Napisano
12.05.2012 - 13:41

Popularny
Do pewnego momentu życia wszystkie wakacje spędzaliśmy u rodziny na wsi. U bardzo, rzekłbym, odległej rodziny; nie mówię tak jednakże powodowany głębokim uprzedzeniem do mieszkańców "dzikich" części kraju… ta rodzina naprawdę była nam odległa.
Swego czasu, zmuszony okolicznościami, miałem okazję czytać „Chłopów” Reymonta. Nie zrobili na mnie wielkiego wrażenia… więcej nawet. Obok „Krzyżaków” była to dla mnie druga najnudniejsza powieść, jaką kiedykolwiek czytałem. I choć Reymonta jako pisarza szanuję i podziwiam nawet w pewien sposób, ten jego ciężki styl, „Chłopi” byli dla mnie książką przeraźliwie mało odkrywczą.
To też świadczy o kunszcie artysty. Reymont odmalował wieś taką, jaką ona była, a jaką gdzieniegdzie została do czasów mojego dzieciństwa. Koń w pewnym momencie został zastąpiony traktorem, ale mentalność, obyczaje; niezmienne.
Żyła więc ta moja daleka rodzina, i żyje nadal, gdzieś na Pomorzu. Podałbym nazwę miejscowości, ale już im nie będę robić wiochy. Ciotka – jak ją nazywaliśmy, choć z ciotką nie miała nic wspólnego – baba na schwał. Większa niż „wujek” dwa razy, biodra jak dwudrzwiowa szafa. Jeśli wąs miała, to goliła, ale przedramiona jak pieńki pokrywał gęsty las włosów. Kobieta z rodzaju tych, które na myśl o Pudzianie uśmiechają się szyderczo.
Baba wielka i stanowcza.
„Wujek” z kolei - typ wycieńczony pracą w polu, wysuszony słońcem. Mały, żylasty facet o niepełnym uśmiechu. Dochowali się gromadki dzieciaków, widać było dobitnie, że macica ciotki nie miała kiedy wypocząć i chyba też nie potrzebowała. Siódemka, sześciu facetów, jedna dziewczynka. Dalej się już nie starali, może i słusznie sądząc po ostatnich „wynikach”.
I dom… pamiętam ten dom. Własnymi rękami go budowali, cegła po cegle. W głowie mi się to wtedy nie mieściło. Jakże to tak? Samemu dom budować? Herosi, tytani pracy.
Ich życie kręciło się wokół roli. Jak w wojsku, każdy miał swoje zadanie – w dodatku jeszcze dostosowane do wieku i możliwości. Zaczynało się śniadaniem, w dość obszernej jadalni obwieszonej sakralnymi malunkami pośledniej jakości. Otoczyli się tymi dewocjonaliami jak jakimś bastionem, utopieni w morzu zabobonu. Pamiętam, że siedziałem naprzeciwko wielkiego malunku z Jezusem "strzelającym różnokolorowymi laserami z onażonego serca". Jako, że już wtedy byłem ateistą, choć być może nie zdawałem sobie z tego sprawy, raziły mnie te wszystkie sakralne obiekty, te wody święcone w plastikowych Maryjach, te krzyże nad każdymi drzwiami... Przymus modlitwy, to pamiętam. Trzeba było w pokorze pokłonić się i – niemal tłukąc czołem o blat stołu – zmawiać zdrowaśki. Wszystko robili sami.
Chleb piekli sami, jajka – co oczywiste – zbierali sami, krowy sami doili. Sami robili śmietanę i ta właśnie była głównym składnikiem śniadań mojego równolatka. Brał chłopak głęboki talerz, nalewał śmietany po brzegi i urwaną pajdą chleba ją wyjadał. Dzień w dzień. Rok w rok.
Mięso od okazji, szczęśliwie nie byliśmy zdani tylko na ich kuchnię.
I swego rodzaju wyuczone bestialstwo. Mieli koty – koty zachorowały na nosówkę, więc te koty zatłukli i zdarli z nich futerko. Nic się nie mogło zmarnować. Mieli króliki, więc królicze łapki odcinali na szczęście. Coś w tym było dziwacznego.
I ten dom. Skrzypiący, zakurzony… prastary można by rzec, choć wcale nie taki leciwy. Największą grozę budziła we mnie łazienka, mała klita ze stalową wanną na czterech nóżkach. Wyobrażałem sobie jakież to nabrzmiałe plugastwo musi siedzieć przyssane do spodu tej wanny, jak do brzucha martwej krowy. Przy suficie roiło się od pająków. Było też lustro z taką szklaną półeczką, samo w sobie dość odpychające, ukruszone, brudne, pokryte smugami – sama zaś półka nie odbiegała standardem od reszty pomieszczenia.
Ale przynajmniej mieli dużo przestrzeni. Oni wszyscy spali na górnym piętrze, trzeba było wejść po skrzypiących schodach, stanąć oko w oko z Maryją na obrazie i… w sumie nigdy nie poszedłem dalej. Była piwnica, co oczywiste… do piwnicy wrócimy innym razem. Salon. Tak, salon to było coś. Taki mały pokój z telewizorem włączanym czasami od niechcenia. Mieli też „komputer”, co oznaczało po prostu, że dali się nabić w butelkę. W 95 roku kupili „cud techniki” z lat najwyżej osiemdziesiątych, jakąś podróbę.
Nieważne. My z braćmi spaliśmy w innym pokoju. W dużym, w którym stał wielki, okrągły stół z litego drewna. Aż dziw mnie brał, że go nie używali. Pamiętam, że całe pomieszczenie było obszerne, umieszczone na rogu budynku, więc miało okna na dwóch ścianach – mnóstwo tych okien, tak mi się wtedy wydawało. Z jednej strony wychodziły na „sad”, gdzie wśród zapuszczonych trawników rosły jabłonki, śliwy i grusze. Z drugiej – widok na szambo, kawał rozklekotanego płotu i ścieżynkę do lasu.
Była tam jedna rozkładana kanapa, na której spali moi bracia. Mi w udziale przypadło posłanie na które składały się dwa zestawione ze sobą fotele. Nie powiem, żeby był to najwygodniejszy sposób na spanie, ale innego nie było. Do tego dawali nam puchowe pierzyny i wielkie, nieporęczne poduchy – nie mieli nic innego. Mimo otwartych okien w pokoju zawsze panował zaduch. Nie można było ich pozamykać, bo byśmy się pogotowali. Nie można było się odkryć, bo by nas zżarły komary.
Wyjściem było zdjęcie poszewki z tej puchowej kołdry… ale powiem szczerze, że nie czułem się pewnie przykryty tylko kawałkiem materiału. Nie podobał mi się ten pokój. Nie przywykłem do mieszkania w takim „starym” budownictwie… bracia, małe gnojki, zasypiali szybko. Wystarczyło, żeby przyłożyli głowy do poduszek, a po kilku minutach rozlegało się chrapanie. A ja leżałem, wierciłem się. Przeszkadzało mi tysiąc rzeczy.
Po pierwsze – zawsze miałem trudności z zasypianiem. Nie potrafię tak po prostu się położyć i zasnąć. Wierciłem się, szukałem właściwej pozycji, potem wstawałem, żeby zsunąć ponownie te fotele, kiedy przerwa między nimi robiła się zbyt duża. Dom skrzypiał. Słyszałem wyraźnie, jak trzeszczą nogi łóżek w sypialni nad nami. Starczyło, żeby ten kto tam spał przewrócił się na drugi bok, a już się wybudzałem.
Za oknem słychać było najróżniejsze odgłosy – przez żaby, obijające się o okna ćmy, po tupiące koty. Nakrywałem głowę kołdrą. Przeszkadzało mi wszystko to, co słyszałem, ale również i to, co sam sobie wyobrażałem.
Zwłaszcza ten stół przyciągał moją uwagę. W mroku niekiedy wydawało mi się, że coś na tym stole leży, jakiś podłużny kształt. Pamiętam, jak jednej nocy podniosłem się, żeby raz na zawsze rozprawić się z tym przywidzeniem. Kształt nie znikł.
Był też smród. Nie śmierdziało zawsze, tylko w niektórych momentach, przez kilka minut najwyżej i był to inny zapach niż ten ciągnący się od pól. Nie miałem pojęcia z tym można to było połączyć. Myślałem, że być może to zawiewa tak od szamba, ale bywałem przy tym szambie i nigdy nic nie śmierdziało nawet kiedy człowiek stał tuż nad nim. Miałem wrażenie, że pokój wypełnia się ostrym smrodem zgnilizny. Noce bywały paskudne w tym domu…
Rodzinka czasami opowiadała o jakimś dziadku (tzn. ojcu "wujka"), który bardzo by chciał nas poznać podobno. Taka historia… mój dziadek osobisty, który był z nimi spokrewniony w jakiś sposób – daleki kuzyn, czy kto tam jeszcze – jako jedyny miał wyższe wykształcenie. W latach trzydziestych studiował sobie we Francji, a kiedy zaczęła się wojna, wrócił do Polski żeby – jak to się mówiło – walczyć za ojczyznę. Dumni z niego byli. Kontaktował się z nimi, ale w pewnym momencie listy przestały przychodzić. Myśleli, że zginął. Dziadek, którego wspominali, już go więcej nie zobaczył, ale nie zapomniał i nadał swojemu synowi – temu „wujkowi” – imię na cześć pseudonimu operacyjnego mojego dziadka.
W 57 mój dziadek wrócił z obozu na Syberii i skontaktował się z tą rodziną. Jakby zobaczyli ducha. Nie znali się ci ludzie, ale radość była podobno wielka. Tak też „przenieśli” sympatię, jaką ich zmarły ojciec czuł do swojego kuzyna na nas.
Ten pokój był właśnie pokojem, w którym mieszkał owy „dziadek”. Tam spał, spędzał wolne chwile. I tam umarł. Jak się okazało – tam również spędził kilka dni po swojej śmierci.
Załatwienie formalności pogrzebowych trwało dość długo, więc trzeba było zrobić coś z ciałem. Rodzina położyła je na stole – tym samym stole, który mogłem nocami „podziwiać”. Załatwili to tak, jak to się robiło u nich od lat. Kiedy dziadek zaczął puchnąć, wezbrany gazami, związali go łańcuchem – w końcu, po trzech dniach poszedł do ziemi, a pokój wypadł z użycia. Wpierw dlatego, że smród był nie do zniesienia, wżarł się w ściany, w klepki podłogowe. Otwarte okna nie pomogły, ale po latach, po odremontowaniu pokoju smród się ulotnił.
Później… sam nie wiem. Prawdopodobnie przez zabobony. Ale my byliśmy „miastowi”, nie wierzyliśmy w te rzeczy i skorośmy nie wiedzieli o tym dziadku, rodzinka uznała, że można nas tam położyć.
Szczęśliwie tego lato, w którym usłyszałem tą historię, było ostatnim jakie tam spędziliśmy. W sumie zastanawiałem się nad tym, czy te moje przywidzenia bądź cała historia nie była wyssana z palca. Ale ja nigdy nie mówiłem nikomu o tym czego się obawiałem; i tak już byłem mięczakiem wśród tych chłopaków. Nie trzeba mi było ośmieszać się jeszcze bardziej. „Wujostwo” przerażało mnie bardziej, niż te nocne zjawy, a rodzicom od dawna już nie zwierzałem się z niczego.
Myślałem też o tym, czy mogłem wcześniej usłyszeć tą historię, albo nawet ją „wydedukować”; może nie z trupem na stole, ale chociaż z tym do kogo należał ten pokój. Patrząc z perspektywy czasu wydaje mi się to skrajnie nieprawdopodobne.