Napisano
17.05.2012 - 19:19

Popularny
Mieszkając we Wrocławiu człowiek nie ma zbyt wielu okazji do spędzania czasu nad wodą. Można wprawdzie jechać na jakieś „glinianki” – za mały byłem, żeby pamiętać gdzie dokładnie znajdowało się to miejsce. Pamiętam tylko, że szczerze go nie lubiłem. Wyglądało to, jakby całe miasto zrywało się do wyjazdu. Koc przy kocu, smród olejków do opalania. I osy. Osy pamiętam dlatego, że kiedyś jedna mnie dorwała – dziabnęła prosto w łokieć. Bolało, a ja byłem mały, więc darłem się wniebogłosy. Przyszedł jakiś facet i wysmarował mnie cebulą, przez co – prawdę mówiąc – wcale nie zrobiło mi się lepiej. Ale tym razem nie będzie o tym miejscu, bo i nic specjalnie nadzwyczajnego się tam nie działo.
Jako, że moi rodzice byli jakoś dziwnie nastawieni na wypoczynek nad wodą, w końcu „załatwili” sobie miejscówkę pod Lesznem, kiedy sprzedawane były takie obrzydliwe szeregowe, postkomunistyczne klity wypoczynkowe. Wiecie być może jak wyglądają takie ośrodki wczasowe?
Wszystko to położone w lesie, przy czym w okolicy domków dominowały drzewa iglaste, a dalej w „puszczę” – już liściaste.
Jedyna zaleta to jezioro, które było położone bardzo blisko domków. Ale ja nigdy nie przepadałem za jeziorami. Jeśli się moczyć, to tylko we własnej wannie.
Za to lubiłem kręcić się po lesie, dlatego też kiedy wszyscy szli nad jezioro – ja leciałem na spacer. A było co zwiedzać. Bliskość wody powodowała, że praktycznie nikt nie łaził do tego lasu. Pół kilometra od drogi, przy wąskiej, piaszczystej ścieżce – dosłownie zwisając nad nią – kłębiły się jeżyny.
Wielkie i dojrzałe. Maliny, jagody, nawet poziomki gdzieniegdzie. Cudo.
Miałem takie poczucie, że cały las ten należy do mnie. Tutaj warto wspomnieć o moim dość niecodziennym podejściu do natury. Mam do niej dość "wybiórczy" szacunek, a jeśli zwracam na nią szczególną uwagę, to tylko ze względu na innych ludzi.
Większość tych, którzy nie śmiecą w parku to osoby, które „fanatycznie” bronią drzewek i mrówek, bo o „naturę” trzeba dbać. Ja uważam, że naturze trzy tony petów wysypanych na polanę, deska sedesowa w malinach, czy nawet te straszliwe plastikowe torebki nijak nie zaszkodzą. Natura, w przeciwieństwie do nas, ma czas.
To ludziom przeszkadzają te śmieci i przez wzgląd na nich, oraz szacunek jaki do nich mam – nie śmiecę, nie niszczę.
Praktycznie każdego dnia pojawiałem się na spacerze w tym lesie, każdego dnia dochodząc dalej. Nie chodziło mi tylko o łażenie i aktywne spędzanie wypoczynku; chciałem pobyć sobie sam dla siebie. Posiedzieć przy tych malinach, na cieplutkim słoneczku. Porozkoszować się ciszą.
Wstyd przyznać, ale zdarzało mi się droczyć ze zwierzątkami. Wprawdzie w czasie, o którym piszę, byłem już po stadium przypalania mrówek szkłem powiększającym, ale potrafiłem „bawić” się z nimi w inny sposób, na przykład w blokowanie im drogi. Wiecie może jak to jest – idzie mrówka za mrówką, jak po ścieżce. Wystarczy zagrodzić im drogę malutkim patykiem, przez który przeszłyby bez problemu, ale nie… nie tak są „zaprogramowane”. Straciły szlak feromonów, więc czekają aż przyjdzie odpowiednia mrówka i wytoczy drogę obchodzącą przeszkodę.
Więc ja sprawdzałem, co się na przykład stanie, jeśli się usunie tą mrówkę. Po jakim czasie przyjdzie kolejna. Czy w ogóle przyjdzie? Jak one ją informują – choć tego nie miałem nawet jak sprawdzić.
Jaszczurki tam były, a ja cholernie lubiłem się nimi bawić jako dzieciak. Łapałem je sobie, oglądałem… do dziś mnie zachwyca jak miękka może być taka jaszczurka, która przecież wydaje się być twarda i łuskowata. Aż przyszedł czas na ostatni spacer…
I szedłem, coraz głębiej w las. Też musiałem przygotować rodziców na to, że długo mnie nie będzie – nie mieliśmy wtedy komórek. Nie mogli do mnie zadzwonić w dowolnym momencie, a ja nie mogłem sprawdzić swojej lokalizacji co szczególnie istotne w tym wypadku.
Szło się więc taką leśną, zarośniętą drogą, a las z każdym metrem robił się gęstszy. Były jakieś rozwidlenia, zapamiętywałem je, odwracałem się, żeby zobaczyć jak wygląda droga z drugiej strony; z perspektywy kogoś, kto już wraca.
Doszedłem do jakiejś kapliczki. Nie wiadomo skąd – w samym środku leśnego kompleksu, w tej nieskończonej, kipiącej zieloności – coś takiego. Tu już nawet nie było ścieżek, bo wszystko zarosło, zapomniane, a drogę, którą jeździły samochody leśników zostawiłem za sobą jakieś dwieście metrów wcześniej.
Zrobiło mi się bardzo nieprzyjemnie. Chłodno. Poczułem, że coś, albo ktoś mnie obserwuje. Zrozumiałem, że wszystkie zwierzęta, które do tej pory szczebiotały i szurały wokół… ucichły. Światło słońca przygasło. Takie to miejsce, czarna dziura, mroczna i paskudna. Ale nie dałem się „zastraszyć” samemu sobie. Przystanąłem na moment, żeby zobaczyć tą kapliczkę. Składała się w zasadzie z płotu, jakim chroni się mrowiska i krzyża z daszkiem wykonanego z jednego – na oko – kawałka drewna. W miejscu, gdzie krzyżowały się ramiona wyżłobiono sklepiony otwór, w którym stał zgaszony ogarek świeczki i jakieś stare zdjęcie niemożliwe do rozszyfrowania.
Poszedłem dalej licząc na to, że dobry nastrój mi wróci. Ścieżka była ledwo widoczna, porośnięta wysoką trawą, wąski skrawek piasku pozwalał jednak poruszać się w miarę szybko i sprawnie. Odszedłem może dwieście metrów, ale uczucie zagubienia nie mijało. Odwróciłem się, spojrzałem na tą kapliczkę. Ledwo było ją widać. Ale ta przytłaczająca cisza… delikatny szum liści i nic więcej. Żadnych ptaków, owadów, nic. Postanowiłem wracać i tak się złożyło, że okoliczności były mi przychylne. Nie chciałem wracać koło tej kapliczki, szczęśliwie (jak mi się wtedy wydawało) natrafiłem na odnogę prowadzącą w stronę z której przyszedłem.
Pokalkulowałem sobie w głowie gdzie jestem, gdzie powinienem iść. Było dla mnie oczywiste, że jeśli pójdę tak jak prowadzi ta ścieżka, to trafię do głównej drogi leśnej. Nigdy w życiu się nie zgubiłem, zawsze wiedziałem gdzie jestem, choćby to było tylko takie „mniej więcej tutaj”. Poszedłem więc tą odnogą dróżki. Po lewej stronie zostawiłem kapliczkę, ale nie oglądałem się na wszelki wypadek. Szedłem i czekałem, aż atmosfera „wróci do normy”. Droga była praktycznie prosta, a przynajmniej nie mogłem zauważyć, żeby zmieniała kierunek. Ale była też zbyt długa. Po kilku minutach szybkiego marszu pomyślałem, że coś jest jednak nie tak. Już powinienem znaleźć się przy głównej drodze.
Myślałem, czy nie zawrócić, ale zdecydowałem, że może warto byłoby pójść jeszcze odrobinę dalej. Wreszcie pojawiły się jakieś ślady zagospodarowania terenu – po prawej minąłem zagajnik złożony z drzewek przeznaczonych na świąteczną „rzeź”… Szedłem więc dalej, odprowadzany szelestem własnych kroków.
Widoczność miałem dość dużą i w związku z tym kiedy zobaczyłem obiekt na skraju pola widzenia, nie rozpoznałem go. Myślałem, że to może jakiś znak, albo drogowskaz. Ale kiedy podszedłem bliżej… kapliczka. Przede mną, po lewej stronie drogi stała kapliczka. Dokładnie taka sama… ta sama. Przeraziłem się, sam nie wiem czym bardziej – czy tym, że dzieje się coś dziwnego, czy tym, że po raz pierwszy w życiu zgubiłem drogę. Nie miałem innego wyjścia, musiałem podejść i zbadać zjawisko.
Przypominałem sobie jak szedłem. Najpierw była wąska ścieżka, która dochodziła pod kątem prostym do ścieżki „kapliczkowej”. Po lewej stronie, jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów stała ta kapliczka. Tam też poszedłem, minąłem krzyż, przeszedłem kilkaset metrów, ciężko powiedzieć ile dokładnie i skręciłem w lewo, a potem prosto, prosto... chyba, że wcale nie prosto.
Teraz jednak widziałem kapliczkę przed sobą, tak jakbym od razu poszedł w prawo na pierwszym rozstaju. To nie miało sensu. Pomyślałem, że to musiała być inna kapliczka.
Podszedłem bliżej, aby ją obejrzeć. Ogarek świecy, zdjęcie, monolit. Wszystkie szczegóły się zgadzały. I ta cisza. Mogłem usłyszeć odgłos własnego serca próbującego wyrwać mi się z piersi. Zatoczyłem jakieś dziwne koło. Pocieszające było to, że chociaż mogłem wrócić tą samą drogą, którą przyszedłem. Mógłbym, gdybym potrafił ją znaleźć.
Wróciłem kawałek, szukając tego skrzyżowania dwóch ścieżek. 20 kroków, 30 kroków, 40 i 50. Nic. Żadnego przejścia.
W tym momencie byłem już na skraju przerażenia. Z jednej strony wiedziałem, że nic się nie dzieje. Ot, odrobinę się zgubiłem. Z drugiej – ta paraliżująca cisza, ciemność… zbliżał się wieczór, choć wciąż było jasno. Czas – miałem wrażenie – pędził jak szalony. Tego jednak nie mogłem wiedzieć, bo nie nosiłem zegarka. W takich chwilach zdajemy sobie sprawę z tego, że możemy liczyć jedynie na siebie samych. Łaziłem w kółko, coraz bardziej otumaniony, walcząc z coraz silniejszym przygnębieniem i frustracją, próbując znaleźć tą cholerną ścieżkę, którą przyszedłem.
Niczego już nie byłem pewien. I wtedy zauważyłem coś pomiędzy krzakami… jakiś kamień. Nie miałem nic do stracenia, więc wszedłem, mimo że nie prowadziła tam żadna droga i przystanąłem… kamień, pokryty mchem. Z jakimś napisem.
Nie pamiętam imienia i nazwiska, ale napis wyraźnie mówił, że to grób leśnika (bo i napis zaczynał się od: „Tu spoczywa”). Facet umarł w koło 1950 roku… leśnik. I coś mnie tknęło… wróciłem do ścieżki z kapliczką, do tego zdjęcia. Było wyblakłe ponad wszelkie rozpoznanie, ale miałem wrażenie, że widzę sylwetkę człowieka.
Nie wiedziałem dlaczego, ale zrobiło mi się lżej. Uspokoiłem się. Ciągle byłem niby zgubiony i wciąż nie mogłem znaleźć drogi, ale moje myśli poszły w innym kierunku. Zacząłem sobie myśleć o tym facecie, który niewątpliwie tak bardzo kochał swoją pracę, że aż postanowił się w niej pogrzebać. Jak bardzo kolidowało to z moim oglądem na przyrodę, nie muszę podkreślać. Miałem taką refleksję nawet, że ja bym z tej przyrody brał, czerpał, bawił się nią; on przyrodą był, jej częścią…
Uspokojony już nieco wróciłem znowu w okolice tego grobu, po ścieżce i nagle zauważyłem przejście. Tuż koło kamienia. Ścieżka, którą musiałem tutaj dojść.
Nie czekałem dłużej, tylko szybkim krokiem wróciłem do ośrodka, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Starałem się do tych wydarzeń nie wracać myślami. Zgubiłem się po prostu, spanikowałem, nie zobaczyłem ważnej ścieżki, bo tak byłem skoncentrowany na własnym lęku. Dopiero niedawne wydarzenia sprawiły, że zacząłem przypominać sobie tamten spacer i wyciągać inne wnioski…