Skocz do zawartości


Szanowni Państwo, przypominam o konieczności zachowania ciszy wyborczej od północy z piątku na sobotę do godz. 21:00 w niedzielę. 


Zdjęcie

Lovecraft.


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
3 odpowiedzi w tym temacie

#1

emadni.
  • Postów: 57
  • Tematów: 2
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Witajcie, to tak na początek.
Odnalazłam niedawno na komputerze opowiadania wyżej wymienionego. Nie miałam pomysłu gdzie zamieścić temat więc wylądował tutaj. Na początek zamieszczę tutaj jedno z nich a co potem to zobaczymy, w zależności od tego czy się będą podobać (niektóre są przydługawe.)

Howard Phillips Lovecraft
Alchemik
( The Alchemist )


Wysoko, na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego blanki i krenele spoglądały ponuro na dziką i surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż porośnięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jedną z najbardziej przerażających i strasznych fortec w całej Francji. Z jego machikułowych gzymsów i podwyższonych blanków odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że jego przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków najeźdźców. Jednak w miarę upływu czasu wszystko się zmieniło. Lata chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą w połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w stanie dawnej chluby i chwały, zaś odpadające od gzymsów kawałki kamieni, chwasty pieniące się w parkach, wyschła fosa, źle wybrukowane dziedzińce i chylące się ku upadkowi zewnętrzne wieże, podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępna historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu wieków najpierw jedna, potem zaś druga z czterech wieź została opuszczona i pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Ma koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców majątku zagnieździli się w ostatniej wieży.
To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na świat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C..., 90 długich lat temu. W tych murach i pośród mrocznych, cienistych ostępów leśnych, dzikich wąwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej, spędziłem pierwsze lata mego burzliwego życia.
nie znałem moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat 52 zabity przez kamień, który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych wież, na miesiąc przed moim przyjściem na świat. Matka umarła w połogu, a opiekę nade mną i moją edukacją, przejął ostatni z zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak towarzystwa, który był wynikiem osobliwego stylu wychowania, narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna, nie pozwalającego na spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi się zwykle na równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał pogłoski o przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie; o której plotki krążyły dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieśniaków opowiadających je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozą, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg, których bez liku było w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska, lub też krążyłem bez celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia, mój umysł bardzo wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Moja uwaga zaś skupiła się na nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk.
O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, nie mniej nawet tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie. Być może to wahanie z jakim mój stary opiekun rozmawiał ze mną o moich przodkach spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmującej zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o moim wielkim domu. Kiedy przestałem być dzieckiem zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i zapomnienia, które staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz częściej, i połączyłem je z pewną okolicznością, która zawsze wydawała mi się dziwna, teraz zaś uważałem ją za jawnie przerażającą. Okoliczność o której wspomniałem to młody wiek w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym światem. Z początku uważałem to za rzecz zwyczajną, sądząc, iż być może należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z natury", w końcu jednak zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka, który często mówił o klątwie jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny dokument, który, jak mi powiedział, przechodził od wielu pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego treść była doprawdy wielce osobliwa, i gdy przeczytałem go z uwagą, potwierdziły się moje najmroczniejszc przypuszczenia. Moja wiara w rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze starości dokument. Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażającą, straszliwą, niezdobytą fortecą.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym, choć był on jedynie prostym wieśniakiem, o imieniu Michel, do którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on. skądinąd zasłużoną, paskudną reputacją. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukując rzeczy takich jak Kamień Filozoficzny, czy Eliksir Wiecznego Życia i, jak głosiła fama, posiadał ogromną wiedzę z zakresu Czarnej Magii i Alchemii.
Michael Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieśniaków - podejrzewana była o najbardziej odrażające praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w ofierze Diabłu; tym dwóm przerażającym indywiduom przypisywano również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci tutejszych wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca jak i przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim afektem.
Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie, spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henri. Grupa poszukiwawcza z odchodzącym od zmysłów ojcem na czele, przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotującego coś w ogromnym, buchającym parą kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wściekłości i rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczął go dusić. Nie rozluźnił uścisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem, rozradowani służący oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzając tym samym, choć po niewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnącego z wolna ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charlesa le Sorcier. Zdenerwowani służący wyjaśnili mu co się stało, jednak mężczyzna przez chwilę wydawał się nie poruszony śmiercią ojca. Nagle, podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażające słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu de C...:
"niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!"
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy ją w twarz mordercy swego ojca rozpłynął się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach, nie odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.
Czas i brak kogoś kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia klątwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey, mimowolny sprawca całej tragedii zginął, przeszyty strzałą, na polowaniu, w wieku lat 32, jedyną reakcją był smutek i żal wywołany jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak, wiele lat później następny hrabia, imieniem Robert został znaleziony bez życia na pobliskim polu, i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieśniacy poczęli szeptać, że ich senior, na krótko przed spotkaniem ze śmiercią skończył 32 lata. Louis, syn Roberta w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory, upiorna kronika przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoineowe i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosną kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego Michela Mauvais.
To co przeczytałem upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej jedenaście lat. Życie które dotąd sobie lekceważyłem, stało się mi cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłując zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klątwy spoczywającej na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalności, byłem nawet gotów szukać naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażającego brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny. Nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeśli nie powstanie następna gałąź naszej rodziny, być może klątwa zakończy się na mojej osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatnią podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławiące uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc pogodziłem się z tym, że podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin, opuszczonych sal i wieź starego zamczyska, do których w młodości nie pozwalał mi zaglądać strach, i w których -jak mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy spoglądały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez wilgoć i grzyby. Wszędzie rozciągały się grube, lepkie, odrażające pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnościach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych, nietoperzych skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie dni, a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem 32 roku życia, osiągnąwszy ów złowieszczy wiek zacząłem spodziewać się, że śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili, nic wiedziałem w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulną pasywną ofiarą. Z żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujących się w nim osobliwości.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną, która, jak się obawiałem, będzie ostateczną granicą mego ziemskiego żywota, i której przeżycia nie łudziłem się w najśmielszych marzeniach. Przez większą część ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach w jednej z najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić niższe poziomy schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na średniowieczne lochy lub, być może, prochownię. Kiedy wędrowałem wolno wzdłuż pokrytego warstewką saletry przejścia u podnóża ostatnich schodów stwierdziłem, że podłoże jest wyjątkowo wilgotne i niebawem w migotliwym świetle pochodni spostrzegłem, iż dalszą drogę zagradza mi gruba, ślepa, pokryta wodnymi zaciekami ściana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielką uchylną klapę z żelaznym kółkiem pośrodku, znajdującą się dokładnie pod moimi stopami. Odstąpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem ją z trudnością odsłaniając mroczną czeluść, z której buchnął podmuch cuchnącego powietrza o mało nie gasząc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt wąskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodnią w głąb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły one do wąskiego kamiennego korytarza, który, o czym byłem przekonany, musiał znajdować się głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak się okazało bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami, ociekającymi wilgocią i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków, i zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewający, mrożący krew w żyłach szok, jaki jest w stanie ogarnąć ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem jak ciężkie drzwi za moimi plecami otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych zawiasów. Moich pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem obecności człowieka, czy ducha wywołało w moim mózgu uczucie dojmującej, przenikającej do szpiku kości zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku źródła dźwięku, skamieniałem z przerażenia. W prastarych gotyckich drzwiach stał jakiś człowiek. Był to mężczyzna noszący długą ciemną, średniowieczną tunikę i myckę. Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraźliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i przypominające szpony ręce, były niemal marmurowo białe; tak białych rąk nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u kościotrupa była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wśród fałd luźnej, osobliwej szaty. Najbardziej zdumiewające były jednak jego oczy - bliźniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzą, nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz we mnie, przeszywając mą duszę jadem nienawiści i sprawiały, że stałem w bezruchu, jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym głosem, który zmroził mnie do szpiku kości swą pustką i nieskrywaną wrogością. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna był pewną formą łaciny używanej przez średniowiecznych uczonych i którą znałem dzięki zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo powiedziało mi o klątwie, która wisiała nad mym rodem, o moim zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym przez mego przodka i o upojnej zemście Charlesa Le Sorcier. nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles zniknąwszy w mroku nocy, powrócił, wiele lat później, by zabić hrabiego Godfreya, na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony wiek, zbliżony do wieku w jakim ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa; oraz o tym jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie, nie zauważony przez nikogo, zamieszkał w podziemnej komnacie, w drzwiach której stał obecnie upiorny narrator, o tym jak dopadł Roberta, syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą - trucizną, pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich męczarniach, wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klątwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie musiał nadejść taki dzień, iż Charles Le Sorcier rozstał się z życiem: mężczyzna bowiem zmienił temat i zajął się opowieścią o alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna, mówiąc przede wszystkim o badaniach Charlesa Le Sorcier dotyczących eliksiru, który dałby pijącej go osobie wieczne życie i młodość. Jego entuzjazm na krótką chwilę przygasił płonący w jego oczach płomień nienawiści, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogość powróciła i, z głośnym wężowym syknięciem, obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną fiolkę, zamierzając, jak się domyśliłem zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób, jak Charles Le Sorcier przed sześciuset laty uśmiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania zerwałem wiążące mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię w upiorną postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask pękającej i niegroźnej już Fiolki, rozstrzaskującej się o kamienną posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się oświetlając całe pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie wszystko tonęło w przerażającej ciemności, a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć coś więcej, nie mniej jednak ciekawość okazała się silniejsza.
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za śmierć Michela Mauvais i w jaki sposób klątwa przetrwała stulecia po śmierci Charlesa le Sorcier?
Strach opuścił mnie, bowiem wiedziałem, że ten którego pokonałem był głównym źródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi śmierć, by klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o złowieszczej istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mą młodość w pasmo nie kończącego się koszmaru.
Ogarnięty żądzą zacząłem grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu krzesiwa i stali, po czym zapaliłem drugą, nie używaną pochodnię, jaką miałem przy sobie. Blask łuczywa oświetlił przede wszystkim leżącą na ziemi, skręconą i poczerniałą postać tajemniczego mężczyzny. Upiorne oczy były teraz zamknięte. Ponieważ był to odrażający widok odwróciłem się i wszedłem do komnaty za gotyckimi drzwiami. Znalazłem za nimi coś, co przypominało laboratorium alchemika. W jednym rogu znajdowała się sterta lśniącego, żółtego metalu, który lśnił i migotał w blasku mojej pochodni. Mogło to być złoto, ale nie przystanąłem by to sprawdzić, bowiem ostatnie przeżycia wpłynęły na mnie w nader osobliwy sposób. W drugim końcu komnaty znajdował się otwór prowadzący do jednego z dzikich wąwozów w mrocznych ostępach lasu porastającego zbocze wzgórza. Dopiero teraz, przepełniony zdumieniem, uświadomiłem sobie w jaki sposób człowiek ów dostał się do zamku.
Wyszedłem z pomieszczenia. Zamierzałem minąć szczątki nieznajomego, nawet na niego nie spoglądając, ale gdy się doń zbliżyłem wydało mi się, że usłyszałem słaby dźwięk, jak gdyby w poczerniałym ciele tliła się jeszcze iskierka plugawego życia. Z odrazą pochyliłem się, by przyjrzeć się zdeformowanemu, nadpalonemu ciału spoczywającemu na ziemi, nagle te przerażające oczy, czarniejsze nawet niż osmalona twarz, w której były osadzone, otworzyły się szeroko w wyrazie, którego nie potrafię określić. Spękane wargi szeptały niezrozumiałe dla mnie słowa. Raz wychwyciłem nazwisko Charlesa Le Sorcier, w pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę niewyraźne: "lata" i "klątwa". Było to jednak zbyt mało, by zrozumieć sens tej bezładnej wypowiedzi. Widząc, że nie pojmuję znaczenia jego słów, mężczyzna drgnął, a w jego oczach raz jeszcze rozbłysł płomień wrogości. Wzdrygnąłem się mimowolnie, i naraz ów ludzki wrak, resztką sit uniósł upiorną, osmaloną głowę z wilgotnej, zapadniętej, śliskiej posadzki. Sparaliżował mnie strach, a ten nieszczęśnik, leżący przede mną strzęp człowieka, wykrzyczał poprzez spękane usta słowa, które od tej pory będą nękać mnie dniami i nocami:
"Głupcze!" - zakrzyknął - "Nie domyślasz się mojej tajemnicy? Czy brak ci mózgu, że nie potrafisz rozpoznać czyja wola przez sześć stuleci czuwała, by spełniona była potworna klątwa ciążąca na twym rodzie? Czyż nie mówiłem ci o wielkim eliksirze wiecznego życia? Nie wiesz, że sekret Alchemii został rozwiązany? To Ja! Ja! Ja! Przeżyłem całe sześćset lat, by dopełnić mej zemsty. Jam jest bowiem Charles Le Sorcier!"
  • 0

#2 Gość_Horror

Gość_Horror.
  • Tematów: 0

Napisano

Ja gdzieś o nim kiedyś też pisałem. Nie pamiętam już nawet w jakim kontekście. Mniejsza z tym.
Polecam (z mojej biblioteczki) takie pozycje jak:
„W górach szaleństwa”, „Przypadek Charlesa Dextera Warda” i kultowy „Zew Cthulhu”. Mistrz w swoim gatunku, czasami wręcz proroczy.

Witajcie, to tak na początek.
Odnalazłam niedawno na komputerze opowiadania wyżej wymienionego. Nie miałam pomysłu gdzie zamieścić temat więc wylądował tutaj. Na początek zamieszczę tutaj jedno z nich a co potem to zobaczymy, w zależności od tego czy się będą podobać (niektóre są przydługawe.)


Jak to nie jest przestępstwo to dawaj wszystko ;)

ps.
To chyba stąd wyleci. Może do biblioteki?

Użytkownik Horror edytował ten post 08.06.2010 - 20:59

  • 0

#3

mad_Angela.
  • Postów: 145
  • Tematów: 16
  • Płeć:Kobieta
  • Artykułów: 6
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Już jakiś czas temu znalazłam pewną stronę, jest na niej mnóstwo opowiadań Lovecrafta:

http://rlyeh.ms-net.info/index.php

Ogólnie w necie jego utwory są dostępne, więc mam nadzieję, że można i tu zamieścić. Spodobało mi się "Coś na progu", dłuższe, ale warto się zapoznać ; )


Edit: Zauważyłam, że chyba nie wszystkie jego utwory są na tej stronie, tutaj jest więcej tyle, że po angielsku:

http://www.dagonbyte...rary/lovecraft/

Użytkownik mad_Angela edytował ten post 08.06.2010 - 21:32

  • 0



#4

emadni.
  • Postów: 57
  • Tematów: 2
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Już jakiś czas temu znalazłam pewną stronę, jest na niej mnóstwo opowiadań Lovecrafta:

http://rlyeh.ms-net.info/index.php

Ogólnie w necie jego utwory są dostępne, więc mam nadzieję, że można i tu zamieścić. Spodobało mi się "Coś na progu", dłuższe, ale warto się zapoznać ; )


Ja mam kilkanaście opowiadań ok. 16 (:
Nie pamiętam skąd, ale wiem, że były ogólnie dostępne.
Więc mam nadzieje sama, że nie łamię prawa.


ps. moje ulubione opowiadanie to kobyła, którą musiałabym chyba w odcinkach zamieszczać a i tak zajęłaby z 2 strony (: ('Reanimator')

Arthur Jermyn


Życie jest okropne i tajemnicze. Nadzwyczaj żadko mamy ikazję ujrzeć cienie prawdy skrywane za zasłoną różnorodnych złudzeń i iluzjii - a kiedy to już nastąpi, życie wydaje się nam po tysiąckroć straszniejsze. Nauka, która i tak już srodze daje się wszystkim we znaki kolejnymi, coraz bardziej szokującymi rewelacjami, może się stać ostatecznym eksterminatorem poszczególnych ludzkich gatunków - naturalnie jeżeli rzeczywiście stanowimy odrębne gatunki. Umysły śmiertelników nie są w stanie wytrzymać brzemienia niewyobrażalnej zgrozy, jaka może się czaić w prawdzie, i która kiedyś może wychynąć na beztroski, nie spodziewający się niczego świat. Gdybyśmy wiedzieli czym jesteśmy, postąpilibyśmy tak samo jak Arthur Jermyn.
Arthur Jermyn zaś, pewnej nocy, oblał się od stóp do głów naftą i podpalił.
Nikt nie złożył jego zwęglonych szczątków do urny ani nie wystawił mu pomnika. Znaleziono bowiem pewne dokumenty oraz obiekt zamknięty w skrzyni, które sprawiły, iż ludzie za wszelką cenę pragnęli o nim zapomnieć. Niektórzy nawet, ci co go znali, jakoby kiedykolwiek istniał.
Arthur Jermyn wyszedł na moczary i spalił się żywcem po tym jak ujrzał ów obiekt, który w wielkiej skrzyni przysłano mu z Afryki.
Zapewne wielu nie chciałoby żyć, gdyby miało rysy twarzy podobne do oblicza młodego Jermyna, był on jednak poetą, uczonym i nie zwracał na ten fakt większej uwagi. Naukę miał we krwi, bowiem jego pra pra pradziad, sir Wade Jermyn był jednym z pierwszych badaczy regionu Konga i autorem wielu cenionych prac na temat tamtejszych plemion, fauny, flory i reliktów przeszłości. Niewątpliwie stary sir Wade był zapaleńcem, przy czym jego zapał graniczył nieomal z obłędem; jego dziwaczne dywagacje na temat prehistorycznej białej cywilizacji kongijskiej wzbudziły wiele kontrowersji i kpin, kiedy opublikował je w książce zatytuowanej: "Obserwacjie na temat niektórych części Afryki". W 1765 roku ów nieustraszony odkrywca został umieszczony w zakładzie dla obłąkanych w Huntingdon.
Szaleństwo tkwiło we wszystkich Jermynach, Ludzie zaś cieszyli się, bowiem nie było ich wielu. Ród wymierał - Arthur był ostatnim jego przedstawicielem. Gdyby było inaczej, nie wiadomo, co mógłby uczynić Arthur, kiedy otrzymał PRZESYŁKĘ. Jermynowie nigdy nie wygłądali najlepiej, czegoś im brakowało, ale Arthur bez wątpienia prezentował się najgorzej. Oglądając stare portrety rodu Jermynów widać wyraźnie, iż przed narodzeniem sir Wade'a jego przodkowie mieli dostojne, szlachetne i całkiem przystojne oblicza.
Najwyraźniej szaleństwo zaczęło się od sir Wade'a, którego przerażające, dzikie opowieści o Afryce były ongiś dla jego przyjaciół powodem do radości i zgrozy. Widać to było na jego zbiorze trofeów i okazów, innych od tych, którymi mógłby się poszczycić normalny miłośnik afrykańskiej kultury; przechowywanych w duchu orientalnym, w jakim - co należy dodać - Wade wychowywał również swoją żonę.
Była ona, jak twierdził, córką portugalskiego handlarza, którego spotkał w Afryce, i nie lubiała angielskiego stylu życia. Zarówno ona i ich syn, który przszedł na świat w Afryce, wrócili z nim z drugiej i najdłuższej z jego podróży,po czym wyjechali wspólnie, ale bez syna, na trzecią i ostatnią. Nikt nigdy nie widział jej z bliska, nawet służący, zachowanie jej bowiem było nader gwałtowne i osobliwe.
Podczas swego krótkiego pobytu w Jermyn House zajmowała odległe skrzydło, gdzie przebywała jedynie w toważystwie swego męża. Sir Wade przejawiał dziwną troskę względem swojej rodziny - kiedy bowiem powrócił do Afryki nie pozwalał opiekować się swym synem nikomu, prócz odrażającej murzynki z Gwinei. Po śmierci lady Jermyn, osobiście zajął się wychowaniem chłopca.
Jednak to opowieści sir Wade'a, zwłaszcz te snute "po kielichu", były głównym powodem uznania go przez przyjaciół za niespełna rozumu.
W wieku racjonalności, jakim było osiemnaste stulecie, nie było rzeczą roztropną dla uczonego mówić o szalonych obrazach i dziwnych scenach zaobserwowanych w księżycowe noce w kongijskim buszu; o gigantycznych murach i kolumnach zapomnianego miasta, obróconych w gruzy i porośniętych winoroślą budowlach oraz o wilgotnych, milczących, kamiennych stopniach wiodących w bezkresną, mroczną czeluść grobowych skarbców i niezmierzonych katakumb.
Przede wszystkim zaś, nierozsądnym było bredzić o żywych istotach, które nawiedzały ponoć owe miejsca, o stworzeniach na poły z dżungli, na poły zaś z plugawych, bezbożnych, pradawnych miast - bajecznych istotach, które nawet Plutarch opisywałby z wyraźnym sceptycyzmem; o stworach, które miały pojawić się, kiedy wielkie małpy zaludniły wymierające miasta z ich murami, kolumnami, grobowcami i dziwnymi płaskorzeźbami. Mimo to, po powrocie do domu sir Wade opowiadał o tym wszystkim ze wstrząsającym, mrożącym krew w żyłach zapałem. Snuł swoje historie przeważnie po wypiciu trzeciego "głębszego" w Knights Head; chełpił się opowieściami o tym, co odnalazł w dżungli i o tym, jak mieszkał wśród przerażających, jemu tylko znanych ruin.
Koniec końców jego historie o żyjących istotach sprawiły, iż trafił do zakładu dla obłąkanych w Huntingdon. Mię odczuwał jednak głębszego żalu z powodu zamknięcia, gdyż jego umysł pracował w nader osobliwy sposób. Odkąd jego syn przestał być dzieckiem, sir Wadę coraz mniej lubił przebywać w domu, a w końcu mogło się wydawać, iż się obawiał własnego syna.
Jego główną siedzibą stała się Knights Head, a kiedy zamknięto go w zakładzie, przyjął ten fakt z wdzięcznością, jakby oferowano mu tu schronienie. W trzy lata później umarł.
Syn Wade'a Jermyna, Philip, był nader niezwykłą osobą. Pomimo silnego fizycznego podobieństwa do swego ojca różnił się od niego zachowaniem, tak że powszechnie starano się go unikać. Pomimo że nie odziedziczył po ojcu szaleństwa, jak obawiali się niektórzy, był to najkrócej mówiąc skończony kretyn, przejawiający skłonności do krótkotrwałych ataków niekontrolowanej wściekłości.
Z wyglądu niepozorny, był niewiarygodnie silny i zręczny. W dwanaście lat po odziedziczeniu tytułu ożenił się z córką swego gajowego - jak powiadano Cyganką - ale jeszcze nim przyszedł na świat jego syn. zaokrętował się jako marynarz na pokład statku, przypieczętowując tym czynem ogólne rozgoryczenie i odrazę wywołaną zarówno jego fatalnymi nawykami jak i mezaliansem. Po zakończeniu wojny amerykańskiej podjął pracę na okręcie marynarki handlowej pływającym na szlakach afrykańskich, zyskując sobie popularność dzięki niezwykłej sile i umiejętnościom wspinaczki, ale koniec końców, którejś nocy, nie wiedzieć czemu, zniknął. Statek kotwiczył wówczas u wybrzeży Konga. Powszechnie przyjmowane dziwactwa rodu Jermynów powróciły wraz z osobą syna sir Philipa, którego losy podążyły jeszcze dziwniejszym i fatalnym torem. Wysoki i dość przystojny, z odrobiną tajemniczego wschodniego wdzięku, pomimo pewnych drobnych anomalii w proporcjach, Robert Jermyn był urodzonym naukowcem i badaczem. To on jako pierwszy poddał badaniom naukowym ogromny zbiór reliktów, które jego szalony dziadek przywiózł z Afryki i swymi odkryciami rozsławił szeroko w dziedzinie etnologii nazwisko rodu. W 1815 roku sir Robert poślubił córkę siódmego wicehrabiego Brighthoime, Bóg zaś obdarzył ową parę trójką dzieci, z których najstarszego i najmłodszego nigdy nie widziano publicznie, ze względu na ich okropne deformacje tak na ciele jak i umyśle. Zasmucony rodzinnymi nieszczęściami naukowiec szukał pociechy w pracy i urządził dwie długie ekspedycje w głąb afrykańskiego buszu. W roku 1849 jego syn Nevil, osobnik wyjątkowo odrażający, który zdawał się łączyć w sobie gburowatość Philipa Jermyna i wyniosłość Brightholmeów, uciekł z podrzędną tancerką, gdy wszakże w rok później powrócił, jego czyn został wybaczony.
Powrócił do Jermyn House jako wdowiec, z małym dzieckiem, Alfredem, który pewnego dnia spłodzi Arthura Jermyna.
Przyjaciele twierdzili, że to seria dramatów była przyczyną utraty zmysłów sir Roberta Jermyna, najprawdopodobniej jednak, głównym powodem nieszczęścia był, najzwyczajniej w świecie, afrykański folklor. Stary uczony zbierał legendy o plemionach Onga, zamieszkujących w pobliżu ziem, które badali on, a wcześniej jego dziadek, w nadziei że odnajdzie jakiś dowód potwierdzający prawdziwość szalonych opowieści sir Wade'a o zaginionym mieście, zamieszkiwanym przez dziwne hybrydyczne kreatury, niezwykła logika w równie niezwykłych zapiskach jego przodka zdawała się sugerować, iż wyobraźnia szaleńca mogła być stymulowana przez ludowe mity. 19 października 1852 roku, odkrywca Samuel Seaton przybył do Jermyn House przywożąc ze sobą plik notatek sporządzonych wśród Ongasów, stwierdził bowiem, iż niektóre spośród legend dotyczących szarego miasta białych małp, władanego przez białego boga, mogą okazać się przydatne dla etnologa.
W swojej rozmowie niewątpliwie podał Jermynowi pewne szczegóły; nie wiadomo niestety jakie, gdyż właśnie wówczas rozpętała się cała seria okropnych tragedii. Kiedy sir Robert Jermyn opuścił bibliotekę pozostawił w niej zwłoki uduszonego badacza, i nim zdołano go powstrzymać uśmiercił całą trojkę swoich dzieci. Nigel Jermyn zginął broniąc skutecznie swego jedynego, dwuletniego syna, który najprawdopodobniej miał być kolejną ofiarą pałającego rządzą mordu szaleńca. Sam sir Robert zaś. po wielokrotnych próbach targnięcia się na życie, uparcie odmawiając wydania z siebie jakiegokolwiek artykułowanego dźwięku, umarł na atak apopleksji w drugim roku swego pobytu w zakładzie zamkniętym.
Sir Alfred Jermyn został baronetem, zanim skończył cztery lata, ale jego gusta nie korelowały z jego szlacheckim tytułem. W wieku lat 56 opuścił swoją żonę i dziecko, by wyruszyć w trasę z wędrownym cyrkiem. Jego koniec był wyjątkowo odrażający. Wśród zwierząt w menażerii, z którą podróżował, znajdował się olbrzymi goryl, o nieco jaśniejszej sierści niż inne osobniki z jego gatunku. Owo nad wyraz spokojne i posłuszne zwierzę cieszyło się wielką popularnością wśród cyrkowców. Alfred Jermyn był zafascynowany potężną małpą i wielokrotnie, bardzo długo, człowiek i zwierzę przyglądali się sobie nawzajem, oddzieleni barierą krat.
W końcu Jermyn poprosił - i uzyskał pozwolenie na trenowanie zwierzęcia, zaskakując swoim sukcesem zarówno publiczność jak i cyrkowych wykonawców.
Któregoś ranka w Chicago, kiedy goryl i Alfred Jermyn robili próbę do przemyślenia zaplanowanego pojedynku bokserskiego, ten pierwszy zadał silniejszy niż zwykle cios raniąc ciało i godność trenera - amatora. O tym co stało się później, członkowie "Największego Spektaklu Pod Słońcem" nie lubią opowiadać.
Nie spodziewali się usłyszeć, jak sir Alfred Jermyn wydaje piskliwy, nieludzki wrzask ani ujrzeć jak chwyta swego przeciwnika oburącz, przewraca go na podłogę klatki i wgryza się zaciekle w jego owłosione gardło.
Zaskoczył goryla, ale zwierzę błyskawicznie doszło do siebie, i zanim prawdziwy trener zdążył wkroczyć do akcji, ciało nieszczęsnego baroneta przypominało krwawą miazgę.

2

Arthur Jermyn był synem sir Alfreda Jermyna i nieznanej z pochodzenia piosenkarki rewiowej. Kiedy mąż i ojciec opuścił swoją rodzinę, matka zabrała dziecko do Jermyn House, gdzie nie było już nikogo kto mógłby sprzeciwić się jej obecności. Nie była pozbawiona cechy zwanej powszechnie "szlachecką godnością" i dopilnowała, aby jej syn otrzymał możliwie najlepsze wykształcenie jakie mogła mu zapewnić, choć nie dysponowała dużą ilością gotówki. Majątek rodziny szczuplał w błyskawicznym tempie i Jermyn House zaczął popadać w ruinę, ale młody Arthur kochał stary budynek ze wszystkim co znajdowało się wewnątrz. Nie przypominał innych Jermynów, którzy żyli przed nim, był bowiem poetą i marzycielem. Okoliczne rodziny, które pamiętały opowieści starego sir Wade'a Jermyna o jego nie widzianej przez nikogo portugalskiej żonie mówili, że w żyłach chłopca musiała ujawnić się domieszka jej krwi; większość jednak kpiła z jego wrażliwości na piękno, twierdząc, iż była to cecha odziedziczona po jego matce.
Poetycka delikatność Arthura Jermyna zwracała większą uwagę w porównaniu z jego plugawym wyglądem fizycznym. Większość Jermynów nie grzeszyła urodą, ale w przypadku Arthura brzydota była wręcz uderzająca. Trudno powiedzieć, co konkretnie przypominał, ale wyraz jego twarzy, fizjonomia i długość ramion budziła odrazę w każdym, kto miał okazję go spotkać.
Mależy stwierdzić, iż braki w urodzie Arthur Jermyn nadrabiał umiejętnościami umysłu i charakteru. Utalentowany i wykształcony, dostąpił najwyższych zaszczytów w Oxfordzie, i wszystko wskazywało na to, iż zdoła przywrócić intelektualną sławę swemu rodowi. Pomimo iż obdarzony był raczej poetyckim niż naukowym temperamentem, zamierzał kontynuować dzieło swych przodków i zająć się afrykańską etnologią, robiąc jednocześnie właściwy użytek ze wspaniałej, acz osobliwej kolekcji sir Wade'a.
fantasta ów snuł często długie rozważania o prehistorycznej cywilizacji, w którą tak gorąco wierzył jego szalony pradziadek, i snuł opowieści o milczącym mieście w dżungli, o którym wzmianki znajdowały się w licznych dziwnych i chaotycznych zapiskach. Największe wrażenie, wywołujące zarówno zgrozę jak i ciekawość, budziły w nim fragmenty dotyczące bezimiennej, bliżej nie określonej rasy hybryd zamieszkujących dżunglę; niejednokrotnie zastanawiał się nad potencjalnymi podstawami tego typu legend i szukał wskazówek w nieco świeższych danych zgromadzonych wśród Ongasów, przez rodzinę i Samuela Seatona.
W 191l roku, po śmierci swojej matki, Arthur Jermyn postanowił uczynić ostateczny krok w swoich poszukiwaniach. Sprzedawszy część majątku, w celu uzyskania koniecznej gotówki, zorganizował wyprawę badawczą i wyruszył do Konga. Załatwiwszy z władzami belgijskimi przewodników dla swojej ekspedycji, spędził rok w Krainie Onga i Kaliri, natrafiając na dowody, które przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Kaliri mieli starego wodza,niejakiego Mwanu, który nie tylko odznaczał się doskonałą pamięcią, ale był również inteligentny i interesował się starymi legendami. Starzec ów potwierdził wszystkie opowieści zasłyszane przez Arthura, dodając przy tym własną wersję historii o kamiennym mieście i białych małpach, tak jak mu ją przekazano.
Według Mwanu, szarego miasta i hybrydycznych stworzeń już nie było, gdyż przed wieloma laty padli oni ofiarą wojowniczych ITbangu. Plemię to, zniszczywszy większość budowli i wyrżnąwszy w pień wszystko co żywe, zabrało wypchaną boginię będącą obiektem ich poszukiwań; białą małpę, którą czciły dziwne istoty, i która wedle tamtejszych wierzeń rządziła ongiś wśród tych stworzeń, jako ich księżniczka. Mwanu nie wiedział czym mogły być te małpiopodobne stworzenia, sądził jednak, że to one zbudowały szare kamienne miasto. Jermyn nie wdawał się w dywagacje na ten temat, ale skupił swoją uwagę na wyjątkowo obrazowej legendzie o wypchanej bogini.
Mówiono, iż księżniczka małp została połowicą wielkiego białego boga, który przybył z zachodu. Przez długi czas wspólnie rządzili miastem, ale kiedy urodził im się syn, wyjechali we troje. Później bóg i księżniczka powrócili; po jej śmierci zaś, boski małżonek zmumifikował zwłoki i umieścił w świątyni ogromnym kamiennym budynku, gdzie składano jej hołd. następnie samotnie wyjechał.
Dalszy ciąg legendy przedstawia się trojako. Zgodnie z jedną wersją nic więcej się nie wydarzyło za wyjątkiem tego, iż wypchana bogini stała się symbolem wyższości plemienia, w którego posiadaniu się znajdowała. Właśnie z tego powodu została uprowadzona przez rfbangi. Druga opowieść mówi o powrocie boga i jego śmierci u stóp zmarłej żony, spoczywającej w świątyni.
Trzecia wersja mówi o powrocie syna - tym razem już po osiągnięciu przez niego pełnej dojrzałości, nieważne ludzkiej, małpiej czy boskiej - niemniej jednak nieświadomego swej prawdziwej tożsamości.
Z całą pewnością większość wydarzeń, o których opowiadały legendy, była jedynie wymysłem odznaczających się wybujałą wyobraźnią tubylców.
Arthur Jermyn nie wątpił już w istnienie prastarej cywilizacji w dżungli, o której pisał stary sir Wadę, i bynajmniej nie zdziwił się kiedy w 1912 roku natknął się na jej pozostałości. Co do wielkości, w legendach było sporo przesady, niemniej sądząc po kamiennym rumowisku nie mogła to być zwyczajna murzyńska osada. Nie odnaleziono niestety żadnych rzeźb, a niewielka liczba uczestników ekspedycji nie pozwalała na przeprowadzenie działań w celu oczyszczenia jedynego widocznego przejścia zdającego się prowadzić w głąb labiryntu korytarzy grobowców, o których wspominał sir Wadę. O białych małpach i wypchanej bogini rozmawiano ze wszystkimi wodzami plemion w tym regionie, jednak to Europejczyk przyczynił się do wzbogacenia zakresu informacji otrzymanych od starego Mwanu.
M. Verhaeren, Belg, agent z placówki handlowej w Kongu był przekonany, iż nie tylko jest w stanie odnaleźć, ale i odzyskać wypchaną boginię, o której miał okazję kiedyś usłyszeć. Jako że potężni niegdyś ITbangi byli obecnie pokornymi poddanymi rządu króla Alberta, przy odrobinie perswazji mogli zostać zmuszeni do rozstania się z porwanym przez nich truchłem przerażającej bogini. Jermyn odpłynął zatem do Anglii, radując się w duszy nadzieją, iż w przeciągu kilku miesięcy otrzyma bezcenny etnologiczny relikt potwierdzający najdziksze, najbardziej szalone historie jego pra pra pradziadka, a ściślej mówiąc najdziksze i najbardziej szalone o jakich słyszał. Było nader możliwe, iż mieszkańcy okolic majątku Jermynów znali jeszcze bardziej nieprawdopodobne, mrożące krew w żyłach historie, przekazane im przez przodków, którzy mieli okazję siedzieć z sir Wade'em przy jednym stoliku w knajpce o nazwie Knights Head.
Arthur Jermyn czekał cierpliwie na spodziewaną przesyłkę od M. Yerhaerena, studiując tymczasem z narastającą pilnością manuskrypty pozostawione przez swego szalonego przodka. Zaczął odczuwać bliską więź z sir Wade'em i poszukiwać śladów osobistego życia tego ostatniego na terenie Anglii oraz informacji o jego badaniach w Afryce. Niejednokrotnie słyszał opowieści o jego tajemniczej, nie widywanej przez nikogo żonie, nie zachował się jednak żaden ślad jej pobytu w Jermyn House. Jermyn zastanawiał się jakie przyczyny zmusiły bądź skłoniły ją do takiego trybu życia i koniec końców uznał, iż podstawowym powodem musiał być obłęd jej męża.
Jego pra pra prababka była - o ile sobie przypominał -córką portugalskiego handlarza z Afryki, niewątpliwie jej praktyczne dziedzictwo i pobieżna znajomość Czarnego Lądu spowodowała, iż poczęła szydzić z opowieści sir Wade'a o interiorze, czego człowiek taki jak on raczej nie mógł jej wybaczyć. Umarła w Afryce - być może zmuszona do udziału w wyprawie przez męża, zdecydowanego za wszelką cenę udowodnić jej prawdziwość swych słów. Pogrążony w rozmyślaniach Jermyn mógł jedynie snuć akademickie domysły, wszak para jego dziwnych przodków nie żyła już od z górą półtora wieku.
W czerwcu 1915 roku przyszedł list od M. Yerhaereza, w którym Belg pisał o odnalezieniu wypchanej bogini. Był to, wedle jego zapewnień, wielce niezwykły obiekt, tak niesamowity, iż laik nie byłby w stanie określić jego prawdziwej wartości. Jedynie naukowiec mógłby stwierdzić, czy było to truchło ludzkie, czy małpie, aczkolwiek wszelkie badania były utrudnione ze względu na jego niezbyt dobrze zachowany stan.
Czas i klimat Konga nie są sprzyjające dla mumii, zwłaszcza kiedy preparacja jest - tak jak wydaje się w tym przypadku - dziełem amatora. Ma szyi stworzenia znaleziono złoty łańcuszek z pustym medalionikiem noszącym znaki herbowe; bez wątpienia pamiątka po jakimś nieszczęsnym podróżniku, który wpadł w ręce rfbangi, i którą zawieszono na szyi bogini w charakterze amuletu. Jeżeli chodzi o komentarz dotyczący oblicza mumii M. Verhaeren sugerował dość dziwaczne porównanie, lub raczej wyrażał humorystyczne zdumienie, iż w uderzający sposób przypominało ono jego korespondenta, ale cała sprawa zbyt go interesowała w sensie naukowym, aby miał marnować słowa na mało ważne kwestie.
Wypchana bogini, napisał, zostanie przysłana w mniej więcej miesiąc po otrzymaniu przez pana tego listu.
Przesyłka została dostarczona do Jermyn House po południu 5 sierpnia 1915 roku i wniesiono ją niezwłocznie do ogromnej komnaty, gdzie znajdowała się cała kolekcja afrykańskich okazów zgromadzona przez sir Roberta i Arthura. Tego co wydarzyło się później można się jedynie domyślać na podstawie zebranych opowieści służących oraz odnalezionych w pomieszczeniu przedmiotów i dokumentów. Spośród różnych wersji najbardziej prawdopodobna i spójna wydaje się historia przedstawiona przez starego Soamesa, głównego lokaja. Według niego, a człowiek ów zasługuje na miano wiarygodnego, Arthur Jermyn przed otwarciem przesyłki nakazał wszystkim, aby opuścili pokój, po czym, sądząc po odgłosach pracy młotka i dłuta, niezwłocznie zabrał się do otwierania skrzyń. Przez pewien czas nic nie było słychać; Soames nie potrafił określić jak długo to trwało, z całą pewnością jednak w nie więcej niż kwadrans, później rozległ się przeraźliwy krzyk - wydobywający się bez wątpienia z ust Arthura Jermyna. Zaraz po tym Jermyn wyłonił się z pokoju, i co sił w nogach -jakby ścigany przez jakiegoś niewidzialnego wroga - pobiegł w stronę frontu budynku. Wyrazu jego twarzy, owej upiornej maski zastygłej w przeraźliwym grymasie, po prostu nie da się opisać. Znalazłszy się przy frontowych drzwiach, zdawało się, że o czymś sobie przypomniał i zawróciwszy zbiegł pośpiesznie po schodach do piwnicy. Służący byli kompletnie zaskoczeni, i zbici z tropu wpatrywali się w podest schodów, ale ich pan się nie pojawił. W pewnej chwili z dołu doszła ich ostra woń nafty.
Po zmierzchu usłyszano metaliczny szczęk przy drzwiach prowadzących z piwnicy na dziedziniec; później zaś chłopiec stajenny ujrzał Arthura Jermyna, skąpanego od stóp do głów w nafcie i ociekającego tym płynem, jak wymknął się cichaczem z piwnicy i znalazł na, otaczających budynek, moczarach, niedługo potem, z zapierającą dech w piersiach zgrozą, wszyscy zobaczyli ostatni akt. Ma moczarach rozbłysła iskra, a potem słup "ludzkiego ognia" wystrzelił ku niebiosom. Ród Jermynów przestał istnieć.
Powodem dla którego nie zebrano zwęglonych szczątków Arthura Jermyna i nie wyprawiono mu pogrzebu było to, co znaleziono w jego pokoju, a ściślej mówiąc, OBIEKT w skrzyni. Wypchana bogini przedstawiała sobą odrażający widok - była chuda jak szczapa i nadżarta zgnilizną, niemniej jednak nie ulegało wątpliwości, iż zmumifikowane zwłoki należały do jakiegoś nieznanego gatunku białych małp, mniej owłosionych niż inne i - co mogło wydawać się szokujące - zdecydowanie bliższych człowiekowi. Dokładniejszy opis nie należałby do przyjemności, można jednak wspomnieć o dwóch uderzających szczegółach - potwierdzają one bowiem w zadziwiający sposób niektóre zapiski sporządzone podczas afrykańskich ekspedycji sir Wade'a Jermyna oraz kongijską legendę o białym bogu i księżniczce małp. Chodzi tu mianowicie o znaki herbowe widniejące na medalionie, na szyi stwora - były to znaki rodu Jermynów oraz o żartobliwą aluzję M. Yerhaerena na temat pewnego podobieństwa, jakie zdawało się łączyć owo pomarszczone oblicze przepełnione żywą, niemal namacalną, nienaturalną zgrozą z ni mniej, ni więcej tylko wrażliwym Arthurem Jermynem, pra pra prawnukiem sir Wade'a Jermyna i jego nieznanej żony.
Członkowie Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego niezwłocznie spalili truchło stwora, medalion wrzucili do studni, a niektórzy z nich w ogóle zaprzeczają jakoby Arthur Jermyn kiedykolwiek istniał.
  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych