Napisano
01.05.2012 - 21:09

Wartościowy Post
Jako dzieciak byłem "nękany" przez mojego ojca setkami opowieści niesamowitych. Podobno nie chciałem iść spać, póki nie opowiedział mi jakiejś strasznej historii. Później zauważyłem, że cała moja rodzina od strony ojca jest nieco "porąbana" jeśli chodzi o tego typu historie - każdy facet miał coś do powiedzenia, każdy miał przynajmniej jedną opowieść godną powtórzenia.
Ja osobiście mam takich opowieści kilka i do tej pory zrzucałem je na karb tego dziecięcego przyzwyczajenia... ojciec mnie straszył opowieściami, jak już wspomniałem. Przez okres wczesnego dzieciństwa, tak do szóstego roku życia - wierzyłem praktycznie we wszystko. W potwory morskie (których szczególnie się bałem), w duchy, straszydła... potem przestałem. Ale opowieści dalej lubiłem i dalej słuchałem ich z ciekawością - odkąd pamiętam, nigdy nie miałem "normalnego" snu. (To tak na marginesie, jako ciekawostka - na bazie miejsc, które znam ze wczesnego dzieciństwa moja nieświadomośc stworzyła sobie miasto, w którym rozgrywa się akcja większości z tych snów. A mieszkałem w ciekawej okolicy, o której będę opowiadał w kolejnych postach). Można przecież lubić, bądź nawet uwielbiać historie niesamowite, horrory i te sprawy, jednocześnie pozostając sceptykiem.
ak więc nie wierzyłem i raczej dalej nie wierzę, choć ostatnio pojawił się w moim życiu powód do przemyślenia pewnych zdarzeń. W życiu znalazłem się w kilku dziwnych sytuacjach, ale te sytuacje można równie dobrze wytłumaczyć zaszepionym mi w dzieciństwie drogowskazem, ukierunkowaną w odpowiedni sposób wyobraźnią, która może dodawać elementy do tego, co naprawdę widać i co naprawdę się działo - tak czy inaczej, zacząłem intensywniej o tych zdarzeniach myśleć.
I tu rozpoczyna się historia właściwa...
Nie miałem normalnej rodziny. Każdemu członkowi można było przypisać jakieś zaburzenie; każdy w którymś zachowaniu był dysfunkcyjny. Te dysfunkcje nakładały się na siebie, tworząc dziwaczny kalejdoskop wzajemnych zależności. Weźmy moją babcię na przykład, tą ze strony ojca. Mówiliśmy na nią z braćmi "Gruba Babcia", którego to przydomka nie trzeba specjalnie objaśniać. Jak na babcię była dosić młoda, umarła mając koło sześćdziesięciu lat. Jej dysfunkcja krążyła wokół nadopiekuńczości, niekiedy nawet destrukcyjnej, i nieumiejętności opanowania emocji. Ona się nie złościła - od razu wpadała w furię. Ojciec opowiadał jak któregoś razu wytłukła pięścią wgłębienie w pralce - zdenerwowała się na coś i stała w tej łazience, grzmocąc zaciśniętą dłonią w pokrywę. Krzyczała i tłukła dopóki, dopóty nie zrobiła sobie krzywdy.
No i ta nadopiekuńczość. Kiedyś na przykład mój ojciec wystraszył się psów sąsiada, które szczekały i skorzystawszy z otwartej furtki, wybiegły na ulicę. Babka pozbyła się ich za pomocą jakiejś trucizny, a że pracowała w aptece - nie miała z jej skombinowaniem szczególnego problemu. Kiedy ojciec się wyprowadził (a moja matka szczerze jej nie lubiła), nie mogła mieć już na niego tak dużego wpływu, więc przerzuciła tą swoją nadopiekuńczość na inne dziedziny. Próbowała mojemu ojcu dawać pieniądze, których on brać nie chciał; w końcu zrozumiała, że straciła swojego syna bezpowrotnie.
Lubiła gotować. A ja lubiłem jeść. Tym mnie kupiła, można powiedzieć. Jej dom pachniał pączkami, pieczenią... robiła najwspanialsze pierogi ruskie, jakie człowiek może sobie wyobrazić. Do dziś nie doszedłem do końca jak je robiła, choć niebezpiecznie zbliżyłem się do idealnego przepisu. Zawsze kiedy do niej szedłem, miała gotowy obiad. Nawet wtedy, kiedy nie wiedziała, czy przyjdę. Moja matka doprowadziła do tego, że kontakt między nami zaczął się urywać - panie nie potrafiły się dogadać, wrzeszczały, spierały przy każdej okazji - matka zabraniała mi Grubą Babcię odwiedzać. Siłą rzeczy babka nie wiedziała kiedy u niej będę. Ja też nie wiedziałem... ale obiad zawsze był. Musiała go gotować codziennie, licząc na to, że może jednak przyjdę. Gotowała go nawet, kiedy zachorowała na raka - przerzuty na płuca.
Kiedy byliśmy z rodziną na wakacjach, Gruba Babcia zmarła. To był 1995 rok. Ledwo żeśmy dojechali na miejsce, trzeba było wracać do Wrocławia. Najpierw byłem zły, potem zrobiło mi się smutno. Ojciec musiał się zająć jej pogrzebem, mieszkaniem... nie było potrzebne, ani jakoś świetnie położone (przy ulicy Kłodnickiej we Wrocławiu, taki brzydki blok naprzeciwko szkoły - swoją drogą żałuję, że nie ma starych zdjęć satelitarnych; dziś można zobaczyć tą okolicę, ale bardzo się zmieniła. Kiedyś nie było tam ani szerokiej drogi, ani nawet ten wiadukt, który znajduje się jakiś kilometr na południowy zachód nie był zbudowany. Dzieciaki wołały na to miejsce Złamaniec - od złamanego mostu; i swoją drogą mam o tym miejscu historię, którą przytoczę innym razem. Miejsce praktycznie całkowicie straciło swój dawny klimat...).
Matka nie chciała mieć ze spadkiem po Grubej Babci nic wspólnego, więc ojciec musiał się tym zająć sam. Musiał posprzątać całe to mieszkanie przed sprzedażą, opróżnić szafy, powyrzucać śmieci. A ja, w ramach przypływu nostalgii - czy z tego smutku, który nie jest właściwym mi stanem po śmierci kogoś bliskiego - chciałem iść z ojcem. Miałem jakieś dziesięć lat.
Jej mieszkanie wydawało się być obrzydliwie puste - mimo iż babcia była zawodowym zbieraczem śmieci - czy też wszystkiego, co pomimo braku wartości mogłoby się kiedyś przydać, choć nigdy się nie przydało. Cicho i pusto. Wszystkie sprzęty wyglądały, jakby były popsute, odarte z użyteczności po stracie właściciela. Wszystko trzeba było wyrzucić albo sprzedać. Stoły, szafy, krzesła. Naczynia. Matka nie chciała niczego z tych rzeczy u siebie w domu, a i nie wydaje mi się aby przejmowanie tego rodzaju przedmiotów było gdziekolwiek praktykowane.
Ojciec otworzył pierwszą szafę w przedpokoju - były dwie, masywne, dwudrzwiowe, do samego sufitu. Wykonano je z mocno polakierowanego tworzywa mającego udawać drewno. Otworzył drzwi i ze środka buchnęło fetorem lawendy... sztuczne płaszcze, mnóstwo ich. I buty, wszystko śmierdzące starością, kurzem... W pudełku na buty znaleźliśmy sztuczną pierś. To też było coś, co mną wstrząsnęło. Nigdy tego wcześniej nie widziałem i sam fakt tego, że przedmiot ten leżał sobie zapomniany w jakimś pudełku na dnie szafy stanowił dobitne podkreślenie śmierci babki i tego jak musiała być samotna w swoich ostatnich dniach. Już nie trzeba się było starać, ubierać i udawać, że ciało jest kompletne. Jakby wiedziała, że już nas nie zobaczy w związku z czym konwenanse odłożyła na bok. Do pudełka...
Okazało się jednak, że to nie wszystko - na górnej, obszernej półce stał legion słoików. Ojciec zaczął je wyjmować i ustawiać na podłodze. Były ich dziesiątki, jeśli nie setki. Wszystkie zawekowane i oznaczone naklejkami z datą i opisem zawartości. Nagle stało się dla mnie jasne co robiła z tymi wszystkimi obiadami, których nie zjadłem. Ojciec wyjmował kolejne naczynia, a ja odczytywałem etykiety. Jak podróż w czasie, daty na etykietach się cofały, doszły aż do połowy 1994 roku. Kolejne słoiki były coraz bardziej odpychające - najwyraźniej źle zamknięte. Zawartość zgniła. Te ostatnie zawierały tylko pokurczone, czarne resztki jedzenia, albo puchate kożuchy zielonej pleśni i gdyby nie opisy, człowiek nie mógł by w żaden sposób rozpoznać zawartości.
W pewnym momencie zacząłem się rozglądać po mieszkania, przemierzać je leniwym krokiem. Pomyślałem, że mogę wejść do każdego pokoju, mogę zachowywać się jak u siebie. To też było w jakiś sposób przykre, choć miałem w sobie dość dużą chęć przetrzepywania cudzych szaf. Ilu rzeczy można się o człowieku dowiedzieć. Znalazłem pudełko z jej "biżuterią", gdzie leżały nieposegregowane pierścionki, wisiorki, jakieś brosze. Czerwone korale, które zawsze nosiła - a które pasowały do jej stylu ubierania się; do modelu "zwiewna babcia", kolorowa, ozdobiona kwiatowymi wzorami, taka co nie ma ochoty przyzwyczajać się do ziemistych kolorów.
W końcu wróciłem do korytarza. Ojciec czytał jakąś kartkę, a na ziemi piętrzył się stos słoików, od patrzenia na które miałem mdłości. Na półce, pod lustrem pomalowanym złotą farbą, stał "krytształ". Takie śmieszne naczynie, waza... niezbyt ładna. Przynajmniej ja nie potrafiłem docenić urody tego przedmiotu. Wszyscy mówili o tym "kryształ", ale tak naprawdę było to zwykłe, bezwartościowe szkło.
Ojciec zarządził wyjście - sam musiał zacząć nosić te słoiki. Westchnął i oznajmił, że czas to wszystko wyrzucić. Spytałem, czy tylko te zepsute - "nie, wszystkie". W sumie nawet mnie to ucieszyło. Jedzenie ich nie wydawało się właściwe...
Wtedy właśnie ten niby kryształ rozpękł się na tysiąc drobnych sześcianów. Nie było mowy o tym, żeby ktoś z nas go potrącił. On nie spadł, po prostu pękł tam gdzie stał, na szafce. Chwilę później na ziemię gruchnęło lustro. i ten odgłos, jak tąpnięcie, głuchy trzask, a potem odgłos tysięcy odbijających się od siebie kawałków szkła.
Później ojciec straszył mnie tym, że to duch babci, ja się oczywiście śmiałem, bo żadnych duchów nie ma. Z czasem opowiedział mi o tej kartce, którą wtedy czytał. Kiedy już babka dowiedziała się o przeżutach - wtedy też powstały pierwsze słoiki - napisała do nas wiadomość. Założyła, że jednak niedługo nie będzie w stanie już gotować, więc potraktowała te słoiki jak przedłużenie swojego życia. Żebyśmy mieli. Życzyła nam smacznego, tyle zapamiętał ojciec.
Historia sama w sobie nie jest jakoś specjalnie przerażająca, czy niewiarygodna - ale mam wrażenie, że większość tego typu opowieści, może poza obozowymi historiami do straszenia dzieciaków - straszne nie są. Nawet nigdy jej nie opowiadałem, bo... bo po co? Niczego nie dowodzi, o niczym nie świadczy. Rzeczy pękają. Albo jednak źle to zapamiętałem. Ale cały haczyk tkwi w tym, że to nie jest jedyna taka hiostoria, która mi się przydarzyła. A kiedy ostatnio zacząłem je sumować... cóż. Nie uprzedzajmy faktów.