Witaj Maju dawno tutaj nie pisałem, a to, co napisałem w większości przypadków wynika ze zdarzeń, które miały ostatnio miejsce w moim życiu.
Chwilowo nie maluję nie mam motywacji.
Mogę napisać i więcej o sobie przekopiować z innych miejsc, choć nie wiem czy Ciebie nie zanudzę, ale może masz rację, że to, co pisze jest dla kogoś z boku (wydaje się) wyrwanym z kontekstu (ja po prostu nie pomyślałem, że przecież tak naprawdę mnie nie znacie)
Dano mi na imię Ireneusz Tadeusz
Piszę to, aby stworzyć możliwość zaistnienia enklawy dla wolnych od umysłowych ograniczeń, wyzwolonych z dogmatów, paradygmatów lub aksjomatów religii i akademickiej nauki, osób.
Piszę to dla i do osób szukających Prawdy bliższej ich odczuciom, wiedzy i przekonaniom.
Osobiście zawsze traktuję każde spotkanie, forum czy zdarzenie zarówno, jako konstrukcje mych przyszłych, wciąż ewoluujących poglądów (tekstów), jak i jako terapię. Sokratesowe „wiem, że nic nie wie wiem” jest etapem, do którego dotarłem jakiś czas temu do tej granicy wiedzy i niewiedzy, w związku, z czym chętnie zawszę dowiem się więcej, jeżeli tylko Ty (kimkolwiek jesteś) masz ochotę na to, aby otworzyć się na to zostało mi przekazane i wyrazisz swą opinię na ten temat. •Chętnie również podzielę się swymi spostrzeżeniami, a nawet z Tobą, (kim kol wiek jesteś pofilozofuję), jeśli taka nadarzy się okazja, jeśli oczywiście jesteś na to otwarty lub również poszukujesz Prawdy, a otaczający Ciebie świat nie jest w stanie Tobie odpowiedzieć na nurtujące Cię odpowiedzi.
Staram się być tolerancyjny, dlatego też szanuję prawo każdego człowieka do życia według jego upodobań czy ideałów i wierzeń, lecz jednocześnie nie cierpię wszelkiego rodzaju ideologicznego terroryzmu tak w wydaniu wyznawców jakichkolwiek religii i ideologii jak i wszelkiego rodzaju napuszonych pragmatyków lub wyznawców uznających, iż jedynie oni mają rację.
Moją intencją jest przede wszystkim budzenie z iluzji i skłanianie, na podstawie pewnych moim zdaniem ważnych zdarzeń, sytuacji, tez i opinii, do samodzielnego wyzwolonego myślenia.
Nie zamierzam jednocześnie niczego nikomu udowadniać na siłę.
Jeśli więc jesteś wielbicielem rozumu, pragmatykiem czy racjonalistą, to sam, osobiście zbadaj dany temat i jeśli chcesz zdobądź satysfakcjonujące Cię dowody.
Osobiście nie uznaję żadnych autorytetów, mistrzów, bogów itp., choć często, jeśli zajdzie taka sposobność i będzie to możliwe mogę również zgodzić się na dialog z tymi osobami czy istotami.
Nie wojuje z kościołem i ani nie jestem racjonalistą czy ateistą, lecz po prostu stałem się, można powiedzieć, heretykiem wiary. Oczywiście nie znaczy to, że nawróciłem się na jakąkolwiek inną religię. Jedynie po prostu poznając zniewalające niuanse wiary postanowiłem wyzwolić się z tego jarzma.
Choć moje poglądy wynikające z wielu lat dociekań i wielu zdarzeń, sytuacji czy eksperymentów mogą wydawać się skrajne, lecz w stosunkowo małym stopniu podpieram się w nich innymi ideami i ich twórcami czy myślicielami. A jeśli robie to, to oczywiście z jednej strony zgadzam się w jakiejś mierze z ich ideologią, z drugiej zaś mogę podpierać się ich przykładami dla większej przejrzystości niejednokrotnie trudnych tematów, do których nawiązuję. Często też w swych wątkach posiłkuję się bądź na powszechnie uznanych lub popularnych teoriach czy ideach i choć często w mniejszym stopniu się z nimi zgadzam, lecz czynię tak tylko po to, aby móc je omówić na przykład w gronie ich zwolenników.
Wiem również teraz i to, że we Wszechświecie może być nieskończenie wiele prawdziwych prawd, które łączy w sobie jedna uniwersalna „PRAWDA” o tych wszystkich indywidualnych prawdach i wiem, że jeśli mianem tej „Prawdy” przez duże „P” określimy jakiegoś „BOGA” to i tak tym „Bogiem” nie będzie żadne z osobowych bóstw ukrywających się w jakiejkolwiek oficjalnie uznawanej religii Świata.
Na chrzcie dano mi imię Ireneusz Tadeusz, nigdy nie lubiłem ani jednego ani drugiego imienia, choć oba są imionami rzymskimi. Ireneusz podobnie jak jego żeński odpowiednik Irena znaczy „pokój” lub niosący pokój, a nawet jak o tym imieniu można znaleźć w imiennikach: „Imię Ireneusz, po grecku "Eirenaios", pochodzi od bogini pokoju, Eirene. Ale tam, gdzie mowa o pokoju, na pewno jeszcze słychać echa wojny.
Dlatego Ireneuszowie zwykle żyją pomiędzy skrajnościami i nie mogą się zdecydować, czy milszy jest im porządek i równowaga, czy też życie pełne przygód, sporów i mocnych wrażeń. Zwykle ich życiowa ścieżka jest kręta i z niejednego pieca chleb jedzą; mają masę przeżyć i mogliby całymi dniami opowiadać o swoich przygodach. Często też swoje doświadczenia potrafią przekazać w artystycznej formie. Pomaga im w tym ich liczba, liczba twórców - siedem.
Imię to jest najbardziej odpowiednie dla wszystkich niespokojnych duchów ze znaków Ryb, Lwa, Bliźniąt i Wodnika, a planetarnym patronem Ireneuszów jest Uran.”
Tak jak napisałem nigdy w młodości nie lubiłem swojego imienia, może było to spowodowane tym, że jednym z najsławniejszych Ireneuszów był bardzo ortodoksyjny Ireneusz z Lyonu (łac. Irenaeus, gr. Eirenaios), (ur. ok. 140 w Smyrnie, w Azji Mniejszej, zm. ok. 202 w Lyonie) – biskup Vienne, teolog, apologeta, Ojciec Kościoła, męczennik i święty Kościoła katolickiego. Poza tym imię to było według mnie zbyt archaiczne i bardzo mało popularne, ja osobiście w Polsce poznałem tylko jednego Irka, z którym nie za bardzo się zgadzałem mimo pewnych encyklopedycznych podobieństw.
Drugim powodem zmiany mojego imienia była emigracja, a nawet jeszcze wcześniej, kiedy to na półkach w polskich sklepach stał jedynie ocet, a już na Słowacji czy Węgrzech było, czego dusza zapragnie wtedy przez kilka lat byłem właścicielem lub współudziałowcem w kilku małych prywatnych firmach „Krawiectwo lekkie i malowanie na tkaninach”, „Dekoratorstwo oraz malowanie obrazów na różnych podłożach” itp. Tak czy inaczej w tamtym czasie miałem na tyle dużo pieniędzy, że mogłem sobie pozwolić na częste handlowo-turystyczne wypady na przykład na Węgry, a tam nie dość, że i tak trudno na początku było się dogadać to jeszcze blokowało me kontakty trudne do wypowiedzenie imię- wówczas najczęściej kazałem na siebie mówić Irko.
Z racji swego wychowania i wzorów narodowej i kościelnej sprawiedliwości, te, o których piszę otrzymałem w swym dzieciństwie i młodości poprzez relacje niewinnie więzionego Ojca za uczestnictwo w Powstaniu Warszawskim i nieprawidłowe potraktowanie jego w KK.
Najpierw, jako bardzo młody ktoś starałem się walczyć z socjalistycznym reżimem, (między innymi nasza bojówka „CPS”) jednak, jako starszy nie widząc sensu tej mojej donkiszoterii, zacząłem odchodzić od przedtem przyświecającego mi frazesu „Bóg Honor Ojczyzna” chcąc (zaczynając chcieć) myśleć o sobie.
Tak, więc jak o tym już wspominałem nikogo nie może dziwić, iż wyjeżdżając do Włoch uznałem siebie za obywatela świata.
Ale wracając jeszcze znów na chwilę do mego imienia, już będąc w Kanadzie okazało się, że żadne z dotychczasowo przeze mnie używanych form mego imienia tutaj się nie nadaje, a brzmienie imienia Irek jest jednakowe z angielsko- brzmiącym słowem earache, czyli ból ucha. Tak, więc, aby przez wypowiadanie imienia Ireneusz nie powodować u kogoś i u siebie bólu uszu, zacząłem kazać nazywać się Erik, Eryk lub Eric zależnie od tego, z kim mam do czynienia i chyba już przy takim imieniu pozostanę.
Choć wychowywałem się w duchu rodziny katolickiej i religijnej, ze strony mego ojca chyba nigdy nie odczułem jakiegoś dewotyzmu. Katolicyzm odczuwałem, więc jako obowiązek i zło konieczne, matka pod tym względem, jak to kobieta bywała bardziej wymagająca i dbająca o nasze katolickie wychowanie.
Mój Ojciec nie żyje już od kilku lat, a ja postrzegałem go wcześniej, jako tyrana i często się z nim nie zgadzałem. Ojciec nie był alkoholikiem, ale lubił sobie wypić, rozumowałem to, jako rodzaj beztroski a nawet nałogu.
Na powrót mój kontakt z Ojcem zacieśnił się po śmierci mojej Matki i wówczas zrozumiałem, że nic nie jest takie jednoznaczne i proste jak to mi się wcześniej wydawało.
Mój ojciec był zawsze bardziej zamknięty w sobie i mało wylewny i dopiero alkohol nieco go rozluźniał. Lecz czemu tak właśnie było zrozumiałem dopiero stosunkowo niedawno, jako już ktoś całkiem dorosły.
Ojciec mój, jako kilkunastoletni młodzieniec walczył w oddziale szarych szeregów Armii Krajowej w powstaniu Warszawskim, używając pseudonimu „Kuna”. Z jego młodzieńczo-patriotycznego poświęcenia wynikły dwa Jego życiowe konflikty i rozterki. Po pierwsze, zaraz po powstaniu dostał wiadomość od kogoś życzliwego, że jest na liście poszukiwanych przez S.B., czy U.B. musiał, więc coś zrobić, aby nie zostać aresztowanym. Salomonowym wyjściem okazało się wstąpienie do milicji, jako kierowca, gdyż mój ojciec od młodzieńca przejawiał zamiłowania do motoryzacji. I zapewne musiał w tej dziedzinie być bardzo dobry, gdyż dostał stanowisko, jako kierowca samego szefa milicji warszawskiej, jeśli się nie mylę będącego w randze generała. Ojciec miał do dyspozycji 3 samochody w tym jeden, który przed wojną należał do J. Kiepury.
Jako kierowca ojciec mój też nie był związany z żadną ideologią komunistyczną, ale jako, że należał kiedyś do AK. okresowo musiał meldować się na U.B. W taki sposób ojciec mój był chroniony do momentu, kiedy to jakiś czas później na skutek namowy swego brata nie wyjechał na rekonesans na ziemie odzyskane do Zielonej Góry (Grünberg).
Tutaj poznał i zakochał się w mojej matce, wrócił, więc do Warszawy jedynie po to, aby zrezygnować z pracy w milicji jakoś się to jemu udało, ale sielanka nie trwała zbyt długo. Kilka lat później mój ojciec został pod jakimś byle powodem uwięziony na trzy lata, oczywiście, że w domyśle za przynależność do A.K. i powstanie Warszawskie. Drugą rozterką, która dręczyła go praktycznie aż do śmierci było to, że za zabicie siedmiu Niemców - jako niby, że za zabójstwo, ojciec nigdy nie dostał rozgrzeszenia. Nie wiem, może, kiedy za pierwszą próbą spowiedzi spotkał go taki afront ze strony jakiegoś głupiego klechy nigdy później nie próbował? Tak czy inaczej, kilka lat przed śmiercią został On odznaczony kilkoma krzyżami walecznych i zrehabilitowany przez komunę, lecz nie uzyskał tego od kleru.
Z perspektywy czasu, kiedy poznałem powody zachowania mojego Ojca, wiem, że alkohol był dla niego lekarstwem duszy. Wierząc w reinkarnację wiem również, iż moja, jak i mojego Ojca obecność w tym właśnie życiu jest konsekwencją planu i wyborów, jakie robimy przed naszym urodzeniem. Wiem, że najprawdopodobniej spotkam się z nim jeszcze może nie raz, obecną rozłąkę traktując jedynie, jako nie wspólne wakacje, choć zapewne nie zgłębiłem wszystkich powodów i skutków myślę, że przynajmniej w jakimś zakresie rozumiem mojego Ojca.
Sądzę, że w mojej rodzinie miałem przedtem korelacje z kilkoma jej członkami, z czego mój ojciec był mym starszym bratem, a starszy brat, o którym wspomniałem wyżej w „Moja historia” był pierworodnym synem Jeana de Joinville, (czyli nieskromnie mówiąc moim) i nazywał się Anzelm de Joinville dziedziczny Seneszal Szampanii i członek Wielkiej Rady Filipa V, jako marszałek Francji.
Lecz wracając do mego obecnego życia,
wychowania i wzorów narodowej i kościelnej sprawiedliwości, te, o których piszę otrzymałem w swym dzieciństwie i młodości. Tak, więc zapewne nikogo nie może dziwić, iż wyjeżdżając do Włoch uznałem siebie bardziej za obywatela świata niż za Polaka. Ludzie w Polsce na pewno tak jak na całym świecie również potrafią żyć godnie i być szczęśliwymi( znam kilku takich).I jeśli chodzi na przykład o mnie, to ja ogólnie też nie miałem tak źle, nawet na emigracji, mimo, że po początkowym okresie sponsorstwa rządu Kanady dalsze lata w Kanadzie byłem na własnym utrzymaniu, (mam również na myśli czas spędzony we Włoszech w oczekiwaniu na załatwienie formalności w celu wyjazdu do Kanady, kiedy to moja działalność anty socjalistyczna pomogła mi uzyskać sponsorstwo rządu Kanady). We Włoszech po pracy na plantacjach oliwek i winogron, pracowałem na myjni samochodowej, zakładzie samochodowym, a później, jako spawacz w pewnym ogromnym ośrodku kempingowym nad Morzem Tyrreńskim.
Ośrodek nazywa się „Clemalu”, a jako że nie było tam dobrej informacji o oddalonych od siebie obiektach tego ośrodka, zabrałem się za tworzenie drogowskazów, tablic i reklam ośrodka( w Polsce pracowałem między innymi, jako starszy dekorator i liternik w „Wojewódzkim oddziale WSS Społem”) zaproponowałem właścicielowi zająć się stworzeniem szyldów, drogowskazów i tablic reklamowych.
Capo, czyli szef zgodził się, abym, jako sprawdzian moich umiejętności rozpracował kolorystycznie dotychczas jednobarwne godło tego ośrodka, ale miałem to robić po pracy(, jako spawacz gdzie wykonywałem i naprawiałem całe kilometry ogrodzeń i konstrukcji coraz to nowych domków kempingowych). Eksperyment się udał i za pierwszą artystyczną pracę we Włoszech otrzymałem niebagatelną dla mnie sumę 600 000 lirów i z dnia na dzień ze spawacza stałem się artystą i liternikiem ośrodka. Kiedy zacząłem już malować wielkie obrazy mające być wystrojem wnętrza powstającej kawiarnio- restauracji zaistniało pewne zabawne zdarzenie, Jako że kiedy ja reprodukowałem turystyczne atrakcje Włoch i prowincji Lazio, moja żona malowała wielkie kilkunastometrowej długości reklamy ośrodka, które miały być ustawione na drogach tak, aby były widoczne nawet z 10 kilometrów. W tym czasie znano mnie, jako Taddeo z powodu, że wszelkiego rodzaju odmian imienia Erik, Jurek, Jarek, Irek czy Mirek było tak wiele wśród pracowników ośrodka, że postanowiłem używać mojego drugiego imienia Tadek. W owym czasie, kiedy byłem zajęty przy jakimś obrazie przyszedł do mnie jeden z pracujących tam Włochów z zapytaniem jak nazywa się po Polsku malarz, a ja opacznie zrozumiałem, że pyta się on o jakiegoś polskiego malarza i odpowiedziałem jemu Matejko. Jakże się później uśmialiśmy z żoną, kiedy usłyszeliśmy, że co niektórzy Włosi na ośrodku mówią na mnie Matejko a na moja zonę Matejka. Powszechnie nazywano mnie tam Taddeo Pollacco. To był chyba jeden z najszczęśliwszych okresów w tym moim życiu. I to może w niejednym życiu było mi we Włoszech tak dobrze.
Tak jak Tadeuszowi Kuntze -po Polsku znanemu, jako Tadeusz Konicz. We Włoszech jak wspominałem miałem też taki sam przydomek jak ten jeden z najwybitniejszych polskich malarzy XVIII wieku. „Taddeo Pollacco”. Tadeusz Konicz, (ur. 20 kwietnia 1727 w mym rodzinnym mieście Zielonej Górze, zm. 8 maja 1793 w Rzymie). Był nadwornym artystą malarzem biskupa Stanisława Załuskiego, studiował w Krakowie i Rzymie. Większość swojego życia spędził jednak we Włoszech.
Z kilku mych domniemanych żyć, czy osób w jakiś sposób ze mną związanych, aż trzech - wszyscy malarze- w bardzo silny sposób było związanych z Polską lub Polakami. Tak jak w moim przypadku, gdzie też nazywano mnie tak jak Tadeusza Konicza Taddeo Pollacco. Co najmniej w trzech domniemanych moich poprzednich żywotach również byłem Włochem Pierwsze moje dzieła nawiązywały do malarstwa religijnego, tak jak ten temat był pierwszym i najpopularniejszym wątkiem twórczości Konicza. Obrazy i freski Konicza-Kuntzego zdobią ściany i wypełniają liczne ołtarze, sklepienia kościołów i świątyń: Krakowa, Kocka, Warszawy i Rzymu. Może, dlatego jakiś czas później najważniejsza dla mnie stała się kwestia reinkarnacji. Reinkarnacja, jako temat, jak i wiele pokrewnych z nim spraw i zagadnień, stanowi efekty bez mała mych 30 letnich studiów i przemyśleń nad tymi zagadnieniami, naszym miejscem w świecie i celem istnienia.
Te jakże filozoficzne poszukiwania zacząłem rozpracowywać przez pryzmat swego własnego odnalezienia swych powodów istnienia i zaistnienia.
Wszystko to, jak w to wierzę, bez tak zwanego przypadku i nie bez jakiejś podświadomie wyczuwalnej zewnętrznej przyczyny, w mym obecnym życiu prawdopodobnie zaczęło się, kiedy miałem około 5 lat, dziś wiem (po serii sesji hipnotycznych), że wówczas miałem pierwsze Spotkanie IV stopnia ze zjawiskiem „Obcych”, również, jako pięciolatek poszedłem do 1 klasy, ( jako najmłodszy w szkole wręczałem nawet kwiaty dla jakichś ówczesnych bohaterów i dygnitarzy), Jako pięciolatek też kiedyś sam wybrałem się pewnej letniej niedzieli do kościoła, który od mego miejsca zamieszkania był stosunkowo niedaleko. Jako, że nasza rodzinna trzódka stanowiła wielodzietną 8 osobową rodzinkę, byliśmy podobni do dość niesfornego trudnego do skontrolowania stadka baranków- może czasem nawet i czarnych? •
Tak czy inaczej, wspomnianej niedzieli, zapewne, aby móc zaliczyć zawsze kolidującą z dziecięcym programem w telewizji msze świętą pomaszerowałem sam do kościoła. (Na marginesie zastanawiające jest, czy chodziło tu bardziej o sabotaż komunistycznych władz nadawających owe programy w niedziele rano, czy trochę też o manipulacje przedstawicieli parafii, w taki sposób zmuszając do poświęceń i próbując gruntować u młodych ludzi wiarę?)
Lecz jeszcze wówczas nie myśląc o takich rzeczach, wolny od kontroli rodziców i rodzeństwa chcąc zaliczyć mszę świętą znalazłem się w kościele. Tam, czego zawsze bardzo nie lubiłem zwyczajowo zmuszono mnie z kilkoma innymi dziećmi i wyrostkami do przemieszczenia się bliżej ołtarza.
Na tej właśnie mszy, kiedy znów starając się kopiować zachowania ludzi znajdujących się dookoła mnie w pewnym momencie również ruszyłem z ciżbą i tak jak inni ustawiłem się w znanej już mi z wypadów do sklepu zwyczajowej w Polsce kolejce, nawet chyba się nie zastanawiając, że tym razem byłem jednak w kościele. Kiedy wreszcie przy wtórze kościelnych pień dotarłem do balustrady dzielącej ołtarz od reszty kościoła, wykonując te same czynności i gesty w końcu też otrzymałem od księdza jakiś skromny pokarm w postaci białego okrągłego wafelka.
Po powrocie do domu chcąc pochwalić się swym chrześcijańskim zachowaniem zdałem relacje z zajścia swej Matce, lecz o dziwo zamiast słów pochwały dowiedziałem się od niej, że zgrzeszyłem, gdyż do tego obrządku, który ma Matka nazwała „Komunią świętą” miałem dopiero być przygotowywany w jakiejś dla mnie nieokreślonej przyszłości.
Tak czy inaczej, to na pozór nie istotne zdarzenie zmieniło całe moje życie.
Od tego czasu zamiast mechanicznie powtarzać jakieś dziwne niezrozumiałe dla mnie wcześniej słowa, pojęcia i zachowania, tak pacierzy jak i jakichś ceremonii, zacząłem się zastanawiać nad ich treścią analizując bez mała każdy gest czy słowo.
Dużo później doszło do tego wiele kościelnej lub ateistycznej, w różny sposób pomocnej, fachowej literatury.
Kolejnym mym spotkaniem z dziwnym i nieznanym była lektura pożyczonej od kogoś w wojsku pierwsza bestselerowa książka Erica von Denikena „ Wspomnienia z przeszłości”.
To odrębne spojrzenie na wpajane mi przez rodzinę, szkołę i katolicką tradycję spojrzenie na ewentualną historie świata zmusiło mnie do poszukiwania podobnych koncepcji, a z biegiem czasu do odnajdywania ich w wielu wierzeniach i niedomówieniach, tak zwanych „świętych ksiąg” wielu kultur i narodów, w legendach, mitologiach czy historycznych relacjach historyków i kronikarzy.
Ta działalność badawczo-analityczna doprowadziła mnie do, jak mi się wydaje, pewnych nietuzinkowych wniosków, którymi od pewnego czasu usiłuję się podzielić z innymi osobami. W kilku ostatnich latach życia uciekałem się do wielu sposobów przekazania potomnym mozołu mych analiz i rozważań, poprzez symboliczną sztukę alegoryczno symbolicznego malarstwa i grafiki, poezję, eseje, literaturę i kilka artykułów lub opracowań. Niegdyś z uporem maniaka wysyłanych do magazynów o profilu „New Age”, takich jak „Wróżka” czy „Nieznany Świat”.
Mój Kanadyjski okres życia powinienem zacząć może od tego, że kiedy po wypadku samochodowym( już będąc w Kanadzie) i pewnym czasie rehabilitacji wywalczyłem z pomocą prawników nieco pieniędzy, mój brat mieszkający tu gdzie ja zaproponował mi otworzenie wspólnego biznesu. Jako, że zawsze był zamiłowany w motoryzacji, przez co jest wspaniałym mechanikiem samochodowym, ja zaś z powodu mych manualnych zdolności i ratowania się na początku pobytu w Italii pracą w auto-caroseri, czyli jako blacharz samochodowy -tutaj bodyman, założyliśmy wspólnie z bratem zakład mechaniki i blacharstwa samochodowego.
Brat po prostu bał się otworzyć tej działalności samodzielnie, gdyż z jednej strony zdawał sobie sprawę, że lepiej, raźniej i bezpieczniej działać wespół, poza tym mniej traciłby, jeśli przedsięwzięcie by się nie udało.
Tak czy inaczej wspólnie w tych wzlotach i upadkach przetrwaliśmy pięć długich lat, a po tym okresie mieliśmy siebie na tyle dosyć, że nasze braterskie stosunki oziębły na następnych kilka lat.
Powodem naszego ponownego spotkania był mój powrót z Polski, gdzie po latach emigracji byłem w odwiedzinach u innych członków mej rodziny. Miałem przekazać bratu coś od naszego Ojca.
W tym czasie brat zmienił się ze skrajnego materialisty w skrajnego katolickiego ortodoksa, co bardziej przekonywało mnie do niego, gdyż sądziłem, że teraz zacznie okazywać więcej braterskich uczuć. W trakcie rozmowy napomknąłem bratu, iż szukam domu do kupienia, a on na to oświadczył mi, że w jego sąsiedztwie ( po przeciwnej stronie ulicy) pewna starsza kobieta sprzedaje duży dom.
Nie wiem jak to się zdarzyło, ale w rezultacie kilka miesięcy później ten dom już należał do nas. Siłą rzeczy także odmroziły się i nasze stosunki bratersko -rodzinne, i niedługo później spotykaliśmy się, na co weekendowych prywatkach bardziej dyskusyjno –alkoholowych, niż zabawach –tanecznych, gdzie na tych wizytach i rewizytach spotykaliśmy się z jeszcze innymi znajomymi i z mym bratankiem, który wówczas nie był jeszcze pod przemożnym wpływem brata i wyznawał ideologie wschodnich religii, trudniąc się złotnictwem i chyba wszystkim innym.
Ja w tamtym okresie pracowałem w szóstej, co do wielkości na świecie stoczni jachtów oceanicznych „West Bay”, a w wolnym czasie oprócz organizowania rozlicznych bali i zabaw, (o czym wspominam w innych miejscach), również w tym okresie udzielałem się w polonijnym teatrze „33” ( liczba osób, które przyszły na założycielskie spotkanie- nie ma nic wspólnego z wiekiem Jezusa).
W tym teatrze prym wiódł Michał Anioł -to nie pseudonim, ale prawdziwe nazwisko polskiego aktora, znanego z kilku ról między innymi z filmów takich jak „Karate po Polsku” czy serial „Dom”. •Ale wracając do owych piątkowych czy sobotnich obiad- kolacji, na których im dalej w przyszłość brat wiarą neofity zaszczepiał swe nowe spojrzenie na świat przez pryzmat ideologii katolickiego kościoła. Niedługo później stał się też poetą, który niby Orfeusz czy bardziej Neron w asyście grupy klakierów recytował swe upoetycznione żale do świata, że nie był dostatecznie wynagrodzony i doceniony.
Ja z żoną coraz bardziej w tym towarzystwie byliśmy wyalienowywani. Po którymś z owych spotkań, kiedy o czwartej rano wyszli już wszyscy goście, a ma żona już spała, poczułem nieprzemożne pragnienia napisania wiersza i niby nawiedzony zanim ma żona wstała o ósmej rano ja miałem już gotowy mój pierwszy (w tym życiu) wiersz „Prawda”
PRAWDA
Nieodgadniona prawdo - czy słowem czerstwym jesteś - przeszłości wspomnieniem.
Miłości Boskiej esencją - zbawiennym pragnieniem.
Czy do wieczności dążysz - czy kresu żywota.
-Pocieszasz nas czy uczysz - w swych prawideł splotach.
Niezmienna stale jesteś - i w przód przewidziana.
-Lub korzyść tobie sprawi - pozytywna zmiana.
Ślepą wiarą - pokorą kościelnych dogmatów.
Wiedzą tajemną - przenikania się Światów.
Czy karuzeli wcieleń - energią przeżytą.
Lub w nas Boskiej mocy - częścią nieodkrytą.
-Zgłębić ciebie nie sposób - czy liniałem zmierzyć.
-Jedyne co mogę tylko - to w ciebie uwierzyć.
Gdy pragnień ostoją bywasz - i życia osłodą.
Lecz pchasz często do zbrodni - i jesteś niezgodą
-Zło i dobro na równi - trzymając w połowie
Jak noc i dzień pospoły - znajdują się w dobie.
-Ważna myśl w tym być musi - przemyślnie schowana.
Aby bez trwogi kroczyć - w zasad twych arkana.
Cierpień życia w pokorze - bagażu nieść brzemię.
Lub w trwaniach swych - raz po raz -gromadząc swe mienie.
-Po wielokroć odkryta - lecz wciąż nienazwana.
W tysiącach imion zawarta - a jednak nieznana.
-Tu to czy też w niebiesiech - szukam cię od nowa.
Jakby w przeznaczeń ciągu długim - tkwiła jakaś zmowa.
-Na wzór Syzyfa głazu - Atlasa udręki.
Zeusa zmartwychwstań wiecznych - i Chirona męki.
Wątroby Prometeusza - przez ptaka dziobanej.
Czy Pana smutnych westchnień do dziewic tysiąca.
-Gdy swą fleciom muzykę w kniejach gra bez końca.
-Lecz nadejść kiedyś musi - wybawienia pora.
Gdy niestraszna już będzie - śmierci sucha zmora.
I narodzin bólu - już nigdy nie będzie.
-Gdy niby nigdzie - a będziemy wszędzie.
W każdej cząstce wszystkiego - będziemy spisani.
Nawet w życiu swym będąc - mało komu znani.
-By koledż kończąc najwyższy - jak heros swe prace.
Na niebiańskim posłaniu - gwiezdne puszczać race.
PIRAEUS 2000 r.
Od tego czasu napisałem ich bez mała sto próbując w nich znaleźć sposób wyrazu na podobieństwo antycznych myślicieli, z których jedynie Sokrates wyłamał się odważając się mówić o bogach prozą, za którą to herezje został skazany przez rajców Aten na śmierć przez zażycie trucizny. •Tak, więc może mogę powtórzyć za tym wielkim filozofem, z którym szkoda, że nie wiążą mnie reinkarnacyjne związki, iż „Wiem, że nic nie wiem”.
Moja przygoda z Nostadamusem zaczęła się dość dawno temu, lecz jedną z ważniejszych z nim związanych wydarzeń był lipiec 1999 roku i słynny czterowiersz mistrza proroctwa. Mówił on tam o przyszłych wydarzeniach związanych z lipcem 1999 roku. A oto ów czterowiersz w oryginale:
Quatrain 10,72 FRA>
„L'an mil neuf cens nonante neuf sept mois,
Du ciel viendra un grand Roy d'effrayeur:
Resusciter le grand Roy d'Angolmois,
Auant apres Mars regner par bon-heur”.
Polskie tłumaczenie:
„Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć siedem miesięcy,
Z nieba zstąpi wielki król trwogi (przerażenia):
Wskrzesić wielkiego króla Angoulmois,
Przedtem, potem Mars panować (panować będzie) szczęśliwie”.
Lecz od początku, kiedy dowiedziałem się, że w tym okresie będzie w Europie widoczne całkowite zaćmienie Słońca sądziłem, że właśnie w tym wydarzeniu należy upatrywać odpowiedzi na zagadkę Nostradamusa. Szczególnie, że aż pięć planet ustawić się miało w konfigurację "wielkiego krzyża", poza tym, oprócz Słońca i Księżyca, będą to takie planety złoczynne jak: Mars, Saturn i Uran. Z reguły czterowiersz 10, 72 był na ogół tłumaczony jako zapowiedź III wojny światowej. Teraz z perspektywy czasu nikt już zapewne nie pamięta tego okresu, a większość tych, którzy jednak pamiętają, są zdania, że nic takiego wówczas się nie zdarzyło. Ja jednak w jakiś niepojęty dla siebie sposób odczuwałem, iż chodzi tutaj o fale trzęsień ziemi, która właśnie wówczas nawiedziła świat w ciągu kilku tygodni po zaćmieniu. Całe pięć miesięcy z dokładnością do jednego dnia, zawsze blisko nowiu księżyca prorokowałem silne trzęsienia Ziemi, po których telefonowali do mnie znajomi i członkowie rodziny z jakimś zachwytem w głosie oznajmiając, że miałem rację. Niestety nie mogłem uświadomić im, że tak naprawdę to niema się czym egzaltować ponieważ tam gdzieś giną ludzie. Nawet dokonałem pewnych spostrzeżeń co do ewentualnego schematu takich zdarzeń jak trzęsienia Ziemi, ale nikogo do kogo się z tym zwróciłem to nie obchodziło.
Czy jest możliwe, aby niejako upić się wolnością niemyślenia, narzuconymi stereotypami?
Lecz aby zapomnieć na moment o tradycji i religii ojców, aby móc niby ktoś zupełnie nowy brać sobie z całej skarbnicy wiedzy tylko to, co jest twórcze i prawdziwe, należy się odważyc. Ja tak zrobiłem, czy było to odurzenie? Może tak- ale mimo iż odczuwam przeświadczenie o prawidłowym kierunku, jednocześnie wiem, że„ Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”(Mt. 13,57).
Ta niewiadoma, której wszyscy w jakiś sposób szukamy, stanowi jednak dla wielu barierę nie do przebrnięcia, albowiem ludzie wolą bezkrytycznie poddawac się tradycji ojców, czy nawet przyjmowac te oferowane im uzależniające ich pewniki otaczającego ich Świata, niż jak najlepszą i najwznioślejszą nawet nadzieję prawdy bez oficjalnego pokrycia w oficjalnej nauce czy bezkrytycznie czczonej tradycji lub religii.
Nikt więc nawet nie ma szansy za życia zostać wieszczem wśród swoich. Kiedy kilka dni po tym jak w Nowym Jorku zostały zniszczone wieże „The Twin Towers World Trade Center”, zatelefonował do mnie kolega z zapytaniem czy naprawdę w Quatrianach Nostradamusa jest mowa o zniszczeniu nowojorskich wież, o czym podobno mój wspomniany znajomy miał przeczytać w jakiejś gazecie. Czasem znajomi radzili się mnie w sprawach związanych z „NIEZNANYM”, tak też i tym razem znajomy ufał mojej wiedzy w tej materii. Ja jednak wcale nie potwierdziłem prasowych wieści przekazując i tłumacząc jemu, że w „Centuriach” (Wieki) Nostradamusa na pewno nie ma takiego tekstu przepowiedni jaki zacytował mi znajomy. Lecz obiecałem jemu jeszcze raz sprawdzić cały ocalały zbiór.
Choć oczywiście nie było tam wydrukowanego w prasie tekstu, ale było jednak coś? We wszystkich pozostałościach po 12 księgach Nostradamusa odnalazłem wiele Czterowierszy (Quatriany) wspominających „Nowe Miasto”. Skojarzenie z Nowym Jorkiem było dla mnie oczywiste, ale prócz zakodowanego proroctwa o zburzeniu wież było jeszcze powiedziane, coś takiego, że jeśli Król (w tym przypadku moim zdaniem, może chodzić o prezydenta.) nie wybaczy tym, którzy zaatakowali go w samobójczym ataku, to nastanie straszna wojna. Tak więc odnajdując tak ważne, jak mi się wydawało informacje z przepowiedni Nostradamusa, zaprosiłem do siebie do domu kilkanaście osób, aby móc przynajmniej omówić to owe zagrożenie. Jednak prelekcja szybko zamieniła się w balangę zmuszając mnie( z moimi książkami i wykresami) do upicia się z powodu ignorancji zaproszonych osób. Oczywiście, że może byśmy nic nie zdziałali, aby nie dopuścić do zaistniałej niedługo później wojny i nieuniknionego, lecz przerażające było to, że nikt nawet nie próbował.
Ważnym również lub może najważniejszym etapem mego życia był okres poszukiwań zaprzeszłych wcieleń zaprzyjaźnionych osób, które to od zabawy przerodziło się najpierw w pasję a następnie rozpoznałem w tym coś na kształt filozofii życia czy związków wcieleń niektórych z nas (grupa ok. 25 osób) z planem istnienia na Planecie Ziemia. Aby przedstawić, o co mniej więcej mi chodzi musiał bym zaprezentować opisujące cześć tych zagadnień 3 moje artykuły na ten temat:
„Byłem na swym własnym grobie” Moja historia.
To, czym chciałbym się podzielić z czytelnikami zdarzyło się kilka lat temu. A było to tak, że organizując kolejny bal kostiumowy dla moich znajomych (głównie Polaków zamieszkałych w Vancouver i jego okolicach), poznałem pewną dziewczynę mieszkającą w kompleksie, gdzie wówczas często odbywały się nasze bale dla uczczenia wszystkich możliwych okazji.
Ten wspomniany, był z okazji wizyty brata naszego kolegi, który go właśnie odwiedził z Grecji. Wspomniana dziewczyna, ( jeśli mogę ją tak nazwać – nie jesteśmy już tacy młodzi, niestety) okazała się wspaniałą, choć jeszcze nieodkrytą, artystką.
Ta jej artystyczna, wrażliwa dusza spowodowała, że zaczęła interesować się kwestią karmy, losu, przeznaczenia, a co za tym idzie swych poprzednich egzystencji.
Opowiadała mi o swoich seansach hipnotycznych i podróżach do poprzednich inkarnacji, w jakimś sensie zarażając mnie również chęcią poznania swych ewentualnych inkarnacji. No i wtedy dopiero się zaczęło…
W sumie poddałem się kilku seansom i przeżyłem coś w rodzaju autohipnozy, których całkowity opis zająłby tu zbyt wiele miejsca, więc go maksymalnie skrócę, skupiając się na samej esencji wizji i zdarzeń. Po pierwszym przeprowadzonym na mnie seansie hipnotycznym nie odczułem praktycznie nic, choć wówczas nie zwróciłem uwagi na pewien istotny szczegół, mianowicie, kiedy hipnotyzerka zleciła mi, abym udał się w „swej wyobraźni” do jakiegoś pięknego, kojąco wpływającego na mnie miejsca, o dziwo zamiast Karaibskiej plaży pełnej pięknych półnagich kobiet ujrzałem jakieś wykrzywione skarłowaciałe drzewo rosnące na niewielkim pagórku. Hipnoterapeutystka spytała mnie czy słyszę świergot ptaków, zaprzeczyłem, choć ten miły akcent uzasadniałby mój wybór, lecz to miejsce w dziwny sposób emanowało paraliżującym spokojem.
Cały seans odbywał się w duchu freudowskiej analizy aspektów winy i kary, z nasileniem przez hipnotyzerkę akcentów dotyczących śmierci mego najstarszego brata, który kilka lat wcześniej umarł na zawał. Spytany wówczas, kim emocjonalnie był mój najstarszy brat dla mnie w okresie mego dzieciństwa oznajmiłem, że był wzorem do naśladowania porównując go do średniowiecznego polskiego rycerza Zawiszy Czarnego z Garbowa.
Spytany o to, kim chciałbym dla niego wówczas być, nie wiedząc, czemu oznajmiłem, że jego giermkiem. Z kolei, kiedy miałem opisać jakiś swój dzień z dzieciństwa, opowiedziałem taką oto historie: są wakacje, jestem na podwórzu mego rodzinnego domu, przychodzą moi ówcześni koledzy z zapytaniem czy nie pójdę grać z nimi w piłkę nożną. Ja jednak lekceważę propozycję, gdyż jestem w trakcie budowania dla moich plastikowych żołnierzyków zamku z gliny.
Choć na jawie nie pamiętałem tego dnia, ale było to jak najbardziej możliwym zdarzeniem, gdyż w dzieciństwie często przedkładałem rysowanie rycerzy, czy właśnie budowę jakichś fortec dla mojej armii rzymskich, średniowiecznych czy napoleońskich żołnierzyków, nad zabawy z rówieśnikami. I rzeczywiście w owym okresie moim idolem był Zawisza Czarny herbu Sulima.
Jednak, co do owej hipnozy, gdzie prowadząca usiłowała wmówić we mnie jakieś nieuzasadnione poczucie winy za śmierć brata, ustosunkowywałem się coraz sceptyczniej. Jako że mój koszt był 70 $ za godzinę, aby moim zdaniem nie zmarnować kolejnego spotkania na koniec sesji spytałem hipnotyzerki, co powinienem zrobić, aby kolejnym razem móc zobaczyć cokolwiek innego niż dziecięce wspomnienia z przeszłości, gdyż byłem wówczas błędnie przekonany, że to, co widziałem na życzenie hipnotyzerki to jedynie wyobraźnia i wspomnienia z dzieciństwa.
Na odchodnym hipnotyzerka powiedziała mi na moje pytanie jak powinienem przygotować się do następnego spotkania, że „ja wiem to sam, jedynie muszę spytać się o to samego siebie”.
Tej nocy nie mogłem zasnąć rozpatrując miniony dzień, postanowiłem odczuć coś tak jak to powiedziała hipnotyzerka. Rozluźniłem się i zacząłem wchodzić technikami opisanymi w książkach Roberta Monroe w stan, dzięki któremu R. Monroe potrafił opuszczać swe ciało w swych rozlicznych podróżach astralnych. Trwało to dość długo, aż nagle mimo zamkniętych oczu zobaczyłem jakieś dziwne kolorowe plamy, które niby olej wylany na kałuże wolno przemieszczały się i mieniły tęczowymi barwami.
Trwało to jakiś czas, tak, że mimo rozluźnienia zaczęły do mej świadomości przenikać znamiona realizmu, a kiedy pomyślałem o owych 70 $ za godzinę sesji hipnotycznej plamy zniknęły. Chcąc niby przeprosić samego siebie za tak konsumpcyjny sposób myślenia zacząłem uświadamiać sobie, że nie są ważne pieniądze, prosząc jednocześnie owe plamy, aby wróciły. Jeszcze dziś czuję owo rozpaczliwe pragnienie zrozumienia lub obcowania z tym czymś innym i nieznanym.
Plamy nie wróciły, lecz zamiast nich zobaczyłem z boku koński zad. Był to jasno szary koń w nieco ciemniejsze brązowawe plamki, ale nie dość, że zobaczyłem tylną część tego zwierzęcia, to poczułem jeszcze zapach jego potu. Pierwszym wrażeniem był niemal, że okrzyk radości i zdziwienia: „Ja byłem chyba koniem”( oczywiście nie mogłem krzyczeć, gdyż była noc, a obok mnie spała moja żona).
Jednak, kiedy przyszedł mi do głowy ów absurdalny pomysł, obraz nieco się zmienił i zobaczyłem już niemal całego konia, jednocześnie odczuwając tam obecność jeszcze kogoś. Będąc niby kamerzystą na planie filmowym kazałem sobie przesunąć obraz nieco pod górę po skosie, i dopiero teraz ujrzałem ową zamgloną postać, która stojąc przed koniem stała w bezruchu, wpatrując się w jakąś dal. Kiedy zapragnąłem zobaczyć to, na co patrzał ten ktoś, zobaczyłem jakby jego oczyma znajome karłowate drzewo, tym razem jednak zobaczyłem również, że to drzewo rośnie tuż na skraju jakiejś rozległej malowniczej doliny? Zrozumiałem także, czemu nie słyszałem świergotu ptaków, kiedy widziałem to samo drzewo w czasie mej hipnozy kilka godzin wcześniej. Po prostu tam wiał dość silny wiatr.
Długo starałem się rozpoznać ową tajemniczą, cały czas zamgloną postać. Jedyne, co czułem, to bijące od niej zmęczenie i nieświeżość. Zacząłem, więc przypominać sobie o jakichś książkowych sposobach i technikach wnikania w podświadomość. Zacząłem także przyglądać się cały czas zamazanym szczegółom odzienia, tego w jakiś sposób bliskiego mi kogoś. Kiedy dotarłem do obuwia zauważyłem, że jest ono w jakiś sposób błyszczące? Pierwszym wrażeniem było „baletki”, lecz zamiast zauważenia szczegółów aksamitnych bucików moja wizja jakby na zawołanie przeniosła się i zobaczyłem teraz jakiegoś mężczyznę stojącego na krawędzi chodnika w jakimś dużym mieście.
Za nim stał rzęsiście oświetlony tysiącem lamp kilkukondygnacyjny budynek, który nazwałem operą. Stojący na chodniku mężczyzna sprawiał wrażenie czekającego na jakiś środek transportu.Był ubrany w osiemnastowieczny wyjściowy strój, a więc od góry: na głowie miał cylinder, lekko kędzierzawe, ciemne włosy, nie aż tak szczupłą twarz z małym hiszpańskim wąsikiem.
Mógł mieć około 30 lat. Niżej ciemny surdut z białym kwiatkiem z boku, białe rękawiczki, a w prawej dłoni trzymał prostą laskę z jasną błyszczącą kulką u jej zwieńczenia; ciemne, starannie wyprasowane spodnie i czarne wyglansowane buty. Kiedy uświadomiłem sobie to, jak bardzo błyszcza te buty, moja wizja znów przeniosła mnie do owego mężczyzny stojącego na skraju doliny i do jego błyszczących butów, z tym, że teraz zobaczyłem, iż te buty zrobione są z metalu? „Rycerz” - znów niemal krzyknąłem sam do siebie, lecz owa postać nadal była zamazana.
Wiedziałem jedynie, że ten ktoś jest zakurzony i nieogolony, jakby po przebyciu jakiejś długiej drogi dotarł wreszcie do jakiegoś tylko jemu znanego celu. Nie był stary, ale jakby był kimś w jakiś sposób doświadczonym przez los. Starałem się spytać jego o imię; w końcu wiedząc, że powinien mieć jakiś herb, zacząłem dopasowywać do niego kolory. Z wszystkich, jakie próbowałem wkleić w tę postać, w jakiś dziwny sposób pasował jedynie biały i czerwony.
Nie wiem, czemu, ale po uświadomieniu sobie tego, pierwszym słowem, jakie wówczas do mnie dotarło było „ Crusader”, czyli Krzyżowiec, jako uczestnik wyprawy krzyżowej, i choć nie wszyscy oni nosili opończe z czerwonymi krzyżami na białym tle tak jak Templariusze, ale ja wówczas tego jeszcze nie wiedziałem. Tak czy inaczej, próbując na wszystkie sposoby dowiedzieć się, kim był ten tajemniczy rycerz, miałem jeszcze widzenie jakiegoś odzianego w skóry krępego mężczyzny na śnieżnej niby pustynnej przestrzeni i dziwną informację tłumaczącą chodzenie po wodzie Jezusa, która w tym widzeniu i formułce jakby do niego przyklejonej wtedy wydawała mi się jak najbardziej prosta i logiczna.
Przy tak wielu objawionych mi tej nocy rzeczach zapragnąłem, jako sprawdzian tego wszystkiego spróbować lewitacji, lecz, mimo, że jak mi się wydawało mogłem unieść część swego niematerialnego ciała ponad siebie, ale nie potrafiłem uczynić tego z głową. Zmęczony zasnąłem w końcu po kilku godzinach tych wizji i zmagań z samym sobą.Nazajutrz zatelefonowałem do mojej hipnotyzerki, aby podzielić się z nią swymi nocnymi wrażeniami, ta jednak zbyt nachalnie obstawała przy swej opinii o obarczaniu się przeze mnie winą za śmierć brata ( kilka lat później odkryłem w nim swego syna z poprzedniego życia.)
Tak, więc upojony fantastycznymi wizjami i odczuciami zrezygnowałem z usług pani hipnotyzer. Mimo, że nigdy już nie udało mi się ponownie wprowadzić w autohipnozę, jednak rezygnacja z usług tej hipnotyzerki wydaje mi się jak najbardziej słuszna, gdyż jak się dowiedziałem jakiś czas później, wówczas, kiedy ona przeprowadzała mi hipnozę sama przeżywała osobistą tragedię po śmierci męża.
Tak czy inaczej, po tych moich pierwszych zetknięciach z tematem, widziałem kilka postaci, ale najbardziej zarysował się tu jakiś niezidentyfikowany rycerz. Po około dwóch tygodniach bezskutecznych prób ponownego wprowadzenia się w samo hipnozę, tuż przed przebudzeniem, a może jednocześnie z nim usłyszałem coś w rodzaju imienia „Devill”.
Jakiś rok później koleżanka zrobiła kurs hipnoterapeutki, w tym także past life (poprzednie wcielenia). A oto przebieg owej hipnozy na mnie po wszystkich wstępnych zabiegach wprowadzających:
P. Gdzie jesteś?
O. Stoję na jakiejś piaszczystej krętej drodze.
P., Kim jesteś? Spójrz na swoje nogi i ręce.
O. Jestem mężczyzną. •P. Czy widzisz coś dookoła? Rozejrzyj się.
O. Widzę w oddali jakieś domy z drewnianych bali bielone wapnem.
P. Czy tam mieszkasz?
O. Ooo nie( z ironicznym uśmiechem) ja mieszkam w zamku.
P. Dobrze to idź do tego zamku, czy już tam jesteś?
O. Tak wchodzę po mostku zwodzonym.
P. Czyj to zamek?
O. Mój.
P. Czy mieszka tam ktoś z tobą, jakaś rodzina może żona. Pomyśl.
O. Nie wiem, nie czuję jej, ale na pewno jest tu służba.
P. Dobrze, przenieś się teraz w przyszłość do jakiegoś ważnego w twoim życiu zdarzenia.
O. Jesteśmy w kościele, (chwila zastanowienia), Ksiądz nawołuje żebyśmy udali się na krucjatę.
P. I co dalej się dzieje?
O. Znowu wchodzimy całą gromadą do kościoła, słyszę brzęk metalu na kamiennej posadce, ktoś rozdaje nam białe opończe z czerwonymi krzyżami, ale ja mam swoją niebieską.
P., Co się teraz dzieje?
O. Jedziemy konno, ja i jeszcze dziesięciu moich ludzi, zabieramy jedzenie chłopom.
P., Czemu tak robicie?
O. Jak to, czemu ( z oburzeniem w głosie) przecież jesteśmy panami?!
P. Przejdź do jakiegoś zdarzenia.
O. Jest bitwa obok miasta, oni zabijają moich ludzi i mnie ranią.
P., Kto to są oni?
O. Saraceni, ale zaraz… ( myślę)
P., Co się dzieje?
O. Ja nie rozumiem, ja przyszedłem ich zabić, a oni mnie leczą, coś tu nie jest tak?
P. Czy będziesz żył?
O. Tak, już jestem wyleczony i nawet mam konia?
P. Gdzie jesteś?
O. Chyba w niewoli, ale jedynie ja mam konia?
P. Czy wrócisz do swego domu?
O. Tak, już jestem. O kurcze, to to samo drzewo i dolina rzeki, tam jest mój zamek.
P. Gdzie to jest?
O. (Myślę) nie jestem pewien-, ale chyba Francja.
P., Jaki król tutaj panuje?
O. Chcę powiedzieć Filip, ale mówię: Ludwik?
P. Dobrze, wracasz do domu i co robisz?
O. Coś piszę, coś piszę i chowam to do skrzyni?
P., Co piszesz? •O. Nie wiem? •P., Czemu chowasz to do skrzyni?
O. Nie wiem -chyba się czegoś boję?
P. Dobrze, umierasz, co widzisz?
O. Leżę w dużym łóżku, jestem stary, z boków palą się grube świece i umieram, unoszę się ponad łóżko.
P. Ile masz lat jak umierasz?
O. Nie jestem pewien, chyba 95 (zdziwienie)
P. Gdzie jesteś po śmierci?
O. Siedzę w takim powyginanym krześle z czerwonego drzewa, i oglądam bitwy. Cały czas giną moi ludzie, i od nowa znów widzę bitwę, aż w reszcie mówię dość i wszystko się kończy.
Po owej barwnej wizji, która była czymś pomiędzy snem a wspomnieniem, odczuwałem mieszane uczucia. Po pierwsze cieszyło mnie, że zobaczyłem w ogóle coś, gdyż po pierwszej próbie z profesjonalistką… dopiero w nocy wpadłem w coś w rodzaju autohipnozy. Po drugie, widziałem tego samego brudnego, zarośniętego, wpatrzonego gdzieś w dolinę rzeki rycerza, z siwym stojącym za nim koniem.
Ale w trakcie hipnozy zdawało się mi, że mówiłem jakieś brednie, bo jakiegoż króla można przypisać Francji, jak nie Ludwika, a przeżycie w średniowieczu już chociażby 40 lat to był nie lada wyczyn, a cóż dopiero 95?
Minęły jakieś dwa lata. Dalej wiele czasu spędzałem na zabawach i wyjazdach w gronie najbliższych zaprzyjaźnionych Polaków (oczywiście po pracy). I właśnie po którejś z takich wizyt u przyjaciół w sąsiednim amerykańskim Seattle, wracając do domu naszym vanem doznałem dziwnego odczucia jakby mój samochód miał za chwilę przewrócić się na bok, albo i nawet przekoziołkować.
W domu na stole zastałem kilka książek, o które prosiłem bratanka, kiedy ten wraz z moim bratem i kilkoma innymi członkami rodziny wybierał się do Polski, a potem do Francji do Lourdes. Jak się wkrótce okazało wizja ta dotyczyła wspomnianego wyjazdu, kiedy to wynajęty w Europie mikrobus przewrócił się przed miastem Mende w drodze do Lourdes.
Jakkolwiek wypadek był naprawdę poważny (samochód do kasacji), nikomu z siedmiu osób nic się nie stało. Bratanek uznał to za cud nawrócił się na religię katolicką, choć wcześniej miał zupełnie inne poglądy (między innymi bardzo fascynował się buddyzmem i ruchem New Age). Ważną w tym rolę miała jego wiara, że to Matka Boska z Lourdes go uratowała.
Później też, czekając w Mende na wyjaśnienie przyczyn wypadku i podjęcia decyzji o dalszym podjęciu podróży, w tym małym francuskim miasteczku odkryli olbrzymią katedrę zbudowaną, jak im się zdawało, przez Templariuszy. Dla mnie ważniejsza była jedna z owych książek, które ci pielgrzymi przywieźli mi z Polski, a mianowicie pierwszy tom „Królów przeklętych” M.Druona. Już na pierwszych stronach dziwnie blisko brzmiące nazwisko pewnego rycerza.
Nie mówiąc nikomu, o co chodzi, poprosiłem kilka znajomych mi osób o odszukanie jakiś informacji o wspomnianym rycerzu, który był również francuskim kronikarzem. Następnego dnia kolega zlecił to zadanie koleżance, która nie wiedziała, że właściwie to, co szukała w necie, robi to dla mnie. Wręczyła mu kilka wydrukowanych kartek wraz z portretem wspomnianego kronikarza i hrabiego Szampanii, Jan de Joinville, mówiąc: „Zobacz, czyż nie wygląda on tak jak Irek?”.
Żadne z nich nie wiedziało o moich przypuszczeniach. Dla mnie wygląda to na jedno z moich poprzednich wcieleń. Im bardziej go poznawałem, tym więcej widziałem łączących nas podobieństw. Zrozumiałem moje zainteresowania i fascynacje z dzieciństwa i młodości. Bo na przykład nawet herb Zawiszy Czarnego w swej graficznej strukturze w jakimś sensie jest podobny do rodowego herbu Joinvilów.
A nawet moje rodzinne miasto Zielona Góra jest związana z tak zwanym bratnim miastem Troyes, gdzie rezydowali hrabiowie Szampanii. Ale jak moja wizja miała się do prawdy historycznej: de Joinville Jan, ( De vil) hrabia i dziedziczny seneszal Szampanii brał udział w VII wyprawie krzyżowej u boku Ludwika IX Świętego i razem z nim był w niewoli.
Na krucjatowy apel króla wyruszył ze skromnym orszakiem z 10 swymi rycerzami ( wszyscy zginęli). W sierpniu 1248 roku wypłynął z Marsylii na Cypr, gdzie król przyznał mu pensję 800 liwrów. Joinville towarzyszył królowi od początku do końca fatalnej wyprawy. Dramatyczne wydarzenia tych sześciu lat ( 1248-1254) stanowią wątek Kroniki Joinvilla „Czyny Ludwika Świętego króla Francji”( historycy wierzą w istnienie jeszcze jednej utajnionej wersji dzieła Joinvilla). Oficjalna wersja spisana na prośbę Joanny z Nawarry, żony Filipa IV Pięknego, wnuka króla Ludwika IX, kompana Jonvilla, który czasem nawet był doradcą króla. Wersja ta przetrwała do naszych czasów, jako najrzetelniejsza relacja z przebiegu VII Wyprawy krzyżowej, jak i opisów z życia w średniowiecznej Francji. Joinville mediował z Templariuszami w sprawie uzyskania okupu za króla. Będąc pośrednikiem w tej sprawie, chciał rozbić toporem sejf Templariuszy znajdujący się na jednym z ich galeonów. W pewnym momencie dowodził nawet 500 osobową armią.
Ranny i chory został wyleczony przez Turków seldżucckich. Joinville za swe dzieło został zaliczony w poczet wielkich kronikarzy ( pierwszy Francuski kronikarz piszący po francusku; w średniowieczu słowa zapisywano fonetycznie, ponieważ nie było stałych zasad językowych, a jedynie brzmieniowe znaczenie słów). Jean de Joinville przeżył 94 lub 95 lat, od 1 maja 1224 roku do 24 grudnia 1317 lub 1319 według innych historyków. ( Zmiana kalendarza juliańskiego na gregoriański i inny dzień końca roku).
Przeżył trzech królów Filipów i trzech Ludwików, dwudziestu papieży - od Honoriusza III do Jana XXII. Po powrocie do Francji był częstym gościem na dworze królewskim, uczestniczył w konsekracji katedry w Chartres, w ekshumacji ciała Marii Magdaleny w Aix w Prowansji.
Po śmierci króla Ludwika IX był w konflikcie z synem Ludwika IX, Filipem III Śmiałym i z jego synem Filipem IV Pięknym, którego „ wyswatał” z hrabiną Szampanii, później królową Joanną z Nawarry. Najprawdopodobniej ostrzegł Wielkiego Mistrza Templariuszy Jakuba de Molay i członka rodziny męża córki Joinvilla Margaret z drugiego małżeństwa Galfryda de Charnay mistrza Templariuszy prowincjała Normandii, spalonego na stosie 7 lat później razem z Jakubem de Molay.
Obaj wielcy mistrzowie Templariuszy nie wierzyli, że Filip IV odważy się zaatakować tę największą siłę militarną średniowiecza, ale profilaktycznie w przeddzień napaści 13 października 1307 roku ( stąd pechowy piątek trzynastego) z Paryża wyjechało 9 załadowanych wozów. Z wybrzeży zniknęła cała flota Templariuszy, a w komturiach i w samym Tempel zostali jedynie starzy emerytowani rycerze i obsługa. Ale Jean de Joinville otrzymał na przechowanie jeszcze coś, coś, co stało się tajemnicą rodu Joinvilla i za co jeśli by tylko ktoś chciał cokolwiek choćby szeptać, jak podają potomni Jan Joinville kopał ich w tyłek.
Tym czymś była największa relikwia Chrześcijańskiego świata po stracie „Prawdziwego Krzyża” w 1187 w czasie przed II Krucjatą (1189-1192), a mianowicie płótno, w które miało być zawinięte ciało Jezusa, znane dziś, jako „Całun Turyński”, zrabowany z Konstantynopola podczas IV wyprawy krzyżowej (1202-1204, w 1204). 12 Kwietnia 1204 krzyżowcy IV krucjaty zdobywają Konstantynopol. Jeden z kronikarzy krucjaty, Robert de Clari, pisze, że całun znika z miasta.
Następnie Templariusze wykradają z własnego statku, który miał wieźć ukradzione skarby i relikwie dla papieża Innocentego III. Zostaje w końcu odnaleziony w mieście Troyes w Szampanii, kiedy to został zaprezentowany publicznie przez wnuka Jeana de Joinville i potomka spalonego na stosie w Paryżu Galfryda de Charnay, Geoffreya II de Charnay.
Teoria templariuszy, której autorem jest Ian Wilson, zakłada, iż całun dostaje się w ręce zakonu templariuszy. Płótno do roku 1291 miałoby przebywać w Akce, jednej z ostatnich twierdz krzyżowców w Palestynie, a następnie miało trafić na Cypr.
W 1306 roku całun zostaje przewieziony do Paryża, gdzie znajduje się główna siedziba tego zakonu: Templum. 13 Października 1307 roku zakon rycerski templariuszy zostaje oskarżony przez króla Filipa IV Pięknego o herezję i kult tajemniczego "bożka" w postaci głowy z brodą (w roku 1945 w Templecombe w Anglii odnaleziono na suficie dębowy panel datowany na koniec XIII w. z wymalowanym na nim wizerunkiem brodatej twarzy, która jest bardzo podobna do przedstawienia z całunu; podobnie we Francji, w kaplicy Św. Marii du Menez-Hom, znajduje się krzyż, na którym zamiast figury ukrzyżowanego Chrystusa znajduje się tzw. "mandylion templariuszy" – poprzeczny prostokąt z kamienia, na którym wyrzeźbiona jest płaskorzeźba przedstawiająca samą twarz Jezusa), wskutek czego jego członkowie zostają aresztowani. 19 marca 1314 roku zostaje spalony na stosie ostatni mistrz zakonu templariuszy Jakub de Molay. Wraz z nim ginie również preceptor Normandii, niejaki Gotfryd de Charnay. Wilson sądzi, iż jest to przodek Gotfryda de Charny.
Podczas studiów nad dokumentami związanymi z procesem zakonu templariuszy badaczka tajnych archiwów watykańskich Barbara Frale natknęła się na wzmiankę o młodym Francuzie nazwiskiem Arnaut Sabbatier, który wstąpił do zakonu w roku 1287. W swoich zeznaniach ujawnił on, że w ramach obrzędu inicjacyjnego został zaprowadzony w "tajemne miejsce, do którego dostęp mieli tylko bracia templariusze".
Tam pokazano mu "długie, lniane płótno, przedstawiające odbicie postaci mężczyzny" i nakazano oddawać wizerunkowi cześć, trzykrotnie całując jego stopy. Pierwsze wiadomości o kulcie całunu w Lirey pochodzą z lat 1350. W 1356 r. biskup Troyes, Henryk z Poitiers, konsekrował kolegiatę w Lirey, a rok później przyznał odpusty pielgrzymom nawiedzającym wystawiany tam całun. Joanna de Vergy (wdowa po Gotfydzie I de Charny) bezskutecznie starała się po 1389 r. o regularne wystawianie całunu w kolegiacie.
O wystawieniu z 1357 r. dowiadujemy się z pism kolejnego biskupa Troyes, Pierre'a d'Arcis. W związku ze staraniem Gotfryda II de Charny o wystawianie całunu. Ostatecznie papież Klemens VII bullą z 6 stycznia 1390 r. zezwolił kanonikom z Lirey na wystawianie całunu i udzielanie odpustów . Materialnym potwierdzeniem historii całunu w tych latach jest ołowiany medalion (wydobyty w 1855 r. z dna Sekwany), na którym przedstawiono rozwinięty całun przy końcach którego znajdują się herby Gotfryda I de Charny i Joanny de Vergy.
Przypuszcza się, że była to pamiątka zgubiona przez średniowiecznego pielgrzyma.
Tak czy inaczej z dnia na dzień nauczyłem się techniki regresji hipnotycznej, i przez kilka lat łącząc z tym również inne techniki wspólnie z kilkoma innymi osobami ( również z owego reinkarnacyjnego grona )znaleźliśmy około setki związanych z nami naszymi bliskimi i znajomymi. Z tego co mi na ten temat wiadomo, jest to druga wspólna manifestacja grupy reinkarnacyjnej w zachodnim świecie.
Generalnie na przestrzeni 1000 lat wyglądać by to mogło, że wracaliśmy tutaj kilkukrotnie w kilku historycznych okresach, w większych lub mniejszych wspólnych grupach. Ja osobiście mógłbym w takim wypadku być związany z sześcioma osobami żyjącymi w takich przedziałach historii: około roku 950 do 1000, 1220 do 1320, (dokładnie 1224 do 1317 lub 1319) następnie od 9 dekady XV wieku do 3 dekady XVI wieku ,3 dekada XVIII wieku do końca XVIII wieku, od końca XVIII wieku do 9 dekady wieku XIX , i ostatni raz od końca XIX do połowy XX wieku .
Moim zdaniem historia Templariuszy wyglądała nieco inaczej, i aby nieco ją przedstawić na razie powołam się jedynie na przedstawienie osoby bezpośrednio związanej z tą historią, Janem de Joinville.
: de Joinville Jan, hrabia i dziedziczny seneszal Szampanii brał udział w VII wyprawie krzyżowej u boku Ludwika IX Świętego i razem z nim był w niewoli. Na krucjatowy apel króla wyruszył ze skromnym orszakiem z 10 swymi rycerzami ( wszyscy zginęli).
W sierpniu 1248 roku wypłynął z Marsylii na Cypr, gdzie król przyznał mu pensję 800 liwrów. Joinville towarzyszył królowi od początku do końca fatalnej wyprawy. Dramatyczne wydarzenia tych sześciu lat ( 1248-1254 ) stanowią wątek Kroniki Joinvilla „Czyny Ludwika Świętego króla Francji”( historycy wierzą w istnienie jeszcze jednej utajnionej wersji dzieła Joinvilla ).
Oficjalna wersja spisana na prośbę Joanny z Nawarry, żony Filipa IV Pięknego, wnuka króla Ludwika IX, kompana Jonvilla, który czasem nawet był doradcą króla. Wersja ta przetrwała do naszych czasów jako najrzetelniejsza relacja z przebiegu VII Wyprawy krzyżowej, jak i opisów z życia w średniowiecznej Francji. Joinville mediował z Templariuszami w sprawie uzyskania okupu za króla. Będąc pośrednikiem w tej sprawie, chciał rozbić toporem sejf Templariuszy znajdujący się na jednym z ich galer.
„W czasie wyprawy krzyżowej króla francuskiego Ludwika IX do Egiptu (1248-1254) templariusze wieźli na jednej ze swych galer skrzynie ze srebrem uczestników krucjaty. Kiedy w roku 1250 król z resztkami swej armii wzięty został do niewoli, sułtan Egiptu zażądał okupu w wysokości 500 000 funtów turoneńskich [...]. Była to suma olbrzymia, dlatego jej spłatę rozłożono na raty. Pierwsza rata okupu wynosiła 200 000 funtów, ale i tej ilości srebra nie zdołano zebrać. Zabrakło jeszcze 30 000 funtów.
Postanowiono więc wziąć brakujące pieniądze z depozytów, znajdujących się u templariuszy. Ci jednak nie chcieli wydać srebra bez wyraźnego pozwolenia będących w niewoli klientów. Zabrano je więc siłą, a templariusze — zdając sobie sprawę z trudnej sytuacji krzyżowców — stawiali tylko pozorny opór”.
A oto treść oryginalnej relacji Joinville’a: „ W sobotę rano rozpoczęło się płacenie okupu, i płacono w sobotę niedzielę, cały dzień, aż do nocy, bo ważono go na wadze, a każda szala miała wartość dziesięciu tysięcy liwrów. Kiedy nadszedł niedzielny wieczór ludzie króla, którzy zajmowali się wypłacaniem okupu, powiadomili go, że brakuje im jeszcze trzydzieści tysięcy liwrów. I z królem był tylko król Sycylii, marszałek Francji, przełożony trynitarzy i ja, wszyscy pozostali byli przy płaceniu.
Powiedziałem wówczas królowi, aby posłał po komandora i marszałka Świątyni [bo mistrz nie żył] i poprosił ich o pożyczenie trzydziestu tysięcy liwrów dla uwolnienia jego brata. Król posłał po nich i powiedział, abym to ja z nimi rozmawiał. Kiedy im to powiedziałem, brat Etienne d’Otricourt, który był komandorem Świątyni, rzekł do mnie tak: „Panie de Joinville, rada, którą daliście królowi, nie jest ani dobra, ani roztropna, bo wiecie, że otrzymaliśmy nasze depozyty składając przysięgę, że nie wydamy ich na wylup z niewoli, z wyjątkiem tych, którzy nam je powierzyli”. I padło tam wiele twardych i obelżywych słów między mną a nim.
I wówczas brat Renaud de Vichiers, który był marszałkiem Świątyni, zabrał głos i rzekł, co następuje: „Panie, przerwijcie dyskusję wielmożnego Joinville’a z naszym komandorem, bo, tak jak nasz komandor powiedział, nie możemy nic dać bez popełnienia krzywoprzysięstwa. I co do tego, co seneszal wam poradził mówiąc, że jeśli my nie zechcemy wam pożyczyć, to sami weźmiecie, to nie powiedział nic niezwykłego, postąpcie według waszej woli, i jeżeli weźmiecie z naszego, my mamy dosyć z waszego w akrze, abyście mogli nas wynagrodzić”.
Powiedziałem królowi, że pójdę, jeśli on tego zechce, i wtedy wydał mnie ten rozkaz.
Poszedłem na jedną z galer Świątyni, na główną galerę, i kiedy chciałem zejść do ładowni okrętu, tam gdzie był skarbiec, wezwałem komandora Świątyni, aby przyszedł zobaczyć, co wezmę i on nie raczył tam przyjść. Marszałek powiedział, że to tak jakby poszedł oglądać przemoc, jaką jemu czynię.
Skoro tylko zszedłem tam, gdzie był skarbiec, kazałem skarbnikowi Świątyni, który tam był, aby dał mi klucze do skrzyni, która stała przede mną i on, widząc mnie wychudzonego i wycieńczonego chorobą i w ubraniu jakie miałem w więzieniu. Powiedział, że ich nie da.
I zobaczyłem topór, który leżał na ziemi, wziąłem go i powiedziałem, że zrobię z niego królewski klucz. Kiedy marszałek to zobaczył, wziął mnie za zaciśnięte dłonie i powiedział: „Panie widzimy dobrze przemoc, jaką nam czynicie, i damy wam klucze”. Wówczas rozkazał skarbnikowi, aby dał mi je, co też on zrobił. I kiedy marszałek rzekł skarbnikowi, że ja to zrobiłem, ten był tym zdumiony.
Ujrzałem, że skrzynia, którą otworzyłem, należała do Mikołaja de Choisi, jednego z ludzi króla. Wyrzuciłem na zewnątrz to co tam znalazłem w srebrze i poszedłem na dziób naszego statku, który mnie przywiózł. I zabrałem marszałka Francji i zostawiłem go ze srebrem, i na galerę, posłałem duchownego trynitarza. Marszałek podał srebro duchownemu na galerę i duchowny posłał je do mnie na statek, tam gdzie byłem. Kiedy podpłynęliśmy do królewskiej galery, zacząłem krzyczeć do króla: „Panie, panie, spójrzcie jak jestem zaopatrzony”. I święty człowiek spotkał mnie chętnie i z wielką radością. To co przyniosłem daliśmy tym, którzy zajmowali się wypłacaniem okupu.”
Cytat z „Czyny Ludwika Świętego króla Francji” Jean de Joinville.
Za przysługę jaką oddali templariusze królowi Francji Jean de Joinville odwdzięczył się pięćdziesiąt kilka lat później, tym razem przeciwstawiając się wnukowi króla Ludwika IX Filipowi IV (Pięknemu).
19 marca 1314 roku zostaje spalony na stosie ostatni mistrz zakonu templariuszy Jakub de Molay. Wraz z nim ginie również preceptor Normandii, niejaki Gotfryd de Charnay.
Wilson sądzi, iż jest to przodek Gotfryda de Charny.
Użytkownik Erik edytował ten post 23.12.2013 - 23:34