Odkopię nieco ten temat dwoma artykułami.
Pierwszy, to nieco bardziej szczegółowo opisana wyprawa sir Johna Franklina oraz relacja z wyprawy badawczej z 1984 r,która miała na celu wyjaśnienie zagadki tego tragicznie zakończonego przedsięwzięcia.
Mam nadzieję, że uzupełni jej obraz przedstawiony w artykule zamieszczonym przez Kpiarz.
Nieszczęsna wyprawa Franklina
Maciej Kuczyński, "Nieznany Świat"
Odsłonięte po stu kilkudziesięciu latach zwłoki, jakie spoczywały w wiecznej zmarzlinie, były doskonale zakonserwowane, a włosy i kości tragicznie zmarłych żeglarzy wykazały zawartość ołowiu wielokrotnie przekraczającą normę. To właśnie ołów, który pochodził z konserwowych puszek, zabił w strefie polarnej ludzi stawiających czoła mrozom i huraganom, nie potrafiących natomiast poradzić sobie z pustoszącym ich organizmy cichym mordercą.

Trzy osamotnione groby członków wyprawy Franklina na wyspie Beechey (rysunek węglem)
Skaliste wybrzeża otaczające północny Ocean Lodowaty to istne zamrożone muzeum. Tworzą je wyspy Spitsbergenu, zatoki Grenlandii, przylądki Alaski oraz labirynty wysepek Kanady. W trakcie krótkiego lata spod śniegu i lodu wyłaniają się tam ślady ludzi, którzy w różnych czasach i celach zapuszczali się do tej krainy zamrożonej wody. Jedni szukali tu bogactw, rozgłosu i sławy, inni chcieli zasłużyć się nauce lub po prostu być pierwszymi i zaznać mocnych wrażeń.
Widziałem wiele z tych śladów na opuszczonych wybrzeżach, najdalszych skrawkach lądu wysuniętych ku biegunowi. Zardzewiałe, złuszczone szkielety masztu i hangaru zeppelina, którym Nobile wyruszył do bieguna. Wręgi zeszłowiecznych szalup i przeżarte rdzą kołowroty do wywlekania cielsk wielorybów na żwirowe plaże. Zapadnięte chatki traperskie z drewna dryftowego, wybielone solą, ozdobione czaszkami lisów polarnych i niedźwiedzi. Pochylone krzyże na samotnych kopczykach kamieni, w najbardziej bezludnych miejscach świata. Czaszkę Eskimosa obok szkieletu niedźwiedzia. Podróżnicy, którzy pozostawili te ślady, umierali w odosobnieniu, samotności, rozpaczy, zniszczeni miażdżącą przewagą polarnych żywiołów.
Wiedziałem co czuli, bo sam kilkakrotnie niemal cudem ocaliłem życie. Kiedyś, przygwożdżony do lodu, leżałem przez tydzień pod płachetką namiotu, czując na plecach ciężar huraganu i modląc się, aby nie trafiła we mnie żadna z miotanych przezeń brył lodu i głazów. Innym razem, unoszony przez pole kry na bezkresny ocean, wlokłem i szarpałem wraz z towarzyszami łódź, zakleszczoną w zwałach i torosach, w nadziei, że dotrę do otwartej wody jeszcze w takiej odległości od lądu, że wystarczy paliwa na dopłynięcie do brzegu i uniknięcie śmierci z zimna, wyczerpania, głodu.
Dlatego łatwo mi było zrozumieć, co przeżywali bohaterowie największego w dziejach polarnego dramatu, jaki przed stu pięćdziesięciu laty stał się udziałem angielskiej wyprawy Franklina. Nikt z niej nie powrócił, a los nieszczęsnej załogi długo pozostawał tajemnicą. Wyprawy ratunkowe wysyłane przez rząd brytyjski odkryły kilka grobów i znalazły odpowiedź na niektóre pytania. Jednak na pełne objaśnienie największej w minionym stuleciu klęski, jaka stała się udziałem najlepiej wyposażonej wyprawy, trzeba było czekać aż do 1984 r.
Czytałem ówczesne raporty z poszukiwań i odkryć, a także laboratoryjnych badań dokonywanych przez kanadyjską ekipę antropologa Owena Beattie. Dopiero jednak niedawne, osobiste spotkanie z członkiem tej ekipy sprawiło, że dramatyczna historia sprzed kilkudziesięciu lat ukazała mi się jak żywa.
W nowojorskiej siedzibie The Explorers Club, gdzie jego zarządowi przedstawiałem naszego zdobywcę biegunów Marka Kamińskiego, w zacisznym salonie, pod wielkim obrazem statków Franklina uwięzionych w lodach, o ostatnich odkryciach opowiedział mi ich naoczny świadek Patrick Storey, uczestnik wyprawy Beattiego. W klubowym archiwum znalazłem źródłowe opisy i fotografie.
A więc po kolei...
Pierwszym, który podjął próbę poprowadzenia najkrótszej drogi żeglugowej z Atlantyku na Pacyfik, poprzez labirynt wysepek u północnych wybrzeży Kanady, był w 1508 r. brytyjski żeglarz Sebastian Cabot. Nie mogła się udać. Fiaskiem skończyły się też następne próby przetorowania — jak je nazywano - Przejścia Północno-Zachodniego. Osiągnięcie tego ważnego celu handlowego wzięli sobie za punkt honoru Brytyjczycy, finansując narodową wyprawę.
19 maja 1845 r. doświadczony oceaniczny badacz Sir John Franklin wypłynął dwoma statkami Erebus i Terror, ze 129-osobową załogą zdecydowaną dokonać odkrycia. Nie mając pojęcia, czym jest strefa podbiegunowa, płynęli w nieznane do części globu, której nie widział nikt prócz Eskimosów.
Przepadli bez śladu.
Dopiero w 1857 r. wysłany na poszukiwania kapitan Francis M'Clintock odnalazł na niegościnnym wybrzeżu notatkę pozostawioną przez załogę Franklina. Wynikało z niej, że po opuszczeniu Anglii oba statki dotarły do Wyspy Bathurst. Gęsty pak lodowy zmusił je jednak do zmiany trasy i we wrześniu 1846 r. wyprawa zdecydowała się zimować u brzegów Wyspy Beechey, położonej w pobliżu znacznie większej Wyspy Devon, 1700 km od Bieguna Północnego.

John Hartnell wyłania się z bryły lodowej po 140 latach samotności
Podczas straszliwej zimy, w ciemnościach polarnej nocy i przy 40-stopniowym mrozie, na statkach skutych lodem zmarło trzech marynarzy. Zostali pochowani na brzegu w dobrze oznakowanych grobach. 20-letni John Torrinton zmarł 1 stycznia 1846 r., 25-letni John Hartnell trzy dni później. 33-letni William Braine zmarł 3 kwietnia. Gdy nadeszło lato i wreszcie pękły lody, Franklin zadecydował odwrót na południe.
Niestety, podobnie jak poprzedniego roku, nic odpłynęli daleko. Lód nie topniał, a ławice kry nie rozstępowały się przed dziobem. We wrześniu 1846 r. zaś, kiedy dzień się skrócił, ponownie stężały, a członkowie ekspedycji utknęli u brzegów Wyspy Króla Williama.
Nie byli polarnikami, ale żeglarzami. Ich żywiołem była morska woda w ciekłym stanie, a nie złomowisko szklistych płyt i bloków więżących kadłuby. W dodatku zapadła noc. Obezwładnieni ciemnością i bezruchem przez 20 niekończących się miesięcy stawiali czoła mrozom, huraganom, zasypującym statki zamieciom. Ginęli jeden po drugim.
Zmarł Franklin i 23 oficerów oraz marynarzy. Pozostali przy życiu, kiedy znów zaświtał dzień, podjęli decyzję opuszczenia statków i wyruszyli pieszo na południe. Mieli nadzieję, że dotrą do głównego lądu i powiosłują wzwyż rzeki Back do najbliższej faktorii futrzanej Hudson Bay Company. 26 kwietnia 1848 r. pociągnęli sanie wyładowane tym, co uznali za potrzebne do przeżycia. Zabrali ze sobą strzelby i zapasy jedzenia, ale także wiele zbędnych przedmiotów, a wśród nich biurko! Nigdy nie dotarli do ludzkiej osady, a z ich śmiercią ekspedycja Franklina przeszła do roczników morskich legend.
Wyprawy ratunkowe odnalazły szczątki zaginionych i niektóre przedmioty. Odszukały też Eskimosów, którzy opowiedzieli, że widzieli białych ludzi ciągnących łódź i sanie, a nawet weszli na opuszczone statki i zabrali z nich różne przedmioty. Inny z Eskimosów wyjawił, że znalazł ciała 30 osób, i kilka grobów, niektóre leżące pod odwróconą łodzią, inne w namiotach lub porozrzucane. Z uszkodzeń ciał i zawartości garnków wywnioskował, że biali zjadali się nawzajem.
Powstało pytanie dlaczego marynarze nie skorzystali z przewodnictwa Eskimosów? Dlaczego, mimo niezłego wyposażenia wyprawy, wszyscy zginęli?
Odpowiedzi udzieliła archeologia. Nastąpiło to po ponad stu latach.
Owen Beattie, specjalista antropologii fizycznej z Uniwersytetu Alberta w Kanadzie, od dawna interesował się wyprawą Franklina. W 1981 r. zdołał zebrać pewną ilość kości zmarłych na Wyspie Króla Williama. Wykrył ślady szkorbutu, powszechnego w tamtych czasach wśród żeglarzy, a wywoływanego, jak wiemy, brakiem witaminy C. Co ważniejsze, Beatty dokonał szokującego odkrycia: kości nosiły ślady kanibalizmu. Tak oto znalazły potwierdzenie wcześniejsze doniesienia Inuitów.
W 1984 r. Beatty, zafascynowany tajemnicą Franklina, wyruszył z małą grupką naukowców na Wyspę Beechey, gdzie znajdowały się groby trzech członków załogi zmarłych tam w 1846 r., a wiec przed 138 laty. Jednym z naukowców zamierzających dokonać ekshumacji i autopsji zwłok był Patrick Storey, który opowiedział mi o swoich wrażeniach, a także szczegółach wyprawy.
Zgodnie z kanadyjskim prawem, badacze byli zobowiązani do potraktowania grobów ze szczególnym pietyzmem. Msieli wykonać szczegółowy plan nie tylko położenia szkieletów i przedmiotów, ale i pojedynczych kamieni, tak aby po zakończeniu badań móc przywrócić pierwotny stan grobów. Beatty wpadł też na pomysł, aby odszukać potomków trzech pochowanych członków ekspedycji. Zdołał odnaleźć Kanadyjczyka Briana Spencely, który był pra-pra-bratankiem Johna Hartnella. Zabrał go ze sobą jako fotografa wyprawy. Inny potomek Hartnella, żyjący w Angliii Donald Bray udostępnił listy pisane przez matkę Hartnella do jej dwóch synów Hohna i Thomasa, obu zmarłych w trakcie ekspedycji.
Latem 1984 r. otwarto najpierw grób Johna Torringtona. Po odłożeniu na bok spiętrzonych kamieni, odsłoniła się trumna wykonana z mahoniu, z wyciętą z puszki konserwowej i przybitą do wieka blaszką w kształcie serca.
Było na niej wyryte nazwisko, wiek zmarłego i data śmierci. Nikt nie spodziewał się tak egzotycznego odkrycia - mahoń na polarnej pustyni nawiedzanej tylko przez Eskimosów! Po chwili zdumienia badacze zdali sobie sprawę, że była to przecież okrętowa wyprawa, dobrze zaopatrzona w narzędzia ciesielskie i wszelkie materiały.
Jednak prawdziwie szokujący widok ujrzeli po odkryciu wieka. Mimo iż spodziewali się, że bardzo zimny klimat i nigdy nie odmarzające skały dobrze zakonserwowały zwłoki, w zetknięciu z tym, co zobaczyli, stanęli jak wryci. W bryle przejrzystego lodu spoczywał śpiący - zdawało się - marynarz. Podbródek miał podwiązany chustką, aby usta nie otworzyły się.

Ciało Johna Torrintona w zamrożonej trumnie, skrępowane bawełnianymi paskami przez grzebiących towarzyszy
Naukowcy pobrali próbki tkanki, kości i włosów do późniejszych analiz i ponownie pogrzebali ciało. Na tym chwilowo poprzestano.
Kolejna wyprawa Beattie'go przybyła tu po dwóch latach, w 1986 r. Większy liczebnie zespół złożony z naukowców i lekarzy odsłonił szczątki Johna Hartnella i Williama Braine. Oba ciała były w tak samo doskonałym stanie. Hartnell miał na głowie swoją czapkę, a jego ciało było owinięte w całun. Bliższe oględziny wskazały, że lekarz wyprawy Franklina dokonał sekcji zwłok zaraz po śmierci Hartnella.
Trzeci zmarły, Braine był skrajnie wycieńczony. Jak oceniono, w chwili zgonu ważył nie więcej niż 40 kg.
Dzięki przywiezionej aparaturze zrobiono na miejscu zdjęcia rentgenowskie obu ciał, a lekarze dokonali oględzin wewnętrznych organów. Po zakończeniu badań i pobraniu próbek - zmarłych pogrzebano, drobiazgowo odtwarzając groby.
Wyszło na jaw, że wszyscy trzej żeglarze zmarli na gruźlicę, pospolitą w tamtych czasach chorobę, połączoną być może z zapaleniem płuc, zawsze groźnym w tym klimacie. Jednak, co najciekawsze, wszystkie kości i włosy wykazały masywną wręcz zawartość ołowiu, wielokrotnie przekraczającą zwykły poziom. Stało się oczywiste, że nadmiar ołowiu odbierał załodze siły, co w skrajnie trudnych warunkach Arktyki miało katastrofalne skutki. Ołów powodował także dramatyczne ograniczenie zdolności umysłowych. Jeśli dotknęło to również oficerów - a nie ma powodu, by sądzić inaczej - ci ostatni, pozbawieni zdolności jasnego myślenia, nie mogli podejmować właściwych decyzji tak ważnych w walce o przetrwanie.
Ołów przesycający tkanki mógł pochodzić z jednego tylko źródła - puszek konserwowych. W owym czasie ich brzegi i wieczka były lutowane stopem ołowiu i cyny. W rezultacie ołów powoli przenikał do jedzenia i niepostrzeżenie je zatruwał. Wyprawa trwała dostatecznie długo, by jego działanie dało o sobie znać w ciałach i umysłach nieszczęsnych marynarzy.
Ludzi Franklina zabiła więc niewiedza; nieznajomość Arktyki, chemii i zasad odżywiania. Podczas gdy stawiali czoła atakującym żywiołom, od wnętrza niszczyły ich nieuleczalne choroby i ukryty morderca - ołów.
- Odpływając stamtąd — powiedział Patrick Storey - nie mogłem oderwać oczu od tego przejmującego widoku: trzy tragiczne ofiary spoczywające na wieki w pobliżu swojego narzędzia zagłady: wielkiego stosu puszek po konserwach na miejscu obozu.
Organizatorzy zapewniają, że podczas imprezy nie będą podawać uczestnikom potraw z konserw. A jeśli to będzie nieuniknione, to komisyjnie sprawdzimy, czy nie są zalepiane ołowiem! 
źródło
Artykuł drugi, to news z ostatnich dni, poświęcony odnalezieniu wraku jednego ze statków uczestniczących w wyprawie.
Zaginęły ponad 160 lat temu, teraz odnaleziono wrak jednego z nich
Makabryczna i tajemnicza opowieść o dwóch brytyjskich statkach, które zniknęły w 1845 roku w okolicach Antarktyki, rozpalała wyobraźnię kilku pokoleń i rozpoczęła jedną z najdłuższych w historii akcji poszukiwawczych. Teraz, po prawie 160 latach, kanadyjscy nurkowie znaleźli szczątki jednego z zaginionych okrętów.


W 1845 roku, dwadzieścia lat po swojej ostatniej misji, sir John Franklin ruszył w poszukiwaniu legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego, które miało stanowić lukratywny skrót dla statków handlowych kursujących między Pacyfikiem i Atlantykiem. Niestety, nigdy nie dotarł do celu, wraz z nim zaginęła ponad 100-osobowa załoga. Legendarne przejście zostało odnalezione dopiero po 58 latach.
Mity otaczające ekspedycję Franklina uczyniły statki jednymi z najbardziej pożądanych obiektów w historii archeologii morskiej. Eksperci uważają, że załogi opuściły okręty po tym, jak utknęły one w lodzie w pobliżu Wyspy Króla Williama. Legenda głosi, że marynarze, aby przeżyć, uciekali się do aktów kanibalizmu.
Sprawa Kanady
Nurkowie i archeolodzy od 2008 dokładali starań, aby znaleźć szczątki zaginionej ekspedycji. Kanadyjski rząd przeznaczył miliony dolarów na poszukiwania. Kanada utrzymuje, że Przejście Północno-Zachodnie leży wewnątrz kanadyjskich wód terytorialnych, lecz Stany Zjednoczone nie respektują tej zwierzchności.
- To jest naprawdę historyczny moment dla Kanady. To wielka kanadyjska tajemnica i przedmiot badań naukowców, historyków, pisarzy, więc myślę, że to naprawdę ma ogromne znaczenie w historii naszego kraju – powiedział premier Kanady Stephen Harper. - Statki Franklina są ważną częścią historii Kanady, zważywszy na to, że jego wyprawy, które miały miejsce prawie 200 lat temu, dały podwaliny kanadyjskiej suwerenności Arktyki – powiedział premier.
Zdjęcia wraku ukazują drewniany statek, który w dużej mierze pozostał nienaruszony. Wrak stoi w pozycji pionowej na dnie morza, zaledwie 11 metrów pod powierzchnią. Do epokowego odkrycia doszło w niedzielę.
Ekspedycja sir Franklina
Wcześniejsze wyprawy Franklina pomogły utworzyć mapę tysięcy kilometrów wybrzeża i dostarczyły istotne dane na temat pogody, geologii i ekologii regionu. Kapitan był świadomy niebezpieczeństwa, wiedział, że temperatura spada tam nawet do -45 st. C. Podczas swojej drugiej podróży zabrakło żywności i został zmuszony do jedzenia elementów skórzanych ubrań, aby przetrwać.
Ostatnia wyprawa była więc bardzo dobrze przygotowana. Statki były okute żelazem, aby łatwiej było im się przebić przez góry lodowe. Zapakowano wystarczająco dużo żywności, ale potem okazało się, że zamknięto ją w puszkach z ołowiu, które truły ludzi, czyniąc ich słabymi i zdezorientowanymi. Ostateczna lokalizacja dwóch statków została potwierdzona przez statek wielorybniczy w dniu 26 lipca 1845 roku, potem słuch o nich zaginął.
Zorganizowano 39 wypraw poszukiwawczych. Żona sir Franklina, lady Jane, wydała fortunę, próbując znaleźć męża. Nikt jednak nie przeżył.
źródło