Napisano
02.05.2012 - 23:44

Popularny
Jest coś zabawnego w tym jak człowiek dorasta. Kiedy tak spojrzy się wstecz – będąc już dorosłym – ten młody człowiek, którym kiedyś był każdy z nas, nie istnieje. Zniknął. Ciężko nawet powiedzieć kiedy. Chodził sobie po świecie, doświadczał różnych, najróżniejszych rzeczy. Coś sobie myślał, miał przygody, pragnienia, zachcianki. Czegoś mu brakowało, coś go smuciło. A teraz nie zostało z tego nic, prócz wyrytej w nieświadomości ścieżki.
Ci ludzie, z którymi chodziłem do pierwszej i drugiej klasy – czarna plama. Pamiętam kilka osób, ale co z resztą? Twarze i nazwiska przepadły, nie da się do tego wrócić. Tak samo to wszystko, co wtedy robiłem, czego chciałem. To już nie istnieje i osoba, która doświadczała tamtego świata również przestała istnieć. Ale mimo wszystko coś zostało.
Kiedy miałem koło sześciu lat, mieszkaliśmy z rodzicami w ciasnej, zarobaczonej klicie przy ulicy Grabiszyńskiej we Wrocławiu. Dosłownie kilkaset metrów od naszego bloku znajdował się, i wciąż tam jest jeśli wierzyć satelitom, park. I cmentarz. Wielka, rzekłbym plugawa w pewien sposób, nekropolia. Taki cmentarz wielkomiejski typu trup przy trupie, byle upchnąć jak najwięcej ciał, byle zgarnąć jak najwięcej kasy. Wszędzie tandeta, sztuczne kwiatki, plastikowe znicze, udawane zawodzenia i wyszorowane na błysk płyty wylane z tworzywa kamieniopodobnego.
Cmentarz tego typu traci wszelką uroczystość, zamiast niej wpełza tani blichtr. Babki polerują groby mężów specjalnymi pastami licząc na to, że błysk oślepi właścicieli sąsiednich działek. Chcą żeby wyglądało, że lepiej dbają o swoich zmarłych, niż wszyscy sąsiedzi, a już na pewno reszta rodziny. I nie ma już w tym cmentarzu śladów pamięci, tylko wypolerowana duma, lepszość, bardziejszość w pielęgnacji.
Mimo tego bałem się grabiszyńskiego cmentarza jak cholera… nie widziałem go z okien, ale wiedziałem przecież, że ten cmentarz tam był, kilkaset metrów od mojego domu. Do tego doszły opowieści mojego ojca, którymi raczył mnie do snu. Zadawałem sobie różne pytania, choćby takie jak „jaki zasięg mogą mieć upiory”? „Czy trafią tu do mnie”? Z tego wszystkiego zrodził się we mnie dziwny rodzaj fascynacji, bo z jednej strony bałem się, a z drugiej posiadłem imperatyw zgłębiania tego tematu. Dość wcześnie nauczyłem się czytać – zasługa mojej matki. Pierwszą powieść przeczytałem samodzielnie mając pięć lat.
Siłą rzeczy potrafiłem też pisać. Założyłem więc zeszyt. Całe sto dwadzieścia stron zapisałem „historiami” o duchach. Stworzyłem coś w rodzaju encyklopedii opatrzonej obrazkami, skoncentrowanej wokół informacji dotyczących możliwości pokonania stworów… wszystko to praktycznie wyssane z palca. Teraz myślę, że to był po prostu mój sposób na uspokojenie się, na dostarczenie sobie odpowiedzi, dodanie otuchy.
Naprzeciwko cmentarza jest park, który też budził we mnie pewnego rodzaju niepokój. Składa się on z kilku części (oficjalnie wydzielone są dwie, ja rozróżniłem pięć, choć nie będę ich teraz wszystkich opisywał) – dla mnie następowały one po sobie w konkretnej kolejności, jeśli można tak powiedzieć, bo zawsze odwiedzałem go według utartego schematu. Wejście było przy skrzyżowaniu Grabiszyńskiej z aleją Hallera. Stała tam taka paskudna rzeźba, biała bryła nie wiedzieć co sobą reprezentująca.
Tu też zaczynała się pierwsza część parku, którą na własne potrzeby nazywałem „polaną rzeźb”. Drzew nie było tam zbyt wiele, były za to kamienne bryły, które miały ten park „upiększyć”. Pamiętam, że bawiłem się na nich. To był ten spokojny kawałek; kiedy całe miasto parowało gorącem, ludzie przychodzili tam, aby zażyć spaceru. Kręcili się sennie po alejkach, dzieciaki latały po krzakach… a kawałek dalej – dokładnie na wysokości bramy cmentarza stojącego po przeciwnej stronie ulicy – zaczynał się inny park. Mimo, że nie istniało nic, co wyraźnie by ten park rozdzielało na dwie części.
Pamiętam do dziś wrażenie, jakie mi wtedy towarzyszyło. Jakbym wchodził za zasłonę mroku. Drzewa pokrywał bluszcz – co widać nawet dzisiaj na zdjęciach. Ciemnozielone pnącza, nie było trawy, tylko ten bluszcz wił się po ziemi. Listowie gęste, nieprzepuszczające światła. I długa aleja pod sklepieniem z liści.
Były też nagrobki. Przy wejściu do „drugiej części” parku znajdował się rząd kilku grobów w których pochowano małe dzieci. To o tyle zrozumiałe, że park ten był kiedyś cmentarzem, który po wojnie zlikwidowano.
Praktycznie nikt nie chodził tą drogą. Ja – kiedy szedłem tam z ojcem, nie mogłem łazić gdzie chciałem, tylko ładnie za rączkę. Ale jak podrosłem, miałem może osiem lat, to chodziłem tam sam. Czasami musiałem kłamać, że idę z kolegami, a tak naprawdę szedłem do parku. Strasznie mnie ciągnęło do tego miejsca. Chciałem przeczytać te napisy, zrozumieć co się stało tym dzieciom, dlaczego umarły. Gdybym wtedy miał Internet, to nie byłoby problemu. Usiadłbym i po pięciu minutach miałbym odpowiedź. Ale nie było takiej możliwości, więc musiałem zadowolić się strzępami informacji. Mój ojciec wiedział tylko tyle, że był tam cmentarz.
Nie jestem w stanie powiedzieć jak często tam chodziłem. Możliwe, że byłem tam tylko kilka razy. Ale lubiłem to. Miałem wrażenie totalnego odseparowania od świata, otoczony szumem liści, w takim zakątku spokoju. Groby były małe, pokryte mchem, odrapane. Niektóre napisy na nich całkowicie nieczytelne.
Dochodzę do wniosku, że chyba zawsze traktowałem śmierć jako coś silniej związanego z życiem, niż z niebytem, czy jakąkolwiek formą pozagrobowej egzystencji. Nawet jako to dziecko siedziałem i myślałem nie o trupach, które tam pochowano, a o ich życiu właśnie. Kim mogli się stać, gdyby nie zmarli w dzieciństwie? Myślałem o ich rodzinach. Kim byli ci ludzie, co się z nimi stało. Co czuli? Zastanawiała mnie również obecność zniczy. Ktoś najwyraźniej musiał tam przychodzić i palić świeczki.
Któregoś razu zostałem do późnego popołudnia. Cienie się wydłużyły, zrobiło się chłodno. Ni potrafiłem zdecydować – zostać, czy iść? Jakbym na coś czekał. Wtedy też usłyszałem chrzęst kroków na alejce. Ktoś się zbliżał. W pierwszym odruchu wpadłem w panikę. Co sobie pomyśli ta osoba? Że coś tu kombinuję, może dewastuję. Takie miałem pojęcie o tym co dorośli myślą na temat dzieci – dziecko mogło co najwyżej coś psuć. Zdążyłem tylko wstać, zamrzeć w pół ruchu i stanąłem oko w oko z zasuszoną staruszką. Nie zwróciła na mnie uwagi.
Patrzyłem chwilę w bezruchu, a ona się do mnie zbliżała. Wyglądała, jakby miała na mnie wpaść, więc ostrożnie zszedłem jej z drogi. Wyjęła z siatki świeczkę, trzęsącą się dłonią wsadziła ją do jednego ze zniczy i zaczęła zapasy z pudełkiem zapałek. Nie wiem co mnie wtedy naszło, ale jej pomogłem. Ja pozapalałem wszystkie te świeczki, a ona w międzyczasie odpowiedziała na moje pytanie.
Powiedziała, że jeden z tych grobów należał do siostry jej przyjaciółki. Dziecko zmarło z powodu gorączki. Krótko po tym umarła również przyjaciółka mojej rozmówczyni. Jedna wojna się skończyła, druga zaczęła. Babka musiała zwiewać z Wrocławia – nie opisała mi tego jakoś szczególnie dokładnie. Po wojnie jednak wróciła. A skoro już wróciła, przypomniała sobie o dzieciństwie. Grób został, więc postanowiła od czasu do czasu go odwiedzać. Sama nie miała nigdy żadnej rodziny.
Rok później wyprowadziliśmy się z tej okolicy. Moi rodzice kupili mieszkanie na Gądowie, przez jakiś czas mieszkałem też u swojej babki – drugiej, od strony matki. Potem jeszcze jedna przeprowadzka, więc w naturalny sposób przestałem odwiedzać tamto miejsce, jednak nie zapomniałem i miałem okazję być tam jeszcze dwa razy. Pierwszy raz kiedy chodziłem do liceum.
Nie podobało mi się to liceum. Tuż po nowym roku postanowiłem, że „przedłużę” sobie ferie i przez cały tydzień łaziłem po różnych miejscach, po starych śmieciach, jak to się mówi. W czwartek miałem niby zajęcia do osiemnastej, więc musiałem zorganizować sobie dłuższy dzień. Skorzystałem z okazji i poszedłem do Parku Grabiszyńskiego.
Wtedy zobaczyłem coś, czego wcześniej doświadczyć nie mogłem, bo i nigdy nie znalazłem się tam po zmroku. Nie było w tym parku nawet jednej latarni. Całe szczęście śnieg odbijał trochę światła, więc nie było kompletnie czarno. Spodziewałem się, że po prostu wejdę tam, zobaczę te groby – czy ta stara kobieta jeszcze żyje. Czy jeszcze nosi znicze.
I wszedłem w ten mrok. Minąłem paskudną, białą rzeźbę, podeszwy zaskrzypiały na śniegu. A dalej było już tylko ciemniej. Przy wejściu jeszcze świeciły jakieś latarnie uliczne, ale między drzewami panował całkowity niemal mrok. Za krzakami ruch samochodowy, tramwaj numer pięć zgrzytał po szynach… a w parku tylko odgłos moich kroków.
Bałem się, ale poszedłem dalej. Doszedłem aż do przejścia z jednej części parku do drugiej. Wydawało mi się, że mimo wszechogarniającego mroku ta druga strona była czarniejsza. Wycofałem się wtedy. Spojrzałem na zegarek, uznałem, że już dość spacerów i czas wracać do domu.
Ale byłem tam jeszcze raz, kilka lat temu. To jest w ogóle temat na inną historię – zostałem „oddelegowany” jako jedyna osoba w mojej rodzinie, która może sobie pozwolić na wycieczkę do Wrocławia i nadzorowanie przeniesienia ciała mojego dziadka od strony matki. Przyjechałem do Wrocławia nocnym pociągiem – wyjechałem po północy, na miejscu byłem o piątej z tego co pamiętam. Ekshumacja umówiona była na ósmą, więc miałem całe trzy godziny.
Była jesień, deszczowo, mokro. Cała ta wilgoć skroplona na ulicach zdawała się wyciągać z miasta brud; wszystko lśniło, każdy chodnik, każdy centymetr asfaltu. Postanowiłem, że przejdę się od dworca głównego na Grabiszynek – bo tam też był pochowany mój dziadek. Droga zleciała szybciej, niż myślałem. Szedłem tylko z grubsza przypominając sobie ulice, nie byłem we Wrocławiu od dobrych kilku lat. Nie zabłądziłem ani razu i dotarłem na miejsce.
Spojrzałem na zegarek… dwie godziny. Cholerne dwie godziny. Kupiłem sobie kanapkę na pobliskiej stacji benzynowej, zjadłem ją siedząc na przystanku tramwajowym przed bramą cmentarza. I w końcu zdecydowałem, że jestem osobą dorosłą, sporym facetem, który raczej nie powinien bać się ciemnych parków.
Poszedłem więc tą samą drogą, którą zawsze przemierzałem ten park. Od białej rzeźby, przez polanę kamieni, aż do paskudnego, ziejącego czernią przejścia. Niby świeciły jakieś światła, księżyc, ale było praktycznie całkiem ciemno. Stopy ślizgały się na mokrych liściach. Nie pamiętałem też dokładnie gdzie były te groby i mimo wszystko zaczęło mnie ogarniać uczucie strachu.
W końcu, kiedy już miałem zawrócić, zauważyłem coś… jakieś światełka. Były bardzo nietypowe, niewyraźne… o niemal błękitnej barwie.
W pierwszym odruchu wyobraziłem sobie, że to ta kobieta jednak jeszcze żyła (co wydawało się mocno nieprawdopodobne, bo kiedy spotkałem ją ponad dekadę wcześniej miała już koło dziewięćdziesięciu lat) i musiała zapalić znicze – podszedłem bliżej, w poświacie księżyca dostrzegłem wyraźnie ciemne kontury nagrobków. Podszedłem jeszcze bliżej i rząd niby świec nagle zgasł, rozproszył się. Widziałem wyraźnie refleksy światła na mokrych liściach. Byłem niemal pewny, że to tylko odbite światło księżyca, docierające do mnie pod dziwnym kątem.
Podszedłem bliżej, do samych grobów. Leżały tam znicze, ale wyglądały na od lat nieużywane. Wypełniły się piaskiem, drobinami ziemi, liśćmi. I jedno było pewne. Z tej perspektywy nie widziałem żadnych refleksów, jakbym nie przekrzywiał głowy, kucał, starał się złapać odpowiedni kąt.
Zaintrygowało mnie to. Cofnąłem się do tego miejsca, z którego zdawało mi się, że przyszedłem. Żadnych refleksów. Pochodziłem więc w kółko, coraz bardziej niespokojny patrząc na cmentarzyk z różnych stron. To było niesamowicie dziwne uczucie, zaczynałem już nawet wątpić, że cokolwiek widziałem, a jednak coś nie pozwalało mi całkowicie odrzucić myśli o tych światełkach. W końcu miałem dosyć. Szum liści, odgłos kapiących kropel, mój ośrodek strachu zaczynał być przeładowany. Można powiedzieć, że strach jednak przeważył ciekawość.
I głupie to, bo z jednej strony przecież wiedziałem, że nie było się czego obawiać. A z drugiej coś kazało jednak się oddalić…
Nie wiem, czy szliście kiedyś ulicą w środku nocy? Jest cicho, nie jeżdżą żadne samochody, nie ujadają żadne psy. Tylko te wasze kroki słychać. Ale jak przysłuchacie się mocniej, to z tyłu słychać jeszcze inne kroki, rozbrzmiewające tuż po waszych. Słyszałem to wtedy, kiedy odchodziłem. Przeszedłem może dwadzieścia metrów – musiałem się odwrócić. Tuż za moim szuraniem słychać było inne szuranie, zatrzymałem się więc i spojrzałem za siebie. Nie widziałem już konturów grobów, tylko czarną pustkę. I trzy refleksy, niebieskie – migotliwe. Stanąłem jak wryty. Było ich więcej poprzednim razem. Zacząłem myśleć – przypominać sobie. Czy to możliwe, że widziałem je z tak daleka? Nie ruszałem się, nie zmieniałem pozycji, tylko patrzyłem.
Nagle pojawił się czwarty ognik. I piąty. Na dalsze nie czekałem.
Zdaje się, że w życiu nie szedłem tak szybko, jak tamtego poranka. Tak nastrojony emocjonalnie poszedłem czekać aż dozorca otworzy cmentarz, aby „asystować” w ekshumacji mojego dziadka. Ale to już temat na zupełnie inną historię.