyż każdego dnia szedł na ten sam przystanek autobusowy.

Za pomocą nasłuchu zespół operacyjny dokładnie ustalił, kiedy Samira odlatuje do Iraku. Usłyszano też, jak Halim powiedział jej, że ma iść do ambasady irackiej na kontrolę bezpieczeństwa. To skłoniło Mosad do jeszcze większej ostrożności. Wciąż jednak nie mieli pojęcia, jak go zwerbować, a jako że sprawa była bardzo pilna, mieli niewiele czasu na ustalenie, czy Halim będzie skłonny do współpracy.

Tym razem wymogi bezpieczeństwa operacyjnego wykluczyły jako zbyt ryzykowne użycie O TERA, czyli Araba opłacanego dla nawiązywania kontaktu z innymi Arabami. Sprawa miała być załatwiona za jednym zamachem, aby jej nie komplikować. Szybko odrzucono pomysł, żeby Dina, jako "Jacqueline", mogła dotrzeć do Halima poprzez jego żonę. Po drugim spotkaniu u fryzjera Samira nie chciała już zadawać się z "Jacqueline".

- Widziałam, jak spoglądasz na tę dziewczynę - powiedziała Halimowi w toku jednego ze swych pełnych uszczypliwości przemówień - nie wyobrażaj sobie niczego tylko dlatego, że wyjeżdżam. Znam cię dobrze.

Wreszcie wpadli na pomysł dziewczyny na przystanku autobusowym i katsy Rana S. jako wspaniałego Anglika, Jacka Donovana. Wypożyczone ferrari i inne pozorne akcesoria bogactwa Donovana miały dokonać reszty.

*

W czasie pierwszej jazdy samochodem Halim nie zdradził niczego o swej pracy. Twierdził, że jest studentem (raczej starszawym - pomyślał Ran). Wspomniał tylko, że jego żona ma wyjechać, a on lubi dobrze zjeść, chociaż jako muzułmanin nie pije.

Donovan starał się podać swój zawód w sposób możliwie nieokreślony, żeby zapewnić sobie jak największą możliwość manewru. Powiedział, że zajmuje się handlem międzynarodowym i napomknął, że może któregoś dnia Halim zechce odwiedzić jego willę na wsi, albo zjeść z nim obiad w czasie nieobecności żony. Halim do niczego się nie zobowiązał.

Następnego ranka blondyna znów się pojawiła i Donovan zabrał ją ze sobą. Kolejnego dnia Donovan się pokazał, ale dziewczyny nie było, więc znów zaproponował Halimowi wspólną jazdę do miasta, dodając, że mogą wpaść razem na filiżankę kawy. O swej pięknej towarzyszce Donovan powiedział: - Och, to po prostu taka mewka, którą spotkałem. Zaczęła mieć zbyt wielkie wymagania, więc ją spławiłem. Pod pewnym względem szkoda. Była bardzo dobra. Pan rozumie, co mam na myśli. Ale tego dobra nigdy nie zabraknie.

Halim nie wspomniał Samirze o swym nowym przyjacielu. Wolał to zachować dla siebie.

Gdy Samira odleciała do Iraku, Donovan, który teraz systematycznie woził Halima i stawał się dosyć przyjacielski, oświadczył, że na jakieś dziesięć dni musi pojechać do Holandii. Dał Halimowi swoją wizytówkę, która wprawdzie była kamuflażem, ale podawała naprawdę istniejące biuro z szyldem i sekretarką, na wypadek gdyby Halim zadzwonił, lub wpadł pod "dobry" adres w świeżo odremontowanym budynku, w górnej części Champs Elysees.

W rzeczywistości przez cały ten czas Ran (Donovan) mieszkał w bezpiecznym domu, gdzie po każdym spotkaniu z Halimem widywał się z szefem stacji lub jego zastępcą, aby zaplanować następny ruch, napisać raporty, przeczytać notatki z nasłuchów i przemyśleć każdy możliwy scenariusz. Przed każdym powrotem Ran najpierw spacerował, aby zobaczyć, czy nikt go nie śledzi. W bezpiecznym domu zmieniał dokumenty i pozostawiał tam swój brytyjski paszport. Za każdym razem pisał dwa raporty. Pierwszy z nich był raportem informacyjnym, w którym podawał dokładnie szczegóły tego, co mówiono na spotkaniu. Drugi raport - operacyjny - zawierał odpowiedzi na pytania: kto, co, gdzie, kiedy i dlaczego. Wymieniał wszystko, co wydarzyło się w czasie spotkania. Ten drugi raport wkładano do innej teczki i przekazywano bodelowi, czyli gońcowi, który przenosi informacje z bezpiecznych domów do ambasady.

Raport operacyjny i informacyjny przesyła się oddzielnie, komputerem, albo workiem dyplomatycznym do Izraela. Raport operacyjny jest dzielony, aby uniemożliwić wykrycie. Na przykład: jedna informacja mówi: "spotkałem się z przedmiotem w (patrz oddzielnie)", a druga zawiera sprecyzowanie miejsca, itd. Każda osoba ma dwa szyfrowe nazwiska - jedno dla raportów informacyjnych, drugie - dla operacyjnych, ale nie zna żadnego z nich.

Największa troska Mosadu dotyczy zawsze łączności. Ponieważ wiedzą, co potrafią sami, sądzą, że inne kraje też mogą zrobić to samo.

*

Po wyjeździe Samiry Halim zerwał z rutyną swego życia i po pracy zostawał w mieście, aby samotnie zjeść w restauracji lub wpaść do kina. Któregoś dnia zadzwonił do swego przyjaciela Donovana i zostawił wiadomość. Po trzech dniach Donovan oddzwonił. Halim miał ochotę gdzieś wyjść, więc Donovan zabrał go do drogiego kabaretu na obiad z występami. Upierał się, że sam za wszystko zapłaci. Teraz Halim już pił. W ciągu długiego wieczoru Donovan wspomniał o kontrakcie, nad którym pracuje. Chciał sprzedawać do krajów afrykańskich stare kontenery, których miano tam używać na mieszkania.

- W niektórych miejscach są oni tam strasznie nieszczęśliwi. Wycinają dziury, które mają służyć za okna i drzwi i mieszkają w tym - mówił Donovan. - Dostałem sygnał, że w Tulonie mogę kupić je prawie za bezcen. Jadę tam w końcu tygodnia. Może by pan mi towarzyszył?

- Byłbym chyba tylko ciężarem - rzekł Halim. - Nie mam pojęcia o tych sprawach.

- Nonsens. To dosyć daleko, długo się jedzie i bardzo chciałbym mieć towarzystwo. Zostaniemy tam na noc i wrócimy w niedzielę. Cóż pan ma innego do roboty w ten weekend?

Plan prawie się załamał, gdy w ostatniej chwili miejscowy sayan przestraszył się. Zastąpił go jakiś katsa odgrywający businesmana, który sprzedawał kontenery Donovanowi. Gdy tamci targowali się o cenę, Halim zauważył, że jeden podniesiony dźwigiem kontener był pod spodem zardzewiały (wszystkie były takie i oczekiwano właśnie, że Halim to zauważy). Odciągnął na bok Donovana i zwrócił mu na to uwagę. Dzięki temu przyjaciel jego wytargował rabat na tysiącu dwustu kontenerach.

Wieczorem przy obiedzie Donovan dał Halimowi tysiąc dolarów.

- Nie krępuj się pan, bierz to - powiedział - zaoszczędził mi pan dużo więcej zwracając uwagę na tę rdzę. Tam, dokąd jadą, nie będzie to miało, oczywiście, znaczenia, ale ten facet, który je sprzedawał, nie wiedział o tym.

Po raz pierwszy Halim zrozumiał, że poza miłym spędzeniem czasu, nowo odkryta przyjaźń mogła też przynosić korzyści materialne. Mosad wiedział, że stosując oddzielnie lub łącznie pieniądze, seks i pewnego rodzaju motywacje psychologiczne można kupić prawie wszystko. Tak więc upatrzony człowiek - Halim - został w tym momencie "złapany". Nadszedł czas na tachless - przejście z Halimem do spraw poważnych.

Wiedząc, że Halim ma pełne zaufanie do jego kamuflażu, Donovan zaprosił Irakijczyka do "swego" luksusowego apartamentu w hotelu "Sofitel-Bourbon" przy ulicy Saint Dominique 32. Zaprosił też młodą call-girl, Marie-Claude Magal. Po zamówieniu obiadu Donovan powiedział swojemu gościowi, że musi nagle wyjść w pilnej sprawie. Zostawił na stole fałszywy telex, który miał uwiarygodnić to twierdzenie.

- Przykro mi - powiedział - ale zabawiajcie się, a ja się odezwę.

Tak więc Halim i dziewczyna zabawiali się. Epizod został sfilmowany, nawet nie tyle dla szantażu, ile żeby wiedzieć, co zaszło, co Halim mówił i robił. Izraelski psychiatra ślęczał już nad każdym szczegółem raportów dotyczących Halima, aby znaleźć najskuteczniejsze sposoby podejścia do niego. Izraelski fizyk atomowy był również pod ręką, gdyby potrzebne były jego usługi. Wkrótce miały być potrzebne.

Dwa dni później Donovan wrócił i zatelefonował do Halima. Przy kawie Halim zauważył, że jego przyjaciel był wyraźnie czymś poruszony.

- Mam okazję zrobienia wspaniałego interesu z pewną firmą niemiecką. Chodzi o specjalne rurki dla poczty pneumatycznej do przesyłania materiałów radioaktywnych dla celów medycznych - rzekł Donovan.

- Wszystko to jest bardzo specjalistyczne. Chodzi o duże pieniądze, ale niczego o tych sprawach nie wiem. Skierowano mnie do pewnego naukowca angielskiego, który zgodził się zbadać te rurki. Kłopot polega jednak na tym, że on chce zbyt wiele pieniędzy, a ponadto nie bardzo mu ufam. Wydaje mi się, że jest on powiązany z Niemcami.

- Może mógłbym pomóc - rzekł Halim.

- Dziękuję, ale do zbadania tych rurek potrzebny mi jest naukowiec.

- Ja jestem naukowcem - powiedział Halim.

Donovan wyglądał na zdziwionego.

- Co pan przez to rozumie? Myślałem, że pan jest studentem.

- Początkowo musiałem tak panu powiedzieć. Ale jestem naukowcem przysłanym tu z Iraku w specjalnej misji. Jestem pewien, że mógłbym pomóc.

Później Ran mówił, że gdy Halim ostatecznie przyznał się jaki ma zawód, poczuł się tak, jakby ktoś wysączył z niego całą krew i wpompował zamiast niej lód, a następnie wysączył ten lód i wpompował zamiast niego wrzątek. Teraz go mieli. Ale Ran nie mógł okazać swego podniecenia. Musiał się opanować.

- Powinienem spotkać tych panów w ten weekend w Amsterdamie. Muszę pojechać tam dzień czy dwa wcześniej. Ale może przysłałbym po pana mój odrzutowiec w sobotę rano.

Halim zgodził się.

- Nie pożałuje pan tego - rzekł Donovan. - Jeśli to rzeczy autentyczne, to można na tym zarobić kupę forsy.

Odrzutowiec pomalowany tymczasowo w znaki firmy Donovana był sprowadzony na tę okazję z Izraela. Biuro amsterdamskie należało do bogatego przedsiębiorcy żydowskiego. Ran nie chciał przekraczać granicy razem z Halimem, gdyż posługiwał się swymi prawdziwymi dokumentami, a nie fałszywym paszportem brytyjskim. Wolał zawsze tak robić, by uniknąć ewentualnego zdemaskowania na granicy.

Gdy Halim dojechał limuzyną, która oczekiwała go na lotnisku, do biura w Amsterdamie, wszyscy byli już na miejscu. Dwoma przedsiębiorcami byli oczywiście katsa z Mosadu, Itsik E., posługujący się niemieckim paszportem oraz izraelski atomista, Benjamin Goldstein. Ten ostatni przywiózł rurkę jako wzór, który Halim miał zbadać.

Po wstępnej dyskusji Ran i Itsik opuścili pokój rzekomo dla opracowania szczegółów finansowych, pozostawiając dwóch naukowców samych dla omówienia spraw technicznych. Wspólne zainteresowania i fachowość sprawiły, że obaj panowie poczuli się natychmiast kolegami. Goldstein spytał Halima, skąd wie tak wiele o przemyśle jądrowym. Był to strzał w ciemno. Ale Halim, który zupełnie zatracił czujność, powiedział mu, czym się zajmuje.

Gdy później Goldstein opowiedział Itsikowi o wyznaniach Halima, postanowili zaprosić niczego nie podejrzewającego Irakijczyka na obiad. Ran miał się usprawiedliwić, że nie może do nich dołączyć.

Przy obiedzie gospodarze przedstawili plan, nad którym, jak twierdzili, pracują: próby sprzedaży krajom trzeciego świata elektrowni atomowych. Oczywiście dla celów pokojowych.

- Pański projekt fabryki - mówił Itsik - byłby dla nas doskonałym wzorcem dla sprzedaży tym ludziom. Gdyby pan mógł zdobyć dla nas tylko kilka szczegółów, planów, itp., wszyscy zrobilibyśmy na tym majątek. Musi to jednak zostać między nami. Nie chcemy, żeby Donovan dowiedział się o tym, gdyż zaraz zechce mieć w tym udział. My mamy kontakty, a pan jest fachowcem. Naprawdę Donovan nie jest nam potrzebny.

- Hm, nie jestem taki pewien - powiedział Halim. - Donovan był dla mnie dobry. A ponadto, czy nie jest to, wie pan, coś niebezpiecznego?

- Nie - powiedział Itsik. - Nie ma niebezpieczeństwa. Pan musi mieć stały dostęp do tych rzeczy, a my chcemy wziąć to tylko za wzór. To wszystko. Dobrze panu zapłacimy i nikt się nigdy nie dowie. Skąd się mają dowiedzieć? To się robi zawsze.

- Przypuszczam - rzekł z wahaniem Halim, zainteresowany jednak perspektywą dużych pieniędzy. - Ale co z Donovanem? Nie chcę niczego robić za jego plecami.

- A czy pan myśli, że on pana wtajemnicza we wszystkie swoje transakcje? Panie! On się nigdy o tym nie dowie. Przecież może pan dalej przyjaźnić się z Donovanem i robić interesy z nami. Na pewno nigdy mu niczego nie powiemy, bo będzie chciał mieć udział.

Teraz już naprawdę go mieli. Perspektywa olbrzymich bogactw - tego było za dużo. Goldstein mu się podobał. Ponadto nie pomagał im przecież w projektowaniu bomby. A i Donovan nie musiał się nigdy dowiedzieć. Więc - pomyślał - dlaczegoż by nie?

Halim został oficjalnie zwerbowany i jak wielu zwerbowanych nie zdawał sobie nawet z tego sprawy.

Donovan wypłacił Halimowi osiem tysięcy dolarów za pomoc w sprawie rurek, a następnego dnia, po uczczeniu tego drogą kolacją z dziewczyną w swoim pokoju, szczęśliwy Irakijczyk odwieziony został "prywatnym" odrzutowcem do Paryża.

*

W tym momencie zakładano, że Donovan zniknie zupełnie z pola widzenia Halima, aby oszczędzić temu ostatniemu kłopotliwej konieczności ukrywania czegoś przed nim. Zniknął na jakiś czas, chociaż pozostawił Halimowi numer telefonu w Londynie na wypadek, gdyby ten chciał się z nim skontaktować. Donovan powiedział, że ma interesy w Anglii i nie wie, jak długo będzie nieobecny.

Dwa dni później Halim spotkał w Paryżu swoich nowych wspólników. Itsik, dużo bardziej nachalny od Donovana, chciał od razu otrzymać rozplanowanie irackiej fabryki łącznie ze szczegółami dotyczącymi jej położenia, wydajności i dokładnego kalendarza budowy.

Początkowo Halim zgodził się bez szczególnych zahamowań. Obaj Izraelczycy nauczyli go, jak robić fotokopie używając "papieru do dokumentów". Specjalny papier kładzie się po prostu na dokumencie, jaki ma być skopiowany i przyciska przez kilka godzin książką lub innym przedmiotem. Obraz zostaje przeniesiony na papier, który nadal wygląda jak zwykły papier, ale po odpowiedniej obróbce pozostaje na nim negatywowa odbitka kopiowanego dokumentu.

W miarę jak Itsik domagał się od Halima coraz to nowych informacji hojnie płacąc mu za każdym razem, Irakijczyk zaczął zdradzać objawy tzw. "reakcji szpiegowskiej": uderzenia gorąca i zimna, podniesiona temperatura, bezsenność, stały niepokój. Rzeczywiste fizyczne objawy wywołane przez strach przed wpadką. Im więcej ktoś robi, tym bardziej obawia się następstw swoich działań.

Co robić? Jedyne, co przyszło Halimowi do głowy, to zatelefonować do swego przyjaciela Donovana. On będzie wiedział, co robić. On znał ludzi na wysokich, tajemniczych funkcjach.

Gdy Donovan odpowiedział na jego telefon, Halim prosił: - Musi pan mi pomóc. Mam kłopoty, ale nie mogę o nich mówić przez telefon. Wpadłem w tarapaty. Potrzebuję pańskiej pomocy.

Donovan zapewnił go, że przyjaciele właśnie po to istnieją i powiedział, że za dwa dni przyleci z Londynu i spotka się z nim w apartamencie Sofitelu.

- Oszukano mnie - zawołał Halim, przyznając się do całego "tajnego" interesu, który zawarł w Amsterdamie z niemiecką firmą. - Przykro mi, był pan takim dobrym przyjacielem, ale połasiłem się na pieniądze. Żona zawsze żąda, żebym więcej zarabiał, żebym poprawił swoją sytuację materialną. Ujrzałem szansę. Jakżeż byłem samolubny i głupi. Proszę mi wybaczyć. Potrzebuję pańskiej pomocy.

Donovan okazał się wspaniałomyślny.

- To są interesy - powiedział Halimowi. Po czym zasugerował, że w rzeczywistości Niemcy mogą być Amerykanami z CIA. Halim był jak ogłuszony.

- Dałem im wszystko co miałem - powiedział ku zadowoleniu Rana - a oni ciągle żądają ode mnie więcej.

- Pomyślę o tym - rzekł Danovan. - Znam pewnych ludzi. W każdym razie na pewno nie jest pan pierwszym facetem, który dał się nabrać na pieniądze. Odprężymy się i zabawimy trochę. Gdy się dobrze przyjrzeć, sprawy takie rzadko mają się tak kiepsko, jak pozornie wyglądają.

Tego wieczora Donovan i Halim zjedli razem zakrapiany obiad, po czym Donovan kupił mu inną dziewczynę. - Uspokoi pańskie nerwy - zaśmiał się.

Rzeczywiście uspokoiła. Upłynęło około pięciu miesięcy od chwili, gdy rozpoczęto całą operację. Jest to dla tego typu spraw szybkie tempo. Jednakże wobec tak wysokiej stawki uznano, że szybkość jest sprawą zasadniczą. Niemniej jednak ostrożność była w tym momencie nakazem chwili. A że Halim był tak napięty i przerażony, trzeba go było potraktować łagodnie.

Po kolejnej gorącej naradzie w bezpiecznym domu postanowiono, że Ran wróci do Halima i powie mu, że to rzeczywiście była operacja CIA.

- Powieszą mnie - zawołał Halim - Powieszą mnie!

- Nie powieszą - powiedział Donovan. - Nie jest tak źle. Co innego, gdyby pan pracował dla Izraelczyków. A poza tym kto się dowie? Zawarłem z nimi porozumienie. Chcą jeszcze tylko jednej informacji i zostawią pana w spokoju.

- Co? Cóż jeszcze mogę im dać?

- Nie wiem wprawdzie, co to ma za znaczenie, ale wydaje mi się, że pan to wie - rzekł Donovan, wyciągając jakiś papier z kieszeni. - Oni chcą wiedzieć, jak Irak zareaguje, gdy Francja zaproponuje, aby zastąpić to wzbogacone coś czymś, co się nazywa karamel. Powiedz im pan to, a oni nigdy nie będą pana niepokoić. Oni nie mają interesu w skrzywdzeniu pana. Chcą tylko informacji.

Halim powiedział, że Irak chce wzbogaconego uranu, ale że za kilka dni przyjedzie egipski fizyk Jahia El Meshad, aby skontrolować plany i podjąć w imieniu Iraku decyzję w tych sprawach.

- Czy spotka się pan z nim? - spytał Donovan.

- O, tak. On spotka się z wszystkimi, którzy pracują nad planem.

- To dobrze. W takim razie może zdoła pan zdobyć tę informację i skończą się pańskie kłopoty.

Halim wyglądał trochę spokojniej i nagle zaczął się strasznie spieszyć do wyjścia. Ponieważ miał teraz pieniądze, sam wynajął dziewczynę - przyjaciółkę Marie-Claude Magal, kobietę, która myślała, że przekazuje informacje miejscowej policji, lecz w rzeczywistości za łatwo zarobione pieniądze przekazywała poufne wiadomości Mosadowi. Gdy Halim powiedział Magal, że chciałby zostać jej stałym klientem, podała mu - za radą Donovana - nazwisko swej przyjaciółki.

Teraz Donovan nalegał na Halima, żeby ten zorganizował spotkanie przy obiedzie z Meshadem w restauracji, do której Donovan by w tym czasie "przypadkowo" wpadł.

Umówionego wieczoru Halim udając zdziwienie przedstawił Meshadowi swego przyjaciela Donovana. Jednak ostrożny Meshad rzucił grzecznie "hallo" i zaproponował Halimowi, aby po skończonej rozmowie ze swym przyjacielem wrócił do ich stołu. Halim był zbyt zdenerwowany, żeby choć zawadzić w rozmowie o temat karamelu, zaś Meshad nie wykazał żadnego zainteresowania dla wyjaśnień Halima, który zapewniał, że jego przyjaciel Donovan potrafi kupić prawie wszystko i mógłby być kiedyś im przydatny.

Późnym wieczorem Halim zatelefonował do Donovana i powiedział, że niczego nie wyciągnął z Meshada. Następnego wieczoru w czasie spotkania w hotelu Donovan zapewnił Halima, że gdyby zdobył kalendarz wysyłek z fabryki w Sarcelles do Iraku, to by to wystarczyło CIA, która odczepiłaby się od niego.

W tym czasie Mosad dowiedział się od "białego" agenta, który pracował w dziedzinie finansów dla rządu francuskiego, że Irak nie jest skłonny zgodzić się na zastąpienie wzbogaconego uranu karamelem. Niemniej jednak Meshad, jako człowiek odpowiedzialny za całe przedsięwzięcie, mógł być cenną zdobyczą, gdyby tylko istniał sposób dotarcia do niego.

Po powrocie z Iraku Samira zobaczyła, że Halim się zmienił. Twierdził, że awansował i dostał podwyżkę, stał się też nagle bardziej romantyczny i zaczął zapraszać ją do restauracji. Zastanawiali się nawet, czy nie kupić samochodu.

Halim był wprawdzie wybitnie zdolnym naukowcem, ale w sensie życiowym nie był zbyt mądry. Pewnej nocy, wkrótce po powrocie żony, opowiedział jej o swym przyjacielu Donovanie i o swoich kłopotach z CIA. Kobieta wpadła w furię. W toku swej tyrady dwukrotnie powiedziała, że było to prawdopodobnie izraelskie bezpieczeństwo, a nie CIA.

- Co to może obchodzić Amerykanów - krzyczała. - Kto poza Izraelczykami i głupią córką mojej matki zechciałby w ogóle odezwać się do ciebie.

Nie była taka głupia.

*

Kierowcy dwóch ciężarówek, które 5 kwietnia 1979 roku wiozły silniki dla myśliwców Mirage z fabryki Dassaulta do hangaru, w niedalekim od Tulonu miasteczku La Seyne-sur-Mer, na francuskiej Riwerze, nie zwrócili uwagi na trzecią ciężarówkę, która przyłączyła się do nich w drodze.

Tworząc nowoczesną replikę konia trojańskiego, opierający się na otrzymanych od Halima informacjach Izraelczycy ukryli w wielkim metalowym kontenerze grupę pięciu sabotażystów z neviot, i fizyka atomowego, wszystkich ubranych w normalne, uliczne stroje i wszmuglowali ich jako część trzysamochodowego konwoju na strzeżony teren. Wiedzieli, że wartownicy zawsze zwracają pilniejszą uwagę na towary wywożone niż na dostarczane. Przypuszczali, że machną tylko ręką, aby pokazać, że konwój może wjechać. Na to właśnie stawiali. Fizyk atomowy będący w tej grupie przyleciał z Izraela, aby dokładnie ustalić, gdzie należy umieścić ładunki na zbudowanych w wyniku trzyletniej pracy, przechowywanych w hangarze rdzeniach reaktorów atomowych, tak aby wywołać największą szkodę.

Jeden z wartowników na służbie tego dnia był człowiekiem nowym, zatrudnionym od niedawna. Przyszedł jednak z tak doskonałymi świadectwami, iż nikt nie mógł go podejrzewać, że to on zabrał klucz do otwierania pomieszczenia magazynowego, w którym czekało na mającą nastąpić za kilka dni wysyłkę wyposażenie przeznaczone dla Iraku.

Zgodnie z fachową radą fizyka, zespół izraelski umieścił w strategicznych miejscach rdzeni reaktorów pięć ładunków plastiku.

Tymczasem, gdy wartownicy stali u bram terenu magazynowego, uwagę ich przyciągnął nagle jakiś hałas na ulicy. Wyglądało na to, że samochód potrącił przechodzącą przystojną kobietę. Chyba nie bardzo ucierpiała. W każdym razie, sądząc po nieprzyzwoitych obelgach, jakimi obsypywała zakłopotanego kierowcę, na pewno nie zostały uszkodzone jej struny głosowe.

Zebrało się małe zbiegowisko gapiów. Znaleźli się w nim również sabotażyści, którzy przeskoczyli przez płot od tyłu i przeszli przed front magazynów. Jeden z nich sprawdził, czy wszyscy francuscy strażnicy znajdują się w tłumie, a więc poza zasięgiem niebezpieczeństwa, po czym za pomocą trzymanego w ręku urządzenia uruchomił skomplikowany zapalnik i zniszczył sześćdziesiąt procent składników reaktora, opóźniając o wiele miesięcy plany Iraku i powodując straty w wysokości 23 milionów dolarów. Dziwnym trafem żadne inne urządzenia umieszczone w hangarze nie ucierpiały.

Gdy wartownicy usłyszeli za sobą głuchy huk, pobiegli natychmiast do hangaru. Jak tylko się oddalili, samochód, który wywołał "wypadek" odjechał, zaś sabotażyści i poszkodowana kobieta, dobrze wyszkolona do takich celów, spokojnie zniknęli w bocznych ulicach miasteczka La Seyne-sur-Mer.

Operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Poważnie opóźniła plany Iraku, a przy okazji przysporzyła wielu kłopotów Saddamowi Husajnowi.

Organizacja obrońców środowiska zwana "Groupe des Ecologistes Francais", o której nikt nie słyszał przed tym incydentem, przyznała się do odpowiedzialności za wybuch. Wprawdzie policja francuska zdementowała to twierdzenie, ale ponieważ spowodowała jednocześnie całkowite przemilczanie wszelkich informacji w sprawie śledztwa dotyczącego sabotażu, gazety zaczęły drukować spekulacje na temat jego autorstwa. Na przykład "France Soir" twierdziła, że policja podejrzewa "lewicowych ekstremistów", zaś "Le Matin" głosił, że jest to dzieło Palestyńczyków pracujących dla Libii. Tygodnik "Le Point" podejrzewał Amerykanów.

Inni oskarżali Mosad. Ale urzędnik rządu izraelskiego odrzucił to oskarżenie jako przejaw "antysemityzmu".

*

Halim i Samira wrócili do domu grubo po północy po kolacji zjedzonej na lewym brzegu Sekwany. On otworzył radio chcąc przed pójściem do łóżka posłuchać trochę muzyki. Zamiast tego usłyszał wiadomość o wybuchu. Halim wpadł w panikę.

Zaczął biegać po mieszkaniu ciskając na chybił trafił przedmiotami, wykrzykując wiele głupstw.

- Co się z tobą stało - wykrzyknęła Samira - czyś ty zwariował!?

- Wysadzili reaktor - krzyknął - teraz i mnie wysadzą.

Zatelefonował do Donovana.

Po godzinie przyjaciel oddzwonił. - Proszę nie robić żadnych głupstw - powiedział - proszę zachować spokój. Nikt nie może łączyć z tym pana osoby. Spotkajmy się jutro wieczorem w hotelu.

Halim dygotał jeszcze, gdy przybył na spotkanie. Nie spał. Nie ogolił się. Wyglądał strasznie.

- Teraz Irakijczycy powieszą mnie - jęczał - a potem oddadzą mnie Francuzom i ci mnie zgilotynują.

- Nie ma to z panem nic wspólnego - mówił Donovan. - Pomyśl pan o tym. Nikt nie ma żadnych powodów, aby winić pana.

- To straszne. Straszne. Czy to możliwe, że Izraelczycy maczali w tym palce? Samira sądzi, że to oni. Czy to może być?

- Człowieku, weź się w garść. O czym pan mówi? Nikt z ludzi, z którymi handluję, nie zrobiłby nic takiego. To prawdopodobnie jakieś szpiegostwo przemysłowe. W tej dziedzinie konkurencja jest bardzo duża. Sam mi pan to mówił.

Halim oświadczył, że wraca do Iraku. W każdym razie żona jego chciała wyjechać, a on już dosyć czasu odpracował w Paryżu. Chciał uciec od tych ludzi. Nie pojadą przecież za nim do Bagdadu.

Donovan, chcąc wykluczyć myśl o jakimkolwiek związku Izraelczyków z tą sprawą, rozwijał swoją teorię sabotażu przemysłowego i powiedział Halimowi, że jeżeli rzeczywiście pragnie nowego życia, to mógłby się zwrócić do Izraelczyków. Miał dwa powody, by to sugerować: po pierwsze, jeszcze bardziej zdystansować siebie od Izraelczyków, po drugie - spróbować bezpośredniego zwerbowania.

- Zapłacą. Dadzą panu nową osobowość i będą pana chronili. Strasznie chcieliby wiedzieć, co pan wie o fabryce.

- Nie. Nie mogę - rzekł Halim. - Nie z nimi. Wracam do domu.

I wrócił.

*

Sprawa Meshada była nadal nie rozwiązana. Był jednym z niewielu arabskich naukowców cieszących się autorytetem w dziedzinie atomistyki. Był bliski irackich wyższych wojskowych i władz cywilnych. Mosad wciąż miał nadzieję, że go zwerbuje. Jednakże mimo nieświadomej pomocy Halima wiele kluczowych pytań pozostawało bez odpowiedzi.

7 czerwca 1980 roku Meshad odbył kolejną podróż do Paryża. Tym razem miał przekazać kilka ostatecznych decyzji w sprawie transakcji. Odwiedzając fabrykę w Sarcelles, powiedział naukowcom francuskim: "dokonujemy zmian w historii świata arabskiego". To właśnie niepokoiło Izrael. Izraelczycy przechwycili francuskie teleksy z dokładnym planem podróży Meshada. Ustalili, że zatrzyma się w pokoju 9041 hotelu Meridien, co ułatwiło założenie podsłuchu, zanim się tam wprowadził.

Meshad urodził się 11 stycznia 1932 w Banham, w Egipcie. Był to wybitny naukowiec. Jego gęste, czarne włosy zaczynały się już wyraźnie cofać nad czołem. Paszport jego stwierdzał, że jest wykładowcą na wydziale energii atomowej uniwersytetu w Aleksandrii.

Później, w wywiadzie dla egipskiej prasy, jego żona Zamuba mówiła, że właśnie oboje z trojgiem dzieci (dwiema dziewczynkami i chłopcem) mieli wyjechać z Kairu na wakacje. Meshad kupił już nawet bilety na samolot, gdy ktoś z fabryki w Sarcelles zatelefonował do niego. Słyszała, jak mówił:

- Dlaczego ja? Mogę przysłać eksperta.

Żona twierdziła, że od tej chwili był bardzo poważny, a nawet gniewny. Przypuszczała, że w administracji francuskiej tkwi agent izraelski, który zastawił na niego pułapkę.

- Oczywiście, że istniało niebezpieczeństwo. Mawiał mi, że będzie pracował nad zbudowaniem bomby, nawet gdyby miał za to zapłacić życiem.

Oficjalna wersja przekazana środkom przekazu przez władze francuskie stwierdzała, że jakaś prostytutka zaczepiła Meshada w windzie, gdy około godziny siódmej wieczór burzliwego 13 marca 1980 roku wracał do swego pokoju na dziewiątym piętrze. Mosad wiedział już, że Meshad ma silne dewiacje seksualne, a konkretnie: skłonności sado-masochistyczne i że od dawna regularnie zaspokaja mu je prostytutka o przezwisku Marie Express. Miała przyjść około wpół do ósmej wieczorem. Naprawdę nazywała się Marie-Claude Magal i była tą samą, którą Ran początkowo posłał do Halima. Jakkolwiek wykonywała wiele zadań dla Mosadu, nigdy nie wiedziała dokładnie, kim byli jej pracodawcy. Póki płacili, nic ją to nie obchodziło.

Wiedzieli też, że Meshad to twardy kąsek, nie taki łatwowierny jak Halim. A ponieważ możliwe było, że zostanie tylko kilka dni, postanowiono zwrócić się do niego bezpośrednio. Jeśli się zgodzi - tłumaczył Arbel - będzie zwerbowany. Jeśli nie, będzie martwy.

Nie zgodził się.

Na krótko przed przybyciem Magal wysłano pod drzwi Meshada mówiącego po arabsku katsa Yehudę Gila. Meshad uchylił drzwi na tyle, by móc wyjrzeć, ale pozostawił założony łańcuch i warknął: "ktoś ty, czego chcesz?".

Gil odparł: "Przychodzę od potęgi, która dużo zapłaci za odpowiedzi".

Meshad zawołał: "Zmywaj się, ty psie, albo wzywam policję".

Gil odszedł. Natychmiast odleciał do Izraela, by w żadnym wypadku nie można go było łączyć z losami Meshada.

Meshada spotkał inny los.

Mosad nie zabija ludzi, jeśli nie mają krwi na rękach. Ten człowiek, gdyby udało mu się zrealizować swój projekt, miałby na rękach krew dzieci lzraela. Nie należało więc czekać.

Wywiad izraelski poczekał tylko, aż Magal obsłużyła Meshada i po i kilku godzinach opuściła go. Niech sobie umiera szczęśliwy, pomyślano.

Gdy Meshad spał, dwóch ludzi używając wytrycha wślizgnęło się cichutko do jego pokoju i podcięło mu gardło. Następnego rana pokojówka znalazła jego okrwawione zwłoki. Przychodziła kilka razy, ale wywieszony napis "nie przeszkadzać" powstrzymywał ją. Wreszcie zapukała do drzwi, a gdy nie było odpowiedzi, weszła.

Policja francuska mówiła wówczas, że to była fachowa robota. Nic nie zginęło - ani pieniądze, ani dokumenty. Na podłodze łazienki znaleziono tylko ręcznik poplamiony szminką do ust.

Magal była wstrząśnięta, gdy dowiedziała się o tym morderstwie. Przecież Meshad żył, gdy go opuściła. Częściowo po to, żeby się zabezpieczyć, a częściowo dlatego, że miała podejrzenia, poszła na policją i doniosła, że gdy przyszła, Meshad był wściekły, przeklinał jakiegoś mężczyznę, który przedtem zaczepiał go, chcąc kupić informacje.

Magal zwierzyła się swej przyjaciółce, byłej "stałej" Halima, ta zaś nieświadomie przekazała tę informację kontaktowemu z Mosadu.

Późno w nocy, 12 lipca 1980 roku, Magal szła bulwarem St. Germain. gdy mężczyzna w czarnym mercedesie zatrzymał się przy zakręcie i dał jej znak ręką, aby usiadła obok kierowcy.

Nie było w tym niczego niezwykłego. Ale gdy zaczęła rozmawiać ze swym ewentualnym klientem, inny czarny mercedes wyjechał z dużą szybkością zza zakrętu. We właściwym momencie kierowca zaparkowanego wozu potężnie pchnął dziewczynę, tak że wpadła pod nadjeżdżający samochód. Zginęła na miejscu. Oba wozy szybko zniknęły w ciemnościach paryskiej nocy.

*

Jakkolwiek zarówno Magal, jak i Meshad zostali zamordowani przez Mosad, to jednak sytuacja w obu wypadkach różniła się zasadniczo.

Najpierw o Magal. W sztabie w Tel Awiwie, w miarę jak rozszyfrowywano i analizowano raporty z terenu, rosło zaniepokojenie. Z materiałów wynikało jasno, że poszła ona na policję i mogła wywołać poważne trudności. Niepokój ten wędrował w górę po drabinie administracyjnej, aż wylądował na biurku szefa Mosadu, gdzie zapadła ostateczna decyzja, żeby ją "zdjąć".

Zamordowanie jej miało charakter operacji zapobiegawczej. Trzeba względnie szybko podejmować decyzje opierając się na okolicznościach sprawy.

Natomiast decyzja zgładzenia Meshada wypływała z supertajnego systemu wewnętrznego, do którego należała formalna "lista egzekucyjna" i który wymagał osobistego zatwierdzenia przez samego premiera Izraela.

Listy zawierają od jednego do około stu nazwisk. Zależy to od zakresu antyizraelskiej działalności terrorystycznej.

Propozycję umieszczenia kogoś na "liście egzekucyjnej" składa szef Mosadu w biurze premiera. Powiedzmy na przykład, że odbył się terrorystyczny atak na izraelski cel, który zresztą nie musi być koniecznie żydowski. Mógł to być zamach na biura El Al w Rzymie, w czasie którego zginęło kilku obywateli włoskich. Był to jednak atak na Izrael, jako że jego celem było zniechęcenie ludzi do korzystania z izraelskiej linii lotniczej.

Załóżmy, że Mosad wiedział na pewno, iż tym, który zarządził albo zorganizował zamach, był Ahmed Dżibril. W tej sytuacji Mosad powinien był przedstawić nazwisko Dżibrila urzędowi premiera, a z kolei premier przesłałby je do specjalnego komitetu sądowego, supertajnego, o którego istnieniu nie wie nawet izraelski sąd najwyższy.

Komitet, który pracuje metodą sądów wojskowych i zaocznie rozpatruje sprawy oskarżonych terrorystów, składa się z pracowników wywiadu, wojskowych oraz pracowników aparatu sprawiedliwości. Obrady, zorganizowane jak rozprawy sądowe, odbywają się w różnych miejscowościach. Często w czyimś mieszkaniu prywatnym. Przy każdej sprawie zmienia się zarówno skład personalny komisji, jak i lokalizacja rozprawy.

Do każdej sprawy mianuje się dwóch prawników - jeden reprezentuje państwo, czyli jest prokuratorem, drugi - obronę, mimo że oskarżony nie ma pojęcia o całej rozprawie. Na podstawie przedstawionych dowodów trybunał ten decyduje, czy dany człowiek - na przykład Dżibril - jest winien tego, o co się go oskarża. Jeśli zostaje uznany za winnego, a na ogół oskarżeni są za takich uznawani, "sąd" może zarządzić dwie rzeczy: albo by go sprowadzić do Izraela na rozprawę w normalnym sądzie, albo - jeśli jest to zbyt niebezpieczne lub po prostu niemożliwe, nakazuje stracenie go przy pierwszej okazji.

Zanim jednak zamach zostanie dokonany, premier musi podpisać nakaz egzekucji. Tu - zależnie od osoby premiera - istnieją różne praktyki. Niektórzy podpisują dokumenty z góry. Inni domagają się ustalenia naprzód, czy w danym momencie "cios" nie stworzy żadnych trudności politycznych.

W każdym razie jednym z pierwszych obowiązków każdego nowego premiera Izraela jest przeczytanie "listy egzekucyjnej" i zdecydowanie, czy parafować czy też nie każde znajdujące się na niej nazwisko.

*

W piękną słoneczną niedzielę, 7 czerwca 1981 roku, o godz. czwartej po południu, dwa tuziny F-15 i F-16 produkcji amerykańskiej wystartowały z Beer Szewa (nie z Ejlatu - jak szeroko informowano - gdyż jest on zbyt bliski jordańskich radarów) do zdradzieckiej 90-minutowej liczącej 650 mil (1040 km) podróży nad terytorium wrogich krajów, do Tuwaita pod Bagdadem, w celu całkowitego zniszczenia budowanych tan. irackich zakładów jądrowych.

Towarzyszył im samolot, który wyglądał jak handlowa maszyna Air Lingus (Irlandczycy wypożyczają swoje samoloty krajom arabskim, więc nikogo maszyna ta nie musiała dziwić). W rzeczywistości był to izraelski Boeing 707 przystosowany do uzupełniania paliwa w powietrzu. Samoloty trzymały się w zwartej formacji, a Boeing leciał dokładnie pod nimi, tak że z dołu można było mieć wrażenie, że leci tylko jedna cywilna maszyna korytarzem powietrznym. Samoloty miały nakazaną "ciszę", czyli nic nadawały żadnych sygnałów, natomiast przyjmowały je od lecącego z tyłu samolotu przystosowanego do wojny elektronicznej i łączności. Samolot ten służył też do zakłócania innych sygnałów, włącznie z wrogimi radarami.

Mniej więcej w połowie drogi "tam", już nad terytorium irackim, Boeing uzupełnił zapas paliwa samolotów bojowych (droga powrotna do Izraela była zbyt długa, aby odbyć ją bez tankowania, a nie można było ryzykować uzupełnienia paliwa po ataku, bo mogła ruszyć za nimi pogoń. Stąd to zuchwałe tankowanie nad irackim terytorium). Po skończonym tankowaniu Boeing oderwał się od formacji. ubezpieczany przez dwa samoloty, skrócił sobie drogę w kierunku północno-zachodnim lecąc nad Syrią i ostatecznie wylądował na Cyprze, jakby odbywał normalną podróż handlową. Samoloty eskorty towarzyszyły mu tylko nad wrogim terytorium, po czym wróciły do bazy w Beer Szewa.

W tym czasie pozostałe samoloty uzbrojone w rakiety Sidewinder i bomby sterowane laserem o wadze dwóch tysięcy funtów (które kieruje się promieniem laserowym bezpośrednio do celu) kontynuowały lot.

Dzięki informacjom otrzymanym wcześniej od Halima Izraelczycy wiedzieli dokładnie, gdzie uderzyć, aby przysporzyć najwięcej szkody. Sprawą podstawową było zburzenie kopuły w sercu fabryki. W terenie znajdował się też agent izraelski wyposażony w urządzenie nadające mocne sygnały na ustalonej częstotliwości fal, które naprowadzały samoloty na ich cele.

W zasadzie istnieją dwa sposoby znalezienia celu. Można go zobaczyć, ale przy szybkościach przekraczających 900 mil (1440 km) na godzinę, trzeba bardzo dobrze znać teren, tym bardziej gdy chodzi o względnie niewielkie cele. Orientować się można w krajobrazie, ale znów trzeba bardzo dobrze znać okolice i rozpoznawać poszczególne punkty orientacyjne. Izraelczycy nie mieli oczywiście wcześniej okazji do przeprowadzenia manewrów nad Bagdadem. Ćwiczyli jedynie nad własnym terytorium na makiecie fabryki, zanim wyruszyli do ataku na "oryginał".

Inną metodą znalezienia celu jest zastosowanie sygnału odpowiedniego urządzenia naprowadzającego. Izraelczycy dysponowali takim urządzeniem na zewnątrz fabryki, ale po to, aby mieć absolutną pewność, poproszono zwerbowanego przez Mosad francuskiego technika, Damiena Chassepieda, aby umieścił wewnątrz budynku teczkę, w której znajdowało się urządzenie naprowadzające. Nie wiadomo dlaczego Chasspied zamarudził w gmachu i stał się jedyną śmiertelną ofiarą tego niezwykłego nalotu.

Nad Irakiem samoloty leciały tak nisko, że widać z nich było chłopów na polach. O godzinie 6.30 po południu, przed samym osiągnięciem celu, samoloty wzniosły się do pułapu około dwudziestu tysięcy stóp (ponad 6 000 m). Wznoszenie się było tak szybkie, że zmyliło radary obrony. Poza tym słońce zachodzące za samolotami oślepiało Irakijczyków obsługujących działka przeciwlotnicze. Samoloty następnie pikowały tak szybko jeden za drugim, że Irakijczycy zdołali tylko nieszkodliwie wystrzelić w niebo z kilku swych działek przeciwlotniczych, ale nie wystrzelono żadnej rakiety ziemia-powietrze i żaden samolot iracki nie ruszył w pogoń za napastnikami, którzy zawrócili i skierowali się z powrotem do Izraela, lecąc wyżej i obierając krótszą drogę, prowadzącą bezpośrednio nad Jordanią. W ten sposób marzenia Saddama Husajna o przekształceniu Iraku w potęgę nuklearną legły w gruzach.

Fabryka została zniszczona. Olbrzymia kopuła na budynku reaktora została zwalona z fundamentów, a silnie wzmocnione mury rozbite w gruzy. Dwa inne wielkie budynki o podstawowym znaczeniu dla fabryki zostały poważnie uszkodzone. Taśmy video nagrane przez pilotów izraelskich i pokazane później izraelskiej komisji parlamentarnej uchwyciły moment, gdy rdzeń reaktora został zniszczony, a jego części wpadły do basenu chłodzącego.

Wobec informacji wywiadowczej Mosadu, w myśl której reaktor miał zacząć działać 1 lipca, Begin planował pierwotnie uderzyć pod koniec kwietnia. Przesunął jednak akcję, gdy gazety podały, że były minister obrony, Ezer Weizman, powiedział przyjaciołom, że Begin "przygotowuje awanturniczą operację przedwyborczą".

Kiedy przywódca Partii Pracy, Simon Peres, przesłał Beginowi "osobistą" i "ściśle tajną" notatkę, w której skłaniał go do zrezygnowania z ataku, gdyż uważał, że informacje wywiadowcze Mosadu były "nierealistyczne" - zaniechano też kolejnego terminu wyznaczonego na 10 maja, siedem tygodni przed mającymi się odbyć 30 czerwca wyborami do parlamentu izraelskiego. Peres przepowiadał, że atak sprawi, iż Izrael będzie izolowany "jak drzewo na pustyni".

*

Dokładnie trzy godziny po starcie samoloty powróciły bezpiecznie do Izraela. Dwie godziny premier Menachem Begin czekał w swym mieszkaniu przy ulicy Smolenskina wraz z całym rządem na tę wiadomość.

Krótko przed siódmą wieczór gen. Rafael Eitan, szef armii izraelskiej, zawiadomił Begina, że operacja "Babilon" została wykonana (tak nazwano ostatni etap operacji) i wszyscy uczestnicy wrócili szczęśliwie.

Podobno Begin powiedział Baruch hashem, co po hebrajsku znaczy: chwała Bogu. Bezpośrednia reakcja Saddama Husajna nie została nigdy opublikowana.


V.Ostrovsky - Wyznania Szpiega. Z Tajemnic Izraelskiego Wywiadu
  • 2



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych