Skocz do zawartości


Zdjęcie

Wileńskie panienki i zaścianki.


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
1 odpowiedź w tym temacie

#1

Mika’el.
  • Postów: 810
  • Tematów: 34
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja Zła
Reputacja

Napisano

*
Popularny

Część 1)

Dołączona grafika

Najpierw pomysł zdawał się szalony lub co najmniej nierealny. Bo jak można wyobrazić sobie aby po pół wieku sowieckiej pierekowki i urawniłowki, po wywózkach na wschód i tzw. repatriacji będącej w istocie ekspatriacją na zachód, po dwudziestu latach globalizacji i lituanizacji pomijając już wcześniejsze sięgające w głąb XIX stulecia procesy modernizacyjne, mogły jeszcze na Wileńszczyźnie pozostać szlacheckie zaścianki i zaściankowa szlachta. Czy mogli jeszcze na tej tak ciężko doświadczonej w minionym stuleciu ziemi przetrać Dobrzyńscy, Domejkowie i Dowejkowie, Poczobuttowie ciągnący swe rodowody od czasów Jagiellonów zasiedlający stronice najsławniejszego eposu Polaków i niezliczone karty romantycznych powieści i historycznych rozpraw?

To miałem właśnie sprawdzić gdy na zlecenie portalu Kresy.pl wyruszałem w prawdziwie archeologiczną wyprawę na Wileńszczyznę. Zlecenie było płatne, żadna amatorszczyzna czy ckliwe miłośnictwo, polegało na zebraniu tego co pozostało w materii i pamięci po polskich zaściankach na Wileńszczyźnie, szczególnie w jej południowej części przylegającej dziś do granicy z Białorusią, od Ejszyszek przez Soleczniki po Bujwidze. Aktualne spisy ludności wykazują, że na tym terytorium nadal przeważa ludność polska a w niektórych miejscowościach, np. w wymienionych miasteczkach przekracza ona 90 % mieszkańców. Skoro więc - kombinowałem - żyje tam tam wielu rodaków to i o szlachcie zaściankowej ktoś będzie pamiętał. Mówił mi już o tym wcześniej Staś Poczobutt z Grodna sam wiodący się z miejscowej szlachty, który miał poddać tej samej penetracji, obszary po stronie białoruskiej przylegając do pilnie dziś strzeżonej granicy litewskiej będącej w tym miejscu zewnętrzną granicą Unii Europejskiej. Nadzieje na sukces wzmocnił też nieoceniony "Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i Litwy" dzieło wprawdzie leciwe ale solidne i sumienne, wymieniające najmniejsze wioszczyny, informujące skrupulatnie czy to wieś chłopska, czy rządowa, czy pański folwark albo majątek, czy wreszcie szlachecki zaścianek albo też szlachecka okolica. Największym odkryciem były jednak kartograficzne arcydzieła przedwojennego Wojskowego Instytutu Geograficznego, mapy 1: 100 000 skrupulatnie dokumentujące to co Słownik Geograficzny opisuje. Tam gdzie zaścianek literka „z” , tam gdzie okolica „o”. czyli wszystko jasne jak na dłoni. Na obszarze moich zainteresowań naliczyłem około stu miejscowości w ten sposób oznaczonych. Nic tylko jechać i odnajdować, sprawdzać, dokumentować, zabezpieczać ślady jak niegdyś zalecał Włodzimierz Odojewski, piewca kresowej dawności.

Wprawdzie ideolodzy litewskiej narodowości twierdzą, że dzisiejsi Polacy mieszkający na Wileńszczyźnie to zwyczajnie potomkowie spolonizowanych niegdyś Litwinów to jednak jest faktem niewątpliwie historycznym, że polskie osadnictwo wkroczyło na ziemie litewskie ostatnich Jagiellonów, a nabrało rozmachu po Unii Lubelskiej (1569). Wtedy to zwarty obszar drobnoszlacheckiego, polskiego osadnictwa ciągnący się po obydwu stronach dzisiejszej granicy litewsko-białoruskiej dotarł aż na Łotwę w okolice Dyneburga (dziś łotewski Daugavpils). Osadnicy wywodzili się z Mazowsza i Podlasia gdzie rody szlacheckie były liczne i ubogie a głód ziemi uprawnej był wielki. Kolonizatorami byli ziemscy potentaci - litewscy magnaci i królewscy urzędnicy a terenem kolonizacji była nieprzebyta, dziewicza puszcza rozciągająca się nad Niemnem, Mereczanką, Wersoką, Solczą. Dlatego w pierwszych dziesięcioleciach osadnicy zajmowali się jej karczowaniem uprawiając na wielką skalę, dochodowe podówczas „przemysły leśne”, eksport masztowych sosen i wańczosu (klepki do wyrobu beczek), produkcję węgla drzewnego i potażu. Gdy zabrakło drewna trzeba było schylać kark nad mało urodzajną w tych okolicach niwą, jako, że choć zaliczali się do szlachty prawie żaden z nich nie miał pańszczyźnianego chłopa. Co gorsza, tak jak w rodowych okolicach, plenili się nadzwyczaj i rodzinne podziały szybko sprawiły, że stali się oni w większości owymi szlachcicami siedzącymi na tak wąskich zagonach, że – jak powiadano - gdy siądzie na nich pies to ogon ułożyć musi na polu sąsiada. Te ciągle podziały rodzinne sprawiły też, że obok klasycznej wsi szlacheckiej, zwartej, niekiedy nawet obronnej, zamieszkałej przez członków jednego rodu która w literaturze zapisała się pod nazwą zaścianka, pojawiły się też okolice, wsie rozproszone, złożone z pojedynczych siedlisk usytuowanych pośrodku zagonów należących do jednej rodziny.

Upadek Rzeczpospolitej Obojga Narodów oznaczał również powolny kres drobnej, polskiej szlachty nad na Wileńszczyźnie. Sam narodowy wieszcz, który również wywodził się z tej społeczności, w swym szlacheckim eposie przywołuje czasy świetności zaściankowego Dobrzyna, ale też wieszczy upadek:

„Niegdyś możny i ludny, bo gdy król Jan Trzeci

Obwołał pospolite ruszenie przez wici,

Chorąży województwa z samego Dobrzyna

Przywiódł mu sześćset szlachty. Dziś rodzina

Zmniejszona, zubożała; dawniej w pańskich dworach

Lub wojsku, na zajazdach, sejmikowych zborach

Zwykli byli Dobrzyńscy żyć o łatwym chlebie.

Teraz zmuszeni sami pracować na siebie”.

Bo bitna i patriotyczna zaściankowa szlachta ponosiła największe ofiary w wyzwoleńczych zrywach i największe cierpiała represje z których najdotkliwszą okazały się jednak nie carskie zsyłki i kazamaty ale wieloletnie działania Heroldii Wileńskiej, urzędu powołanego po stłumieniu powstania listopadowego do weryfikacji szlachectwa i całymi wioskami degradującego drobną szlachtę do statusu chłopskiego, wysiedlającego ją na stepy nadwołżańskie, wcielającego w sołdaty. Później przyszły jeszcze straszliwsze szaleństwa XX stulecia z półwiekowym zbrodniczym społeczno-gospodarczym eksperymentem sowieckim, który już wybitnie nie sprzyjał tradycji drobnoszlacheckiej.

Chwilowe wytchnienie przyniósł okres międzywojenny gdy na Wileńszczyznę powróciła Polska wywalczona w 1920 roku szablami kresowych szlachciców. Jej śladami zainteresował się wtedy Józef Mackiewicz, być może dlatego, że zaścianek Mackiewicze również możemy znaleźć na WIG-owskich mapach tych terenów. W 1929 na łamach "Słowa" opublikował reportaż "Kto zbadał puszcz litewskich...", w którym zbliżając się od Wilna, czyli od północy takim ujrzał teren aktualnie swoich a teraz moich przyszłych penetracji: "Czy od Olkienik, czy od Woronowa się jedzie do Ejszyszek, czy też dalej stamtąd na Raduń (teraz to już Białoruś – Z.S.), ma się czasem wrażenie jakby człowiek kartki z Pana Tadeusza obracał. Tylko patrzeć jak na wzgórzu błysną białe ściany soplicowskiego dworu. I wszystko wokół tak jak to w pierwszej księdze opisane. Jakieś specjalnie charakterystyczne piętno posiada ta ziemia, jakby sielanka jaka. /.../ Oczu po prostu oderwać niepodobna. Grunty przeważnie dobre miejscami kamieniste, zagony wysokie, na litewski sposób uprawiane. Są i dwory większe ale charakter nadają tu zaścianki szlacheckie, zwane jak wszędzie na Litwie - okolicami. Tych okolic i małych folwarków jest tu o wiele, wiele więcej niż wsi chłopskich. Nie zliczyć je wszystkie, te Marciniszki, Lubkiszki, Jaworzyszki, Montwiliszki, Zubiszki, Songiniszki, Januszyszki i te Wiszkuńce, Wilkańce, Hancewicze..."

I oto sen spełnia się na jawie, obydwie podróże łączą się ponad czasem gdy i my od południowego-zachodu wprawdzie - wjeżdżamy na Litwę z niezmiennym – jak przystało na wychowanka PRL-u – drżeniem serca mijając dziś nieszkodliwy i rozpadający się a niegdyś tak trudny do przebycia wrak granicznej strażnicy w Ogrodnikach. Szeroko otwarty i przez wszystkich ignorowany jest pouczającą przypowieścią do słuszności politycznych marzeń zgoła przecież fantastycznych zarówno w czasach pana Józefa jak i w naszej niedawnej epoce w której przyszło nam przeżyć młodość.

Najpierw jechaliśmy przez kraj litewski i tylko po litewsku przemawiano do nas gdy kupowaliśmy chleb ciężki i czarny a w smaku niezrównany, gdy smakowaliśmy równie sławny tris divinis dziś ukryty pod kabalistyczną cyfrą 999, albo alus prusenos w półtoralitrowej plastikowej butelce z wizerunkiem mitycznego Wyrwidęba. Tak jechaliśmy aż do Koleśnik. Było dojrzałe lato pyliły łąki i zboża, powietrze miało chlebowy smak a droga na królewskie Miedniki biegła przez krajobraz jakby dopiero niedawno wyzwolony z objęć lodowcowego pokrowca (przyjdzie lodowiec i to będzie nasz pokrowiec powiadał Edward Stachura), rozwijający swój zielony pióropusz nad ciemnym, północnym niebem. Błękitem kusiły rynny i kotły jezior błyskające w ciemnej zieleni lasów, drogę zastawiały ozy, sandry i drumliny a my niezłomnie zdążaliśmy ku naszemu przeznaczeniu.

W Koleśnikach już za Niemnem nagle jak nożem uciął, okolica otworzyła się płaska, otwarta, lekko sfalowana, na pierwszy rzut oka prawie bezludna, łagodna i jakaś dawna, archaiczna. I od tej pory przez wiele dni słyszałem już tylko polską mowę, polszczyznę kresową, ,śpiewną, dawną. Ale też kilka dni wystarczyło, żeby stwierdzić, że teraz w szlacheckich zaścianka i okolicach Wileńszczyzny nadeszła pora gaszenie świateł. Z około stu widniejących na WIG-owskich mapach przedwojennych osad, faktycznie – to znaczy jako historyczny punkt osadniczy - przetrwała połowa. Sowiecka kolektywizacja i komasacja gruntów unicestwiła drugą połowę do tego stopnia, że starta została z powierzchni ziemi nie tylko osada ale też jej nazwa i pamięć o jej istnieniu. Ta ostatnia niekiedy przetrwała ale oznacza już całkiem coś innego, jak w Bołądziu, skupisko rozlatujących się kołchozowych hangarów. Zaścianki, które ocalały też chylą się do upadku, ponad stuletnie drewniane domy rozpadają się a ich mieszkańcy to prawie wyłącznie ludzie w wieku powyżej siedemdziesięciu, emeryci i renciści, w przeważającej części kobiety. Młodych jak na lekarstwo bo na Litwie rolnictwo dziś się nie opłaca a sklepach sprzedają jajka i mleko importowane z Polski. Młodzi pracują w Wilnie albo w Irlandii, ziemia jednak nie leży odłogiem. Z trudem odzyskana za niepodległej Litwy nadal jest skarbem. Dopóki mogą pracują na niej starzy, dawnym zaściankowym sposobem pomagają sobie po sąsiedzku, choć o swych rodowodach szlacheckich mówią niechętnie, zasłaniają się niepamięcią. A jeśli już to mówią z przekąsem, żartobliwie, lekceważąco. Szybko wychodzi tego przyczyna, sowiecki trening strachu, bo przecież szlachta to było wstecznictwo i klasa skazana na zagładę.

– Za to mogli nawet wywieźć – mówi Stanisława Tereszkiewicz z Jurszyszek i wspomina historię pięknej Narbuttcianki mieszkającej w pobliskim dworze, jeżdżącej konno po polach, którą enkawudziści zabrali i słuch o niej zaginął.

Nie rezygnujemy jednak i brniemy coraz dalej w głąb przestrzeni i czasu, zbaczamy z szosy głównej, brniemy przez mszary i rojsty, gubimy się na pylistych, nieprzejezdnych

gościńcach, leśnych, ślepych traktach, pośród opuszczonych, rozlatujących się domów. Aż wreszcie otrzymujemy to czego szukamy:

- „Jestem ze szlachtów” niespodziewanie ogłasza Helena Bliźniewicz z zaścianka Giejsmonty po którym pozostała jedna zagroda w której mieszka ona i dogorywający mąż..

Drążę z radości i dalej pytam o rodzinne papiery, fotografie przedwojenne dokumenty własności.

Wszystko popalone, zniszczone ze strachu przed szlachectwem. - Za to można było pójść na Sybir tłumaczy pani Helena a teraz to by się przydało, łatwiej można by było ziemię odzyskać – ubolewa pani Helena – ale tato wszystko to rzucił do ognia jak enkawudziści szli do niego od Ejszyszek.

I od tej pory w zakolach Solczy i Wersoki coraz liczniej objawiają się szlachcianki, bo szlachciców prawie jak na lekarstwo, pomarli od wojny, chorób, ciężkiej pracy w kołchozach, zaginęli na stepach i tundrach Wschodu. Mają po osiemdziesiąt i więcej lat, skore do uśmiechu twarze i smukłe sylwetki, żywe umysły i dobrą pamięć. Prosta,zdrowa dieta i intensywny wysiłek na świeżym powietrzu zrobiły swoje cuda. Szlachcianki z Wileńszczyzny dożywają godnie swoich lat po dziesięcioleciach zmagań z sowiecką rzeczywistością. I chętnie wspominają młodość.

Najstarsze z nich były już dorosłe przed wybuchem ostatniej wojny, dobrze pamiętają tamte czasy radosnego, wolnego życia. Nie było dobrobytu ale nikt nie głodował, ludzie sobie pomagali a obyczaje szlacheckie jeszcze nie wymarły i były skrupulatnie przestrzegane. Dlatego Helena Wiercińska z Taboryszek (ur.1920) wspomina, że gdy tuż przed nadejściem „pierwszego sowieta” pracowała jako kelnerka w barze piwnym prowadzonym przez jej ojca, zajęcie to nie spodobało się jej ciotkom. - Będą cię nazywać „piwną panienką” - ostrzegały planując jej dobrą czyli szlachecką partię. Zrezygnowała, choć praca w wesołym towarzystwie jej się podobała i poszła na kurs krawiecki, nauczyła się modnego szycia. I wyszła za mąż za kawalera bez szlacheckiego rodowodu. Wkrótce okazało się, że dzięki temu mezaliansowi i rzemieślniczej specjalizacji uratowała życie własne i dzieci. Bo gdy przewaliła się wojna i sowieci na dobre umocnili się na Litwie a NKWD wywiozła męża na Workutę, groziła jej, jak większości tamtejszych ludzi przymusowa praca w kołchozie. Miała już wówczas trójkę małych dzieci a za codzienną, wyniszczająca fizycznie pracę w kołchozie, płacono wówczas w naturze, kilka kilogramów ziarna na miesiąc. Dla Wiercińskiej to musiało skończyć się to tragedią. Wtedy przypomniała sobie o kursie modnego krawiectwa. Pomimo biedy pojawiło się na to zapotrzebowanie. Bo wraz z sowieckimi oficerami, urzędnikami, specjalistami, predsiedatielami przybyły również na Wileńszczyznę ich żony. A te spragnione były zachodnich, strach powiedzieć „burżuazyjnych” nowinek. I dla nich szyła Wiercińska modne stroje z przedwojennych wykrojów dalekie od sowieckiej urawniłowki. Miała z tego utrzymanie i co ważniejsze „modne żony” załatwiły jej zwolnienie z pracy w polu. Skoro miała szyć nie mogła ciągnąć pługa ani brony. Wystarczyło więc aby któraś z nich w nocy szepnęła do mężowskiego ucha w sprawie Wiercińskiej a sprawa była załatwiona.

Gdy tak siedzimy przy okrągłym, przedwojennym stole odżywają wojenne wspomnienia i Stanisław Wierciński gdy jest już dawno po wszystkim uważa, że miał szczęście w życiu, choćby wtedy, w 1948 roku myślał inaczej gdy przyszło po niego NKWD. W polskiej partyzantce nie był kimś ważnym, kilka razy przenosił meldunki i to wcześniej gdy jeszcze była wojna. Zdradził go kolega z oddziału i do dziś nie wiadomo czy zrobił to ze strachu czy dla marnej korzyści. Wierciński miał szczęście bo wcześniej, choć był zamożnym kmieciem i nie musiał się tym zajmować, nauczył się szyć buty i dzięki temu przeżył najtrudniejsze lata na Workucie. Dzięki temu też po protekcji został operatorem kolejki w kopalni węgla w Incie. I tak doczekał amnestii po śmierci Stalina. Mógł wtedy wrócić do żony, którą zostawił z trójką dzieci i z czwartym w drodze. Dzięki zaś swym stosunkom z enkawudystami i predsiedatelami nawet za Stalina Wiercińska mogła podróżować na Workutę do męża. I później podróżowała wielokrotnie bo ustalili, że po amnestii nie powinien on wracać do Taboryszek gdzie czekała go harówka w kołchozie. Został na Workucie już jako człowiek wolny (jeśli o czymś takim mówić można w ZSRR) i podjął pracę, coraz lepiej płatną, w kopalni jako maszynista. Tak przepracował 20 lat, rodzina była zabezpieczona a dzieci dostały uniwersyteckie wykształcenie. Po powrocie do Taboryszek wiedział już, że miał podwójne szczęście bo ominął go najstraszliwszy okres rozkułaczania i kolektywizacji gdy ludzie ograbieni z ziemi i inwentarza, przypisani do miejsca zamieszkania, stali się faktycznymi niewolnikami.

Jak starożytni niewolnicy siłą własnych mięśni musieli ciągnąć radła i brony bo ich konie zabrane do kołchozowych stajni długo nie pożyły. Ten właśnie motyw zaprzęgania do pługa jak bydło często wracał szczególnie we wspomnieniach odwiedzanych przez nas kobiet. Czy dlatego, że dla tych młodych podówczas szlachcianek pamiętających życie przedwojenne było to szczególnie wstrząsające? Czy bardziej dlatego, że prawie nie natrafialiśmy na mężczyzn pamiętających tamte czasy? Faktem jest, że był to czas gdy teoretyczne rozważania stalinowskich historiozofów o możliwości istnienia w dziejach świata odrębnej epoki azjatyckiego niewolnictwa (w Azji trwać miała ona aż do wyzwolicielskiego pochodu komunistycznej armii) znalazły - zaskakujące, europejskie spełnienie w połowie XX wieku.

- Teraz to ci mogę Stasiu powiedzieć – zwierza się na zakończenie pani Regina - tylko się nie denerwuj bo nie ma już o co. Wyszłam za ciebie dlatego też, że byłeś bogaty i nie musiałam pracować w barze. Ojciec pozwolił bo patrzył na człowieka a nie na herby, wiedział też, że – dodaje z uśmiechem – w innych szlacheckich rodzinach „postarzeli panienki bo za chłopów nie wypadało”, dlatego się nie sprzeciwiał.

Stanisław też się uśmiecha bo wie, że tamten przedwojenny świat jest już tylko radosną bajką, odległym prawie nierealnym powiewem młodości, którego nikt nie potwierdzi bo świadkowie wymarli a ich wspólne życie i przetrwanie na „nieludzkiej ziemi” to zwyczajny cud.

Część 2)

Dołączona grafika



A jak pracowały polskie szlachcianki w pierwszych latach po utworzeniu kołchozów (zakładano je od 1949 roku) opowiada Janina Songin z zaścianka Wiszkuńce (ur. 1922).

Najgorsze były pierwsze lata po wojnie – wspomina – gdy brakowało maszyn rolniczych a konie, które nam zabrali wyzdychały na kołchozowym wikcie. Ale pola musiały być zaorane bo inaczej było się wrogiem Związku Sowieckiego i groziła wywózka na „białe niedźwiedzie”. Nie było wyjścia, porobiliśmy szleje z postronków i po kilka zaprzęgaliśmy się do pługów i bron. Tak pracowaliśmy zanim nie pojawiła się „technika”.

- Szlacheckie panienki za sowieckim pługiem – nie lepiej było wyjechać do Polski – zapytuję.

- Spóźniliśmy się na wyjazd a tato zresztą i tak nie chciał nigdzie jechać, chciał umrzeć na swoim. Później zresztą dało się jakoś żyć i wyszłam za mąż za Songina, który był starszy i wiele lat o mnie zabiegał. Był pięknym mężczyzną – rozmarza się – i taki opiekuńczy, gdy byłam jeszcze małą panienką i pasałam gęsi, on już dorosły gdy przejeżdżał swoim błyszczącym rowerem, zawsze zsiadał i pytał: czy nie jest ci dziewczynko zimno. Czy nie jesteś głodna? Tak mnie wychował. Pół wieku byliśmy dobrym małżeństwem. Teraz synowie mieszkają w Wilnie pokończyli studia, ale mnie odwiedzają, pomagają.

Nie wszystkim podwileńskim panienkom wiodło się tak dobrze. Helena Miłaszewicz (ur. 1922) z zaścianka Obały ocalała tylko dlatego, że jej dom stał na skraju bagna.

- Gdy jechali po mnie z Solecznik – wspomina siadając obok mnie na ławeczce przed jej domem – musieli przejechać rzeczkę, ale tam nie było mostku, schodziło im trochę, wystarczająco aby syn sąsiada zdołał do nas dobiec i ostrzec. Wtedy uciekaliśmy w bagno i chowaliśmy się w pryzmach torfu, który tam wydobywaliśmy. Sama byłam z dziećmi bo męża wywieźli już wcześniej... Później się uspokoiło i już nas nie szukali.

- A dlaczego jak inni nie wyjechała do Polski?

- Bo mama nie chciała jechać, chciała umrzeć w swojej chacie a nie na tułaczce, a że była już bardzo stara to ktoś musiał z nią zostać, bracia wyjechali, więc zostałam ja, mówi, uśmiecha się promiennie i z ławeczki obydwoje spoglądamy na rozległe torfowisko, które ocaliło jej życie a teraz jest już tylko łąką ciągnącą się aż do białoruskiej granicy.

A gdy mama umarła – ciągnie - to już było za późno na wyjazd a zresztą i tu zaczynało się poprawiać, już dało się żyć, pojawiła się na polach tiochnika i udobrienia

Zresztą – dodaje tajemniczo – miałam już wtedy dużo pieniędzy, mogłam kupować w Wilnie ubrania i posyłać dzieci do szkół.

Jak to możliwe? – zapytuję z niedowierzaniem patrząc na filigranową panienkę w słusznym wieku.

A tak to – słyszę odpowiedź i słucham obszernego wykładu na temat pędzenia samogonu, który i w latach tuż powojennych, i przez cały okres władzy sowieckiej a i teraz, jest na Wileńszczyźnie towarem pierwszej potrzeby, za który można wiele kupić i wiele załatwić. Tuż po wojnie był żelazną walutą, cenniejszą od żydowskiego złota.

Dopomogły mi wcześniejsze znajomości z władzą – wspomina Helena – enkawudziści znali już mnie i drogę do mnie, wiedzieli, że nie jestem wrogiem ludu a jak przyjadą to ugoszczę i na drogę obdaruję... Mogłam więc spokojnie pędzić mój samogończik... Smakował on ludziom ale mnie on szczęścia nie przyniósł bo mój ślubny też w nim tak zasmakował, że i szybko umarł. Widać Pan Bóg sprawiedliwy – dodaje sentencjonalnie ale bez żalu.

Spośród kilkunastu kresowych panienek z którymi przyszło mi rozmawiać, największą, może nawet miłosną sympatią obdarzyłem Antoninę Jacewicz z zaścianka Marcinkiszki (ur. 1932). W szaleństwie dojrzałej wrześniowej przyrody jej dom z ubitej gliny (rzadkość już na Wileńszczyźnie) wznoszący się samotnie pośród pól, przyciągał oczy bogactwem kolorowych kwiatów i krzewów otaczających go wokół. Po dywanie świeżo skoszonej , soczystej trawy szło się wąską ścieżką do masywnych drzwi ze staromodnym zamkiem na zapadkę. Na ścianie pomiędzy oknami wisiał duży krzyż, obrońca domostwa. Zdawało się, że było opuszczone, zastukałem bez przekonania i po chwili gdzieś od pola wyłoniła się kobieta z nogą w gipsowym opatrunku. Pani Antonina.

- Jaaacewicz jestem, powiedziała kresowym zaśpiewem przeciągając głoski i zaprosiła do domu. Wyjaśniła, ze poprzedniego dnia skręciła nogę gdy jechała na rowerze do grabienia siana.

- Sąsiadowi uciekł z ula rój pszczół i opadł mnie, dlatego wpadłam do rowu, powiedziała. Siedliśmy w paradnej izbie pod świętymi obrazami i opowiedziała swoje życie. Było takie same jak innych, najpierw okupacyjne dzieciństwo i młodość, później kilkadziesiąt lat niewolniczej harówki w kołchozie. Zaciekawiło mnie, że nie była z tych okolic, pochodziła Naczy, przed wojną miasteczka również polskiego, położonego dwadzieścia kilometrów od Ejszyszek,dziś na terenie Białorusi. Rodziców wywieźli już w 1940 roku a mnie w tajemnicy oddali do wujka w pobliskich Lubkiszkach, wyjaśniła.

Wiedziała też gdzie leżały, nie istniejące już jak wiele zaścianków zniszczonych podczas kolektywizacji, Rakuciniszki (pomiędzy Ejszyszkami i Naczą), bywała tam nawet podczas okupacji, pamiętała niektórych ludzi, szczególnie dzieci z którymi się bawiła.

Później na moją prośbę wyjęła rodzinny album i zobaczyłem jej zdjęcia z młodości, tuż przed ślubem z Kazimierzem, którego aktualnie nie było w domu bo pojechał do Solecznik aby prześwietlić bolący kręgosłup. Fotografie były czarno-białe, zamazane, na miękkim papierze, zrobione gdzieś tuż przed śmiercią Stalina a więc w okresie gdy polskie szlachcianki zaprzęgano do rolniczych maszyn w charakterze bydląt roboczych. Prezentowała się wspaniale w butach z cholewami i dobrze uszytej sukience z materiału w kwiaty.

- Materiał na sukienkę przysłała rodzina z Polski a szyła krawcowa z Wilna – powiedziała Antonina pocierając stopę chorej nogi, która musiała swędzieć pod gipsem.

- Ładna panienka – powiedziałem patrząc na jej pełne usta, ładną twarz i poważne spojrzenie spoglądające na mnie z fotografii.

Zaśmiała się młodzieńczym głosem ale spojrzała na mnie surowo, nawet karcąco.

Paaanienka -powiedziała przeciągając głoski i znów się zaśmiała.

Potem zapadło milczenie i trwało długo a mnie pozostało tylko oglądanie fotografii, głównie jej męża z czasów służby wojskowej nad Bałtykiem w formacjach bieregowej oborony. Chciałem ją pytać o te Rakuciniszki bo to powieściowe Jurszyszki Jurewiczów bohaterów rozsławionej przez telewizyjny serial Izabeli Cywińskiej, powieści Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz „Boża podszewka”. Szczególnie interesowałby mnie jej komentarz do owych miłosnych krzyżówek i zapasów obficie w powieści występujących, zyskujących jej w oczach niektórych czytelników i krytyków – szczególnie tych urodzonych na Wileńszczyźnie – miano skandalizującej i nieprawdziwej. Badania terenowe nad życiem miłosnym Polaków na sowieckiej Wileńszczyźnie to byłby frapujący temat letnich poszukiwań, ciekawszy nawet niż relikty szlacheckich zaścianków! Tylko jak rozpocząć?

Miała Pani pewnie wielu kawalerów co się starali... – próbowałem.

Taaak...panienki mają kawalerów – usłyszałem – Paaanienki...

Znad fotografii zerknąłem na Antoninę. Oparła się plecami o ciemne kafle zimnego pieca, wyciągnęła chorą nogę a gdy napotkałem jej oczy nie znalazłem już w nich surowości ale iskierki rozbawienia, nawet figlarności. I wtedy zrobiłem jej zdjęcie. Spoważniała i nic już nie powiedziała.

A potem przyjechał mąż sympatyczny pan Kazimierz, prawdziwie polski szlachciura, gościnny i rozmowny, który całe życie przepracował jako kierowca sanitarki, na stół wypłynęły pomidory i ogórki z bazylią, wszystko z domowego warzywnika. Nigdy takich nie jadłem ale i z tej okazji rozmowa potoczyła się już w inną stronę. Pan Kazimierz miał też do opowiedzenia zajmującą historię. Trochę własną ale przede wszystkim swych rodziców. Bo pan Kazimierz, polski kresowy szlachcic z dziada pradziada, urodził się... w Alzacji. A stało się tak dlatego, że jego ojciec Stanisław wyjechał do pracy na gospodarstwie we Francji, tam poznał Polkę również z okolic Wilna, z którą się ożenił a ze związku tego narodził się Kazimierz. Latem 1939 roku przyjechali do Marcinkiszek pokazać syna rodzinie, wkrótce wybuchła wojna i powrót do Francji okazał się niemożliwy. Ojciec oddał zagraniczny paszport, kupił kawał ziemi i konia, wybudował dom o ścianach z ubitej gliny – ciepły w zimie a chłodny latem - i zaczął gospodarować. Tak też sobie zbrzydził podróże, że nie chciał już wyjeżdżać ani do Francji gdy podczas okupacji niemieckiej pojawiła się taka możliwość, ani też przenosić się do nowej Polski, do której prawie cała jego rodzina wyjechała. Nawet do kołchozów się przyzwyczaił. Nie mógł sobie natomiast darować jak tuż przed zakończeniem wojny stracił ulubionego konika, kożuch co mu wiernie służył przez wiele zim, i sanie.

A stało się to tak, że pewnego wieczora do ich samotnie stojącego na kolonii domu wszedł samotny mężczyzna, powiedział, że jest żołnierzem AK i szybko musi przekazać ważny meldunek. Niedwuznacznie też wskazywał na pistolet wypychający kieszeń płaszcza. Ojciec nie miał wyboru – opowiadał Kazimierz – założył konika do sań i pojechali. Ale niedaleko, bo najbliższym lesie rzekomy łącznik wyjął pistolet, nakazał ojcu zsiadać z sań i oddać kożuch. Ponieważ zaś wszyscy w okolicy Ejszyszek znali się z widzenia lub choćby ze słyszenia, szybko wyszło na jaw, że ów łącznik to nie żaden akowiec ale zwykły rabuś.

Nie miał on zresztą szczęścia bo za jakieś sprawy kryminalne podpadł sowietom i wylądował na Workucie. Po śmierci Stalina zwolniono go z łagru ale skazano na przymusowe osiedlenie na dalekiej północy. Tam też ożenił się z Polką pochodzącą jak on z Wileńszczyzny urodził im się syn, któremu nadali imię Kazimierz na cześć patrona Wilna i obydwoje po 1956 roku uzyskali pozwolenie na przyjazd do Polski. Osiedli w jednym z miasteczek na Pomorzu i rozpoczęli poszukiwanie rodziny. I oto do Stanisława Jacewicza z Marcinkiszek przychodzi list od uważanej dawno za zaginioną siostrzenicy. Pisze, że mieszka w Polsce, pracuje na poczcie i ma syna Kazimierza. W liście jest też rodzinne, czarno-białe zdjęcie, jak to wówczas upozowane, zastygłe w sztucznym geście, z dzieckiem na pierwszym planie. Zdjęcie jak wskazuje pieczęć na jego odwrocie wykonane w... Workucie stolicy autonomicznej republiki Komi! A w jednym z mężczyzn, stojących obok siedzącej siostrzenicy w której żyłach płynie krew Jacewiczów, Stanisław rozpoznaje,,,rabusia jego konika, sań i kożucha. Oto złośliwość losu – wykrzykuje mój rozmówca.

- Co było dalej – dopytuję niecierpliwie.

- A nic nie było – nigdy się nie spotkali a tamten zresztą i w Polsce częściej w więzieniu siedział niż na wolności chodził, dodaje i zamyka opowieść.

- A z jego synem, pańskim imiennikiem też Pan się nie spotykał?

- Uciekł do Ameryki i tyle go widziano.

- A tamtą fotografię – mówi na pożegnanie Kazimierz Jacewicz z Marcinkiszek – mam do dziś. Pochylamy się nad nim i oglądamy w skupieniu ten kawałek ludzkiej historii zastygłej jak czarna mucha w poszarzałym miodowym bursztynie kresowych dziejów.




Część 3)

Dołączona grafika

Potem pojechaliśmy do starożytnego miasteczka Ejszyszki położonego dziś na granicy litewsko-białoruskiej niegdyś w sercu Rzeczpospolitej Obojga Narodów, sławnego z dorocznych jarmarków i zamku wzniesionego przez Giedymina. Tu też poszukiwaliśmy śladów polskiej szlachty, która już za czasów hitlerowskiej okupacji wolała mieszkać w większych skupiskach niż samotnie stawiać czoła wojennym zagrożeniom na pustkowiu. Odnaleźliśmy wiekowego szlachcica ale opowieść, którą nas obdarzył nie była szlachecka. Dom przy ulicy Raduńskiej pokazała nam kobieta, którą zapytałem o ludzi pamiętających czasy przedwojenne.

– Idźcie do Antoniego, on chyba tu najstarszy, będzie po dziewięćdziesiątce. I lubi rozmawiać...

– Ale pamięta jeszcze co? Głowa jeszcze mu pracuje?

– Musowo i głupi nie jest. Tylko trzeba ostrożnie, wczoraj pochował żonę...

Odnaleźliśmy dom bez trudu bo choć niczym specjalnym się nie odróżniał od innych drewniaków o stromych dachach i przeszklonych werandach, to jednak w otoczeniu unosiła się łatwo uchwytna aura nieporządku i zaniedbania zwiastująca uwiąd życiowej mocy mieszkańców a nawet zapowiedź ostatecznego rozwiązania. Nie otwierał ale wiedzieliśmy, że jest wewnątrz więc nie ustępowaliśmy i w końcu usłyszeliśmy niepewne szurania i dźwięczny, zawadiacki wręcz głos przytomnie zapytał z kim ma do czynienia i jakie sprawy intruzów sprowadzają. A gdy tylko otworzyliśmy usta, tak jak podczas wszystkich innych naszych rozmów na Wileńszczyźnie, nasz rozmówca też od razu domyślił się, skąd przybywamy, że zza kordonu bo zdradzała nas nadwiślańska mowa i nie trzeba było już się przedstawiać.

- Wiem, wiem skąd jesteście – zamruczał i zachrobotał zasuwką a mnie przypomniały się wielokrotnie opisywane we wspomnieniach kłopotliwe zapytania powojennych wygnańców z Wileńszczyzny. Oficjalnie przez ludową władzę nazywani byli repatriantami choć przecież, po prawdzie, nigdzie nie powracali, nigdzie się nie repatriowali ale po prostu wypędzeni zostali do pojałtańskiej Polski bo ich prawdziwa Polska usunęła się spod ich stóp, cofnęła się niczym morska fala pozostawiając na mieliźnie, tych dla których do niedawna jeszcze była słodką ojczyzną. Przypomniałem sobie czytaną niedawno relację Ryszarda Kiersnowskiego historyka i żołnierza AK na Wileńszczyźnie, „Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939 – 1945”, który po zakończonych szczęśliwie „manewrach” z enkawudowskimi oddziałami pościgowymi w Puszczy Rudnickiej, zaopatrzony w fałszywe papiery repatriacyjne udawał się do nowej Polski. Pierwsza stacja za granicą wypada w Sokółce. Pociąg zatrzymuje się na pustej i nieoświetlonej stacyjce a przechodzący korytarzem kolejarz ogłasza: „to już Polska”. „Zdziwiłem się, bardzo się zdziwiłem – pisze Kiersnowski – nagle poczułem się obco. To już jest Polska, a więc to znaczy, że przyjeżdżamy skądinąd. A więc skąd?”.

Pytanie było z gatunku retorycznych czyli takich na które nie warto strzępić języka bo odpowiedź jest oczywista dlatego nie zamierzaliśmy jej rozważać wędrując w głąb mrocznego mieszkania za jego gospodarzem, który szybko czmychnął do łóżka stamtąd zapraszał do siadania. Przez chwilę zapadliśmy w milczenie odzwyczajając oczy od słonecznego blasku i dyskretnie penetrując pomieszczenie. A wewnątrz było jeszcze gorzej niż na zewnątrz, śmierć rządziła już niepodzielnie, ze spokojem gotowała się do skoku i przesiadywała na wytartej kozetce w kącie izby. Zobaczyłem ją od razu w odbiciu poczerniałego lustra wiszącego na przeciwległej ścianie, jeszcze wcześniej zanim poczułem delikatny zapach amoniaku unoszący się w powietrzu.

Antoni tymczasem przytomnie nawet z zaciekawieniem patrzył siwymi oczami na nas przybyszów z krainy twardych samogłosek. Pośpiesznie wyłuszczyłem więc cel wizyty, że interesuje nas polska zaściankowa szlachta i to co po niej zostało na Wileńszczyźnie po półwieczu sowieckich rządów a najbardziej to co pamięta w tej sprawie z czasów przedwojennych. Nie odzywał się, jakby zbierał myśli albo wertował wspomnienia, śledził tylko jak z torby wydobywam mikrofon i szykuję się do nagrania. Zbliżyłem się do łóżka i wtedy woń rozkładającego się moczu stała już wyraźna tak jak żółte plamy na pościeli więc jeszcze raz pomyślałem: nerki - i zaraz skojarzyło mi się to z piwem, które podobno są dobre na tego rodzaju schorzenia i też pomyślałem, że gdy wyjdziemy to zaraz napiję się mocnego litewskiego alusa tego na przykład z browaru w Olicie w plastikowej litrowej butelce z czerwoną etykietą i z napisem prusenos co znaczy mocne, gdy Antoni, czytając bez wątpienia w moich myślach ożywił się, usiadł na łóżku, łypnął życzliwie na nasze nadwiślańskie gęby i rozmowa potoczyła się już żywo a nawet radośnie:

– Jeśli chodzi o piwo to bardzo je lubiłem i dużo piłem ale zawsze uważałem, żeby nie było za zimne co i panom polecam bo przez zimne piwo jeszcze przed wojną utraciłem najbliższego przyjaciela. A było to tak, że doszedł do niego telegram z Lidy, z miasta rejonowego, że natychmiast musi zameldować się w jednostce wojskowej i jechać ma manewry. Był to człowiek młody a sport był jego pasją, wskoczył więc na rower i przypedałował te sześćdziesiąt kilometrów i za dwie godziny był w Lidzie. Nawet się nie spocił choć jechał ostro ale za to przed metą był tak spragniony, że zatrzymał się w barze i wypił jedno po drogim dwa - rozumie się zimne - piwa. Od razu poczuł ból w gardle a potem wzięła go gorączka a z niej wynikła gruźlica gardła i nie minął rok jak ten mężczyzna jeszcze przed trzydziestką, gryzł ziemię na ejszyskim cmentarzu...

Pan Antoni przerywa aby zaczerpnąć oddechu i zobaczyć jakie wrażenie czyni na nas jego opowieść i wymownie kręci głową:

– Z zimnym piwem trzeba ostrożnie – pouczył i spojrzał na mnie wymownie wyblakłymi tęczówkami.

– Ale co z polską szlachtą w okolicach Ejszyszek - dyskretnie naprowadzam rozmowę interesujący mnie temat.

– A byli byli – pan Antoni podnosi się na poduszkach i spogląda nieufnie na mikrofon. Przed wojną dużo ich było ale nie mieszkali w mieście tylko w okolicy, w zaściankach, w Montwiliszkach, Korkucianach, Bołądziu, Michnokiejmach. Dużo ich było i mieli siłę, nawet ksiądz ich poważał bo w niedzielę zjeżdżali bryczkami na nabożeństwo, pięknie ubrani a wielu miało kolatorskie ławki przy samym ołtarzu. Tak samo podczas świąt państwowych, najbardziej byli widoczni, stali przy staroście i przy wojskowych, w pierwszym rzędzie nosili sztandary, mieli też jakieś swoje szlacheckie organizacje bo na pochodach zawsze trzymali się razem.

– Jakieś stroje własne mieli, kontusze?

– Nie, z miejska ubierali się ale elegancko i trzymali się razem, u nich dziewczyna nie mogła wyjść za chłopa nawet gdy był zamożny, miał morgi pól i lasów, to nie był dla niej honor dlatego też wiele było u nich starych panien bo przez tę wybredność wiele panienek postarzeli...

– Zostało coś po nich do dziś? - dopytuję.

– Nic nie zostało, może gdzieś po posiołkach trochę starych kobiet a tak wszystkich wyniszczył Stalin a ci co ocaleli i byli mądrzejsi już na początku sowieckoj własti wyjechali do waszej Polski. Nie ma już szlachty w Ejszyszkach tak jak nie ma Żydów...

I tu pan Antoni milknie, znów zapada się w siebie, zmienia się na twarzy i już widać wyraźnie, że nie o szlachcie chce opowiadać ale o czymś zupełnie innym i bardziej dla niego zajmującym

Chce nam opowiedzieć o zagładzie ejszyskich Żydów, której był osobistym świadkiem.

– No tak – wyrywa mi się – miasteczko było żydowskie.

– Kto to panu powiedział! - protestuje Antoni – było pół na pół, Żydzi i Polacy; Litwinów ani Białorusinów nie było..

A ja zaglądam do notatek i odczytuję, że Księga Adresowa Województwa Nowogródzkiego z 1924 roku podaje, iż w Ejszyszkach było 2 382 mieszkańców, ale już tuż przed wybuchem wojny ludność miasteczka wzrosła do około 5 tysięcy. Żydów było wtedy 3.5 tysiąca, reszta to Polacy . Dodaję też: wojnę przeżyło 30 Żydów z Ejszyszek.

Pan Antoni kiwa głową i rozpoczyna opowieść, którą – widać to wyraźnie – bardzo chce nam opowiedzieć. To było – rozpoczyna - we wrześniu 1941. Żydzi mieli swoją dzielnicę za rynkiem w kierunku Giejsmontów, żyli tam stłoczeni ale z głodu nie umierali. Ale wtedy już Niemcy chcieli się z nimi rozprawić. Przyjechali w dwie duże maszyny (samochody) ale Niemców było tylko kilkunastu, reszta to Litwini, szaulisi czy policjanci, tego nie wiem, młodzi byli i strasznie dla Żydów nieprzyjemni. Niemcy wszystkim dowodzili. Najpierw zakazali Żydom wychodzić z domów a burmistrzowi Ejszyszek nakazali aby dał ludzi do kopania. Mnie też wzięli bo byłem zatrudniony wtedy w magistracie do prac fizycznych. Na starym żydowskim cmentarzu, jak się idzie na Zamek, tam gdzie dziś nazywają Majak (wczesnohistoryczne grodzisko na obrzeżach Ejszyszek – Z.S.), kazali nam wykopać dwa wielkie rowy na chłopa głębokie długie na pięćdziesiąt metrów. Inni kopali po drugiej stronie miasta, przy katolickim cmentarzu, też takie doły. Później kazali wszystkim Żydom pójść na Koński Rynek i tam trzymali ich na deszczu bez jedzenia i wody przez trzy dni.

– A gdzie jest Rynek Koński – zapytuję, a pan Antoni tłumaczy, że to blisko, też przy Raduńskiej, bliżej rynku głównego, siatką teraz ogrodzony – dodaje a ja już sobie przypominam to dziwne miejsce do którego zbłądziliśmy pierwszego w miasteczku wieczoru błądząc po jego nieznanych jeszcze dla nas uliczkach.

– Tam gdzie pomnik wyzwolicieli?

– Tam właśnie – potwierdza i dodaje: dawniej były tam sławne daleko targi na konie i bydło ale sowieci zlikwidowali prywatny handel a na placu postawili pomnik swym bojcom, choć po prawdzie to wojna w 1944 roku ominęła nas i nie było tu wielkich walk ani ofiar.

Wraca do opowieści. - Dwa albo trzy dni trzymali ich tam bez wody i jedzenia aby zmęczyli się i żeby było im wszystko jedno. Bo bali się takiej masy ludzi, szczególnie mężczyzn zdrowych i silnych jeszcze. Dlatego oddzielili mężczyzn i najpierw nimi się zajęli a kobiety i dzieci zostawili na Końskim Targu. Poprowadzili ich na kirkut w pochodzie na którego czele szedł rabin. Gdy doszli do dołów rabin odmówił modlitwę i śpiewał a potem sam wszedł do dołu. Pan Antoni był tam również bo Niemcy rozkazali aby ci co kopali doły uczestniczyli też w ich zasypywaniu. Wspomina: Rabin wszedł do dołu doszedł na sam koniec i zawołał po niemiecku do oficera wydającego rozkazy:

– Zakopcie mnie żywcem, chcę umrzeć pierwszy – okręcił się takim biało-czarnym szalem i zaczął się modlić a wszyscy Żydzi za nim.

– My nawet psów nie zakopujemy żywcem – odpowiedział mu Niemiec i odbezpieczył pistolet.

Rabin przerwał modły i przemówił: - Żyliśmy i tak dwa lata dłużej niż nam było obiecane, teraz musimy umierać, kończy się nasz czas na ziemi, idziemy do Boga. Nie ma już dla nas miejsca na Ziemi. Wtedy ten Niemiec wystrzelił mu z pistoletu w głowę a gdy tamten upadł podbiegł do niego młody chłopak może syn a może uczeń, blady i cały ubrany na czarno. Chciał podtrzymać upadającego a wtedy Niemiec i jego zabił. Ruch i krzyk się zrobił, Żydzi zaczęli się burzyć i krzyczeć a Niemcy jakby się przestraszyli. Ale krótko to trwało, wydali rozkazy i Litwini stanęli wokół tłumu z karabinami do strzału. Oficer znów przemówił i powiedział Żydom, że nadszedł czas ich umierania. Kazał im rozebrać się do naga i wchodzić grupami po dziesięciu do dołu. Kładli się posłusznie, w milczeniu, a karabin maszynowy cały czas pracował. Litwini naganiali coraz to nowych. A my z góry z hałdy zasypywaliśmy kolejne warstwy. Niektórzy jeszcze się ruszali...

Kobiety i dzieci żyły jeszcze jeden dzień i noc. Przez cały czas śpiewały i płakały. Słyszałem to wszystko bo nasz dom jest niedaleko Końskiego Targu, od tego śpiewu śmiertelnego rozchorowałem się i dzięki Bogu nie byłem już przy ich mordowaniu.

- Tak skończyło się żydowskie życie w Eszyszkach – kończy swą opowieść Antoni Wałasewicz, ale – dodaje – przypomnieli oni o sobie jeszcze na wiosnę bo gdy zeszły śniegi i ziemia odmarzła to nad miasteczko nadciągała wielka chmura trupiego jadu, szczególnie dotkliwa gdy wiatr był od wschodu. Nie dało się żyć i groziła nam epidemia. Dano znać do Wilna i Niemcy przysłali całą ciężarówkę z niegaszonym wapnem. Nam kazali je rozrzucić na żydowskim grobie. Wezwali też straż z Olity, która miała beczkowozy na kołach i z nich polewała wapno. Poszedł wielki gryzący tuman, musieliśmy odstąpić a na nasze ubrania jeszcze długo cuchnęły. Ale następnego dnia nie było już smrodu w miasteczku.

A z meldunku niemieckiego dowódcy grupy likwidacyjnej kierowanej przez obersturmfuhrera Gamanna wynika, że wymordowano wtedy 921 Żydów, 1851 Żydówek i 814 żydowskich dzieci. Był to oddział lotny który wcześniej wymordował ludność żydowską w Nemenczynie, Nowej Wilejce i Jaszunach. Niemców było kilkunastu a robotę wykonywali litewscy szaulisi i policjanci. Scenariusz był zawsze ten sam, sprawdzony. Zbieranie ludzi, selekcja, opowiadanie, że przydatni dla Rzeszy nie mają czego się obawiać, zachowają życie. Później gromadzenie na zamkniętej, strzeżonej przestrzeni, kilka dni bez jedzenia i w strachu, w końcu w rezygnacji, aż do czasu gdy śmierć wydawała się lepsza niż niepewność i cierpienie.




Część 4)

Dołączona grafika

Gdy odeszli Żydzi nastał czas Polaków, beznadziejnej, straceńczej walki z powojennym sowieckim porządkiem. Po nich też zostały tylko roby rozrzucone obficie na wileńskiej ziemi choć nie wszyscy mogli dostąpić takiego szczęścia. Niepomni wrześniowego „noża w plecy” i wywózek za „pierwszego sowieta”, uwikłani w alianckie układy i dyplomatyczne nadzieje, znaleźli się w matni. Nie przekonały ich nawet podstępne mordy ich oddziałów przez sowiecką partyzantkę, w 1943 roku. Wykrwawiali się zdobywając Wilno wspólnie z Armią Czerwoną a już wkrótce okazali się wrogami władzy radzieckiej, internowani na zamku w Miednikach, wywożeni do Riazania i Diagilewa. Już na emigracji Józef Mackiewicz, który w rubryce „obywatelstwo” wpisywał – antykomunista, zarzucał im (nienawidzono go za to w środowiskach kombatanckich ), szczególnie przywódcom AK, polityczną naiwność i „ulgowe”, w porównaniu z Niemcami, traktowanie sowietów jako wrogów Polski. Miał wiele racji ale i on nie znał dobrej odpowiedzi na pytanie jakie mogło być wówczas dobre wyjście z tej politycznej pułapki. Otwarta walka z obydwoma wrogami (plus polityczne aspiracje Litwinów)? To było nierealne. Stanie z bronią u nogi, zaniechanie tak długo przygotowywanych akcji Wachlarz i Ostra Brama? To bezwzględnie wykorzystywała sowiecka propaganda głosząca sojusz AK i hitlerowcami.

Nie było dobrego wyjścia z matni a największą cenę ponieśli Niezłomni co nie złożyli broni, nie wycofywali się na zachód ale trwali na swej ziemi broniąc jej mieszkańców przed coraz okrutniejszym naporem okupanta, tępili urzędników i konfidentów, rozbijali więzienia. Trwali choć od początku skazani byli na śmierć wobec militarnej potęgi wroga. NKWD uporała się do końca 1944 roku, w lasach i na bagnach zostały tylko niedobitki, kilkunastu, kilkudziesięciu ludzi żyjących, śpiących na saniach, w kożuchach, żywiących się strużynami zmarzniętego na kość mięsa. We wsiach oczekiwali nie tylko życzliwi rodacy ale też konfidenci. Wsie były więc niebezpieczne ale kusiły ciepłym łóżkiem i strawą. Tak zginął wraz ze swoim oddziałem w nierównej walce z 600-osobowym batalionem NKWD pod zaściankiem Surkonty, major Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”, cichociemny. Po bitwie Sowieci sprawdzają pobojowisko i skrupulatnie przebijają bagnetem martwego czy rannego Polaka. Tak zginął w 21 stycznia 1945 roku w zasadzce grupy operacyjnej 105 Pułku Pogranicznego NKWD pod wsią Kowalki, w tym samym miejscu – o ironio historii! - gdzie 82 lata wcześniej zwycięsko stawiał się moskalom Ludwik Narbutt, jeden z najwaleczniejszych antysowieckich partyzantów Wileńszczyzny, por. Jan Borysewicz (ur.1913), pseud.”Krysia” i „Mściciel” nazywany na Wileńszczyźnie po prostu komendantem bo dopóki żył, tam gdzie działał istniało państwo polskie. Pośród Polaków na Wileńszczyźnie pamięć „Krysi” żyje nadal usuwając w cień innych bohaterów tamtych czasów. Także i dlatego, że znienawidzony przez sowietów również po śmierci nie zaznał spokoju. Jego ciało na odkrytych saniach enkawudziści wozili kilka dni i wystawiali na rynku w Raduniu, Naczy, Ejszyszkach. Wołali” patrzcie jak skończył wasz wybawca” chcieli odebrać nadzieję, przestraszyć. W końcu wrzucili trupa do pięciometrowej studni na dziedzińcu sąsiadującego z Ejszyszkami zamczyska i przysypali pociskami moździerzowymi aby nikt nie ważył się ciała wydobyć i pogrzebać w poświęconej ziemi. Krysia przeleżał tam aż do lata 2009 roku gdy polscy archeolodzy przy współpracy z litewskimi specjalistami wydobyli jego szczątki. W czasie moich peregrynacji po tych terenach było o tym głośno choć dopiero trwały prace identyfikacyjne. Jesienią tegoż analizy DNA potwierdziły, że wydobyte ze studni kości należą do Krysi a w listopadzie odbył się na cmentarzu w Ejszyszkach uroczysty pogrzeb niezłomnego komendanta.



Wspominanie ostatnich losów polskiej szlachty na Wileńszczyźnie nie jest więc zajęciem radosnym, przypomina mickiewiczowski ostatni zajazd na Litwie jest więc pożegnaniem i jak każde pożegnanie tchnie smutkiem. Ale mamy jeszcze samogon, nieodłączny rekwizyt kresowej i sowieckiej rzeczywistości, pocieszyciel pozwalający jako tako żyć w kraju nędzy i zbrodni, znaleźć chwilę wytchnienia w otchłani upodlenia. Już w czasie wojny był towarem pierwszej potrzeby a gdy przyszli sowieci stał się realną i obowiązującą walutą. Helena Rouba (lat 86) z zaścianka Poczobuty nad Wersoką, matka czwórki dzieci, jak wielu innych pędziła w najcięższych latach samogonkę, inaczej by nie przeżyła. Ktoś doniósł i z Ejszyszek przyjechali enkawudziści.

– Powiedziałam im, - wspomina - że bez handlu samogonem, nie będę miała w czym wysłać dzieci do szkoły bo nie mają butów, a obowiązek szkolny w krainie światowego postępu to przecież rzecz święta. A jak mnie zabiorą to dzieci stracą matkę a kołchoz dojarkę. Wstawił się za mną predsiedatiel bo dojarek brakowało i udało się. Zabrali tylko ostatni wyrób. Później też po to przyjeżdżali – uśmiecha się - bo dobry był i nie oszukiwałam na gradusach, na wesela i prazdniki brali.

Spostrzega moje zainteresowanie i znika w mroku chaty. Wraca z plastikową butelką i szklanką. Nalewa i z oddali już czuję jego ekscytujący opar. Ma metaliczny zielonkawy odcień jest mocny i słodki Szybko idzie do głowy i domyślam się dlaczego. Ma zapewne z 70 gradusów i doprawiony jest ziołami, wśród których wyczuwam gorycz piołunu Szklanka wystarczy aby zmącić umysł i orbitować już daleko od ziemskich zmartwień. Wystraszyłem się czarnobylskiego zioła gdy w Dzimitrach częstował mnie tym samym napitkiem Wojtek Sakowicz „gierbowy szlachcic” , jak sam się przedstawił. Młody jeszcze przed pięćdziesiątką, właściciel kilku hektarów ugoru i dwóch drewnianych rozlatujących się dworków, które odzyskał po kołchozie. Pełen szlacheckiej fantazji, choć już trochę człowiek radziecki mówiący jak tu się powiada „po prostu” mieszając słowa polskie, białoruskie i rosyjskie. No i gorzałkę mający za kochankę. Zapraszał w gościnę, obiecywał złote góry ale na pożegnanie trochę żartem a trochę z wyrzutem powiedział do mnie „koroniarza” zza kordonu: a wy nas ostawili...

I na nic były żarliwe usprawiedliwienia, że i u nas nie było wtedy lepiej. Że cóż pod sowieckim butem mogliśmy zdziałać. Nie przebaczył dumny Sakowicz

Takie było słowo pożegnalne i epitafium ginącej ostatecznie w otchłani okrutnego czasu liczącej pół tysiąclecia cywilizacji polskiej szlachty na Wileńszczyźnie. Można oczywiście powiedzieć - tyle cywilizacji zginęło, zapadło się w niebyt, taki jest naturalny mechanizm kołowrotu dziejów. Nie powinniśmy się jednak na to zgadzać zbyt łatwo a przynajmniej winniśmy pamiętać, że taka cywilizacja w ogóle istniała i że dla nas Polaków była szczególnie ważna bo bez niej nie byłoby nas samych, polskiej kultury i państwa. Również na ziemiach obecnej Litwy a niegdyś Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Poeta Litwin choć Polak (albo na odwrót), który z niej wyrósł i której postawił wiekopomny pomnik, zobaczył to przenikliwie wspominając litewsko-polskie (albo odwrotnie) okolice i zaścianki:

"W całej przeszłości i całej przyszłości

Jedna już tylko jest kraina taka,

W której jest trochę szczęścia dla Polaka”.

Autor i foto: Zdzisław Skrok

Żródło



Osobiście przeczytałem to już dość dawno, nadal lubię powracać do tych zapisów.Wybaczcie mi ilość, ale wiem, że powinno się raczej spodobać.Mam jedynie wątpliwości, czy to już Historia, czy nadal Polska.A wasze zdanie jakie jest?
  • 9

#2

Mika’el.
  • Postów: 810
  • Tematów: 34
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja Zła
Reputacja

Napisano

Felicjan Pilarski - Polak


http://www.youtube.c...player_embedded
  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych