Taniec może być zaraźliwy, nieraz można zainteresować kogoś nim na tyle, że stanie się on nawet pasją jego życia, ale czy taniec może być również niebezpieczny?

Okazuje się, że tak. Tego typu przypadek odnotowano we Francji w 1518 r. Wtedy właśnie jedna kobieta o imieniu Frau Troffea pojawiając się na jednej z ulic Strasburga wywołała tragiczną epidemię tajemniczego i groźnego tańca. Po kilku dniach zupełnie z nieznanych powodów tanecznym krokiem dołączyły do niej 34 osoby. Po miesiącu na ulicach zarażonych śmiercionośnym tańcem było już ponad 400. Kobieta będąca w tanecznym transie po kilku dniach umarła z wyczerpania. Pozostałych zatraconych w tańcu również spotkała śmierć. Jedni zmarli z głodu i wyczerpania, inni zaś na zawał serca, bądź udar.
Analizą tego tajemniczego i dotąd niespotykanego „tanecznego” zjawiska w 2008 r. zajął się historyk John Waller, naukowy pracownik Uniwersytetu Stanowego Michigan. Na podstawie sporządzonych dokumentów lekarzy, kronik, adnotacji rady miejskiej, ustalił, że ruchy osób opętanych tańcem, wyglądały na celowe, a nie na chaotyczne i niezamierzone. Stwierdził on również, że nie istnieją żadne argumenty, które świadczyłyby o tym, że osoby zarażone tańcem naprawdę chcą tańczyć i czują tego ogromną potrzebę. Zdaniem badacza, było wręcz odwrotnie, ludzie pląsający wyglądali raczej na zdesperowanych i przestraszonych.
Waller zauważył również, że w tym czasie właśnie w tym konkretnym rejonie we Francji trwał wieloletni kryzys, który doprowadził do licznych chorób. Większość mieszkańców Alzacji chorowało na ospę, syfilis i trąd. Wielu z nich straciło wszystko, co mieli i cierpieli z głodu. W tym Waller upatruje jedyną przyczynę powstania tańca śmierci. Według niego bowiem ta epidemia jest psychozą – choreomanią spowodowaną stresem.
Destabilizacja życia ogarniająca całą społeczność lokalną, nękające ją przesądy i wierzenia poprzedzające stresujące zdarzenia wywołały wszechogarniającą histerię. Potwierdza to także Ivan Crozier z Uniwersytetu w Edynburgu, mówiący, że – trans w ciężkich warunkach społecznych i ekonomicznych może być naprawdę zaraźliwy.
Zdesperowanych i zrezygnowanych mieszkańców Alzacji przed „taneczną” plagą nie uchroniły żadne legendy, nawet ta, która opowiadała o karze świętego Wita, który zsyłał na osobę plagę kompulsywnego tańca, kiedy go ktoś rozzłościł.
Taniec świętego Wita
Średniowiecze przeżyło prawdziwą epidemię tańca. W 1374 r. w Holandii ludzi ogarnął szał, nazywany chorobą skoczków, bo powodował nieodpartą potrzebę podskakiwania. W tym samym roku, w Niemczech, z miasta do miasta przemieszczały się kilkusetosobowe grupy ludzi wykonujących niespotykany rodzaj tańca. Wyglądało to na jakiś osobliwy rytuał. Jego uczestnicy - głównie kobiety - oprócz dziwnego zachowania prezentowali... nienormalnie wzdęte brzuchy! Skacząc przy dźwiękach bębnów i piszczałek, posuwali się para za parą. Raptem, w ekstazie, tracili przytomność i padali na ziemię, tak by podążający z tyłu... mogli ich tratować! Ci, którzy to przeżywali, zdrowieli. Wówczas składali dziękczynną wizytę w kaplicy. Od imienia jej patrona nazywano takie wyczyny tańcem św. Wita.
Taneczników widywano w wielu europejskich krajach aż do XVII stulecia. Powszechnie uważano, że to ludzie opętani przez diabła, dlatego egzorcyzmowano ich lub palono na stosach.
W średniowiecznej Europie epidemie tańca wystąpiły jeszcze 7 razy. Większość z nich w okolicach Strasburga. Ostatnia tego typu zaraza pojawiła się na Madagaskarze w latach 40 XIX wieku. Według Wallera owa epidemia potwierdza mocną wiarę ludzi średniowiecza w zjawiska nadprzyrodzone, a także ukazuje do jakiego stanu mogą doprowadzić człowieka chroniczny strach, niepokój i irracjonalizm.
Podobne przypadki w innych kulturach
W czasach prehistorycznych wybrańcy wspólnoty, szamani, podczas rytualnych seansów wykonywali rytmiczne ruchy, by wprowadzić się w trans. Umożliwiało im to kontakt z duchami przodków oraz z bóstwem opiekuńczym plemienia.
Bywało jednak i tak, że taniec pojawiał się nieproszony - szamani syberyjscy czasem popadali w dziwny stan, zwany dziś arktyczną histerią. Atakowała ona w momencie, gdy wszechogarniający chłód stawał się nie do zniesienia. Jej objawem było podrygiwanie przypominające taneczne popisy szaleńca.
Oszalałe kobiety o nadludzkiej mocy
Taniec na granicy obłędu nie był przywilejem tylko szamanów. Ogromne znaczenie zyskał w starożytnej Grecji, gdzie uroczystości ku czci boga wina, Dionizosa, nie mogły się obyć bez ekstazy bachantek.
Ogarnięte boskim szałem kobiety przemierzały w korowodach leśne ostępy. Ujawniały przy tym niezwykłe moce, np. odporność na poparzenia. Z nadludzką siłą rozrywały zwierzęta na strzępy i zjadały surowe mięso. Wszystko to służyć miało stłumieniu własnej osobowości, by przygotować ciało na przyjęcie bóstwa.
Inną odmianę tanecznego szału prezentowali wyznawcy frygijskiej bogini płodności, Kybele. Przy dźwiękach fletów i cymbałów biegali ulicami miast, pogrążeni w ekstazie. Obrzędy często zamieniały się w makabryczne widowiska z powodu rytualnych samokastracji niektórych entuzjastów kultu.
Krąg wirujący na opak
Pozostałością po dzikich orgiach antyku były w średniowieczu tzw. korowody Diany. Jeszcze długo po upadku Cesarstwa czciciele tej rzymskiej bogini łowów i czarów organizowali swoje nocne wyprawy. Często kończyły się one wyuzdanymi zabawami przy ognisku. Czarownice formowały taneczny krąg, który wirował w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, co symbolizowało wywrócenie na opak znienawidzonego porządku świata.
Szalone tańce były stałym punktem programu kobiecych inicjacji. Ich uczestniczki pląsały nago przy świetle księżyca, śpiewając nieprzyzwoite pieśni. W ten sposób oddawały hołd przyrodzie. Tak narodził się mit sabatu, czyli zlotu czarownic. Dziś wiemy, że wiedźmy odprawiały pod osłoną nocy swe rytuały płodności. Jednak w wiekach średnich ów roztańczony kult natury uznawano za chorobę duszy. Jej objawy zwalczano ogniem stosów.
Lekarstwo na ukąszenie pająka
Wiek XVII nie położył kresu podobnym zjawiskom. Na południu Włoch, w Apulii, zrobiło się głośno o nowych dziwakach, tzw. tarantystach. Nazywano ich tak z powodu obsesji, jakiej ulegali. Wierzyli, że ukąszenie pająka, tarantuli, może prowadzić do niebezpiecznej choroby. Jedynym lekarstwem na nią miał być taniec połączony ze śpiewem.
Stosownym zabiegom wielokrotnie poddawał się pewien włoski żołnierz. Jego błędne spojrzenie, głęboka melancholia i skurcze twarzy miały być powodowane trującym jadem owada. Ilekroć więc został ukąszony, wzywano na pomoc skrzypka. Muzyka wyraźnie poprawiała samopoczucie chorego, który, w ramach terapii, tańczył w rytm taranteli.
W tamtych czasach pojawiło się wiele teorii na temat tego zjawiska. Lekarze utrzymywali m.in., że tarantyzm jest udawany. Nazywali go karnawalikiem kobiet, ponieważ najczęstszymi ofiarami tej plagi były panie. Uważali, że chore po prostu udają, że zostały ukąszone przez pająka, aby stać się bohaterkami rytuału i tym sposobem zyskać lokalną sławę.
Inna hipoteza mówiła o muzykomanii, jaka miała ogarniać ludzi osłabionych suchym i gorącym klimatem. "W takich warunkach wyobraźnia działa silniej, a przesądy wydają się wiarygodne" - mawiali osiemnastowieczni uczeni.
Dziś naukowcy przyczyn występowania tarantyzmu upatrują w depresji.
Skoki karpia na cmentarzu
W roku 1727 na jednym z paryskich cmentarzy odbywał się pogrzeb znanego uzdrowiciela. Ceremonia wywołała lawinę niezwykłych wydarzeń.
Zaczęło się od chłopca ze sparaliżowaną nogą, który nagle rzucił się do biegu, a chwilę potem - do tańca. To niespodziewane ozdrowienie uznano za cud.
Wkrótce do grobu uzdrowiciela ruszyły pielgrzymki ludzi słabego zdrowia. Z nadzieją na uleczenie kładli się na płycie nagrobka. Wówczas dopadały ich silne skurcze. Ciała skręcały się, a na twarze wypełzały groteskowe grymasy. Z czasem ten nieziemski "taniec" doczekał się nawet własnej figury: gwałtowne podrygi chorych obserwatorzy określali skokami karpia. Szczególnie wrażliwe na ataki konwulsji okazywały się kobiety. Dokonywały one najbardziej karkołomnych wyczynów. Padały na ziemię, tarzały się, a potem, nagle, sztywniały. Same zadawały sobie rany. Kiedy przypiekano je ogniem, nic nie czuły, a niektóre z nich połykały rozżarzone węgle!
Ekscesy te przypominały zachowania średniowiecznych taneczników. Wspólnym elementem obu zjawisk były... wzdęte brzuchy! Kobiety błagały o ich udeptywanie, ściskanie, bądź uderzanie. Zadawane męki nie sprawiały im bólu.
Panie te można było posądzić o pomieszanie zmysłów - wywracały oczami, wystawiały, to znów chowały język. Z pianą na ustach jęczały, krzyczały albo mówiły nieznanymi językami. Zdarzało się, że udawały zwierzęta.
Uczeni podejrzewali u nich epilepsję, histerię, melancholię i wiele innych schorzeń. Efekt wzdętego brzucha niektórzy z nich tłumaczyli jako objaw ciąży.
Po pięciu latach zajść cmentarz zamknięto. Ale ludzi w konwulsjach widywano nadal, tyle że na okolicznych ulicach i placach. Ruch konwulsjonistów zamarł dopiero po 30 latach.
Wirowanie, które wprowadza w trans
Kontynuację tańców ekstatycznych obserwujemy również i dziś. Słynne są popisy mnichów muzułmańskich - derwiszów. W swoich obrzędach wykonują święty taniec, który przybliża ich do Boga.
Ceremonia rozpoczyna się od recytacji modlitw i religijnych śpiewów. Mnisi siedzą w kręgu. Stopniowo zaczynają się kołysać, podrzucając głowy i wykręcając szyje. Z centrum koła polecenia wydaje im mistrz duchowy. Na jego znak wszyscy zrywają się na równe nogi i zaczynają wirować wokół własnej osi i prowadzącego ceremonię - wyobrażają wtedy planety okrążające Słońce. Zdarza się, że podczas tańca wpadają w trans, a wtedy potrafią połykać kawałki szkła lub stąpać po rozżarzonych węglach.
Tę umiejętność opanowali także uczestnicy greckiej uroczystości obchodzonej współcześnie na wzór starożytnego święta zmarłych - antesteriów. Wzięcie udziału w tym obrzędzie wymaga nie lada odwagi, przezwyciężenia własnych lęków i słabości. Uroczystość łączy w sobie ruch, transową muzykę i modlitwę. Stanowi doskonały trening motywacyjny, podczas którego śmiałkowie uczą się, jak na co dzień wykorzystywać swoje ukryte moce.
Źródło
Źródło