Skocz do zawartości


BOGOWIE ATOMOWYCH WOJEN


  • Please log in to reply
5 replies to this topic

#1 Gość_Muhad

Gość_Muhad.
  • Tematów: 0

Napisano

BOGOWIE ATOMOWYCH WOJEN
- Czyli nowe spojrzenie na historię ludzkości


Autor: Dr Miloš Jesenský


Tytuł oryginału: Bohové atomových válek
Pierwsze wydanie: Ústi nad Labem 1998
Przekład z języka słowackiego - Witold Baranowicz ... Najstraszliwsze zagadki przybierają maskę szaleństwa, chcą bowiem ukryć, że są zagadkami... Świat jest zagadką łagodną, a nasze szaleństwo czyni ją straszną, gdyż chce objaśnić go według swojej prawdy.

Umberto Eco - „Wahadło Foucaulta”, Warszawa 1993, s. 99


WSTĘP

Bella delectat cruor - wojna żywi się krwią - prawda to stara, jak świat światem. Pewien uczony wyliczył, że od początku istnienia egipskiego Starego Państwa (odkąd zachowały się źródła pisane i dokumenty) do chwili współczesnej - czyli przez pięć i pół tysiąclecia - na naszej Ziemi rozegrało się około 14,5 tysiąca wojen. Jego francuski kolega Nicolas Camille Flammarion (1842-1925) dopełnia to wyliczenie tym, że konflikty te pochłonęły około 1.200 mln ludzi[1], którzy przelali ogólnie rzecz biorąc 18 mln m3 krwi! - a ich czaszki ustawione jedna obok drugiej utworzyłyby sznur tak długi, że wystarczyłby on na s z e ś c i o k r o t n e opasanie nim kuli ziemskiej!!!

Flammarion przeprowadził swe wyliczenia przed najbardziej niszczycielską II Wojną Światową, której ogólny bilans - ok. 52 mln ofiar w 48 krajach świata - oznajmiał początek nowej ery Ludzkości, złowieszczo płonącą pochodnią atomowego ognia. Pochodnią ta zniszczył rozjuszony bóg wojny dwa japońskie miasta, którym sprawił los gorszy od biblijnej Sodomy i Gomory.
Dokładnie 6 sierpnia 1945 roku, o godzinie 8:45 czasu lokalnego, nad Hiroszimę nadleciał amerykański bombowiec B-29 Superfortess o imieniu własnym „Enola Gay”, od którego oderwało się coś na spadochronie. Pół kilometra nad powierzchnią ziemi, przedmiot eksplodował i w tej samej chwili w mieście zginęło 65.000 jego mieszkańców, a pozostałe 15.000 nieco później. Po 17.000 ludzi nie pozostało ani śladu, a z pozostałych zabitych pozostały jedynie straszliwie zmasakrowane zwłoki. 155.000 kobiet, mężczyzn i dzieci zmarło w następnych tygodniach straszną śmiercią wskutek napromieniowania. Podobny los spotkał także mieszkańców Nagasaki.
Od tego czasu przeprowadzono wiele eksperymentalnych wybuchów atomowych[2], ale na pytanie: od kiedy nasza (podobno) humanitarna cywilizacja zaczęła używać energii jądrowej? - nie znaleziono dotychczas żadnej odpowiedzi...
Od kiedy będziemy mogli datować użycie energii jądrowej? Czy od roku 1934, kiedy to Enrico Fermi zaczął swe badania nad promieniotwórczością, zmierzające do udowodnienia hipotezy głoszącej, że rozbicie atomu jest możliwe? A może od roku 1938, kiedy to niemiecki fizyk Otto Hahn rozszczepił jądro atomu uranu-235? A może będzie to ów nieszczęsny dzień 6 sierpnia 1945 roku, kiedy to bomba atomowa wybuchła nad Hiroszimą???[3]
Impuls do dokonania próby odpowiedzi na te pytania otrzymałem w pewne deszczowe popołudnie, w które lato 1997 roku było bogate, kiedy to siedziałem w domu przy czarnej kawie i papierosie, kartkując „Historię sztuki” Piojana. Kiedy natknąłem się na akwarelę „Sen” jednego z największych i notabene najbardziej tajemniczych niemieckich artystów Albrechta Dührera (1471-1528), zupełnie zatkało mnie ze zdumienia. Na kopii obrazu ze schyłkowego okresu życia i twórczości wielkiego malarza, znajdującego się dziś w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum, widzimy nad idylliczna kraina unoszący się, wielce realistycznie oddany obłok w kształcie grzyba, grożącego zniszczeniem tego pogodnego i beztroskiego krajobrazu. W długim komentarzu do akwareli Dührer pisze o proroczym śnie, który mu się przyśnił w nocy z czwartku na piątek przed świętem Zesłania Ducha Świętego w 1525 roku, który rzucił na karton wkrótce po tym, jak się ze snu obudziłem i trząsłem na całym ciele...[4]
Zaszokowany tak sugestywnym obrazem, przez następne dni nie robiłem niczego innego, poza gromadzeniem reprodukcji obrazów i grafik od XIV do XVIII wieku do mojego „prywatnego katalogu dowodów rzeczowych”, jak go nazwałem, a do którego chciałem zebrać jak najwięcej tego rodzaju przykładów, takich rysunków i malunków w celu porównania ich z dziełem Dührera. Trzęsienia ziemi, płomienie, wybuchy, pożary, deszcz ognisty i siarczany - to wszystko defilowało przed moimi oczami, jak straszliwy komiks z przeszłości, ale obłok w kształcie grzybabył tylko u Dührera.
A jednak udało mi się znaleźć coś podobnego. W 1785 roku opisywał i narysował podobny fenomen radca legacyjny Lichtenburg, który był tego świadkiem w okolicach miasta Gotha. W magazynie „Magazin für das Neuste and der Physik und Naturgesichten“ napisał on dosłownie tak:
Około godziny trzeciej po południu, na północ od miasta utworzył się pojedynczy, ciężki, do góry podobny i od szczytu grzybowato rozszerzony burzowy obłok. Zaobserwowałem, że spod kapelusza grzyba wychodziły jasne i gładkie opary, które w krótkim czasie utworzyły krąg wokół nogi grzyba. Wydawał się on być w ruchu, tym szybszym, im bardziej się on rozszerzał. Po upływie jednej minuty osiągnął on największą szerokość górnej części grzyba.[5]
Hmmm... - wiadome jest, że wokół atomowego grzyba wytwarza się jonizujący pierścień gazów i tak go uchwycono na rycinie z końca XVIII wieku. Jeżeli jest to tylko zbieg okoliczności, to co najmniej dziwny!...
To jeszcze wciąż nie jest wszystko, boż mamy przesłanki po temu, by wierzyć, że ziemska energetyka jądrowa jest o wiele, wiele starsza.
Niemal detektywistyczne dochodzenie zaczęło się już w maju 1972 roku, kiedy to w zakładzie wzbogacania uranu w Pierrelatte, Francja, dokonano rutynowej analizy rudy uranowej. Wyniki tej analizy wprawiły w osłupienie i podziw fizyków i pracowników naukowych tych zakładów. Okazało się bowiem, że w uranie poddanemu analizie procent atomów izotopu uranu 235U wynosi tylko 0,717% a nie 0,720%, jak to ma miejsce wszędzie na Ziemi, Księżycu[6] i w meteorytach.
Gdzie zatem zginęło pozostałe 0,003% 235U?
Trop wiódł do Gabonu, do tamtejszych kopalni rud uranowych w Oklo, skąd wzięto próbki rudy do badań we francuskich laboratoriach. Analizę rudy wykonano od razu na miejscu. Zdziwienie specjalistów urosło do chorobliwych rozmiarów, bo badania wykazały, ze w 700 tonach uranu, które tam wydobyto w latach 1970-1972, brakuje 200 kg radioizotopu 235U. Mało? Taka ilość całkiem wystarczy do skonstruowania kilkudziesięciu bomb atomowych typu Hiroszima...
Wygląda na to, że nikt w niedawnej przeszłości z Gabonu nie ukradł takiej ilości 235U, a zatem wychodziłoby na to, że w rudach uranowych w Oklo j e s t mniej uranu, niż go tam być powinno! A to oznacza tylko jedno - ktoś kiedyś oddzielał już uran-235 od naturalnej rudy!
Chociaż specjaliści pośpieszyli od razu z wyjaśnieniem o „naturalnym reaktorze jądrowym w Oklo”[7] pozostaje faktem, że ktoś czy coś w przepastnej przeszłości oddzielał izotop 235U od reszty rudy dokładnie tak, jakby chciał przeznaczyć go do celów energetycznych.
Oczywiście uczeni usiłowali wyjaśnić to zjawisko poprzez fakt, że rudy uranu w Oklo składały się w swej masie z 17% 235U i 83% 238U. Izotopy te mają różny czas półzaniku - T1/2 - i przed 2 mld lat ta ruda uranowa zawierała tylko 3% 235U. Uran mógł być wymyty przez wodę w delcie pradawnej rzeki, gdzie dziś leży Oklo i tam osadzał się 235U dokonując jego wzbogacenia. Kiedy ilość 235U wzrosła do masy krytycznej, dochodziło do reakcji łańcuchowej.
Jakkolwiek by z tym reaktorem nie było, pozostaje faktem, że niewiele wiemy o energetyce jądrowej w Starożytności.
Dr Robert „Oppie” Oppenheimer, który w latach 1943-1945 pracował w PROJECT MANHATTAN nad bombą atomową, był nie tylko fizykiem - jak go przedstawiają jego pamiętniki, ale zajmował się także starohinduskimi - uwaga! - tekstami, które są niczym innym, a właśnie opisami tajemniczych broni.
Czy inspirował się on tekstami pisanymi sanskrytem?
Po pierwszej próbnej eksplozji atomowej w dniu 16 lipca 1945 roku, na poligonie Los Alamos, Nowy Meksyk, Oppenheimer zacytował epos „Mahabharata”: Uwolniłem kosmiczną siłę - teraz jestem niszczycielem światów...
W kilka lat po II Wojnie Światowej, dr Oppenheimer wykładał w Rochester University, gdzie w czasie jednej z dyskusji pewien student zadał mu pytanie: Czy bomba atomowa w Los Alamos była w ogóle tą pierwszą, a może były wcześniej przeprowadzone jakieś utajnione testy?
Odpowiedź wykładowcy była bardzo, bardzo dziwna:
- Well - rzekł z westchnieniem - Ona była pierwszą... W każdym razie w tym wieku...
Czy słynny uczony miał na myśli to, że broń atomowa była w użyciu już w dalekiej przeszłości?
Inną odpowiedź na tą samą kwestię dał laureat Nagrody Nobla w dziedzinie chemii radioaktywnych związków chemicznych z roku 1921 - Frederic Soddy (1877-1956), który w swej książce „Odkrycie promieni” daje taką odpowiedź, która mogłaby być drugim motto dla tej książki:
Domniemywam, że w przeszłości istniały cywilizacje, które znały energię atomową, a które zniszczyły niewłaściwe wykorzystanie tej energii.[8]
Zapraszam Was do podróży ku tym cywilizacjom...



Rozdział I - ATOMOWE WOJNY W STAROŻYTNOŚCI

Klasyczny przykład: Sodoma i Gomora - Starożytność znała BMR - Miasto, które znikło z powierzchni Ziemi - Atomowy atak na Sacsayhuaman? - Radioaktywne szkielety i groby - Promieniste mumie w zbiorach Muzeum Egipskiego.

Kiedy w roku 1959 prof. Matwiej Agrest, a po nim czeski autor literatury faktograficznej dr Ludvik Souček (a za nimi cała rzesza innych autorów) wystąpili z hipotezą, że biblijne miasta Sodoma i Gomora (zob. 1 Mjż 13,13 i 1 Mjż 19)[9] zostały zniszczone w drugim tysiącleciu przed Chrystusem przez wybuchy jądrowe - wywołało to burzę niezgody w środowisku naukowców. Kościół katolicki potępił to jako kacerstwo, a specjaliści zostali wzburzeni w najwyższym stopniu.[10]
Prof. Agrest, który jest ojcem tej hipotezy o zniszczeniu obydwu tych miast przy pomocy eksplozji jądrowych, opiera ją na analizie biblijnego tekstu. Według niego, szło o tragiczny efekt likwidacji nadmiaru materiałów radioaktywnych przez Kosmitów, którzy za wszelką cenę (i słusznie!) nie chcieli pozostawić ich na naszej planecie, której mieszkańcy nie posiadali osłon antyradiacyjnych.
Mówi Agrest:
Według opisu biblijnego, wniosek ten jest więcej, niż prawdopodobny. Kosmici polecili Lotowi i jego rodzinie, aby się ukryli w górach, gdzie znajdowały się jaskinie. Tam byli doskonale zabezpieczeni przed promieniowaniem radioaktywnym - był to bowiem doskonały, naturalny schron przeciwatomowy.[11]
W roku 1966, amerykański egzobiolog Carl Sagan rozważał możliwość atomowego zniszczenia Sodomy i Gomory, którą to myśl nazwał: Zupełnie sensowną i godną głębokiej analizy. Nawet taki przeciwnik i krytyk archeoastronautyki, jakim jest Gunnar von Schlippe musiał przyznać, że: Jeżeli idzie o zniszczenie Sodomy i Gomory, to rzeczywiście można je porównać z działaniem bomb jądrowych.[12]
Dr Ludvik Souček w swej książce „Przeczucie cienia”[13] dołącza krótką notatkę współczesnego komentarza do tej partii starotestamentowego tekstu:

1. Lota obronili dwaj aniołowie, którzy go ostrzegli przed katastrofą i przykazali mu ucieczkę >>w góry<<, nie oglądając się za siebie, co jest całkiem dobrą radą, mając na względzie szkodliwe działanie pulsu świetlnego wybuchu nuklearnego.

2. Lot odpowiada równie dziwnie: >>... boję się, że to zło przeniknie do mnie i mnie uśmierci<<.
Pan przyrzekł (w Księdze Mojżeszowej) zniszczyć Sodomę i Gomorę siarka i ogniem, a zatem jej mieszkańcom groziło: poparzenie, spalenie, zatrucie bądź uduszenie dymem czy gazami - komentuje biblijny opis dr Souček[14] - W żadnym z tych wypadków nie jest logicznym mówienie o >>źle, które przenika<<, bez przypomnienia promieniowania przenikliwego. Lot wie o tym, że promieniowanie jest szkodliwe dla zdrowia i obawia się o to, by nie został porażony promieniście, zanim dostanie się pod osłonę gór.

3. Ciekawym jest także opis samej katastrofy:
>>Widziałem występujący z ziemi dym, jak dym z pieca. Wtedy Pan spuścił na Sodomę i Gomorę deszcz siarki i ognia... I zniszczył trzy miasta i całą okolicę Jordanu, ze wszystkimi ich mieszkańcami i wszelką polną roślinnością<<.

Dym z ziemi dość dokładnie przypomina grzyb po eksplozji jądrowej - tak kończy swą analizę jądrowego wybuchu nad Sodomą i Gomorą dr Ludvik Souček.[15]
W tzw. „Zwojach znad Morza Martwego”, które ukryła sekta Esseńczyków, w jaskiniach Cirbet Qumran na pn - zach. brzegu Morza Martwego, na południe od Jerycha, przed legionami cezara Wespezjana (69-79) tak opisuje się w tym najstarszym hebrajsko-aramejskim tekście „Starego Testamentu” zagładę Sodomy i Gomory:

Podźwignął się słup z dymu i prochu, podobny do słupa dymu, co wychodzi z wnętrza Ziemi. Zasypał Sodomę i Gomorę deszczem siarki i płomieni, zniszczył miasta, cała nizinę, wszystkich mieszkańców i całą roślinność...
Lot mieszkał w Segor, a potem przeniósł się w góry, bał się pozostać w mieście. Ludzi przedtem ostrzeżono, by opuścili miejsca przyszłej eksplozji, żeby nie patrzyli na wybuch i skryli się pod ziemią. Uciekinierzy, którzy się obejrzeli - oślepli, a potem zmarli.[16]
- A gdzie są dowody? - mógłby ktoś spytać. - Czy znaleziono jakieś ślady po wybuchu atomowym? - Dziś wiemy z całą pewnością, że tak. Dyrekcja Egipskiego Instytutu Atomowego potwierdziła, że w miejscach, gdzie zniszczono te kaanaeńskie miasta znaleziono zwiększoną ilość izotopów o bardzo długim T1/2: 32Si = 100 lat, 44Ti = 47 lat, 53Mn = 3,7 mln lat, i wiele innych.[17] Nie idzie tutaj bynajmniej o radioaktywne tło ziemi i minerałów w tych miejscach, a o sztucznie wytworzone izotopy n i e w y s t ę p u j ą c e normalnie w przyrodzie!
Możemy to spokojnie zapisać po stronie „za” hipotezie głoszącej, że Ludzkość w okresie Starożytności miała kontakt z Broniami Masowego Rażenia (dalej BMR). W tej chwili jest na to trudno odpowiedzieć, ale na korzyść tej hipotezy przemawia wiele innych wskazówek, poszlak i przesłanek.
Według podręczników historii wojskowości, armie Starożytnosci posiadały całkiem niezły arsenał broni, na który to arsenał składały się głównie: kopie, oszczepy, topory bojowe, miecze, młoty bojowe, łuki i strzały, tarcze, puklerze, hełmy i inne opancerzenie. Jako broń - i to uderzeniową - wykorzystywano tresowane słonie, a gdzieś na Wschodzie w pewnej bitwie wypuszczono na nieprzyjaciela w charakterze broni... wygłodzone lwy! Do zdobywania twierdz używano taranów, wież oblężniczych i różne machiny miotające (baro- i neurobalistyczne) balisty i katapulty. Jakość i ilość uzbrojenia zależała zawsze od stopnia rozwoju gospodarczego w tym, czy innym czasie.
I tu zaczynają się problemy. Według tego, czego nas uczą historycy, starożytne armie rozwalały sobie łby siekieromłotami, a ich wojownicy poza tym siekli się i kłuli broniami siecznymi i kolnymi. A jednak studiując tameczne źródła rzuca się w oczy niezwykłość używanych broni, która całkiem wymyka się tradycyjnym wyobrażeniom o technologiach uzbrojenia.

I tak np. sanskrycki epos „Mahabharata”, czyli „Epos o Bharatach”[18], który Hindusi przypisują legendarnemu Viasie - zawiera coś, co daje nam do myslenia. Między 10.000 kupletów przeplatanych prozą, podzielonej na 18 ksiąg, znajdujemy opis boskiej broni Indry, o której epos mówi tak:

W boju, kiedy owa broń palić zaczęła
Zachwiała się ziemia, wraz z drzewami zadrżała
Wylały rzeki i wzburzyły morza
Pękały góry i skały, dzikie wiatry wiały
Ognie pogasły, przygasły słoneczne promienie -
Ardżuno! Ardżuno! - nie używaj cudownej broni!
Nie można jej używać tak, bo jest ona niebezpieczna!
Można ja użyć tylko w skrajnym niebezpieczeństwie...
Przecież użycie tej strasznej broni grozi zgubą wszystkiemu,
co żyje!...


Akademik prof. B. L. Smirnow w komentarzu do tego tekstu w rosyjskim przekładzie „Mahabharaty” tak dodaje do tego cytatu następującą myśl:
Doprawdy, człowiek musi się zastanowić nad wysoką moralnością i odpowiedzialnością[19]tego narodu, który przed dziesiątkami wieków wykazał się nie tylko odwagą zadania sobie pytania o granice użycia broni absolutnej, ale także jej uzasadnienie.[20]
Jakaż to była broń, którą można by porównać do znanych nam broni z arsenału BMR?
W innym miejscu „Mahabharaty” czytamy:
Potężny Gurkha wypuścił z pokładu swej vimany jedną, jedyną strzałę przeciwko przelatującemu trójmiastu. I podźwignął się w nieskończonym żarze jasny obłok, j a ś n i e j s z y o d t y s i ą c a s ł o ń c i zamienił miasta w popiół. I kiedy Gurkha opuścił się swym wozem ku ziemi, jego wóz stał się podobny do lśniącego kawałka antymonu...
Czytelnicy już z całą pewnością słyszeli to porównanie: Jaśniej, niż tysiąc słońc, użyte w książce Roberta Jungka - „Heller als der Tausend Sonnen”, opisującej powstanie i użycie pierwszej bomby jądrowej - porównanie to wzięto z najstarszego utworu literackiego Indii!
Inny tekst mówi o apokaliptycznym wybuchu jeszcze sugestywniej:
Była to błyszcząca strzała, płonąca, ale nie wydająca dymu. Wystrzelono ją na nieprzyjaciela i wszystko spowiła gęsta mgła. Zakręciły się, zawirowały jadowite wiry. Z potwornym hukiem podniosły się obłoki i wzbiły pod niebiosa. Wydawało się, że Słońce się zakołysało. Cały świat spalił żar wybuchu, jakby od wielkiego upału. Tysiące wozów, dziesięć tysięcy mężczyzn i słoni obróciło się w proch i popiół...
Po zakończeniu zażartych walk zniszczono ostatnią nieużywaną broń, która wyglądem przypominała: Metalową strzałę, o wyglądzie ogromnego posła śmierci. Bohater nakazał swym ludziom, aby starli ją na drobny proch.
W innym miejscu Mahabharaty mówi się o tym, że owa broń jest w stanie - uwaga! - Ukarać ziemię dwunastoma laty niepłodności i zabijać płody w ciele matki (!!!) - co dość dokładnie odpowiada naszej wiedzy na temat napromieniowania i jego skutków letalnych w postaci choroby popromiennej u ludzi i zwierząt, które to promieniowanie powoduje m.in. uszkodzenia płodów czy radiogenne mutacje letalne.
A oto ciąg dalszy dance macabre:
Wyleciała jedyna strzała. Do białości rozżarzony słup dymu, jasny jak dziesięć tysięcy słońc podniósł się w straszliwym ryku... Była to nieznana broń, żelazna strzała, gigantyczny posłaniec śmierci, który zmienił w popiół cały naród Viśniów i Andhaków... Ciała ich były spalone nie do poznania. Ich włosy i paznokcie poodpadały, gliniane garnki popękały z nieznanej przyczyny, a ptaki zbielały. Po kilku godzinach cała żywność została skażona... (!!!) Ta silna broń odrzuciła wielką ilość wojowników wraz z ich końmi i słoniami oraz z bronią, jakby to były nędzne liście z drzew...
Zbieżność opisów atomowych wybuchów i ich skutków biologicznych z sanskryckich tekstów jest więcej, niż oczywista!
- Epos podaje też pewne informacje o sposobach ochrony przed tymi broniami - mówi na marginesie „Mahabharaty” dr Ludvik Souček - Ta broń jest w stanie zabić tych wojowników, którzy mają na swym ciele metal. Kiedy wojownicy dowiedzieli się, że ta broń ma zostać użyta, to zdejmuja z siebie wszystko, co metalowe, po wybuchu wskakują do rzeki, by obmyć siebie i wszystko, czego się dotknęli. Nie jest to nadmiar dbałości o higienę, bo w przypadku zaniechania tych czynności, ludzie porażeni działaniem tej broni tracą włosy i paznokcie, a wszystko co żyje blaknie i słabnie...[21]
wskazówki, co do strategii przeżycia po uderzeniu bronią jądrową są mniej ozdobne, ale mówią dokładnie, co zrobić, by przeżyć.
Wzmianki o podobnych BMR znajdujemy także gdzie indziej. Apolloniusz z Rodos w dziele „Argonautyka” pisze o metalowych ptakach bombardujących okręt Argonautów metalowymi strzałami. Do dziś dnia nie jest znana przyczyna strategicznego fiaska genialnego wodza Aleksandra Wielkiego Macedońskiego (356-323 p.n.e.) , które polegało na ściągnięciu armii z Indii, w odwrocie - który bardziej przypominał paniczną ucieczkę. Flavius Filostratos tą porażką armii Aleksandra tłumaczy złymi doświadczeniami żołnierzy Macedończyka z hinduskimi broniami: „Ogniem Bharavy” - „z gromami i błyskawicami mogącymi zniszczyć przeciwnika nawet poza murami obronnymi miast” czy „metalowymi strzałami napędzanymi płomieniami” - antenatami dzisiejszych wieloprowadnicowych czy wielolufowych miotaczy rakietowych pocisków à la rosyjska Katiusza... Aleksander przy odwrocie od Indusu ku Bander-e-Shapur w południowo-wschodnim Iranie stracił ¾ żołnierzy ze swej ogromnej, jak na owe czasy, 200.000-armii, której większość maszerowała starą trasą karawanową na Persepolis. Był to smutny koniec jego, z początku tryumfalnego, marszu długiego na 40.000 km, a którego długość odmierzali bemanistae - krokoodmierzacze, jak nazywano geografów Aleksandra Wielkiego.
Po porażce z hinduskimi broniami, dni Aleksandra były już policzone i przez ostatnie dwa lata swego życia trawił gorzko swą przegraną na Wschodzie...
Tybetańska kronika „Dzyan” zaś mówi o tym, jak to przed tysiącami lat przybyły na Ziemię jakieś istoty w metalowym statku. Osiedliły się one na niej, ale dzięki wzajemnej niezgodzie doszło do krwawych konfliktów.[22] Władca podwodnego miasta wraz ze swymi wojownikami wzleciał w powietrze w ogromnej kuli. Kiedy podlecieli na odległość dobrej widzialności nieprzyjaciela i jego miasta, wystrzelili weń wielką świetlistą kopię, która niosła się na słonecznym promieniu. Miasto eksplodowało w ognistej kuli, która wyleciała pod niebo. Wszyscy byli straszliwie poparzeni. Ci, którzy patrzyli na kopię i ognistą kulę, w którą się zmieniła - oślepli, a ci, którzy weszli do zniszczonego miasta - wkrótce zmarli. Kiedy władca ujrzał, co zrobił i do jakiej katastrofy doszło, zebrał swych poddanych do statku latającego, czy nawet kilku, te wzniosły się w niebo i już nigdy nie powróciły. Tyle starotybetańska kronika.
Systematyczną analizą starohinduskich systemów BMR od dłuższego czasu zajmuje się znany czeski autor inż. Ivo Wiesner takich książek, jak m.in.: „Predpeklie ráje I-III”, „Svetlo dávnych vekov” i „Narod v léne bohov”. Na podstawie danych zawartych w książce prof. V. R. Diksitara podzielił on hinduskie systemy BMR następująco[23]:

SYSTEMY BRONI WYKORZYSTUJĄCYCH SIŁY NATURY

Válavja - broń emitująca silne uderzenia wiatru - tornada - niszczące spore powierzchnie ziemi.
Váruna - BMR wywołująca burze i powodzie.
Vadjra - generator piorunów kulistych, nie mający odpowiednika we współczesnych arsenałach.[24]

SYSTEMY BRONI TECHNOGENNYCH

Brahmashiras - anihilacyjna BMR, termojądrowy ładunek uwalniający ogromną ilość energii dzięki fuzji ciężkich jąder atomowych.[25]
Brahmadanda - rakieta z głowicą neutronową.
Pashupata - wielolufowy miotacz rakietowy strzelający rakietami z konwencjonalnymi głowicami.
Chákra - latający d y s k z siedmioma ostrymi grotami, napędzany silnikami rakietowymi na obwodzie.
Narajana - ówczesny odpowiednik dzisiejszej bomby kasetowej.
Anthardhana - broń dezorientująca wroga, łamiąca jego morale i powodująca utratę świadomości.[26]

W tej wyliczance moglibyśmy dojść bardzo daleko - ich lista sięga kilku stron w książkach Diksitara i Wiesnera - a nie mówiliśmy jeszcze o zasadach użycia tych broni, co jest dziedzina wiedzy zwana Astravidia, a której opanowanie pochłaniało aż pięć lat intensywnego szkolenia!
Stając twarzą w twarz z sanskryckimi tekstami możemy - według dr Władimira Rubcowa przyjąć cztery podstawowe hipotezy:

1. Legendy o broni, której nic się nie oprze, możemy uważać za zwyczajny mit-horror, bez żadnej realnej podstawy.

2. Realną podstawą tych legend jest istnienie nie standartowych broni, których technologia była ściśle tajna i utrzymywana w najwyższym sekrecie, a ich działanie dla naszych przodków było ty, czym dla nas zniszczenie Hiroszimy. Chodzi tutaj np. o bojowe środki zapalające, czyli tzw. „grecki ogień” oraz rakiety na czarny proch, oddziaływanie tych ostatnich było czysto psychologiczne i jako takie zaliczały się bardziej do NLW a nie BŚZ.

3. Istnieje prawdopodobieństwo, że w Starożytności na półwyspie Dekan istniała wysoko rozwinięta cywilizacja, która znikła z powierzchni Ziemi wskutek nienaturalnej katastrofy. Owa cywilizacja mogła pozostawić po sobie ślady w legendach o BMR, z którymi zapoznali się twórcy „Mahabharaty”.

4. Możliwym jest, że w odległej przeszłości, pomiędzy Ziemią a odległymi cywilizacjami kosmicznymi istniała bilateralna czy nawet multilateralna więź, dzięki czemu na naszą planetę dostały się próbki wytworów Obcych Cywilizacji.[27]

Co do prawdziwości hipotez 3 i 4, to świadczą one za nimi nie tylko antyczne teksty, ale także poszlaki i dowody wprost o użyciu BMR w zamierzchłych czasach Ludzkości.[28] Inż. Wiesner i prof. S. K. Trikha z Uniwersytetu w Dehli w czasie prac wykopaliskowych na równinie Kurukshera - jednym z pól bitewnych w bratobójczej wojnie Bharatów opisanym w „Mahabharacie” - stwierdzili podwyższone tło promieniowania radioaktywnego Ziemi, podobnie jak w podziemnych sztolniach służących za schrony.[29]
Dr Ludvik Souček sformułował na początku lat 70. XX wieku teorię, wedle której dwa kwitnące miasta starożytnych Indii: 40-tysięczna Harappa i Mohendjo-Daro nie były zniszczone przez atak plemion Ariów, jak to się dziś przypuszcza, ale początkiem ich zaniku była jakaś silna eksplozja - a raczej katastrofa mająca związek z eksplozją - której epicentrum znajdowało się około 140 km od Mohendjo-Daro. Kataklizm ten o d w r ó c i ł bieg rzeki Indus, tak że pod wodą i bagnem znalazły się obie metropolie i sąsiednie osady, zaś ich mieszkańcy wyemigrowali do Gudjataru, zaś aryjscy koczownicy przybyli z północnego-wschodu i dokończyli dzieła zniszczenia.[30]
Dzisiaj ta souczkowa hipoteza się potwierdziła - badania archeologiczne przyniosły informację wielce frapującą - otóż okazało się, że katastrofa stała się w mgnieniu oka, a glina w ruinach miast była wypalona temperaturami o wysokości 1.400-1.600oC! Badacz S. de Camp stwierdził, że domy były wyeksponowane na niesłychanie wysoką temperaturę, gdy odnalazł takie miejsca, gdzie kamienie były nadtopione, a co większe z nich z l e w a ł y się ze sobą! W okolicy tych zwitryfikowanych kamieni de Camp odkopał ludzki szkielet, który był 50 razy bardziej radioaktywny, niż gleba w jego okolicy. (!!!)
Jak pisze Walter Jörg Langbein, włoski badacz hinduskiego pochodzenia David W. Davenport znalazł na obszarze występowania protoindyjskiej, harappskiej kultury w prowincji Sindh (Pakistan) bezsporne dowody na atomowe wybuchy sprzed tysiącleci:
Mohendjo-Daro, jedno z najstarszych miast świata, było zniszczone bombami atomowymi.[31] Na obszarze miasta o powierzchni około 1 km2, we wschodniej i wyższej części zamieszkałej dzielnicy znaleziono około 30.000 znacznie zniekształconych ludzkich kościotrupów, które były poddane działaniu wysokich temperatur. Zgodnie z poglądami D. W. Davenporta, kiedyś nad centrum Mohendjo-Daro eksplodowała co najmniej jedna bomba jądrowa:
>>Kiedy w 1927 roku nasze wykopaliska sięgnęły poziomu ulic Mohendjo-Daro, wraz z archeologami natknęliśmy się na straszliwe znalezisko - 44 szkielety ludzkie, które leżały twarzami do dołu na głównej ulicy, jakby powalone straszliwie silnym uderzeniem w plecy przy rozpaczliwej, panicznej ucieczce. Jest czymś oczywistym, że ta kwitnąca metropolia nad Indusem musiała zginąć w jakiejś okropnej katastrofie<<.[32]
W przypuszczalnym epicentrum wybuchu znaleziono zeszklone kamienie i szczątki r o z t o p i o n e j ceramiki - w kierunku od epicentrum skutki działania wysokiej temperatury malały i znajdowano także szkielety ludzkie. Mówi Davenport:
W okręgu jakichś 50 m od epicentrum przypuszczalnego wybuchu kamienie i cegły przeszły proces topienia. W okręgu 60 m cegły były stopione tylko z jednej strony, a materiał ten później się skrystalizował.
Głównym, rzekłbym, koronnym argumentem na poparcie teorii Davenporta jest odkrycie, o którym musiałem przeczytać kilka razy pod rząd, bowiem byłem przekonany, że mnie wzrok myli - po przeprowadzeniu pomiarów naturalnego tła radioaktywnego Ziemi w tym rejonie zabrano się za badanie kości ludzkich i liczniki Geigera-Müllera po prostu oszalały. Dlaczego? Ano dlatego, że kości te były silnie radioaktywne - tak radioaktywne, jak kości ofiar atomowego ataku na Hiroszimę i Nagasaki!!![33]


Fakt stwierdzenia wysokiej radioaktywności tych szczątków ludzkich potwierdza także członek AN ZSRR dr M. Dimitriew:
Nawet po okresie 4.000 lat są to najbardziej radioaktywne szkielety - i prawdą jest, że tak bardzo, jak kości ofiar Hiroszimy i Nagasaki.[34]
Niemniej ciekawymi są okoliczności, które towarzyszyły zanikowi najstarszej cywilizacji Mezopotamii. W literaturze specjalistycznej możemy sobie poczytać, jak to państwo Sumeru padło, kiedy zostało zaatakowane około roku 1950 p. n. Chr. z północy przez Amorytów a od wschodu przez Elamitów. Ale to nie wszystko. Około roku 1700 p. n. Chr. znikła ostatnia wzmianka o Sumerze i Sumerach, i dziwnym jest to, że stało się to akurat w tym samym czasie, kiedy o kilka tysięcy kilometrów na wschód znikły miejskie aglomeracje Mohendżo-Daro i Harappy...
Znany asyrolog Zacharia Sitchin, znany ze swych kontrowersyjnych teorii o dziejach Bliskiego Wschodu, analizuje w swej pracy „Wojny bogów i ludzi” tabliczki klinowego pisma, które opisują katastrofy poprzedzające zniknięcie ostatnich miast Sumeru. Wspomina się tedy w nich o „przyjściu niewidzialnej śmierci” w kształcie obłoku gnanego „złym wiatrem”, który to obłok przykrył całą krainę „jak płaszcz, a raczej śmiertelny całun pokrył całe miasta”. Jego kolor był „czerwony jak słońce na zachodzie, ale przesłonił prawdziwe słońce, a gorący dech bogów przychodzący z zachodu przenosi ciemność z miasta do miasta.” Obłok ten powstał, jak to czytamy, z „oślepiającej błyskawicy znad Zachodnich Gór (tj. półwyspu Synaj), na równinie, bez miłosierdzia, w bliskości morza” - tj. w pobliżu zatoki Ejlat (Izrael):
Gigantyczny żar wystrzelił ku niebu, ziemia się zachwiała, a wielcy bogowie pobledli...[35]
Mało który naród miał poetów, którzy wyśpiewywali swój żal nad jego zgubą. Nie mieli ich starożytni Egipcjanie, dlatego że zmarli powoli, nie gwałtowną śmiercią, nie mieli ich Hetyci, bo zginęli jakby rażeni piorunem, nie maja ich Kartagińczycy, bo Rzymianie nie dali im na to czasu, nie mieli ich Asyryjczycy ani Babilończycy - pisze w swym nekrologu na nagrobek kultury Sumeru dr Vojtech Zamarovský w swej znakomitej pracy.[36]
Dr Zamarovský chciał tymi słowami wyrazić to, że Sumerowie wynaleźli oryginalny gatunek literacki, którym dramatycznie wpisali się do złotej księgi światowej literatury - były to „lamentacje” nad zagładą swych ostatnich miast, które porównywali do ostatnich kwiatów umierającej kultury...
A te „gorzkie żale” czy „narzekania” są z pewnego względu dla nas niezmiernie ważne. W „Lamencie nad Eridu” opisuje się miasto, które było „zaduszone w milczeniu”. Trupy mieszkańców leżały grupami na ulicach, prawie identycznie, jak w Mohenjo-Daro. W „Lamentacjach nad Nippur” znajdujemy coś podobnego:
Martwi zapełniali ulice miasta, trupy leżały na jego kiedyś tak pięknych ulicach, na których za życia tak chętnie się przechadzali - teraz wszyscy tu leżeli nieżywi...
Największym z tych elegijnych poematów, o objętości około 450 wersów, pod nazwą „Lamentacja nad Ur” jest wedle naszego punktu widzenia nie tylko płaczem poszkodowanej ludności nad ludźmi, przeciwko którym obrócili się ich właśni bogowie, ale także krzykiem przerażenia, rozpaczy i bezsilności przeciwko eksplozji bomby jądrowej. Czytamy zatem:
Wtedy dobry wiatr odszedł, a na miasto spadły troski i bieda - ojciec Nannar, miasto biednym było: lud płacze. Jego mury popękały: lud narzeka!
I dalej:
W głównej bramie miasta, która ludzie doń wchodzili, leżą trupy. Na przestronnych placach, gdzie działy się wielkie wydarzenia - leżą zabici. Przed świątyniami, gdzie odbywały się wielkie uroczystości - leżą stosy trupów. Krew leje się na ziemię, jak brąz i ołów do pieca. Trupy, jak owcze sadło, rozkładają się na słońcu...
Kto się ośmielił stawić opór, ten został porażony bronią. Kto ratował się ucieczką, tego zmiotła burza. Silny i słaby zginął w Ur. starcy, którzy zostali w mieście, ginęli w ogniu. Nawet niemowlęta w łonie swych matek - zabrała woda, jak ryby...[37]
Krótko potem sumeryjska cywilizacja uległa naporowi Elamitów, którzy złamali jej kark. To był raczej coup de grace - cios litości zadany umierającej krainie, przez którą przeleciał „wiatr śmierci”, o którym piszą lamentacje.
Także w hetyckim mieście Hattushas (Hattuszas) - centrum i stolicy cywilizacji Hetytów, którego ruiny odnaleziono w Boghazköy, leżącego w odległości około 150 km na wschód od Ankary (Turcja), znajdujemy także ceglane ściany domów, stopione do czerwonawej masy... W tym mieście a n i j e d n a budowla nie ostała się straszliwemu żarowi. Zapytajmy się, co takiego stało się około roku 1200 p. n. Chr., kiedy życie tej ludnej metropolii zostało nagle przerwane wskutek jakiegoś ataku, przed którego siłą i brutalnoscia nie uchroniły go ani grube ceglane mury, których grubość przy fundamencie wynosiła 7 m! Hattushas nagle, z dnia na dzień, zmienił się w kupę gruzów, i dopiero po upływie kilku stuleci ponownie zamieszkali tu ludzie, których starofrygijskie miasteczko utrzymało się aż do czasów hellenistycznych.
A co się stało kiedyś, w starożytnej Irlandii, gdzie do dziś dnia możemy na kamiennych murach twierdz Dundalik i Ecos zobaczyć witryfikację spowodowaną gwałtownym skokiem temperatury? A to jeszcze nie wszystko, bo coś podobnego można znaleźć na szczycie wysokiej na 616 m n.p.m. góry Tap O’Noth w Aberdeenshire (Szkocja), gdzie wspaniała górska twierdza zbudowana z ogromnych głazów zamieniła się w czarna masę, spieczoną ekstremalnie wysoką temperaturą, która była tak wysoka, że stopiona szlaka skalna spływała promieniście ze szczytu i tężejąc tworzyła sople na kształt stalaktytów. (!!!)
Agnosco veteris vestigia flammae - poznaję ślady wielkiego ognia - mówi kartagińska królowa Dydona w wergiliuszowskiej „Eneidzie”, a te słowa powiedziane w innym czasie i innym miejscu, doskonale pasuja do naszej zagadki. Pradawne fortyfikacje (przez kogo i przeciwko komu zbudowane?) były zniszczone nagłym i silnym pulsem udaru termicznego - przy czym witryfikacja, czyli zeszklenie kamienia, przebiegała o d g ó r y - są rozsiane na całym terytorium Wysp Brytyjskich, a także we Francji i Niemczech.
Zwitryfikowane powierzchnie kamienne możemy zobaczyć także w inkaskiej twierdzy Sacsayhuaman nad dzisiejszym Cusco, około 4.000 m n.p.m. w południowych Andach Peruwiańskich. Tutaj poza udarem termicznym działała jeszcze jakaś nieznana siła, która wyrwała ze ścian bloki kamienne, i ułożyła na stosy, jak pudełka zapałek.
W 1898 roku, opublikowałem apologię katastroficznej teorii przeciwko krytyce niektórych autorów, którzy czerpali korzyści z hołdowania marksistowsko-leninowskiemu światopoglądowi. Polemika ukazała się w grudniu 1989 roku, co przysporzyło mi kupę problemów, a które nic nie straciły ze swej aktualności aż do listopada 1997 roku. Przez te osiem lat moje argumenty nic nie straciły ze swojej wagi, pozwolę sobie tedy zacytować cały mój artykuł en block:

tomowy atak na Sacsayhuaman? Dr Ludvik Souček w swej książce „Tušeni stinu” pokazuje artefakty po straszliwych katastrofach - jądrowych wybuchach w dawnej historii. Wskazuje on na m.in. nadtopione mury obronne stolicy Hetytów - Hattushas, mury prawiecznych twierdz w Irlandii, zeszklone powierzchnie ogromnych głazów w górskiej twierdzy Sacsayhuaman...
Zdeněk Kukal i Jaroslav Malina w książce „Zmierzch magów”[38] maja wszak inny pogląd na tą sprawę:
Takie znaleziska archeolodzy znajdują bardzo często. Idzie tu o resztki spalonych obiektów, co wykazano doświadczalnie. Jak się obłoży kamienne mury szczapami drewnianymi i zapali, to może się roztopić nawet kamień. I tak np. mur obłożony kłodami drewnianymi zostanie po ich spaleniu dosłownie zeszklony. To są znane rzeczy - archeolodzy angielscy przeprowadzili podobne eksperymenty 50 lat temu, a radzieccy - 15 lat później...[39]
W innej pracy Maliny znajdujemy podobną informację:
Od czasu do czasu są znajdowane mury obronne, fortyfikacje, bastiony, itp., które zbudowano z kamienia gładzonego, a które tak wyglądają, jakby były zeszklone. I tak wynika pytanie, czy kamień może być stopiony przez zwyczajny płomień. Odpowiedź na to pytanie uzyskali przed pół wiekiem brytyjscy archeolodzy. Zrobili oni model muru obronnego, jakie były stawiane w epoce żelaza w Irlandii i Szkocji. Ściany muru zbudowali z kamienia ciosanego poprzekładanego drewnianymi legarami oraz spojonych gliną z szutrem bazaltowym. Potem model ten obłożono z e w s z y s t k i c h s t r o n drewnem i podpalono. Po trzech godzinach mury popękały, a wnętrze rozżarzyło się do czerwoności, zaś spodnie warstwy bazaltu i gliny spiekły się i zeszkliły, że przypominały dość dokładnie masę kamienną znajdowaną w okolicach twierdz.[40]
Wyżej wymienieni krytycy: Kukal, Malina i Malinová na bazie wyników tego eksperymentu próbują obalić hipotezę dr Součka twierdzącą, że to właśnie wybuchy jądrowe lub termojądrowe doprowadziły do witryfikacji skał i murów dawnych celtyckich twierdz.[41]
Z ich poglądami możemy polemizować. W 1888 roku, archeologiczny triumwirat: Human - Winter - Luschan odkrył w okolicach dzisiejszej wsi Boghazköy mury warowne stolicy Hetytów. Grubość murów hetyckiego miasta Zindżirli wynosiła aż 4 m. Trudno sobie wyobrazić, by 4-metrowej grubości mur został stopiony dzięki podpaleniu kawałków drewna czy wiązek chrustu!!!
Podobna sytuacja czeka nas, kiedy będziemy analizowali stopienie murów inkaskiego Sacsayhuaman, leżącego na wysokości 4.000 m n.p.m. ... Budowa twierdzy zaczęła się za panowania Inki Yupanque’ego, a ukończona została za panowania Inki Huayana Capaca. Kamienne bloki trzech wałów są do siebie idealnie dopasowane, a największy z nich ma więcej, niż 60 m3 i waży 150 ton!
I jak się wam t e r a z przedstawia hipoteza o wiązkach chrustu?
No, ale żeby powierzchnia takich głazów mogła się zeszklić, to potrzeba było kilkaset ton drewna naniesionego i położonego na murach. Gdzie go zbierzemy?...
Rzecz bowiem w tym, że roślinność na płaskowyżu Altiplano jest bardzo uboga - wysokogórska - i n i g d y nie była ona bogata! To naukowy pewnik! Vaclav Šolc tak o tym pisze:
Tutaj prawie nic nie rośnie. Zielone są jedynie poletka Indian w dwa miesiące po zakończeniu się pory deszczowej - potem już niczego nie ma, jeżeli nie liczyć długiej i szorstkiej trawy, i od czasu do czasu kępek ostów.[42]
I co? - na El Dorado to-to nie wygląda?
I jeszcze jedna obiekcja natury - rzekłbym - militarno-organizacyjnej - otóż jej zdobywcy musieliby wnosić paliwo po stromych stokach 4.000-metrowej wysokości płaskowyżu, w rozrzedzonym powietrzu, pod nieustanną ulewą strzał kamieni i innych pocisków obrońców. Jak oni to zrobili? Nie byliby w stanie nawet dojść do podnóży murów obronnych twierdzy. Nie mówiąc już o takim drobiazgu, ze w twierdzy wody było pod dostatkiem, a jedna z wież - zwana >>Okrągłą<< miała własne, autonomiczne od sieci wodnej Sacsayhuaman, źródło!


Jak widać „wyjaśnienia” podane przez „krytyków” souczkowskiej teorii są zupełnie nieprzekonywujące i naiwniejsze od nienaukowych teorii. Mam wrażenie, że podobne argumenty pióra różnych poważnych badaczy wydają się być jedynie parodią naukowych hipotez, usiłujących wyjaśnić to, co niewyjaśnione. Złożoność tej problematyki w całej jej rozciągłości najlepiej wyraził rosyjski badacz Władimir Kuzmiszczew w swej książce „Złote państwo Inków”[43], w której pisze on tak:
Jakiż był zamiar architekta budującego tą twierdzę, jeżeli nie ukazanie wielkości Inków? Jak to możliwe, że Inkowie, którzy dziś nas zadziwiają swym praktycyzmem, doprowadzonym do perfekcji, iż stał się on prawem życia codziennego, zgodzili się na jego realizację? Synowie Słońca z Tawantinsuyu mieli dość wrogów za granicą Imperium Inków, przede wszystkim w czasach Pahakutiego i Tupaca Inki Yupanki. Było dosyć także i tych, którzy uprzejmie wątpili w historię Synów Słońca, którą Inkowie tak usilnie propagowali. I nie od rzeczy byłoby zadać pytanie przeciwko jakim broniom, przeciwko jakim wojskom postawiono gigantyczne mury Sacsayhuaman?...[44]

W roku 1867, amerykański pisarz Mark Twain (1835-1910) opisał resztki świątynnej wieży w Borsippa:
... osiem okrągłych stopni-tarasów, z których dwa stoją do dziś dnia - gigantyczna budowla z cegieł, która zapadła się po trzęsieniu ziemi, spalona i na pół stopiona piorunami rozgniewanego boga.
Ruiny tej budowli, jak możemy przypuszczać, są stopione nie tylko od zewnątrz, ale także w środku. Badacz E. Zehren do tego dodaje:
Nie można wyjaśnić tego, skąd się wziął taki silny żar, który nie tylko wyżarzył, ale i r o z t o p i ł setki palonych cegieł i wyżarzył całe wnętrze wieży, które jest teraz jedną masą przypominającą stopione szkło.
À propos szkła - jak już jesteśmy przy szkle - w kairskim muzeum znajduje się fragment tzw. „libijskiego szkła”, które powstało wskutek stopienia piasku kwarcowego. Znaleziono je w odległości 800 km na pd-zach. od Kairu, na powierzchni 136 x 56 km i podejrzanie podobne jest do zielonkawego szkliwa, które powstało w wyniku wybuchów jądrowych na amerykańskim poligonie atomowym w Nowym Meksyku!
Wspomniany już tutaj inż. Ivo Wiesner twierdzi, ze wytworzenie takiej szklanej płyty o powierzchni 7.500 km2, którą znaleziono na Pustyni Libijskiej, pochłonęłoby aż 2,6 mln ton ropy naftowej, co odpowiada energetycznemu ekwiwalentowi eksplozji bomby termojądrowej o wielkiej mocy:
Bilans energii wskazuje jednoznacznie, że zeszklenie takiej ilości piasku kwarcowego na tak wielkiej przestrzeni nie da się wyjaśnić inaczej, jak użyciem broni jądrowej[45].[46]
Fragmenty niezwykłych informacji, z którymi się zetknęliśmy się i jeszcze się zetkniemy na stronicach tej książki, tworzą wielce zajmującą mozaikę, wedle której granica czasowa używania czy też nie używania - jak kto woli - broni jądrowej, cofa się do dalekiej przeszłości. Do tego puzzla możemy dołączyć jeszcze informację podaną przez egipski dziennik „Al-Ahram” z dnia 18 maja 1992 roku. Pisze się w niej, że zaproszono do Egiptu specjalistów, którzy mieli prześwietlić niektóre staroegipskie mumie przed renowacją, która jej miała uchronić przed skutkami zmian temperatury w magazynach Muzeum Egipskiego w Kairze. Radiolodzy przy tym stwierdzili szokującą rzecz, a mianowicie niektóre z najstarszych mumii były... radioaktywne! Kiedy przeniesiono je do sali z aparaturą rentgenowską, umieszczone w niej liczniki G-M zaczęły trzeszczeć, co oznaczało, że mumie promieniowały![47] Od tego był już tylko jeden krótki krok do hipotezy prof. Saida Sabita z Fakultetu Medycyny w Kasr al-Ejni głoszącej, że starożytni Egipcjanie używali przy mumifikacji zwłok źródeł promieniowania jonizującego, co zapobiegało zniszczeniu mumii wysokich dostojników egipskich...[48]
I tutaj zbliżamy się do końca naszych rozważań na temat BMR, które w starożytnych Indiach nazywano Brahmashiras czy Brahmadanda, w Ameryce Południowej - Mashnak, w sumeryjskich mitach - miecz bogów, zaś w celtyckich legendach - Oko Balora. Pisałem o straszliwych broniach, które dawały ogień mogący spalić trzy światy i porównywano je do płomieni, które pożerają Wszechświat w mgnieniu oka j e g o k o ń c a ![49]
Jak nazwalibyśmy ją dzisiaj?
Atom owa? Termojądrowa? Neutronowa?





C.D.N. (źródło zostanie podane na samym końcu)

Edit: Przemo. Źródło: http://www.sm.fki.pl...omowych_Wojen_1

Użytkownik Przemo edytował ten post 27.01.2010 - 21:58

  • 2

#2 Gość_Muhad

Gość_Muhad.
  • Tematów: 0

Napisano

Przemku ja zapominam o tym, by szukać najpierw czy coś jest. Mnie tu długo nie było, więc o tym zapominam.
Obiecuję, że później dam link. Chociaż temat i tak chyba nie ma sensu. Taki Aquila i tak tego nie przeczyta ani nie doceni.
  • 0

#3

Witchfinder General.
  • Postów: 425
  • Tematów: 6
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

Bardzo interesujący temat. Jakiś czas temu widziałem w TV program o tych zagadkowych stopionych murach w wielu starożytnych miastach. Nie jestem jednak do końca przekonany co do sugestii, że to skutek użycia broni atomowej. Czekam na ciąg dalszy.
  • 0



#4

butibu.
  • Postów: 289
  • Tematów: 20
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja ponadprzeciętna
Reputacja

Napisano

Jakiś czas temu widziałem w TV program o tych zagadkowych stopionych murach w wielu starożytnych miastach. Nie

Dawno temu, widziałem w TV, jak pokazywali stare ruiny więzienia na wyspie. Spłonęło w pożarze. Kamienie stopiły się od temperatury.
  • 0

#5

Witchfinder General.
  • Postów: 425
  • Tematów: 6
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

Ja mówię o programie, w którym omawiali właśnie możliwość istnienia broni atomowej w starożytności. Leciał chyba na TVP2, ale głowy nie dam. Kilka przypadków wyjaśniono w "racjonalny sposób", ale niektóre nie. Bardzo interesujący temat, ciekawe czy kiedykolwiek dowiemy się czy te pisma to efekt bujnej wyobraźni autorów, lub opis zupełnie innych być może naturalnych zjawisk, które przyczyniły się do tak nietypowych i nagłych zniszczeń, a może i faktycznie broni atomowej.
  • 0



#6 Gość_Muhad

Gość_Muhad.
  • Tematów: 0

Napisano

Rozdział II - BLENDA URANOWA W CELTYCKIM GROBIE?


Materiał rozszczepialny w starej mogile? - Wykopaliska pod nadzorem armii? - Na tropie zagadkowych mundurów - Tajemniczy przedmiot z podziemi - Wizyta w mieście - Nic, tylko fatamorgana...

Poul Anderson w jednej ze swych książek pt. „Guardians of Time” (Nowy Jork 1991), opisuje wydarzenia, które miały swe miejsce ponad sto lat temu. Londyński „Times” poczynając od 15 czerwca 1894 roku przez kilka dni donosił o tym, co wydarzyło się w Addleton, w którym rozkopano tajemniczy grób.
Addleton, to miasto w hrabstwie Kent, które powstało z jakobińskiego osiedla, na którego terenie znajdowała się porośnięta trawą mogiła z nieokreślonej epoki. Miejscowy właściciel zamku Lord of Wyndham należał do tych archeologów-amatorów, w których bogate było całe XIX stulecie. Wraz ze swym kolegą, ekspertem z British Museum - Jamesem Rotheritem postanowili rozkopać ten grób i zobaczyć, co w nim było. Wiadomo tylko, że nie znaleźli wiele. Skromny osteologiczny materiał w postaci kilku ludzkich i końskich kości, zardzewiałe przedmioty ozdobne i broń, a wszystko z to V wieku n.e. W więcej niż tysiącletnim pyle i prochu czekał o wiele bardziej interesujący artefakt - była to mała, niebieskawo lśniąca metalowa skrzynka, po otworzeniu której znaleziono w jej środku ciężkie, połyskujące, metalowe gruzły, które wyglądały, jak aliaż złota ze srebrem. Znalezisko było wybornie zachowane.
Lord z Addleton wkrótce poważnie zachorował, zaś Rotherhit - który mniej miał do czynienia z tym artefaktem - też, z tym że lżej. Kiedy Wyndham po krótkiej i ciężkiej chorobie zmarł 25 lipca z objawami zatrucia, podejrzenie padło na Rotherhita, jednakże jego rodzina wynajęła detektywa, który udowodnił to, że ta właśnie kupka dziwnego metalu wydawała z siebie śmiercionośne promieniowanie. Nikt tego nie rozumiał, ale na wszelki wypadek tajemnicza skrzynkę wrzucono do głębokiego kanału.
Wyjaśnienie tego przypadku przyniosło w roku 1894 Scotland Yardowi znaczne trudności. Antoine Henry Becquerell odkrył zjawisko radioaktywności dopiero w dwa lata po opisanych wydarzeniach, zatem nie dziwota, że promieniowanie mogło zabić nieprzygotowanego nań człowieka...
I chociaż wydarzenia te wydają się być tylko fikcją literacką, to historia odnotowała kilka wydarzeń niepokojących i niepokojąco podobnych do tego znaleziska rudy uranu w celtyckim grobie. Wspomnijmy tylko zagadkowe zgony uczonych biorących udział w badaniu grobu faraona Tutenchamona w 1923 roku[50], czy informacje o „uranowym szlaku” wiodącym przez Europę w ciemnych czasach Średniowiecza, po upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego na równi ze szlakami żelaznymi, miedzianymi, jantarowymi i innymi.[51]
W czasach wędrówek ludów i ekspansji barbarzyńców ze wschodu Europy, zapotrzebowanie na metal pokrywano ich wydobyciem w kopalniach odkrywkowych. O kopalniach rud żelaza już wspomina Gajusz Juliusz Cezar w „Belli Gallico”, gdzie pisze on w związku z wydarzeniami przed Awarykiem - gdzie Gallowie używali sztuki górniczej do wspierania rzymskiej sztuki oblegania miast:
... et aggere cuniculis subtrahebant, eo scientius, quod aput eos magnae sunt ferrariae atque omne genus cunicolorum notum atque usitatum est…[52]
Inne źródła wspominają o znalezieniu śladów prac górniczych we Francji, co dowodzi m.in. faktu, że w niektórych miejscach Celtowie wydobywali rudy współczesnymi nam sposobami, i tak np. o sztolniach Camp d’Affrique k./Nancy pisał J. Moreau w „Die Welt der Kelten” (Stuttgart 1958). Innym ośrodkiem wydobywczym był Hèrauklt w Masywie Centralnym, gdzie tradycje wydobywcze zaczęły się przed połową pierwszego tysiąclecia przed Chrystusem, zaś w czasie pomiędzy 3 a 1 tysiącleciem p.n.e. wydobywano rudę w sztolniach Roc de la Balme, Aigues-Vives, Vélieux, Mailhac.[53]
W innych miejscach rudy żelaza wydobywano odkrywkowo w różnych miejscach Europy - m.in. w okolicach Michelberg k./Kelheim, gdzie wydobywano limonit jeszcze w Średniowieczu[54].[55]
O tym, że Starożytność znała rudę uranową świadczą także początki prac wydobywczych w czeskim Jáchymovie. Kopalnie powstały w XVI wieku, jako trzecie po Jihlavie i Kutnej Horze. Do zorganizowanego wydobycia doszło w roku 1516, kiedy to hr. von Schlick w z n o w i ł prace wydobywcze w p r a s t a r e j już wtedy (!!!) sztolni w osadzie Konradesgrün. To właśnie tutaj, w Górach Kruszcowych, górnicy natrafili także na czarna warstwę mazi barwy smoły. Przez więcej, niż 200 lat był to dla nich tylko „smolny kamień” - smoleniec, który zwiastował im obecność rud srebra i był minerałem służącym do wypełniania wyrobisk, albo... uszczelniania szpar w ich chatach!
W 1789 roku, minerał ten stał się przedmiotem badań Martina Klaprotha, który przyporządkował go planecie Uran, zgodnie z formułą Herschela.[56] Z wykryciem promieni X i odkryciem naturalnej promieniotwórczości rud uranu[57] przez Henry’ego Becquerella, pojawiła się konieczność wydobycia smółki uranowej. W Jáchymovie zaczęto produkować rad (Ra), która to produkcja w roku 1939 stanowiła aż 1/3 światowej produkcji tego pierwiastka. W czasie hitlerowskiej okupacji, w Jáchymovie Niemcy chcieli zbudować „stos atomowy”, w którym paliwem miała być tamtejsza ruda uranowa, rafinowana i wzbogacana przez firmę „Degusa”. I takjuz na początku lat 40. uran stał się surowcem strategicznym, jednym z najważniejszych pierwiastków używanych przez naszą cywilizację.
Jak widać, już cywilizacja na technicznym poziomie Celtów była w stanie wydobywać i przetwarzać rudę uranu... Oczywiście wcale nie musimy sobie tutaj wyobrażać jakiś prymitywny reaktor jądrowy zbudowany w lesie za granicą Cesarstwa Rzymskiego, gdyż jego eksploatacja mogła mieć elementarny charakter. Narody Starożytności miały wiedzę na temat letalnego dla organizmów żywych działania promieniowania jonizującego i nie musiały niczego wiedzieć na temat fizycznych podstaw tych procesów. Wystarczyło, że obserwowano dokładnie zwierzęta i pracujących w kopalniach niewolników, by stwierdzić śmiercionośne działanie promieniowań: α, β, γ czy X... Rozdrobniona ruda uranu czy toru mogła stac się jednym ze środków mogących utrzymać w stanie nienaruszonym ciało znamienitego zmarłego, zaś promieniowanie mogłoby porazić także każdego, kto naruszyłby cielesną powłokę i materialne wyposażenie nieboszczyka, co było o wiele bardziej skuteczne i zdradliwsze od trucizn i innych zabezpieczeń...
W związku z tym, przeczytanie dalszego tekstu w tym rozdziale może być inspirujące. Zestawiłem ten tekst z wycinków lokalnej, koszyckiej prasy i własnych notatek z lata 1996 roku.[58] A oto ten niezwykły materiał:

WYKOPALISKA POD NADZOREM ARMII?

(Košice, piątek, 9 sierpnia 1996 roku, godzina 02:30)

- Przybądźcie niezwłocznie na ulicę Hlavną, do wykopów, coś się tam dzieje - jest tam cała kupa policji!!! - odezwał się z telefonu dyżurnego redaktora „Večernika” nieznajomy głos. O drugiej godzinie, to wszystko przypomina kiepski humor, ale lojalność wobec swej profesji nie pozwala się odwrócić rasowemu dziennikarzowi plecami do sensacji i mała grupa reporterów dociera do budynku byłego TUZEX’u[59] o godzinie 02:20.
- Co tutaj robicie?! - szczeknął do nich jeden z policjantów, którzy otaczali wykop. Redaktorzy okazują mu legitymacje prasowe i chcą się widzieć z kimś kompetentnym, kto objaśniłby im, o co właściwie tutaj chodzi. Jeden z dwóch facetów stojących przy wykopie, ubrany po cywilnemu, po cichu rozmawia z drugim, który jest ubrany w polowy mundur maskujący z dystynkcjami pułkownika.
- Spadajcie stąd, ale już - zwraca się do patrzących na nich dziennikarzy - Bo jak się coś wam stanie, to już wasza rzecz, ale nam tu problemów nie będziecie robili!...
Dziennikarze taktycznie odchodzą poza kordon i obserwują policjantów odganiających od wykopu ludzi, którzy właśnie wyszli z pobliskiego baru, a potem wpadli do wykopu.
O godzinie 02:38 przyjeżdżają dwie ciężarówki, które swym wyglądem przypominają ambulanse bankowe do przewożenia pieniędzy. Wyskakują z nich ludzie w ochronnych ubiorach i całkowicie blokują wykop. Kilku z nich pod przewodnictwem cywilów schodzi w dół i znika w podziemiach.[60]
O godzinie 03:47 żołnierze wynoszą z wykopu lśniący, metalowy przedmiot w kształcie walca, długi na 1,5 m, ładują go do ambulansu i odjeżdżają w kierunku ulicy Pribilinova. Z wykopu słychać jeszcze dobiegający szczęk narzędzi, a zaraz potem wychodzą z niego inni żołnierze, którzy zabierają się drugim ambulansem. Po ich odjeździe w wykopie nie widać niczego podejrzanego, wszystko wydaję się być w porządku. Po chwili odjeżdżają radiowozy policyjne.
Skoro nie udało się dowiedzieć niczego na miejscu, poszukiwania dziennikarzy trwają dalej. Między innymi redakcja telefonuje do rzecznika prasowego Komendy Miejskiej policji w Koszycach, który odsyła ich z kolei do Grupy Prewencji Kryminalnej w tym mieście. Tam jednak też nie uzyskują żadnej informacji o tym wydarzeniu - ich rzecznik prasowy wie jedynie to, że na Hlavnej działała jedynie policja municypalna[61], która zatrzymała jakiegoś bezdomnego.
- Rzecz jest w stadium śledztwa i nie można niczego podać do wiadomości publicznej. Spróbujcie się dowiedzieć czegoś w Policji Municypalnej - słyszą przyjacielską radę.
Zapytany o zajście na Hlavnej oficer operacyjny Policji Municypalnej w Koszycach odpowiada, że nie ma żadnej wzmianki w dokumentach o jakimkolwiek działaniu policji w rejonie wykopów. Kolejną instytucją, którą „Košicki Večer” indaguje o incydent jest oficer prasowy Ministerstwa Obrony. Ten zaś przekazuje pytania redakcji do Wydziału ds. Kontaktów ze Społeczeństwem Sztabu Generalnego Słowackiej Armii, którego przedstawiciele mieli się telefonicznie skontaktować z dziennikarzami. Tak się jednak nie stało i Sztab Generalny nie zwołał konferencji prasowej. Sprawa miała swój ciąg dalszy w poniedziałek.

NA TROPACH ZAGADKOWYCH MUNDURÓW

(Košice, poniedziałek, 12 sierpnia 1996 roku)

A dalej było tak, jak w serialu „Z Archiwum X”.[62] Poniedziałkowy numer „KV” przyniósł wyjaśnienie Sztabu Generalnego Słowackiej Armii, które dotyczyło piątkowych wydarzeń. Wedle wydanego komunikatu:
Żołnierze Słowackich Sił Zbrojnych w tym, czasie nigdzie nie byli (na miejscu opisywanych zdarzeń) ani nikt nawet nie zwracał się do nich o pomoc w takim przypadku.
Zdaniem autorów tego >>wyjaśnienia<<, mogło chodzić o żołnierzy jednostek wojskowych podległych MSW, jednakże - jak oznajmił natychmiast rzecznik prasowy MSW - żadna jednostka wojskowa podległa MSW w policyjnej akcji nie uczestniczyła.
Przez całe przedpołudnie dyskutowałem na ten temat z kolegami ze Wschodniosłowackiego Muzeum. W przerwie wyskoczyłem na filiżankę kawy i posłuchałem kilku ciekawych rozmów, jednakże żaden z moich kolegów nie był mądrzejszy ode mnie.
- Cóż to takiego - myślałem - wykopali nieopodal koszyckiej katedry i to tak tajnie, że nawet najbardziej kompetentni i poinformowani archeolodzy i historycy sztuki nie mają pojęcia o tym, co to właściwie było?
Informacyjnej blokady nie przełamali nawet pracownicy Urzędu ds. Zabytków miasta Koszyce, którego dyrektor kategorycznie oświadczył:
- Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę panu nic powiedzieć, ani pańskim kolegom. Niczego mi nie wiadomo na ten temat!
Jego odmowa zaskoczyła nieco tych, którzy śledzili rozwój wypadków. Również próby uzyskania w Muzeum jakichś informacji spełzły na niczym, zaś już na ulicy jeden z kopiących na Hlavnej powiedział mi:
- Są tam jakieś stare groby: pełno kości i śmieci, a wszystko przegniłe. Ludzie gadali o jakimś drugim wejściu i o tym, że byśmy się bardzo zdziwili. Ale dlaczego? - tego nie wiemy. No, a potem, na drugi dzień, tamci pracownicy nie przyszli do pracy, bo byli chorzy.
Te ostatnie informacje pasowały - jak się zdaje - do krążących po mieście plotek, iż dwóch robotników, którzy odkopali dziwną skrzynkę - nie przystąpiło następnego dnia do pracy ze względu na zły stan zdrowia. Zresztą inni zagadnięci przeze mnie pracownicy nie byli rozmowniejsi.
-Niech pan da mi spokój i wynosi się stąd. Niczego nie wiem! - łopata w ręku jednego z nich wykonała ruch mówiący więcej, niż tysiąc wypowiedzianych słów...
Dziennikarze postanowili odszukać dwóch robotników, którzy nie zgłosili się do pracy z powodu choroby, a którzy ponoć odnaleźli tajemniczą skrzynkę. Jednego nie było w domu - a przynajmniej na pukanie i dzwonienie do drzwi nikt nie reagował, zaś u drugiego, który mieszkał w pobliskiej miejscowości Furča, zastano młodą kobietę, która powiedziała krótko:
- Wynoście się! Dajcie nam spokój! Mamy dość kłopotów bez was! Jego nie ma w domu!!!
Wkrótce potem, „KV” podał, że wedle dobrze poinformowanego źródła, które pragnęło zachować anonimowość, w szpitalu wojskowym hospitalizowano dwóch cywilów, a potem trzech żołnierzy.
Wszyscy - cała piątka - była nieprzytomna, a nie ranna, tzn. na ich ciałach nie znaleziono żadnych obrażeń zewnętrznych. Natychmiast ich odizolowano i dopuszczono do nich jedynie wybranych lekarzy. Większości z nich jeszcze nie widziałem. Po kilku godzinach gdzieś ich ze szpitala wywieziono, zdaje się, że na lotnisko.
Komendant Wojskowego Szpitala Sił Powietrznych ustosunkował się negatywnie do tej informacji:
- Nic mi nie wiadomo o hospitalizacji większej grupy osób w moim szpitalu, ale w piątek przyjęto u nas jednego żołnierza w stanie nieprzytomności. Nie mam pojęcia, czy to podpada pod was przypadek.
Takie właśnie oświadczenie przekazał on „KV”.

ZAGADKOWY PRZEDMIOT Z PODZIEMI

(Košice, wtorek, 13 sierpnia 1996 roku)

Punkt zwrotny w rozwoju wydarzeń rozgrywający się wokół dziwnego incydentu następuje we wtorek, 13 sierpnia, w godzinach rannych. W tym czasie na prywatny numer telefonu red. Arpada Soltezsa dzwoni ponownie ten sam osobnik, którego głos wezwał do wykopów dziennikarzy w nocy 9 sierpnia. Nieznajomy mówi:
- jeżeli się nie boicie, to zaprowadzę was na miejsce, w którym kopali ci dwaj pod Hlavną. Pokażę wam to drugie wejście, ale możecie mieć z tego cholerne kłopoty, o jakich się wam nawet nie śniło...
W porze obiadowej reporter i fotograf redakcji spotykają się z tajemniczym informatorem.
- Moje nazwisko? - reaguje na pierwsze pytanie - po co wam ono, czemu mnie pytacie o takie bzdury. Jak coś będziecie chcieli widzieć, to powiem wam sam!
Nie rzucający się w oczy 40-latek, który nikomu się nie przedstawił, prowadzi ich w stronę jednego z budynków w historycznej części centrum Koszyc. Dom niezbyt stary i niezbyt nowy stoi na wiekowych fundamentach. We trójkę wchodzą do piwnicy, a z niej przez wykuty w ścianie otwór do podziemi. Na podłodze tunelu, którym się poruszają, leżą powyginane i przerdzewiałe resztki okuć do drzwi. Po przebyciu jakichś 50 m, ekipa dociera do znajdującej się na końcu tunelu piwniczki o rozmiarach 5 x 8 m. Po prawej stronie widać wysoki na metr stos ludzkich kości, w rogu stos samych czaszek, natomiast w drugim końcu pomieszczenia znajduje się wejście do dalszej części podziemi i tunel.
- Tunel prowadzi do wykopów na Hlavnej - nieznajomy przewodnik wskazuje na ciemny wylot korytarza - Na waszym miejscu nie dotykałbym niczego - dodaje.
W ciemnym pomieszczeniu trudno jest się poruszać i orientować - jedynym źródłem światła jest mała elektryczna lampka i czasem błyski flesza. Mężczyzna wskazuje na wysoki na jakieś 10 cm postument w przeciwległym końcu salki. Według jego słów, stała na nim mała metalowa skrzynka o długości 1,5 m z obłymi kantami i rogami.
- Wyryto na niej znak ryby[63] i jakiś napis - komentuje - Drobnymi literkami łacińskimi, ale nie po łacinie. Również nie po niemiecku czy w jakimkolwiek współczesnym znanym języku. Pracowaliśmy nad tym kilka lat.[64] (!!!) Ale niczego nie udało się nam odkryć. Co znajdowało się w skrzynce, tego nie wiem, bo nie potrafiliśmy otworzyć jej wieka bez naruszania, ale nie mieliśmy po temu żadnych możliwości technicznych. Musimy już wracać.
Po wyjściu na Hlavną nasz cicerone szybko oddala się i znika w tłumie. Nie odpowiedział na ani jedno pytanie o swą tożsamość, zawód i owo zagadkowe „my”... Na pożegnanie powiedział jedynie:
- Pokazałem wam to tylko dlatego, że skoro zajęli się tym specjaliści, to musi to być jakieś szczególne paskudztwo. Według tego, jak oni postępowali widać, że doskonale wiedzieli, co znaleźli. Kto wie zresztą, może doskonale wiedzieli, czego szukają?... Nie chciałbym, żeby ta rzecz uległa zapomnieniu, mimo tego, że mam własna opinię o dziennikarzach...
Nadal byliśmy skazani na domysły. Kiedy dostaliśmy na biurko gazetę, spróbowałem się dodzwonić do redaktora naczelnego - mogłem sobie odpuścić. Powiedziano mi, że: Szef jest od kilku dni na urlopie...

WIZJA LOKALNA

(Košice, środa, 14 sierpnia 1996 roku)

Po kilku nieudanych próbach uzyskania jakichś sensownych informacji, pełen niesmaku, otworzyłem drzwi mojego biura. Wydarzenie, które rozegrało się niemal na naszych oczach wydawało mi się tak nieprawdopodobne, jak historia z radioaktywną trumna w celtyckim grobie, o którym pisano w książce Andersona.
Ponownie zabrałem się za wertowanie wszystkich gazet, zastanawiając się nad wariantami rozwiązania tego problemu. Czyżby była to li tylko mistyfikacja???
Jeszcze raz otwieram gazetę z poprzedniego dnia i podkreślam tytuły informacji, które już przeczytałem. Znajduję doniesienie o prezentacji projektu „Bezpieczne Koszyce”, w trakcie którego doszło do spotkania mera miasta z komendantami policji państwowej i municypalnej. Mer po wysłuchaniu raportów o stanie przestępczości kryminalnej w poszczególnych rewirach miasta, odniósł się także do dziwnego znaleziska na Hlavnej. Zgromadzonym oficerom policji oświadczył:
Skoro nie znaleźliście tego, o czym pisze miejska prasa, to znaczy, że wasi funkcjonariusze spali na służbie. A skoro oświadczacie, że nie macie z tym nic wspólnego, to oznaczałoby, że mamy znów jakąś Št.B.[65]- która działa na terenie miasta bez wiedzy policji.
Po przeczytaniu tych linijek, hipotezę o kaczce dziennikarskiej mogłem odesłać spokojnie do lamusa. Biorąc pod uwagę to, co powiedział mer miasta, dyrektor Urzędu ds. Zabytków i inni oficjele, dziwnym się wydaje to, ze nikt nie wytoczył całej koszyckiej prasie sprawy sądowej o zniesławienie wysokiego urzędnika państwowego i instytucji, co powinno nastąpić właśnie w przypadku kaczki dziennikarskiej - nieprawdaż? Poza tym trudno zrozumieć, dlaczego o wydarzeniach tych milczy konkurencyjny dziennik „Korzo”, który od tego czasu wielokrotnie nie zdołał uprzedzić redaktorów „KV” w pościgu za sensacjami czy aferami...
Razem z dyrektorem muzeum udajemy się osobiście w stronę wykopów w średniowiecznej części miasta. Ulica Hlavná wygląda jak po ciężkim bombardowaniu: wszędzie dziury i leje przykryte małymi mostkami. Ogłuszeni łomotem świdrów pneumatycznych zmierzamy w kierunku domów, w których - jak podejrzewamy - znajduje się wejście do podziemi.
Przechodzimy po wysepkach gładkiego asfaltu, zaglądamy do jam, w których widać resztki starodawnych murów i umocnień, korytarzy oraz tuneli. Ponieważ zaczyna padać, po błotnistych kałużach podchodzimy do domu, w którym może znajdować się wejście do podziemi. Wejście jest zamknięte, przed nim pracują mężczyźni w roboczych kombinezonach, nieopodal stoi kilku policjantów, którzy ostrzegają, że nie wolno tam wchodzić.
Decydujemy się obejść dom od tyłu i spojrzeć do wykopu z drugiej strony ulicy. Przechodzimy kilkaset metrów wzdłuż ulicy Vratnej. Z wykopu za drewnianą barykadą z zakazem wstępu podnosi się mężczyzna w żółtej kamizelce. Macha do nas rękami. Nie zwracamy nań uwagi i idziemy dalej.
- Stójcie! Dalej zabronione!!! - drze się. Zawracamy do muzeum.
Tego dnia „KV” opublikował wyniki przeprowadzonej wśród mieszkańców ulicznej sondy na temat tajemniczego znaleziska. Kilku mówiło o niewypałach z czasów II Wojny Światowej, inni o tajnych materiałach. Jedno dla tych wypowiedzi było wspólne - rozmówcy mówili bardzo mało - albo dlatego, że nic nie wiedzieli, albo byli zastraszeni...
Po obiedzie spotkałem się ze znajomym dziennikarzem, który swego czasu pracował dla dziennika „Nový čas”, a obecnie jest zatrudniony w „Korzo”. Ów „łowca afer” stwierdził, że (uwaga! uwaga!) t a s p r a w a g o n i e interesuje (sic!!!) - i rozwodził się nad spotkaniem z dyrektorem jakiejś fabryki. Całkowicie już zdezorientowany kupuję dla porządku także „Korzo”, ale na próżno szukam w nim choć wzmianki o znalezisku. Ani słowa!!! Mój znajomy „łowca afer” pisze natomiast o... podlewaniu miejskiej zieleni![66]
Wracając do muzeum intensywnie rozmyślam o wszystkich tych osobliwych wydarzeniach. Istnieja dwie możliwości, jak ta cała historia może się skończyć: pierwsza - „KV” odwoła wszystko i nikt już nie dojdzie, czy stało się to pod naciskiem władz miejskich, armii czy MSW... Druga - że „KV” niczego nie odwoła i sprawą zajmą się odpowiednie władze.

FATAMORGANA

(Košice, piątek, 15 sierpnia 1996 roku)

„KV” odwołuje wszystko, co napisał był wcześniej. Tekst tego dementi tak dalece odróżniał się od poprzednich na ten temat, że moje (i nie tylko moje) podejrzenia, że jest to kamuflaż mający uspokoić opinie publiczną, graniczą z pewnością. Żeby było jeszcze ciekawiej, tego samego dnia „Korzo” pisze o... śmiercionośnej skrzynce wykopanej przy ulicy Hlavnej!!!
Po wszystkich tych wydarzeniach mało kto już wierzy w prawdziwość tego dementi. Ciekawe jest to, że nikt nie mówi o mistyfikacji. Jeżeli to zresztą miała być mistyfikacja, to kogo winić za szerzenie alarmujących pogłosek?
Dzisiaj, kiedy od tej całej afery upłynęło kilka miesięcy, nadal nie wiadomo, co ją wywołało. Nabieramy natomiast coraz większej pewności, że najlepszym sposobem ukrycia czegoś jest „przykrycie” tajemnicy jeszcze większą tajemnicą - zgodnie z rzymską zasadą: Ridiculum arcifortius et melius magnas plerumque secat res. A już najskuteczniejszą bronią dla tych, którzy chcą cos ukryć za zasłoną tajemnicy jest wyśmianie problemu i jego realności. Jakże dobrze znamy tą metodę chociażby z historii badań fenomenu UFO!
Dla mnie ten incydent tu zrelacjonowany był nauczką i wskazaniem, jak tworzą się zagadki - i nie dotyczy to tylko tajemniczego radioartefaktu z Koszyc, ale także Arki Przymierza[67], zwłok z Roswell, czy jak wolicie radioaktywnej trumny, którą być może jutro ktoś znajdzie w celtyckiej mogile, słowiańskim kurhanie czy egipskiej piramidzie...

Życie dopisało zakończenie tego rozdziału i to całkiem nieoczekiwanie. Jak podały światowe agencje, w dniu 9 grudnia 1997 roku nieoczekiwanie na Grenlandię spadł meteoryt o masie około 1 mln ton, którego energia uderzenia wynosiła mniej więcej 15-20 kt TNT, czyli tyle, ile bomba typu Hiroszima czy Nagasaki. Media podały tą informację i... bardzo szybko ją wyciszono. Jak pisze Robert K. Leśniakiewicz:
...Niedawno otrzymałem list od pani redaktor Ewy Jabłońskiej z „Super Expressu”, w którym tak komentuje ona to wydarzenie:
>>Pan Bzowski... ma bardzo ciekawą teorię o meteorycie, który spadł w grudniu na Arktykę (był ogromny - pisałem wtedy o tym u siebie w „Świecie bez tajemnic”). Swoją drogą mógł to być odłamek asteroidu, o którym pisze Pan w swym opracowaniu (zgadza się data). Informacje o spadku tego ciała zostały bardzo szybko utajnione, gdybym nie wydrukowała depeszy z Agencji, to straciłabym ją, bo została zdjęta w ciągu dwóch godzin. W Centrum Astronomicznym w Warszawie twierdzą, że nie mieli o tym żadnej informacji do tej pory. Jest to chyba dość dziwna sprawa. Pan Bzowski uważa, że w jakimś zachodnim piśmie była wzmianka o tym, że meteoryt ten był znacznie większy, niż podano to na początku i że skoro nie wywołał kataklizmu, to musiał wcześniej wytracić swoją prędkość...<<
Osobiście nie podzielam optymizmu pana Kazia Bzowskiego, bo skoro któryś MIDAS zauważył ten upadek i sejsmometry na Islandii i w Kanadzie odebrały upadek tego ciała jako wstrząs podobny do wybuchu bomby jądrowej - a wstrząs taki ma swą charakterystyczną i absolutnie różną charakterystykę od „normalnych” trzęsień ziemi, to nie mógł to być żaden meteoryt czy statek kosmiczny - jakby tego sobie życzył Kazio Bzowski, a właśnie głowica jądrowa z czasów Wielkiej Wojny Bogów-Astronautów![68]
Jeżeli to, o czym pisała red. Ewa Jabłońska jest prawdą, to znaczyłoby, że na powierzchnię Ziemi w rejonie zachodniej Grenlandii spadła jądrowa lub termojądrowa głowica bojowa Atlantydów, która w odróżnieniu od tej, z której zrobiono koszycki radioartefakt, jednak eksplodowała! Być może od razu udali się tam Amerykanie i Duńczycy z Thule AFB - a skoro tą informację utajniono, to znaczy, że udali się tam na pewno... Czy kiedykolwiek dowiemy się prawdy?[69]


Rozdział III - PROGRAM SDI SPRZED TYSIĘCY LAT

Komety, które wcale nie były kometami - Groźba martwych satelitów - Atomowa wojna bogów - BMR zagrażają Średniowieczu - manewry niewidzialnej armii - Na koniec świadectwo kronikarza.

Czytelnik doinformowany wie, że SDI czyli Strategic Defense Initiative - po polsku Inicjatywa Obrony Strategicznej powstała po telewizyjnym wystąpieniu amerykańskiego prezydenta Ronalda Reagana w dniu 23 marca 1983 roku. Ci lepiej poinformowani wiedzą, że to pierwszymi byli Rosjanie, którzy wysłali na orbitę wokółziemską bojowe satelity z laserową bronią radiacyjną - (dalej LBR) na pokładach, a rozwój LBR w byłym ZSRR zaczął się znacznie wcześniej i wyłożono nań więcej pieniędzy, niż w USA... A kiedy w „Deklaracji o współpracy w przestrzeni kosmicznej” podpisanej w dnia 27 stycznia 1967 roku obie strony dogadały się, że nie będą umieszczały we Wszechświecie Jądrowe czy inne BMR, sowiecka polityka w praktyce dowiodła, że LBR nie jest ani jednym, ani drugim - przeto Rosjanie rozkręcili na pełne obroty zbrojenia w najbliższym sąsiedztwie Ziemi. Jak to pokażę dalej, nie był to pierwszy nieszczęsny pomysł, który narodził się w chorych mózgach mieszkańców Ziemi w przeszłości.
Historia wojskowych satelitów zaczyna się już w połowie lat 50., kiedy to USAF zainstalowały na orbicie satelitarny system MIDER, który miał ochronić Stany Zjednoczone przed atakiem radzieckich ICBM. Wkrótce przemianowano go na system DSP - Deep Space Platform, o którym wiele mówiło się w czasie Wojny w Zatoce Perskiej, kiedy to satelity DSP lokalizowały irackie SCUD-y zaraz po ich starcie z wyrzutni.[70] W rzeczywistości siedem satelitów DSP krąży na wysokości (a raczej w odległości) 38.000 km nad Ziemią i monitoruje 100% jej powierzchni.[71]
Aż do końca XVIII wieku wszystko, co poruszało się na niebie i wymykało się doświadczeniom codzienności było nazywane kometą - z łaciny: cometes, stella crinita.
Najciekawszym jest to, że od początku komety miały jak najgorszą opinię i zawsze wspominało się o nich - czy wręcz pisało - jako o powodzie wystąpienia morowej zarazy czy morowego powietrza. I nie jest to jedynie produkt fantazji mieszkańców średniowiecznej Europy - jeszcze w 1829 roku, angielski lekarz G. Forster napisał opasłą księgę, w której detalicznie opisał niszczycielskie dokonania co najmniej pół tysiąca komet. Pisał on tedy o komecie, która przywlokła do Fryzji pomór bydła, w Szkocji zaś się objawiła meteorytem, który uderzył w kościelną wieżę i uszkodził zegar, a także wspomina kometę z 1668 roku, po której w Westfalii masowo wymierały... koty!
Słowa „meteoryt” czy „kometa” powinniśmy pisać właściwie w cudzysłowie, bowiem mamy podstawę sądzić, że nie wszystkie te ciała niebieskie możemy identyfikować z informacjami, które mamy teraz o „prawdziwych” meteorytach i kometach.
A zatem zapamiętajmy sobie, że nie wszystkie te „komety” były w przeszłości kometami sensu stricto - na ten temat będzie jeszcze dużo w tej książce. Innymi słowy mówiąc - nasza wiedza o BMR umożliwia nam zrekonstruować to, co tak naprawdę stoi za tradycją, która obwinia komety o grzech rozsiewania Czarnego Moru.
Kiedy wraz z inż. Robertem K. Leśniakiewiczem (oficerem rezerwy Wojska Polskiego i Straży Granicznej RP, znanym polskim literatem, ufologiem i ekologiem) poszliśmy ciernistą drogą w poszukiwaniu wskazówek istnienia Wielkiego Konfliktu, czy nawet całej ich serii, w przeszłości Ziemi, znaleźliśmy wspólny mianownik, spiritus movens, całkiem nieoczekiwanie w naszej współczesnej kosmonautyce.[72]

Jestem przekonany, iż powszechnie wiadomo o tym, że efektem kosmicznej technologii rozwijanej w czasie Zimnej Wojny pomiędzy Wschodem a Zachodem muszą być sztuczne satelity Ziemi, które już dawno spełniły swoją rolę. Już mniej znanym jest fakt, że około 8.000 „martwych satelitów” zagraża naszej planecie spadkiem na jej powierzchnię i ta groźba wstępuje w swe finalne stadium. To, że owe satelity pozostają na swych orbitach, zawdzięczają swej ogromnej prędkości wynoszącej VI ≥ 7,9 km/s, jednakże po kilkunastu latach taki satelita zamienia się w bombę zegarową.
- W każdej chwili może przyjść nieszczęście - twierdzi amerykański ekspert ds. satelitów inż. Gabriel Heller na marginesie sprawy spadku na Ziemię chińskiego satelity fotozwiadowczego FSW-1, który w dniu 13 marca 1996 roku około godziny 05:00 GMT wpadł w wody Wszechoceanu, nawet dokładnie nie wiadomo, gdzie... Amerykanie twierdzą, że FSW-1 wpadł do Pacyfiku u wybrzeży Chile, zaś Rosjanie twierdzą, że do Atlantyku u wybrzeży Argentyny. Wszyscy zaś są zadowoleni, że FSW-1 wpadł w głębiny, a nie na ląd.[73]
Ten chiński kosmiczny szpieg wymknął się spod kontroli w 1993 roku i od tej poru w sposób nieobliczalny poruszał się po nieprzewidywalnej wokółziemskiej orbicie. Jego spadek był czymś niekontrolowanym i nieodwracalnym. Jest zatem udowodnione, że prawdę o „martwych satelitach” się ukrywa przed społecznością światową. Idzie tu o dość realne ryzyko - już w latach 60. wypalony człon amerykańskiej rakiety spadł na gęsto zamieszkałą część stanu Iowa i zatłukł na śmierć kilka sztuk bydła.
Jeszcze większą plamę dała NASA w styczniu 2002 roku, kiedy to zapowiedziała, że jeden z jej satelitów badawczych ultrafioletowego promieniowania Słońca - EUVE[74] wystrzelony w 1992 roku, ma spaść na obszar pomiędzy Australią a Florydą. EUVE faktycznie spadł... w wody Zatoki Perskiej, w dniu 31 stycznia 2002 roku. Wielka to zaiste dokładność, z jaką sprowadzane są tego rodzaju obiekty kosmiczne na Ziemię!!! A przecież uczeni z pewnością w głosie twierdzili, że wszystko jest absolutnie pod kontrolą!...
W 1975 roku, świat obleciała szokująca informacja NASA, wedle której stacja kosmiczna Skylab ważąca kilkadziesiąt ton miała wejść w atmosferę Ziemi i spaść na jej powierzchnię.
Inż. Gabriel Heller później tak wspominał te wydarzenia, które miały miejsce w centrum zawiadywania lotem satelitów Ziemi:
Przeżywaliśmy wręcz niewysłowiony strach. Skylab właściwie z niczego, bez uzasadnionego powodu miał spaść na Ziemię. Nie mogliśmy niczego przedsięwziąć. Mnożyły się uwagi o tym, że można by go zestrzelić rakietą międzykontynentalną (ICBM) z głowicą jądrową, i w ten sposób zmniejszyć do minimum ryzyko niekontrolowanego spadku Skylaba. Niestety, nasze radary nie były w stanie kontrolować jego lotu i nie dało się przy ich pomocy wyliczyć nawet przybliżonego miejsca upadku stacji - to był czysty przypadek. Do ostatniej chwili satelita krąży wokół Ziemi, a wy nie potraficie przewidzieć, gdzie spadnie... Jak zatem wycelujecie ICBM? Może udałoby się to zrobić nad terytorium jakiegoś państwa, ale musielibyśmy mieć stuprocentową pewność, że Skylab tam się właśnie skieruje. Na całe szczęście Skylab spadł do Oceanu Indyjskiego i wszyscy odetchnęliśmy z ulgą...[75]

Przypadki, w których „martwe satelity” spadające na Ziemię nagle zmieniają kierunki lotu, nie są aż takie rzadkie. Nie tak dawno załoga amerykańskiego wahadłowca STS Endeavour cudem uniknęła zderzenia z takim spadającym satelitą. Uniknęła ona paskudnego losu Challengera tylko dzięki przytomności umysłu dowódcy wahadłowca i żelaznej dyscyplinie kolektywu. Udało się im wyminąć satelitę, ale ich morale znacznie podupadło, że nawet poprosili o zezwolenie na powrót...
Ten „kosmozłom”, który krąży wokół naszej planety nie jest jeszcze największym ryzykiem. Mówiąc dokładniej, nie jest nim, kiedy bierzemy pod uwagę tylko te satelity i sondy kosmiczne, które wystrzelono po 1957 roku, po locie rosyjskiego Sputnika-1. Mamy udokumentowane przesłanki, by podejrzewać, iż obiektów wytworzonych ludzkimi rękami w najbliższym otoczeniu Ziemi jest o wiele więcej, niż nam się to wydaje i krążą one po swych orbitach więcej, niż od tysiąca lat i to jeszcze w czasach, kiedy w Europie żyli łowcy mamutów.
Aleksander Mora w swej monumentalnej pracy pt. „Atomowa wojna bogów” pisze, że współczesny świat powstał z popiołów straszliwego, globalnego konfliktu, który mógł dorównywać tylko biblijnemu Armageddonowi.[76] W tejże pracy Al. Mora opisuje, jak to na Ziemi używano wszelkich BMR - A, B, C, H oraz N - a jakby tego było jeszcze mało, to dodaje do nich NLW i LBR...
Informacje, które Al. Mora podał w swej pracy sugerują, że powierzchnia naszej planety została totalnie zdewastowana tymi broniami, w finalnej części Wielkiej Wojny Bogów użyto także NLW zbudowanych w oparciu o wszystkie efekty Psi (psychotroniczne) i gazów obniżających zdolność bojową armii i obrony cywilnej.
Według Al. Mory, konflikt ten przebiegał nie tylko na Ziemi, ale także na powierzchni Księżyca i Marsa, gdzie znajdowały się w tych czasach ziemskie kolonie. Tak zatem nie ma się co dziwić, że wojujące strony wysłały w Kosmos tysiące wojskowych statków kosmicznych i bojowych satelitów, które przecinały niebo naszej planety, jak roje rozjuszonych szerszeni i rwały Silentium Universii tysiącami sygnałów łączności dalekiego zasięgu. Mówiąc krótko: Al. Mora - a po nim także Robert K. Leśniakiewicz i Krzysztof Piechota domniemają, że już przed 50.000 - 10.000 laty istniało coś podobnego do amerykańskiego systemu SDI/MWD, ale na nieporównywalnie w y ż s z y m poziomie technicznym!
Planetę okrążały roje satelitów z BMR na pokładzie, a także satelity-killery, które polowały na te pierwsze. Bojowe satelity mierzyły rakietami w powierzchnię Ziemi, przygotowane do zadania śmiercionośnego ciosu na rozkaz z Ziemi, lub na rozkaz pokładowych komputerów, w cele na powierzchni planety. To oczywiste, że nie wszystkie „killery” były w stanie zniszczyć satelity bojowe, bowiem efekt PM po eksplozjach jądrowych w atmosferze poraził część z nich i nie wykonały one swej misji. Tymczasem bojowe satelity chaotycznie krążyły na niebie, zderzały się i spadały na Ziemię już dawno potem, kiedy sztaby generalne i wojujące armie zostały starte na proch...
Powyższa hipoteza zakłada, że Wielka Wojna Bogów-Astronautów skończyła się 15-12 tys. lat temu. W czasie, w którym przez większą część naszej planety przetoczyła się atomowa śmierć, nie było ani zwycięzców, ani pokonanych - przegranymi byli wszyscy... Vae victis! Miliony ludzi leżało w grobach czy odparowało w żarze „silniejszym od tysiąca słońc”, gniło żywcem wskutek wojny bakteriologicznej, umierało od zatrutych wód i powietrza, czy na radioaktywnych pustyniach uczynionych ludzkimi rękami. Świat na całe stulecia cofnął się, a wiedza, która straciła całe techniczno-materialne osprzętowanie stała się bezużyteczny, po milionkroć przeklętym balastem - swoista odmiana folkloru, źródłem legend, których potem nikt nie był w stanie zrozumieć, i w końcu religii...

Resztki ludzkiej cywilizacji skoncentrowały się w kilku miejscach, skąd powoli migrowały na inne obszary. Po upływie stuleci skutki konfliktu były leczone przez potężne siły regeneracyjne Matki przyrody i powoli świat powrócił do równowagi. Prawda - z jednym wyjątkiem: na wokółziemskich orbitach nadal krążyli „mechaniczni berserkerowie”, które to satelity koniec końców zawsze wchodziły na trajektorię wiodącą ku Ziemi. I tak po stu wiekach, kiedy to Ludzkość zapomniała o niebezpieczeństwie grożącym z góry i wstąpiła w epokę Starożytności, a potem Średniowiecza, zaczęły na głowy mieszkańców Ziemi spadać z nieba „martwe satelity” i ich śmiercionośne głowice bojowe, które ludzie z niewiedzy nazywali „kometami”. Ci tzw. ludzie pierwotni nie bez kozery mieszkali w jaskiniach, nie dlatego, że tylko jaskinie nadawały się - w ich mniemaniu - do zamieszkania a dlatego, że tylko w jaskiniach byli oni jako tako zabezpieczeni przed skutkami eksplozji jądrowych...
Spadki satelitów z bronią B mogły spowodować także upadek Imperium Rzymskiego. W świetle tej hipotezy, Ziemia pod koniec IV wieku była bombardowana satelitami i ich fragmentami, przez co na naszej planecie wybuchały raz po raz niszczycielskie epidemie. Nastały wędrówki ludów, narody przemieszczały się, a żelazne granice, „limes Romanum”, nie wytrzymały tego naporu. Potem nastąpiło ciemne milenium chorób - od roku 400 do 1400 po Chrystusie, ze straszliwymi infekcjami - epidemiami i pandemiami importowanymi z Wszechświata, które były natchnieniem dla malarzy i rytowników Średniowiecza, specjalizujących się w dance macabre.
Jak w tych czasach objawiały się spadki i destrukcyjne efekty działania satelitów bojowych z czasów Wielkiej Wojny Bogów-Astronautów? To zależało od rodzaju BMR na ich pokładach. Mogę przytoczyć tutaj kilka przykładów.
Jeden z nich wzmiankował inż. Robert K. Leśniakiewicz całkiem niedawno, kiedy to mieszkańcy Dolnego Śląska donosili uczonym i mediom o dziwnej eksplozji, która miała miejsce w górnych warstwach atmosfery, wieczorem dnia 3 maja 1994 roku. Tego wieczoru, mieszkańcy Zielonej Góry zaobserwowali nad północnym horyzontem błysk silnego, jasnoniebieskiego światła, o jasności -4m,5, który porównywalne było z jasnością Wenus w jej najjaśniejszej fazie.[77] Nie mogła wszakże to być planeta Wenus, ani kometa McKnoffa, która w opisywanym czasie znajdowała się koło Capelli (α Woźnicy). Prof. dr hab. Janusz Gil z zielonogórskiego obserwatorium astronomicznego oświadczył ku ogólnemu zdumieniu, że mogło chodzić jedynie o w y b u c h j ą d r o w y !!![78]

Wybuch jądrowy przy naszej planecie?!?!?!
Robert Leśniakiewicz podejrzewa także, iż przelot tzw. Wielkiego Bolidu Polskiego w dniu 20 sierpnia 1979 roku był jedynie przelotem (a właściwie spadkiem) satelity-killera czy satelity z głowicami jądrowymi A czy H na pokładzie, które na szczęście nie odpaliły. Niestety, z głowic wydostało się na zewnątrz nieco radioaktywnego plutonu-239 i plutonu-240, który spowodował porażenie promieniste robotników pracujących przy węgierskim odcinku Rurociągu Orenburskiego. Węgrzy początkowo podejrzewali o to reaktor w Czarnobylu, ale przyrządy nie potwierdziły tej hipotezy, więc ja odrzucono. Jednakże to, co nie mieściło się w głowach komisji dochodzeniowej, doskonale wpisuje się w ramy tej hipotezy...[79]
Trochę inaczej sytuacja wygląda w przypadku spadku satelitów z głowicami B na pokładzie, które mogły spowodować rozliczne epi- i pandemie oraz epizootie i panzootie biczujące kontynent europejski i cywilizacje do tego stopnia, że Europa stała się nie tylko morowym kontynentem z morową mentalnością - permanentnym poczuciem zagrożenia nieznanym niebezpieczeństwem. Scenariusz katastrofy zaczyna się od tego, że ludzie najpierw widzieli na niebie kilka „komet” czy „meteorów”, a potem na powierzchnię planety spływała mgła, która niosła ze sobą chorobotwórcze mikroby i od tego zaczynał się Czarny czy też Szkarłatny Mór.
Następstwa owych pandemii, w których zmarła 1/3 mieszkańców Europy, osłabionych w poprzednich latach słabymi urodzajami, były straszne dla kultury i życia ówczesnych Europejczyków. Jak należało oczekiwać, zdobycze starożytnej i średniowiecznej medycyny były, w starciu ze szczególnie zjadliwymi szczepami bakterii, wirusów, riketsji, prionów czy sporów, zupełnie nieprzydatne. Przy pierwszych szaleństwach epidemii, lekarze uciekali pospołu z bogatymi mieszczanami z zapowietrzonych miast, ale inni zostawali i próbowali wraz z duchownymi zabezpieczyć tok pracy szpitali. Niestety, środki do walki z chorobami były zbyt słabe: kropienie octem, żucie czosnku i cebuli, okłady z proszku z mielonych owadów i ziół, a po śmierci pacjenta palenie odzieży i domu...
Według lekarzy z paryskiego fakultetu medycznego, Mór nastał wskutek pojawienia się komety (!!!), która zatruła powietrze - co jest spostrzeżeniem uniwersalnym, na który co chwilę natykamy się badając historię epidemii. Wszędzie widać było te same objawy grozy: zbiorowiska trumien, ciała leżące na ulicach, masowe groby rychło napełniane trupami. Mór wywoływał poczucie beznadziejności, depresję i szaleństwo.[80] W wielu miejscach obwiniano o niego i linczowano Żydów i żebraków za rzekome zatruwanie studni... Ulicami przeciągały grupy biczowników, którzy okładali się batogami na znak pokuty. Epidemia przypominała tańce śmierci, szaleńcze pląsy żywych ludzi z kościotrupami, jak to widać na rycinach i obrazach z tamtych czasów.
W roku 1350 epidemia wygasła, ale powracała regularnie co każde 10 lat, az do końca stulecia. Także XV wiek zna nieproszonego gościa - drobiazgowa analiza pozwala domniemywać, że Morowa Zaraza wracała co 2-3 lata. Frekwencja epidemii zaczęła spadać widocznie do końca XVIII wieku.[81]
Jak już wspomniałem na początku tego rozdziału, porównując ze sobą źródła historyczne, kroniki, literaturę memuarową ze znanymi przypadkami stwierdzimy, że obiekty obserwowane przez mieszkańców starożytnej i średniowiecznej Europy nie były wcale kometami sensu stricto takimi, jakimi je znamy. „Prawdziwe” komety są niczym innym, jak kulami brudnego śniegu z zamarzniętych gazów: metanu - CH4, cyjanowodoru - HCN, amoniaku - NH3, izocyjanków - R-CN i lekkich węglowodorów: C2H2, C2H6, C3H8...[82] Nie, „komety” naszych antenatów przelatywały nisko, nad strzechami wiosek i dachami miasteczek, niejednokrotnie z wielki hukiem (!!!) i odznaczały się najrozmaitszymi kształtami. Często strzelało się do nich z dział miejskich czy też fortecznych, a jeżeli wierzyć przekazom historycznym, to w roku 1664 do jednej z nich wypalił z krócicy portugalski król Alfons VI. W żadnym, podkreślam ż a d n y m wypadku nie szło o jakieś efemeryczne, dalekie ciała niebieskie, gdzieś wysoko pod gwiazdami, ale o nisko latające o b i e k t y, na który m.in. wycelowała swą broń jedna z koronowanych głów Europy.

Z początku XVIII wieku pochodzi przedziwne wyobrażenie „zwierzopodobnej komety”, jeżeli mam cytować dosłownie oryginalny tekst przekazu pod obrazkiem. Idzie tu o nieprawdopodobną wręcz syntezę pierwiastków ludzkiego i zwierzęcego ciała, na którym na dodatek znajdujemy armatę w ogonie. Na ten naiwny i absurdalny obrazek moglibyśmy machnąć ręką i przejść ponad nim do porządku dziennego, aliści faktem jest, że pojawienie się tej „komety” wzbudziło w ludziach nieprawdopodobną panikę! Nie zapominajmy, że rysunek i komentarz doń powstał ponad 200 lat temu, kiedy to dzisiejsza wiedza techniczna była zupełnie nieznana i wymykała się jakiejkolwiek werbalizacji ludziom z początków XVIII wieku. Dlatego też opisując to dziwo, posługiwali się i m z n a n y m aparatem pojęciowym i porównywali to, co widzieli do różnych części ludzkiego i zwierzęcego ciała oraz używanych wówczas urządzeń technicznych - nie ma w tym nic niezwykłego! Czy wyobrażasz sobie Czytelniku, jak średniowieczny kronikarz przedstawiłby w swym dziele satelitę czy helikopter albo Łunochoda?...
Powróćmy jednak do broni biologicznych - broni B - Starożytności i skonstatujmy, że wirusy oraz bakterie na pokładach satelitów bojowych w czasie dziesiątków tysięcy lat mutowały pod wpływem promieniowania kosmicznego, dzięki czemu pojawiły się takie mikroorganizmy, jak wywołujące AIDS wirusy HIV czy gorączkę krwotoczną Ebola... NB, pierwsze objawy Eboli przypominają objawy grypy - czyżby więc wirus Eboli był takim zmutowanym wirusem grypy???...
Według Roberta Leśniakiewicza wszystko wygląda na to, ze głowice nie spalają się w atmosferze, a dopóki przypuścimy możliwość, że jeden wielogłowicowy satelita bombarduje dokładnie wyznaczone cele w tym samym czasie, to otrzymamy odpowiedź na pytanie o istnienie kilku do kilkunastu ognisk epidemii (czy pandemii), która wybucha w kilku odległych od siebie miejscach naraz - j e d n o c z e ś n i e - jak np. tzw. grypa „hiszpanka”, która po I Wojnie Światowej obiegła całą planetę i w niczym nie ustępowała iperytowi, karabinom maszynowym i dalekosiężnej artylerii, bowiem uśmierciła na świecie ponad 20 mln ludzi. Jak to było możliwe w czasach, kiedy nie istniały jeszcze międzykontynentalne linie lotnicze, a podróże były utrudnione w zrujnowanym wojną świecie, że pandemia ta wybuchła we wrześniu 1918 roku w stanie Massachusetts (USA), a w kilka dni później pojawiła się także w Bombaju (Indie)?!
Ta dyseminacja patogennych mikroorganizmów jest dalszym dowodem na to, że można jej dokonać t y l k o dzięki transportowi lotniczemu - w Średniowieczu zupełnie nieznanemu i realizowanemu tylko za pomocą satelitów bojowych naszych przodków sprzed 10.000 lat...

Od swego zarania, nasza cywilizacja - zwłaszcza w centrach Lewantu - jak się wydaje, toczy bezlitosna wojnę z ostatnimi armiami z czasów Wielkiej Wojny Bogów-Astronautów. Efekty działania BMR - broni: A, H, N i C - czas po prostu zatrze w pamięci ludzi i w Przyrodzie, natomiast cały czas walczymy z armiami, które wala się na nas z mikroświata. Ostatnie Supermocarstwa Przedstarożytności pozostawiły po sobie ogromny kontyngent małych, ale niedosiężnych nam szkodników. Epidemie Średniowiecza zgubiły miliony ludzi, ale śmiercionośne choroby wracają znów i grobów przybywa.
Tajemniczy świat mikroorganizmów pozostaje dla nas niebezpiecznym i problematycznym frontem walki bez pardonu i miłosierdzia. Właśnie dlatego, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, ba! - nawet dostrzec i przewidzieć przemiany i maskowanie oraz uniki niewidzialnych armii. Nikt nie zna broni, które zostaną w przyszłości użyte, tak samo, jak nikt nie zna czasu, w którym dojdzie do odpalenia głowic z orbitalnych stacji kosmicznych Atlantydów, a mikroby przystąpią do generalnego ataku. Nie można wątpić w to, że już w najbliższej przyszłości cała Ludzkość może zostać zdziesiątkowana przez bakterie i wirusy, a kto wie, czy nie zupełnie zniszczona.[83]
Zakładając, że niektóre szczepy bakterii i wirusów pochodzą z arsenałów broni B prehistorycznych imperiów, które to szczepy wykazują swoistą „inteligencję”, która zmusza je do atakowania wszystkiego, co żywe - zgodnie z jej wojennym przeznaczeniem[84] można powyższy scenariusz uznać za wysoce prawdopodobny. Wirusy czy bakterie za swym celem postępują cicho, skrycie i cierpliwie, wyrafinowanie atakując mózg, wątrobę, nerki, jądra, jajniki i oczy. Po wniknięciu w organizm, „utajniają” się na kilka lat i doskonale oszukują system immunologiczny organizmu. Otwarcie atakują dopiero wtedy, kiedy pokonają ostanie zasieki i okopy systemu obronnego, usadowią się w neuronach, a potem już ich ofiara ma niewiele szans na przeżycie. Jak to jest możliwe, że wirus - ta nieprawdopodobnie mała bryłka żywej materii potrafi postępować tak przemyślnie? Z chytrością, taktyką i długofalową strategią? Wirusy jakby doskonale poznały silne i słabe strony człowieka - napadają na jego najważniejsze do życia organy i także na swego najniebezpieczniejszego przeciwnika - system immunologiczny człowieka.
Kto, kiedy i w jakim laboratorium zaprogramował przed tysiącleciami tą groźną armie tak, jakby była ona wielkim mózgiem władającym całym mikroimperium i każdą jednostką osobno?[85]
Wbrew temu, że mikrobiologia nagromadziła w ciągu ostatnich 200 lat ogromne mnóstwo faktów i informacji, wciąż jeszcze szukanie ognisk wirusów jest w sferze domysłów i fantazji.[86] A według mojego punktu widzenia, lekarze i weterynarze powinni oderwać wzrok od mikroskopów, zaś ich koledzy powinni zażądać od NORAD, NASA czy jeszcze innej sieci obserwującej pobliże Ziemi, zidentyfikowania tych wszystkich nie-ziemskich satelitów albo innych nie naszych obiektów kosmicznych i prewencyjnego ich zniszczenia![87]
A teraz przejdźmy do broni chemicznych - C. one tez miały swój ważki udział w wojnie sprzed 10.000 lat. Mogły to być duszące bojowe środki trujące (BŚT) takie, jak np. fosgen - CO-Cl2, dwufosgen - CCl2-O-CCl2; parzące BŚT w rodzaju iperytu - S(CH2-CH2-Cl)2, albo luizytu - CH3-F-P-O-As(CH2-CH2-N[CH3]2) czy tabunu - (CH3)2-N-C2H5-O-P-O-CN; psychicznych BŚT, jak: sarin - (CH3)2-HCO-POF-CH3; soman - C(CH3)3-CH-CH3-O-POF-CH3 albo tzw. V-gazy - CH3F-PO2-(CH2)n... - no i wreszcie takie, o których się nam jeszcze nie śniło, bowiem chemia organiczna ma to do siebie, że pozwala tworzyć nowe, nie znane w Naturze związki chemiczne. Mogły to być np. defolianty będące w stanie ogołocić z liści wszelką roślinność zaatakowanego kraju, tak jak to robili Amerykanie w Wietnamie, gdzie potraktowali oni specyfikiem o kryptonimie „Orange Agent” całe prowincje tego kraju, albo Rosjanie w Afganistanie i ostatnio w Czeczenii.
Kiedy zwrócimy się ad fontes ku średniowiecznym źródłom, to stwierdzimy, że w okolicach miasta, w którym wybuchała Czarna Zaraza jego mieszkańcy obserwowali duszne i cuchnące opary. To widać z poniższego kronikarskiego zapisu:
v Roku Pańskiego 1067, na wiosnę około św. Grzegorza (tj. albo 12.III. lub 24.IV.) pokazały się w Czechach wielkie mgły dnia każdego, tak że człowiek człowieka przed sobą na cztery kroki nie widział. Za nich potem przyszedł nadzwyczajny i nieznośny smród, który ludzie ciężko znosić musieli. Trwało to dni trzydzieści i pięć. Mówiło się także o tym, że w tej mgle ludzie spotykali się z jakowymyś potworami albo diabelskimi mamidłami[88].[89]
v Roku Pańskiego 1139 w Czechach była niebywale gęsta mgła, a około południa dnia 24 lipca silnie cuchnęła, jakby piekłem (tj. siarką).[90]
v Dnia 22 sierpnia 1547 roku przyszła sucha mgła oszkliwie śmierdząca, a po trzech następnych dniach pokazał się świetlisty krąg naprzeciw słońca, który był krwistoczerwony, jak i samo słońce.[91]
W przypadkach powstawania tych dziwnych, dusznych mgieł mogło iść o synergiczne działanie broni B i C - broń C zmniejszała odporność istot żywych, zaś patogeny broni B szybko dawały sobie radę ze swymi ofiarami. Sposób kombinowany - ale jak widać - skuteczny...
Niektóre z tych hipotetycznych głowic z bronią B spadły w wody Wszechoceanu, które pokrywają ¾ naszej planety. Jest to o tyle prawdopodobne, że w wielkim konflikcie brały udział wyspiarskie Supermocarstwa, takie jak: Atlantyda, Mu czy Lanka, a zatem cele tych głowic m u s i a ł y znajdować się tam, gdzie teraz przelewają się fale oceanów nad niezmierzonymi głębinami. Inż. Leśniakiewicz przytoczył nam zapis średniowiecznego kronikarza Forestusa Alcmarianosa mówiący o tym, jak to długi na około 32 metry wieloryb został wyrzucony przez fale Atlantyku w okolicach Egmontu, co po pewnym czasie stało się p r z y c z y n ą epidemii. Ta ostatnia zaś wybuchła: od zapachu i jadowitości powietrza, które z a t r u ł wieloryb.

Hmmm... - dziwi się Robert Leśniakiewicz - To brzmi całkiem logicznie, ale dlaczego mieszkańcy Egmont pozwolili na to, by wieloryb zgnił na plaży? Był rzeczywiście ogromny, ale tez przypłynął o własnych siłach, a potem padł (!) w okolicy miasta - czyżby nie mógł wrócić na morze o własnych siłach? A dlaczego mieszkańcy miasta zrezygnowali z wykorzystania takiej góry mięsa i tłuszczu, która zepsuła się potem? A może wcale nie szło o wieloryba, ale o coś, co miało tylko wygląd wieloryba? A może była to rakieta?...[92]
Robert Leśniakiewicz tak ciągnie dalej fascynującą techniczną interpretację opisu średniowiecznego kronikarza:
Aby głowica mogła poruszać się w atmosferze musi dysponować ona ochronnym pancerzem w kształcie aerodynamicznym. W warunkach naszego środowiska wodnego i powietrznego nasze pojazdy wodne i powietrzne musza posiadać także odpowiedni hydro- i aerodynamiczny kształt, co jest idealnym warunkiem sina qua non szybkiego poruszania się w danym ośrodku. Ciała morskich ssaków, z tego punktu widzenia, są idealnie dostosowane do środowiska, w którym się poruszają, ponieważ ich współczynnik oporu ośrodka Cx jest bardzo mały. Żeby pocisk rakietowy czy głowica ICBM trafiła dokładnie w cel - a dokładność ta wynosi teraz kilka dm - to musi ona być zrobiona w kształcie o małym współczynniku oporu aerodynamicznego Cx i swym kształtem przypominać wieloryba czy delfina. I jak się wydaje, mieszkańcy Egmont spotkali się z taką bojową głowicą czy jądrową rakietą, która była uszkodzona uderzeniem o wodę, albo wskutek manipulowania nią przez mieszkańców Egmontu, skaziła okolicę biologicznie czy chemicznie. Jaka szkoda, że Alcmarianos nie podał nam więcej szczegółów tej sprawy...


ŹRÓDŁO: CliCK

Rozdział IV - ZAGADKA ANTYCZNYCH GŁOWIC JĄDROWYCH

Wizyta w Polsce - Zewnętrzne Hebrydy, dnia 26 października 1996 roku - Wybuch jądrowy w 1908 roku? - Pseudometeoryty i quasi-bolidy - Bojowe satelity Atlantydów nadal bombardują Ziemię.

W dalszym ciągu mojej wędrówki śladami prehistorycznych BMR, które to bronie masowej zagłady niczym miecz Damoklesa wisiały nad Ludzkością przez całą Starożytność i Średniowiecze, przeniesiemy się teraz przy pomocy taśmy magnetofonowej, kilku zdjęć i rysunków do pracowni - zwanej ARCHIWUM X - Roberta Leśniakiewicza z Jordanowa. Jordanów, to ładne miasteczko, położone w górnym biegu jednej z najczystszych do niedawna polskich rzek - zielonej Skawy. Położone pomiędzy Hajdówką na południu, a Przykcem na północy. Właśnie w tym urokliwym zakątku Polski żyje i tworzy emerytowany kapitan Wojsk Ochrony Pogranicza i Straży Granicznej RP inż. Robert Konstanty Leśniakiewicz - pisarz, tłumacz i twórca niekonwencjonalnych teorii, z którymi po części już zapoznaliśmy się w poprzednim rozdziale. Roberta znam od dłuższego czasu i dlatego wiem, że badaniami anomalnych zjawisk zajął się już od roku 1973, kiedy to nad Tatrami zaobserwował Nieznany Obiekt Latający. Miał szczęście, bo realność jego obserwacji potwierdzili także krakowscy astronomowie: prof. dr hab. Kazimierz Kordylewski i prof. dr hab. Zbigniew Dworak. W roku 1985 zaczął pracować w Klubie Kontaktów Kosmicznych (klubowy numer osobisty KKK-84) red. Lucjana Znicza-Sawickiego, a od 1988 roku należał do najaktywniejszych członków Grupy Badań NOL red. Bronisława Rzepeckiego z Krakowa. Aktualnie jest wice-koordynatorem Małopolskiego Centrum Badań UFO i Zjawisk Anomalnych Marcina Mioduszewskiego z Krakowa i kieruje Oddziałem Jordanowskim MCBUFOiZA. Współpracuje z wieloma redakcjami zagranicznych i krajowych czasopism ezoterycznych w rodzaju: „Nieznany Świat”, „Wizje Peryferyjne”, „Czas UFO” i ekologicznego „Eko Świata”, poza tym jest autorem książek: „UFO na granicy” (Kraków 2000); „Projekt Tatry” (Kraków 2002) i naszej wspólnej pracy pt. „WUNDERLAND: Pozaziemskie technologie w Trzeciej Rzeszy” (Ústi nad Labem 1998, Warszawa 2001), a także kilku filmów VHS dokumentujących dowody istnienia UFO.
I to właśnie tutaj, w niewielkim domku z zabudowaniami gospodarskimi i zwierzętami, siedzimy sobie w ARCHIWUM X przy filiżance aromatycznej kawy i rozprawiamy o antycznych głowicach jądrowych i innych zagadkach z przeszłości.
Zaczęliśmy wywiad od Robertowej odpowiedzi na moje pytanie - zadawane zawsze obligatoryjnie przy tego rodzaju okazjach - o to, jak się to wszystko zaczęło?
- Znany brytyjski badacz UFO i ex-sierżant policji z North Yorkshire Anthony Dodd z Grassington opisał w 1997 roku niezwykle ciekawy przypadek obserwacji Nieznanego Obiektu Latającego i jego eksplozji nad Zewnętrznymi Hebrydami. Wydarzenie to zaczęło się w dniu 26 października 1996 roku, kiedy to wielu świadków zaobserwowało nad zachodnim wybrzeżem wyspy Lewis przelot małego, samolotopodobnego obiektu, który po chwili eksplodował z potwornym hukiem. Niektórzy twierdzili, że były tam d w a wybuchy, i lawina płonących szczątków ciągnących za sobą spirale dymu, runęła w ocean... Śledztwo, które przeprowadziła policja i UKCG[93] oraz wojskowe służby specjalne Royal Navy i RAF zakończyły się z zerowym wynikiem. Eksplozja czy eksplozje musiały być silne, bo tego wieczora odczuto wstrząsy podziemne w Morecambe i Lancashire, gdzie dodatkowo stwierdzono przerwę w dostawie energii elektrycznej. Zagadka ta, jak twierdzi A. Dodd, nie została rozwiązana do dziś dnia.

- Przyznam się, że ta rzecz jest bardziej złożona - ciągnie Robert Leśniakiewicz - Może szło tutaj o wybuch pocisku rakietowego klasy woda - powietrze czy woda - woda, co jest akurat dość prawdopodobne, bowiem jest to akwen ćwiczebny, a w pobliżu Lewis odbywały się manewry Royal Navy. Były tam także okręty podwodne innych państw NATO, jak to twierdzi Anthony Dodd. Mówiąc te słowa mój przyjaciel wyłowił ze sterty papierów na stole kserokopię angielskiego tekstu, położył przede mną i wskazał palcem na odpowiedni akapit.
- Jest czymś zupełnie możliwym, że wybuch Meteorytu Tunguskiego był w rzeczywistości eksplozją statku kosmicznego z napędem nuklearnym, który wymknął się spod kontroli - stało w tekście Anthony’ego Dodda czarno na białym - Skończyło się to katastrofą. Wiemy, że na morzu w okolicy Lewis sa testowane najnowsze systemy broni nawodnej i podwodnej, i nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby to była któraś z nich. Jednakże istnieje cały szereg wskazówek, że wchodzą tutaj w grę jakieś inne siły, które dały odpór wojsku. Mam informacje, że wiele pościgowców w tym czasie znikło bez śladu... Wiadomo także, że trójkątne obiekty nadlatywały nad Szkocję znad oceanu i były one obserwowane przez nawodne i podwodne okręty NATO.
Dowiedzieliśmy się, że jeden z amerykańskich okrętów podwodnych znikł przy takim spotkaniu i choć US Navy zdementowała te plotki, to kiedy się z nimi skontaktowałem, CIA zagroziła mi, ze mnie „uciszy”.[94] Nad naszym krajem musi dziać się wiele dziwnych i ciekawych rzeczy, które są związane z fenomenem UFO. sądzimy, że wkrótce coś się stanie ważnego, i że przyszłość naszej planety jest niepewna.[95]
- To oczywiste, że armia nie chce się przyznać do porażki - ciągnie Robert po chwili - Przecież jak można nazwać utratę kontroli nad swą rakietą, albo - co jest jeszcze gorsze - zestrzelenie własnego samolotu czy zatopienie własnego okrętu podwodnego???... Implikacją czegoś takiego byłaby kompromitacja i ośmieszenie armii, utrata prestiżu, nagonka mediów, krytyka na forum parlamentu, węszenie wywiadów i kontrwywiadów, itd. itp. Z drugiej zaś strony prędzej czy później, tak czy inaczej, doszłoby do przecieków medialnych - tak zawsze bywa w krajach demokratycznych. Wielka Brytania, to nie Rosja Radziecka z jej manią utajniania wszystkiego, co nie pasuje jej rządzącym. W normalnych i demokratycznych krajach utajnia się tylko naprawdę ważne rzeczy i wydarzenia, a wybuch rakiety - choćby nie wiem, jak nowoczesnej i najnowszej generacji i typu - jest tylko jednym z wydarzeń, które stanowią chwilową sensację dnia.[96] Nie sądzę zatem, by była to zwykła ziemska rakieta.
W tej chwili zamieszałem swoją kawę i nastawiłem bacznie uszu, bo zadałem kolejne - oczywiste w tej sytuacji - pytanie:
- Skoro to nie była rakieta, to w takim razie co to było?

- Sądzę, że wybuch na Hebrydach mógłby stanowić dowód na prawdziwość hipotezy o atomowych wojnach bogów! - odpowiada on. - W świetle tej hipotezy możemy śmiało założyć, że w dniu 26 października 1996 roku nad Hebrydami Zewnętrznymi doszło do eksplozji termojądrowej lub neutronowej głowicy Atlantydów lub ich przeciwników, kimkolwiek by byli, pochodzącej sprzed dwunastu tysiącleci. Nie były to wybuchy jądrowe, bo w przeciwnym wypadku cała wyspa Lewis i jej mieszkańcy wyparowaliby w błysku termicznym termojądrowej eksplozji o temperaturze co najmniej 10 mln K. Był to wybuch chemiczny inicjujących ładunków konwencjonalnych materiałów wybuchowych i paliwa syntezy termojądrowej. Do jądrowego wybuchu na szczęście nie doszło.
Nasza dalsza rozmowa toczyła się wokół zasad konstrukcji broni jądrowych i termojądrowych, które są znane choćby z podręczników Przysposobienia Obronnego z czasów, kiedy czerwona płaszczyzna krajów tzw. „obozu socjalistycznego” straszyła na mapach zachodnich polityków i wojskowych. Pomijam tą część wywiadu, co dotyczy także szczegółów technicznych dowodzenia, dlaczego i wskutek czego hipotetyczna głowica, która po wejściu w atmosferę leciała kursem na Hebrydy i wybuchła nad Lewis, miała zapalnik sporządzony z bomby atomowej zrobiony z izotopu 239Pu+IV o jego T1/2 = 24.400 lat, co stało się przyczyną jądrowego niewybuchu tej głowicy. Szczegóły znajdzie Czytelnik w referacie Roberta na VI Środkowoeuropejski Kongres Ufologiczny w Koszycach, listopad 1997 rok.[97]
- Jeżeli założymy, że ten właśnie izotop plutonu-239 został użyty do budowy detonatorów w głowicach termojądrowych Atlantydów - ciągnie dalej Robert - tak zatem po upływie 20.000 lat były one już do niczego, bo masa krytyczna plutonu przestała być masą krytyczną i stała się masą podkrytyczną. Po wtargnięciu głowicy do atmosfery ziemskiej i po jej naprowadzeniu na cel doszło tylko do wybuchu konwencjonalnego materiału wybuchowego, który rozerwał pancerz głowicy i zainicjował drugi chemiczny wybuch mieszaniny wodorku litu - HLi z dwuwodorkiem berylu - H2Be - jeżeli była to głowica neutronowa - które to związki reagują wybuchowo z tlenem z powietrza atmosferycznego, co doskonale wyjaśnia dwa wybuchy i lawinę płomienistych szczątków do oceanu. Czyż nie jest to jasne?...
- Czy rzecz ta jest do udowodnienia?
- Oczywiście! Zwiększona ilość litu i berylu oraz produktów rozpadu jader uranu bądź plutonu w próbkach gleby czy wody mogłaby być doskonałą wskazówką tego, że szło o rozbicie się głowicy A, H czy N, co dałoby się znaleźć w oceanicznych czy lądowych sedymentach na Lewis, o czym wspomniałem Tony’emu Doddowi w liście z 22 stycznia 1997 roku.
- Wziąłem pod uwagę jeszcze jedną możliwość - prawił dalej mój gospodarz - Założyłem, ze mieszkańcy Atlantydy byli w stanie syntetyzować antymaterię. Reakcja anihilacji materii i antymaterii jest jedną z najbardziej wydajnych energetycznie reakcji we Wszechświecie, i tak jeżeli pięciotonowa bomba A z czasów II Wojny Światowej wyzwoliła energię eksplozji rzędu 1,5 x 1014J, to anihilacja tej samej masy dałaby energię rzędu 4,5 x 1020J - czyli 3 mln razy więcej (!!!), niż ta śmieszna petarda rzucona na Hiroszimę! Porównajmy to z ilością energii, którą Ludzkość ma do dyspozycji w nośnikach energii w postaci paliw kopalnych - jest to około 11 x 1022J, a przy maksymalnym wykorzystaniu zasobów uranu, toru i zsyntetyzowanego plutonu, będzie tego około 2,5 x 1025J... Wybuch bomby anihilacyjnej - broni D od słowa „dezintegracja” - nad Lewis, zmiotłoby z powierzchni Ziemi ponad pół Europy. Być może coś takiego spadło właśnie na początku naszego stulecia w rejonie Podkamiennej Tunguskiej.[98]
Na chwile przerwijmy nasz wywiad i spróbujmy zrekapitulować przebieg wydarzeń, które do dziś dnia nie znalazły swego wytłumaczenia:

Dnia 30 czerwca 1908 roku, o godzinie 07h17m11s czasu lokalnego, czyli o 00:17.11 GMT nad Syberią przeleciało podługowate ciało i eksplodowało w okolicach faktorii Wanawara w dorzeczu Podkamiennej Tunguskiej, na 60o55’ N i 101o57’ E. Detonację było słychać w promieniu 800 km - rolnika S. B. Siemionowa powaliła ona na ziemię i pozbawiła przytomności. Trzęsienie ziemi wywaliło wrota stodoły i powybijało szyby w oknach. Maszynista lokomotywy pociągu Kolei Transsyberyjskiej zatrzymał go w obawie, że trzęsienie ziemi go wykolei. Wstrząsy podziemne zostały zarejestrowane niemal na całym świecie, zaś atmosferyczne fale uderzeniowe obiegły dwukrotnie kulę ziemską.
Niebo zabarwiło się na jasno-karminowy kolor, co zaobserwowano w Heidelbergu, St. Petersburgu i Londynie. Gigantyczny obłok pyłu rozsiał się w atmosferze ponad stratosferą, co spowodowało powstanie świecących obłoków na niebie Europy i północnej Afryki. Na obszar Tunguskiej Obłasti spadł dziwny, czarny deszcz...

Sprawą zajmowało się wielu specjalistów, którzy opisywali wyniki swych badań w literaturze popularno-naukowej, ale przytoczę tutaj tylko wyniki uzyskane przez triumwirat matematyków Korobiennikowa, Czustkinai Szurszałowa, którzy wyciągnęli z tego wydarzenia daleko idące wnioski.[99] Obszar zniszczonej eksplozją tajgi miał nieregularny kształt jakby motyla z rozpiętymi skrzydłami, szerokiego na 75 km i długiego na 50 km. Eksplozja miała miejsce 6.500 m nad tajgą, a trajektoria tajemniczego intruza przebiegała pod kątem 40o względem powierzchni Ziemi. Całkowita ilość energii wyzwolonej w momencie wybuchu wynosiła, wedle szacunków energii fal uderzeniowych eksplozji - około 9,5 Mt TNT, co triumwirat matematyków porównał do ładunku termojądrowego wielkiej mocy.[100]
Poglad ten już w 1946 roku wygłosił inny rosyjski badacz dr inż. Aleksander Kazancew. Jako pierwszy uważał katastrofę tunguską za nadziemny wybuch jądrowy, a to ze względu na informacje o dziwnych chorobach skóry ludzi z pobliża miejsca wybuchu, co wziął za objawy choroby popromiennej.[101]
Oczywiście przeciwko takiemu rozumowaniu podniosły się silne protesty świata nauki, ale Kazancew już w drugiej połowie lat 40. XX wieku wiedział, co mówi.
Krótko po atomowym bombardowaniu Hiroszimy, Kazancew także znalazł się w tym mieście, które zniszczył właśnie nadziemny wybuch jądrowy. I właśnie tutaj - w Hiroszimie - Kazancewowi zapaliło się w mózgu dziwne wrażenie, że już gdzieś to widział... Chwytliwa pamięć dopomogła skojarzyć mu to, co miał przed oczami w Hiroszimie z tym, co widział w tajdze Podkamiennej Tunguskiej. A oto analogie znalezione przez Kazancewa:
v W centrum wybuchu, pod „punktem zero” stały gołe drzewa przypominające słupy telegraficzne. W Hiroszimie było coś dokładnie takiego samego - 100 m od punktu zerowego eksplozji stały drzewa pozbawione konarów i kory, choć okoliczne budynki zmieniły się w sterty gruzu, zaś dalsze drzewa zostały powalone korzeniami w kierunku punkty zerowego, dokładnie jak w tunguskiej tajdze!
v Czarny dym i czarny deszcz. Świadkowie, którzy przeżyli atak na Hiroszimę mówili o tym, że po eksplozji nad ruinami miasta zawisł czarny obłok, z którego padał na ziemię czarny deszcz - dokładnie tak, jak na Syberii w czerwcu 1908 roku. Słup dymu w Podkamiennej Tunguskiej miał co najmniej 20.000 m wysokości, zaś ten w Hiroszimie tylko 12-15 tys. metrów.
v Charakter promieniowania termicznego. Jak wiemy, jednym z efektów wybuchu jądrowego jest błysk termiczny (podczerwony) i co za tym idzie - ekstremalny wzrost temperatury. Prof. Feliks Zigiel wyliczył, że tunguski wybuch musiał spowodować wzrost temperatury o kilkadziesiąt tysięcy stopni Celsjusza. Także ciekawą okazuje się być relacja pomiędzy wybuchem a wypalonym lasem. Na obszarze katastrofy drzewa spaliły się całkiem, albo nie - wcale nie! Istniały przecież przypadki, gdzie na spalonych obszarach były „wyspy” nietkniętej płomieniami roślinności, a to dowolnie potwierdza fakt, że nie mógł to być zwykły pożar lasu. Ogień zapłonął na tych miejscach, które miały gęste podszycie i których liście nie uchroniły przed przenikliwym żarem w ułamku sekundy - dokładnie tak, jak przy wybuchu nuklearnym.


v Rodzaj wybuchu i jego następstwa. Ekspedycje prof. Zołotowa i prof. Fłorieńskiego potwierdziły, ze eksplozja miała miejsce na wysokosci 3-5 km, co zupełnie wyklucza wybuch jakiegoś meteorytu czy bolidu i całkowicie wybuch komety.[102]
v Analogia do choroby popromiennej. Pasterze w tajdze zaobserwowali, że w czasie po wybuchu zwierzęta dostały jakiejś choroby skórnej. W 1945 roku, po eksperymentalnym wybuchu w Alamogordo tamtejsze zwierzęta doświadczalne dostały identycznej choroby skóry, jak te w tajdze.
v Pojawienie się mutacji w tajdze. Jak wykazały badania prof. Fłorieńskiego w 1958 roku, na obszarze eksplozji rośliny wykazują zmiany genetyczne, które zaowocowały przede wszystkim stymulacją wzrostu - dokładnie to samo zjawisko obserwowano w Hiroszimie. Tempo zmian dziedziczności przyspieszyło aż 12-krotnie, najwięcej na przedłużeniu trajektorii Tunguskiego Dziwa. Po 70 latach na miejscu katastrofy wyrósł las iglasty. Eksperci stwierdzili, że nasiona sosen były poddane po katastrofie silnym mutagennym czynnikom. Analiza dendrologiczna słoi rocznego przyrostu wykazała, że słoje z czasów katastrofy były większe i wyraźniejsze. Przed rokiem 1908 miały one przeciętnie1-4 mm grubości, a po eksplozji aż 5-10 mm! Drzewa, które przeżyły wybuch zwiększyły się trzykrotnie, zaś ich obwód znacznie przekroczył normę...
v Podwyższenie poziomu naturalnego tła promieniowania radioaktywnego. W 1959 roku ekspedycja Plechanowa zbadała 300 gatunków roślin rosnących na terenie powybuchowym. Radioaktywność w epicentrum wybuchu była 1,5 razy wyższa, niż w odległości 50 km od niego - przede wszystkim w inkryminowanych słojach przyrostu z 1908 roku. Wykazuje to, że ogień, który zniszczył tajgę był jądrowego pochodzenia i zmiany w genomach miejscowych roślin trzeba przypisać tylko i wyłącznie promieniowaniu jonizującemu.
v Znalezienie Trinitytu. Na atomowym poligonie w Alamogordo uczeni znaleźli w kraterze powybuchowym zeszkloną masę, przypominającą swym wyglądem zieloną porcelanę, której to masie nadali nazwę Trinityt - od kryptonimu całego doświadczalnej eksplozji „Trinity” - Trójca Święta. Dokładnie takie same kawałki zeszklonej gleby zostały znalezione w syberyjskiej tajdze w latach 60.![103]
A zatem jądrowy wybuch już w 1908 roku? Facta non ficta!
A to jeszcze nie wszystko - eksplozja nastąpiła po przelocie cygaro-kształtnego obiektu ze szczególną charakterystyką lotu i wykonaniem manewru unikowego na trasie 600 km. Szczególnym jest to, że ów CNOL[104] zmniejszył swą prędkość lotu z 45 km/s do zaledwie 0,7 km/s - do prędkości lotu pocisku karabinowego... Rosyjski astrofizyk B. J. Lewin ponadto udowodnił, że „meteoryt” po raz pierwszy zaobserwowano na wysokości 130 km, a zatem w obszarze szerokiego na 60 km korytarza lądowania sztucznych obiektów kosmicznych, których trajektoria musi tworzyć z linią horyzontu kąt o wartości 6o. innymi słowy mówiąc, tak właśnie powinna lecieć rakieta z głowicą bojową z programu SDI Atlantydów, wycelowana w rejon Podkamiennej Tunguskiej...
Wróćmy jednak spoza Uralu i czerwca 1908 roku, na północną stronę Tatr i do czerwca 1997 roku. W archiwum-pracowni Roberta dopijam kawę, z której została tylko warstwa fusów na dnie filiżanki. Za otwartym oknem szumią śliwy i bzyczy jakaś pszczoła usiłująca wlecieć do środka.

- Reasumując - powiada Robert - Pozwalam sobie wygłosić opinię, że to może być właśnie taka przyczyna wybuchu nad Hebrydami. Poza wskazówkami, o jakich tu mówiłem, jest jeszcze jedna przesłanka - historyczna - bowiem na Hebrydach są widoczne ślady po gigantycznej katastrofie w postaci zwitryfikowanego bazaltu, co mogły spowodować tylko eksplozje nuklearne. Poza Lewis z archipelagu Hebrydów Zewnętrznych możemy ślady tej katastrofy znaleźć także na Hebrydach Wewnętrznych, na wyspach Skye, Rhum, Eigg czy Staffa...
Mówiąc te słowa Robert podszedł do swej biblioteczki i przyniósł książkę, którą wyciągnął spośród kilkuset tomów. Chwilę trwało, zanim znalazł odpowiedni akapit, a potem zaczął cytować:
...Ślady tego ognia można znaleźć głównie na Ben More, wznoszącej się na wyspie Mull. Profesor W. J. Judd, angielski sejsmolog udowodnił, że ten szczyt, który dzisiaj mierzy jedynie 996 metrów nad poziom morza musiał mieć trzy albo i więcej tysiące metrów wysokości i był zniszczony przez bombardowanie z niebios.[105]
-Hmmm... - mój gospodarz trzymał już w ręku inną książkę - Wydaje mi się, że Aleksander Grobicki trafił w dziesiątkę i teraz wiemy, jakie to było bombardowanie... W tym fragmencie całkowicie zrozumiałe jest to, co Platon włożył w usta starego egipskiego kapłana z Sais, a potem i Solona:
...i prawdą jest zbaczanie ciał przebiegających obok Ziemi po niebie i co jakiś czas zniszczenie tego, co na Ziemi od wielkiego ognia.[106]
W zaległej nagle ciszy rozległ się szczęk wyłącznika magnetofonu. Zamknąłem książkę, którą trzymałem w ręku, obróciłem kasetę i włączyłem magnetofon, a Robert mówił dalej:
- Te „ciała przebiegające obok Ziemi”, to wcale nie musiały być asteroidy, ale termojądrowe głowice Atlantydów. To całkiem możliwe, że egipscy i żydowscy pasterze obserwowali ich działanie w Sodomie i Gomorze[107], a jakaś uderzyła w Mohendjo-Daro. Przeciez wielu atlantologów uważa Wyspy Brytyjskie za część Imperium Atlantydy - prowincje Poseidię![108] Ktos mógłby się doczepić do tego, że skoro ta część Imperium Atlantydy była już bombardowana, to po co miałoby się ją bombardować po raz wtóry? Doświadczenia wojenne naszej cywilizacji uczą, że w przypadku konfliktu na cel leci więcej, niż jedna rakieta z głowicą jądrową. Zasada jest bardzo prosta - jedną głowicę jądrową system OPB (Obrony Przeciw Balistycznej) może łatwo zlokalizować i zniszczyć - jak to miało miejsce w czasie Wojny w Zatoce w 1991 roku, kiedy to system OPB taki jak Patriot czy Aegis lokalizował i z powodzeniem niszczył irackie pociski typu SCUD. Ale zestrzelić dwie lub trzy rakiety manewrujące, lecące z różnych kierunków i z prędkościami około 10 Ma - o! to jest zupełnie inna para kaloszy. Dlatego właśnie Ronald Reagan tak pilił swoich naukowców i generałów do wybudowania systemu obronnego znanego jako SDI czy aktualnie NMD. Szło tutaj o zniszczenie sowieckich rakiet balistycznych, zanim dolecą do atmosfery nad terytorium USA.[109] Do czego mogło doprowadzić odpalenie ICBM z głowicami jądrowymi, to mogliśmy sobie zobaczyć choćby na filmie „The Day After”, w którym na miasto Kansas City spadają dwie sowieckie głowice termojądrowe po 50 kt TNT każda. Reżyser tego obrazu był jednak strasznym optymistą, bo byłoby jeszcze gorzej, niż to ukazano w tym filmie. I było jeszcze gorzej. 12.000 lat temu!...[110]


- Czy zaobserwowano coś podobnego? - pytam.
- Oczywiście, że zaobserwowano. Poza Meteorytem Tunguskim czy jak wolisz Tunguskim Ciałem Kosmicznym albo Tunguskim Fenomenem, który mógł być właśnie takim wielogłowicowym pociskiem rakietowym - MIRV czy MRV[111] - boż stwierdzono tam nie j e d e n , ale t r z y wywały drzew w tajdze[112] czy śladami wybuchów na Hebrydach, możemy wyliczyć jeszcze inne, jak nie identyczne - fenomeny.
Mój rozmówca podsunął mi kilka kartek maszynopisu, które natychmiast znikły w mojej aktówce i które przestudiowałem jadąc do domu:
v Rumowisko Wantule i Wąwóz Kraków w Polskich Tatrach Zachodnich. Obie te formacje powstały przed 10.000 lat w rezultacie silnego, punktowego trzęsienia ziemi o sile co najmniej 8oR. takie punktowe trzęsienie ziemi mogła spowodować tylko eksplozja mikroładunku jądrowego rzędu 0,5-1,0 kt TNT, albo uderzenie w masyw Ciemniaka w Czerwonych Wierchach niewybuchu kosmicznej głowicy jądrowej.
v Rumowisko po kopule szczytowej Slavkoskiego Szczytu w Słowackich Tatrach Wysokich. 6 sierpnia 1662 roku, nieznane „coś” wyrżnęło w szczyt i rozwaliło go, powodując tym samym silne lokalne trzęsienie ziemi o sile 5-6oR. świadkowie wydarzenia widzieli przy tym smoka, który poleciał dalej na południe i spadł w okolicach wsi Štrba. Mógł to być niewybuch głowicy jądrowej lub głowicy z bronią B, która po rozbiciu się uwolniła toksyczny radioaktywny pluton albo zarazki Czarnego Moru, który pustoszył potem okolicę.[113]
v Jeszcze do dziś dnia nie wiemy, czym był tzw. Wielki Bolid Polski z dnia 20 sierpnia 1979 roku. Kiedyś podejrzewałem, że był to radziecki ICBM czy MRV, ale trudno przypuścić, by taka rakieta przeleciała nad Europą i nie wywołała reakcji NATO i USA?
v Marzec 1956, inż. Mad Schock sfotografował rozpad dziwnego i tajemniczego meteorytu nad Pustynią Libijską. Mógł to być pojazd atmosferyczny lub pozaatmosferyczny pędzony silanami - czyli wodorkami krzemu. Wybuch tego „meteorytu” nastąpił na wysokości co najmniej 18.000 m! Po eksplozji całą okolicę zasypał piasek, co mogłoby być dowodem na powyższe.
- Czy był to meteoryt? - zapytuje w swym komentarzu Robert Leśniakiewicz - inż. Schock zbierał próbki piasku i kamieni nazajutrz po tym wydarzeniu i mogły one - ale wcale nie musiały - być odłamkami gościa z Kosmosu. Na Saharze, podobnie jak na Antarktydzie, nietrudno jest znaleźć meteoryty, a nie zapominajmy, że Sahara była ongi kwitnącą krainą - jeszcze nomen-omen 10.000 lat temu. Kto wie, czy nie była ona celem ataku z Kosmosu?...[114]
Piąty przypadek:
v 19 marca 1986 roku jakieś trzy „pociski” omal nie posłały na dno polski prom pasażersko-samochodowy m/f Wawel. Początkowo postawiłem na meteoryt, ale całkiem dobrze mogła to być atomowa głowica Atlantydów, a zatem w miejscu o koordynatach 14o30’E i 54o33’N na głębokości około 30 m mogą się znajdować szczątki meteorytu bądź też ... atomowej (biologicznej czy chemicznej) głowicy bojowej Atlantydów.
v Przestrzeń powietrzna Kalifornii nad Los Angeles. Dnia 9 października 1992 roku, wielu ludzi obserwowało przelot „czegoś”, co wtargnęło do atmosfery, gdzie się spaliło. Na pewno n i e b y ł to jakiś sztuczny satelita Ziemi.
v Tajemniczy wybuch nad Zieloną Górą w dniu 3 maja 1994 roku. Bez wyjaśnienia.
v Fenomen Tunguski - trzy wywały drzew i trzy wybuchy o sumarycznej mocy 13...130 Mt TNT!
To były przykłady wskazówek, które mogą, ale nie muszą służyć za przesłanki o prawdziwości teorii o prehistorycznych głowicach bojowych w Kosmosie.[115] Kiedy przechadzaliśmy się po Jordanowie, zapytałem Roberta o to, co mogłoby nam pomóc w dalszych badaniach?

- Myślę, że należałoby wykonać następujące czynności - powiedział Robert po krótkiej chwili zastanowienia - Po pierwsze: dokładnie przeszukać teren, nad którym zaobserwowano rozpad obiektu i spróbować znaleźć jego szczątki, zebrać je i zabezpieczyć, a potem dokładnie udokumentować. Po drugie: zlokalizować źródła promieniowania przy pomocy radiometrów, i określić moc i rodzaj ich promieniowania. Po trzecie: przeprowadzić analizę chemiczną próbek gleby, roślinności i wody na obecność pierwiastków ziem rzadkich i produktów rozpadu uranu czy transuranowców. I wreszcie po czwarte: poszukać ewentualnych zmian radiogennych zwierząt i roślin, które miałyby miejsce 1-10 lat po wydarzeniu, w elipsie rozrzutu odłamków po eksplozji. Oczywiście kosztowałoby to dużo pieniędzy i czasu - przyznaje Robert po chwili namysłu, kiedyśmy wrócili do jego pracowni - Ale byłoby to możliwe, gdybyśmy mieli chociaż j e d e n p r o m i l z tych 10 mln mld USD, które corocznie świat wydaje na zbrojenia i badania nad nowymi rodzajami i systemami broni...[116]
Staliśmy na podwórzu Robertowego domu, którego fasadę zalewało mocne, słoneczne światło. W ogródku bzyczały pszczoły, niedaleko porykiwała krowa, a o kostki ocierały się nam koty. Mimo woli wzniosłem oczy ku niebieskiemu niebu, bez jednego obłoczka. Naraz poczułem nagły chłód, gdy uprzytomniłem sobie, że gdzieś tam, w czarnym bezkresie Kosmosu krążą jak drapieżniki, stare bojowe satelity, których śmiercionośne głowice wciąż są wycelowane w Ziemię...


Rozdział V - DANCE MACABRE W NAJBLIŻSZYM WSZECHŚWIECIE

Śmierć tańczy na orbicie - Płonące pochodnie i latające ognie na niebie - Nostradamus: Prorok, który wiele wiedział, ale niewiele rozumiał - Niebiescy podpalacze: Padał napalm, fosfor czy siarka? - Tajemnicza zorza nad Europą.


Któregoś późnego wieczoru, już po mojej wizycie w Jordanowie, stałem sobie na balkonie mojego domu i paliłem papierosa. Mój wzrok błądził z jego żarzącego się końca na ciemne niebo nad głową, na którym lśniły setki gwiazd. Kometa Hale-Boppa już dawno opuściła ogromna arenę, na której z początkiem roku tryumfalnie się zjawiła, a teraz nieboskłon przecinały tam i ówdzie krótkie błyski oznaczające koniec życia meteorów...
Res incognita animos turbat - jak mówi starorzymskie przysłowie - rzecz nieznana niepokoi duszę. Wizyta u Roberta Leśniakiewicza miała dla mnie jeden jedyny cel - upewnienie się, co do tego, że hipoteza o atomowych wojnach w Starożytności nie jest takim głupim pomysłem, jakby się to wydawało. I tak, w tej całej „aferze” z radioaktywną trumną w koszyckich podziemiach powstało całkiem logiczne pytanie: I CO DALEJ?!
Póki będziemy zakładać, że „martwe satelity” wisiały nad cywilizacją Średniowiecza, jak przysłowiowy miecz Damoklesa, póty możemy poszukiwać wzmianek o dziwnych wydarzeniach w relacjach ówczesnych kronikarzy. Spadające satelity i rakiety musiały manifestować się na niebie dziwnymi światłami, kształtami cylindrycznymi i stożkowatymi czy kulistymi, które miały bardzo mało wspólnego z obiektami o kształcie dysku - znanych nam od 1947 roku.
Zasadnicza różnica polega na braku jakichkolwiek manewrów czy prędkości lotu, który to lot był wykonywany na tej samej, prostej trajektorii.[117] Większość z tych obiektów ukończyła swój lot spadkiem, albo nadziemnym wybuchem, który w połączeniu z kształtem przypominającym samolot czy rakietę - wprost sugeruje podobieństwo do głowic pocisków rakietowych.
A teraz spójrzmy na to, co się działo w przedziale czasowym pomiędzy początkiem Średniowiecza, a końcem XVIII wieku - jak spada ilość i jakość informacji z postępem czasu, dzięki mistycznej i religijnej interpretacji obserwatorów. Uogólniając, można rzec, że od początku tysiąclecia spadał z nieba ogień, na niebie manewrowały dziwne ogniste pochodnie czy cylindry ogniste, a od czasu do czasu rozlegały się tajemnicze eksplozje. Już sam przegląd niektórych tylko obserwacji może być z naszego punktu widzenia bardzo zajmujący
Zobaczmy sami:

Rok/Lata Wydarzenie
715 W środku lata na niebie pokazał się ciemny obłok, a potem niebo błysnęło ogniem.

746-773 Na niebie widziano ogniste smoki, szable i krzyże.

919 Nad Węgrami pokazała się tajemnicza, świecąca pochodnia.

1104 Ogniste pochodnie i latające ognie na niebie.

1258 Błyszcząca kula przeleciała nad rzeka i dwoma wioskami Szkocji, a po przebyciu 3 mil rozpadła się na popiół.

1322 4 listopada, w nocy nad Uxbridge (Anglia) pokazał się ognisty słup, który zmienił kolor, a potem z niego wydobył się czerwony płomień i posłyszano silny wybuch.

1355 W lecie, nad wieloma miastami Anglii latały czerwone i niebieskie tarcze, które jakby walczyły ze sobą.

1388 W kwietniu nad wieloma miastami Europy widziano ognistego smoka.

1478 W Szwajcarii spadały z nieba na ziemię przedmioty podobne do dzwonów[118] i „ogniste misy”, które pozostawiały ślady na niebie.

1501-1503 W całej Europie spadały z nieba misy i krzyże - w okolicy Norymbergii przez całe 26 dni!

1561 14 kwietnia przelatywały nad Norymbergą cylindry, krzyże i inne figury geometryczne, które jakby toczyły ze sobą bój!

1619 11 czerwca nad wioską Odranec i częścią wsi Věcova[119] widziano jakiś ciemny obłok, w nim koło i jakieś dziwne znaki. Potem usłyszano straszliwy huk, jakby wybuchu i na ziemię spadły trzy kawały metalu. W tym samym roku Christopher Schere prefekt jednego ze szwajcarskich kantonów widział przelot długiego, błyszczącego obiektu nad Fluelenem.

1624 Od 7 do 17 listopada, w Czechach, zawsze o godzinie 5 po południu pokazywała się kula lecąca z zachodu ku wschodowi. Obracała się i zmieniała kolor od białej do czerwonej. Niekiedy kul było więcej.

1678 W godzinę po zachodzie Słońca, nad Dalmacją pokazał się obiekt większy od Księżyca w pełni i przeleciał nad Włochami i Korsyką z chrzęstem przesypywanych kamieni.

1752 15 kwietnia nad szwedzkim Angermanlandem przeleciała jakaś rura z fontanną ognia!

1762 9 sierpnia nad Szwajcarią przeleciał wrzecionowaty przedmiot, który zaobserwowali także dwaj astronomowie.

1783 18 sierpnia o godzinie 21:15, pewien Włoch Tiberius Cavello zaobserwował mały obłok, a pod nim owalny obiekt, który po chwili eksplodował. 30 sierpnia nad Greenwich jakiś obiekt rozpadł się na 8 satelitów, które powoli odleciały na SE.

BOGOWIE ATOMOWYCH WOJEN

W przeglądzie tym pominąłem dwa niezwykle ciekawe przykłady, które ilustrują naszą hipotezę w sposób niemal idealny. Autorem opisu następującego wydarzenia jest nie kto inny, jak sam francuski lekarz, król proroków Michel de Nostre Dame alias Nostradamus (1503-1566) z Salon. Poza swymi słynnymi „Centuriami” pozostawił on także zeznanie na temat obserwacji, której dokonał w dniu 10 marca 1554 roku, w godzinach 19:00-20:00.:
W bliskości Księżyca, który tymczasem był w fazie pomiędzy nowiem a I kwadrą, przeleciał wielki ogień ze wschodu na zachód. Miał on kształt płonącego polana czyli pochodni i świecił - płomienie szły od niego, jak od roztopionego żelaza, długie jak cała Droga Mleczna. Leciał tak szybko, jak kopia, a wokół siał dym i trzaskanie... Poruszał się tam i sam, jak liście na drzewie, kiedy uderza weń silny wiatr. To trwało całe 12 minut, a kiedy doleciał w obszar konstelacji Orła - znanego jako kamienna droga - tam się zwrócił i poleciał na południe, nad morze. Pozostawiał za sobą wielki ogon, który długo utrzymywał swą barwę. Od czasu do czasu wylatywały zeń iskry, jakby błyskawic. Co spadło w dół, od razu spalało się na proch.[120]
Niemiecki badacz dr Johannes Fiebag, który obserwację Nostradamusa komentował w jednej ze swych książek, tak napisał na arginesie tego wydarzenia:
Meteoryt, który spadał z nieba? Przeciwko temu przemawiają dwa fakty: 1o - zmiana kierunku lotu z zachodniego na południowy, i 2o - długi, ponad 12-minutowy czas jego obserwacji. Obserwacja lotu meteorytu trwa zazwyczaj kilka sekund!!![121]
A zatem skoro to nie był meteoryt, to co?
Pewien rakietokształtny przedmiot wyrządził pożar w Kielu, w dniu 10 października 1717 roku, kiedy to świadkowie zaobserwowali bezpośrednio przed pożarem na niebie „ogniste znamiona”. Liczne drobne kawałki materii padały na ziemię i po obiedzie, około godziny 17 na przedmieściu wybuchł pożar, który objął od razu trzy domy. Na całe szczęście ucichł wiatr, bo w przeciwnym wypadku w ogniu stanęłoby całe miasto.[122]
Spróbujmy zanalizować to wydarzenie - chodziło prawdopodobnie o atak przeprowadzony przy pomocy bojowych środków zapalających (BŚZ) - zdolnych do wywołania pożaru powierzchniowego na terenie nieprzyjaciela i poparzeń w przypadku bezpośredniego kontaktu z nimi. Także współcześnie BŚZ są ważnym czynnikiem rażenia siły żywej i sprzętu oraz środkiem walki zarówno na froncie, jak i na tyłach. Masowe stosowanie BŚZ może złamać potęgę gospodarczą i militarną państwa oraz zdemoralizować jego mieszkańców. Zgodnie z tym opisem możemy podciągnąć pod to wszelkie bomby zapalające: termitowe, elektronowe, kombinowane, fosforowe czy napalmowe, albo niekonwencjonalne BŚZ.
Jeszcze raz przypomnę słowa kronikarza: drobne kawałki materii spadały na ziemię. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem byłoby to, że użyto BŚZ w postaci małych płytek fosforowo-celuloidowych. Ich budowa jest prosta - składają się one z celuloidowej płytki z wtopionymi w nią dwiema lub trzema porcjami białego fosforu.[123] Przy uderzeniu o ziemię fosfor zapala się i celuloid płonie silnym płomieniem, który jest trudny do ugaszenia...

Pytanie za 64.000 € brzmi: kto w 1717 roku rozrzucał na Kielem BŚZ i po co? Nie wiem, ale jestem w stu procentach pewien, że nie była to ani kometa, ani meteoryt ani piorun kulisty! Planeta Wenus - tak chętnie obwiniana przez „krytyków ufozjawiska” też nie...
Podobne informacje o użyciu BŚZ znamy już ze stuleci poprzedzających to wydarzenie, i tak np. Marek Bydžovský z Florentina w notatce z 1550 roku pisze tak:
Tegoż lata, 31 maja w Pradze i w Žatci spadały z nieba kawałki siarki, wielkie i małe, a wszystkie czworograniaste, którąż to ludzie zbierali i używali zamiast zwykłej, ale śmierdziała ona wielce, kiedy ją palili.[124]
Informacje o spadaniu z nieba siarki jeszcze nieraz się pojawiały. Wszystkie one b y ł y p o p r z e d z o n e e k s p l o z j a m i , co jest co jest ważkim faktem dla naszych dalszych rozważań. Kryštof Harant z Polžic i Bezdružic o tym pisze tak:
Także i w tym czasie (czerwiec 1627) w Pradze padała z nieba siarka i w innych miejscach także. Poza tym straszne gromy słychać było.
A teraz z innej beczki.
Jak wszyscy wiemy, przy powietrznym wybuchu jądrowym w wyniku reakcji rozszczepienia jąder uranu czy plutonu, albo w wyniku syntezy jąder wodoru w jądra helu, w jednej chwili wyzwalana jest ogromna ilość energii. Eksplozja wyzwala ogromne ciśnienia i temperatury, od której powietrze w punkcie zero rozgrzewa się do setek tysięcy stopni Celsjusza. Powietrze zaczyna świecić i w punkcie zero tworzy się świetlna kula, której średnica zależy od użytej mocy głowicy czy bomby. Przy niewielkich mocach jest to kilka do kilkunastu metrów, a przy wybuchu termojądrowym - kilka kilometrów! Przy dobrej pogodzie, błysk wybuchu można zobaczyć na dystansach setek kilometrów. Po jakichś 10 sekundach kula zamienia się w obłok zawierający produkty wybuchu: radioaktywne fragmenty jąder atomów, które uległy reakcji łańcuchowej; resztki uranu czy plutonu, które nie uległy reakcji i fragmenty konstrukcji bomby.
Jeżeli zatem chcemy rozważać to, czy zdumieni obserwatorzy widzieli nad średniowieczną Europą jądrowe wybuchy głowic, które zeszły z orbity, to musimy także poszukać i efektów ekologicznych tych wybuchów - przede wszystkim świetlistych kul widocznych z daleka na niebie.
Obserwacje ogromnych świetlistych kul, które odnotowano w Niemczech, w dniach 19 lipca 1762 roku i 17 lipca 1771 roku wykazują, że ich średnice wahały się pomiędzy 900 a 950 metrów. Przy innym zapisie o obserwacji świetlistej kuli znajduje się informacja, że obserwowano także „żarzący się obłok”, a było to w lipcu 1771 roku, zaś kula była gigantyczna. Podobne świadectwo o obserwacji ogromnej, świetlistej kuli nad Anglią w dniu 26 listopada 1758 roku mówi o kuli o średnicy od 800 m do 3,2 km! Poprzedziła ona pojawienie się żarzącego się obłoku. Innym efektem, który był integralną częścią tego fenomenu były silne efekty dźwiękowe - czyli mówiąc po ludzku - potężny huk słyszany na wiele mil... Na koniec podaję świadectwo, które cytuje czeski badacz Jiři Svoboda na temat obserwacji ognistej kuli we Włoszech:
Pierwsze wydarzenie miało miejsce 31 marca, a drugie 26 sierpnia 1668 roku. W czasie obydwu obserwacji kul szacowano ich średnicę na 5,5 km.[125]
Dalszym efektem atomowego konfliktu jest zmiana ziemskiego pola geomagnetycznego, co zależy od ilości i rodzaju użytych BMR. Przy masowym użyciu broni A i H czy N, dochodzi do znacznego zdestabilizowania pola magnetycznego Ziemi, powstania burz magnetycznych i - jak dowodzą badania amerykańskie z lat 60. - zwiększenia ilości zórz polarnych. Wszystkie te zjawiska wytwarzane są przez „dziury”, które powstają w ziemskim polu magnetycznym po eksplozjach atomowych. Jego niestabilność powoduje, że na powierzchnię Ziemi dostaje się zwiększona ilość wysokoenergetycznego promieniowania UV i kosmicznego, co przejawia się genetycznymi defektami i malformacjami (radiogennymi mutacjami letalnymi). Poza działaniem promieniowań jonizujących (α, β, γ, X i promieniowanie kosmiczne) czy radioaktywnego opadu (fall-out’u) mutacje mogą powstawać także dzięki niestabilności pola geomagnetycznego. Aha, i jeszcze jedno - Amerykanie dowiedli także, że niestabilność pola magnetycznego Ziemi powoduje także zwiększenie ilości... pożarów!...
I co? I czy jest to t y l k o zbieg okoliczności, ze w latach 1540-1580, w czasach, kiedy wybuchło najwięcej pożarów (zmiana geomagnetyzmu), pojawiło się wiele wzmianek o mutacjach? Bartolomej Paprocký z Hloholi pisze tak o roku 1541:
Tego lata wiele dziwnych potworów zrodziło się między l u d ź m i i pomiędzy o w a d a m i w rozlicznych miejscach.[126]

Dowodem na destabilizację pola geomagnetycznego po użyciu broni jądrowej są - jak już to wspomniałem - burze magnetyczne i intensywne zorze polarne. Dla udowodnienia tego możemy użyć szerokiej dokumentacji i banku danych o niezwykłych fenomenach, jakimi są następujące prace: O. Seydl - „A List of 402 Northern Lights Observed in Bohemia, Moravia & Slovakia from 1013 till 1951” w „Geofizykalni sbornik” nr 17,1954; L. Křivský - „Solar Activity, Aurorae and Climate in Central Europe in the last 1000 Years” w „Travaux gèopsyhiques” XXXIII, nr 6,1985. W jakiej mierze zależało to od spadku głowic, „martwych satelitów”, itp. itd. atmosferycznych wybuchów BMR od połowy XVI do końca XVIII wieku - obrazuje poniższe zestawienie:

Rok Wydarzenie
1570 A. D. 1570 zoczono nad Pragą miotły, a także kopie lecące na zachód Słońca, tak jasne, jak Księżyc, co trwało pół godziny z okładem.[127]

1571 Około godziny trzeciej w nocy, 26 sierpnia, nad Pragą Czeską zauważono miotły (komety), a przed nimi lecące na zachód kopie jasne jako miesiąc, co po pół godzinie znikło.[128]

1572 W nocy, która dzień 18 stycznia poprzedzała, w wielu miejscach w czechach od godziny ósmej do godziny dziesiątej straszliwe widowisko na niebie ukazało się: między długimi białymi kreskami alebo słupami, poczerniały płomień ognisty od wschodu Słońca do strony północnej się wznosił, a potem takoż pojawił się wielki obłok krwawy i wiele tam i sam latających płomieni, które noc rozjaśniały, a lud wielce się dziwował a przestraszonym był. (Beckovský)
1572 14 stycznia: Roku tegoż po święcie Trzech Króli w czwartek w nocy na piątek widziano widma ogniste miotające się tu i tam po niebie.[129]

1572 3 marca: Znowu ogniste zjawisko w nocy 3 marca nad Pragą i w innych miastach czeskich pojawiło się i wiele nieprzyjemnych rzeczy się stało w owych miejscach. (Beckovský)
1572 Tegoż lata po niedzieli reminiscere widziane były słupy ogniste w nocy z czwartku na piątek, rozchodziły się one i skupiały, co trwało kilka godzin pod rząd. (Missowitz)
1572 12 czerwca: Tego lata ukazał się znowu groźny znak na niebie - przedziwne słupy, niektóre jasne, niektóre ciemne nad miastem Pragą, w czwartek na dzień św. Antonina, po szóstej godzinie w nocy, a to w miesiącu czerwcu. (Paprocký)
1575 14 lutego: Czternastego Februara w nocy światło wielkie pokazało się po północnej stronie...[130]

1582 1 kwietnia: Primae Aprilis z soboty na niedzielę iudica, około óśmiu godzin aż do dnia widziano ogniste słupy podpalające. (Březán)
1582 2 lipca: A. D. 1582, w dniu 2 miesiąca lipca przy brzasku i rano pokazała się zorza na niebie, groźna i jasna, a tak nisko zawieszona, jakby na dachach domów. Kto wtedy na nią patrzył, to myślał, że się gdzieś pali...[131]

1583 2 września: Tegoż Roku Pańskiego 1583, w poniedziałek po św. Idzim, po godzinie pierwszej w nocy ukazało się na niebie zjawisko straszne i groźne: najpierw od północy i zachodu widoczne były słupy, które się często-gęsto dzieliły, a na zachodzie niebo czerwonym jako krew było. Potem tuż przed dniem po całym niebie wszędy czarny kurz i czarny dym wstępował. Zasię z nieba jakaś wielka jasność zstępowała, jak ogień i całe niebo - jakby ogniem objęte - gorzało. I błyskało się, jakby od burzy. A potem ogień ten w jedno miejsce się zebrał, a słupy czerwone i czarne dzielić się poczęły. I działo się to noc całą aż do białego rana, a cała noc była jasna, jakby Słońce zza chmur wyjść miało...[132]

1588 16 grudnia: W owym czasie przed Świętami Bożego Narodzenia przez kilka nocy na niebie ukazywał się taki oto znak: światłość wielka i słupy, które się potem dzieliły i walczyły ze sobą tu i tam, a także jak przed Czarnym Morem wskazywały w stronę Roudnicy. (Kněžovský)
1598 17 listopada: Tegoż roku w piątek po św. Marcinie w nocy, o drugiej godzinie ukazało się zjawisko niebieskie: od północy gęsto słupy świetliste pojawiły się na podobieństwo świec, które w niebo wystrzelały, a potem doszło do tego, że czarne pasmo je krzyżem poprzedzielało i znikły. Trwało to aż do 7 godziny. A wielce jasnymi owe słupy były, jakby gorzał w nich wielki ogień, a potem po 7 godzinie te słupy się podzieliły, i jakoby dym z nich wychodził, co trwało aż do godziny 9. (Kněžovský)
1590 Marzec: Tegoż roku, pod koniec mięsopustu, kometa czyli włochata gwiazda była wypatrzona, ale niewielka. Potem na początku postu znak wielki na niebie się ukazał: słupy wielce jasne z tej strony od Roudnicy. (Knĕžovský)
1591 8 września: Tegoż roku, w niedzieli dzień Narodzenia Najświętszej Maryi Panny ukazał się znak na niebie. Wszystko zaczęło się od godziny 1 w nocy. Najpierw ujrzano słupy ogniste na wschodzie i zachodzie, a wszystko to tak wyglądało, jakby niebo gorzało... (Kněžovský)
1593 22 stycznia: Na początku roku tego widziane na niebie niezwykłe zjawiska były, o czym wiele mówiono i pisano: tak też krzyż i miecz krwawy w obłokach, przy czym grzmot i krzyk wielki w obłoczech słychać było: >>biada!, biada! biada!<<[133]

1598 1 marca: Tego roku w niedzielę Laetare w nocy na poniedziałek widziano trzy słupy nad Ranskou Horou, a przy nich była i gwiazda wielka, jakby te słupy się spotykały: a kiedy ta gwiazda miała do tych słupów dojść, to spadła w dół, 1 dnia miesiąca marca. (Missowitz)
1598 13 lipca: W a. D. 1598, 13 lipca w czwartek po św. Wawrzyńca powietrze przyszło w nocy z wielkim błyskaniem i dziw na niebie ponad zamkiem Krumlova naprzeciw Domorajcim był widziany. (Březán)
1601 1 września: Roku onego, po Podniesieniu Św. Krzyża, około godziny 4 po północy stało się wielkie trzęsienie ziemi z wielkim znakiem na niebie. (Missowitz)
Tego samego roku, w poniedziałek po św. Mateuszu, od godziny 2 do godziny 8 rano widoczne były słupy ogniste na niebie. (Missowitz)
1602 Listopad: Tuż po ukazaniu się dekretu cesarza Rudolfa w Czechach na niebie obserwowano różne przedziwne zjawiska niebieskie, osobliwie nocami... 10 dnia miesiąca listopada... nocni dozorcy widzieli nad rynkiem zorzę wielką i myśleli, że się gdzieś pali. Potem stwierdzili, że to była tylko jasna zorza i nigdzie się nie paliło...[134]

1603 12 października: Dnia 12 miesiąca października, z soboty na niedzielę Salus Populi, dziwy straszne widziano w Kutných Horách na nieboskłonie - krwawe obłoki na niebie ze wszystkich stron nadciągające.
1603 5 stycznia: Kiedy to Václav Budovec z Budovadnia 5 stycznia jechał do Pragi... i był blisko wsi Senčic, u góry ukazała się mu wielka zorza, tak że myślał on, jego małżonka i wszyscy przytomni, iż wielki ogień we wsi jest. A kiedy patrzali na ową zorzę, oddzielił się od niej słup ognisty i na nim też była wielka światłość. (Skala)
1624 Wrzesień: ... tego i następnego miesiąca bardzo często-gęsto na czeskiej ziemi i we wszystkich innych krainach, miastach, miasteczkach i wsiach ukazywały się czasu nocnego szatańskie znaki w postaci smoków ognistych i latających przez powietrze z niemałym przestrachem i podziwem.[135]

1630 4 stycznia: We wtorkową noc dnia 4 stycznia, pomiędzy 8 a 9 godziną wieczorem, w powietrzu nad Pragą widziano wielkie błyskanie i huk od niego szedł, aż lud się przeraził... (Beckovský)
1630 1-4 lutego: ... przez całą noc dziwy widać było na niebie - słupów wiele krwawych - naliczono ich aż 10.[136]

1630 2 kwietnia: 4 lutego widziano straszne, ogniste znaki na niebiesiech i obłokach nocą z poniedziałku na wtorek - a to: słupy od północnej strony przychadzające ku południowi, a ich światło długo trwało na nieboskłonie. (Bydžovský)
1633 3 grudnia: Dnia onego... Bóg swój dziw ukazał - dwa światła, jedno na północy, drugie na południu przeciw sobie powstały, jakby się pomiędzy sobą biły. (Prokop)
1647 Marzec: ... w Žatci... nad miastem krwawe miesze się pokazały.[137]

1709 Marzec: ... In Martio... In novem drugi piątek tegoż miesiąca okoo godziny 10 w nocy jakowaś światłość się na niebie ukazała i przez ¾ godziny trwała.[138]

1731 Wrzesień: Item tegoż roku, miesiąca Septembris, ukazało się na nocnym niebie jakieś zjawisko na kształt kilku wysokich, ognistych słupów.[139]

1737 16 grudnia światło na niebie się ukazało, od 9 do 10 godziny, było ono czerwone, a niebo także czerwonym było, jakby krwią polane.[140]

1741 8-10 październik: Roku 1741, dnia 8-go, 9-go i 10-go ukazywała się światłość na niebie, bądź był to phaenomenon. Prawie po północy od Dražďan wychodziła światłość, jakby słońce zachodziło od godziny 9-tej do północy. Z tego światła wychodziły jasne słupy, które tak jak wymusztrowane wojsko chodziły tam i sam, a ich końce były ogniste, a to wszystko przez trzy noce... Item z tych słupów wychodził wicher, bowiem powietrze tak falowało, jakby fale na wodzie powstałe...[141]


To wszystko podałem jako przykład, choć kroniki roją się od takich zapisków, że mógłbym to ciągnąć i ciągnąć, ale przecież nie o to chodzi. Kiedy zorientowałem się, że przepisywanie wiekowych tekstów jest tak nudne, jak ich czytanie, to pozostało mi na koniec tego rozdziału napisać tylko jedno, jedyne łacińskie słowo -
FINIS


Rozdział VI - MILLENIUM PO WYBUCHU

Jak przyszedł PŁOMIENNY POTOP - Ludzkość jak Fenix wstaje z popiołów starego świata - „Jestem głosem wołającego na pustyni” - Naszyjnik z elementów elektronicznych i techniczny schemat ideowy jako relikwia - Naród atomowych schronów.

I nastał potem dzień, kiedy Synowie Boży stanęli przed Panem i był pomiędzy nimi także Szatan i stał przed oczyma Jego.
I tak zwrócił się do niego Pan: >>Skądże przybywasz Szatanie?<<. A Szatan odpowiedział tak, jak to miał we zwyczaju: >>Okrążyłem Ziemię i schodziłem ją.<<
I rzekł Pan do Szatana: >>A przypatrzyłeś się prostemu i szczeremu księciu, słudze memu, Imieniu, który nienawidzi zła i miłuje pokój?<<
Szatan odpowiadając, rzekł: >>Czyż Imię daremnie lęka się Boga? Czyż nie pobłogosławiłeś jego ziemi wielkim bogactwem i nie uczyniłeś go możnym między narodami? Lecz wyciągnij nieco swą dłoń i ujmij mu z tego, co ma a pomnóż moc jego wroga. Czy w twarz Ci nie będzie złorzeczył?<<
Rzekł Pan do Szatana: >>Oto cały majątek jego w twojej mocy. Tylko jego samego nie tykaj.<<
I odszedł Szatan sprzed oblicza Bożego.
Zaprawdę książę Imię nie był jak święty mąż Hiob, kiedy bowiem jego ziemie dotknęły nieszczęścia, a jego lud zubożał, kiedy zobaczył, że nieprzyjaciel jego wzrasta w moc, poczuł strach i stracił ufność do Boga i powiedział sobie: >>Muszę uderzyć nim nieprzyjaciel zdruzgocze mnie, nie biorąc miecza do ręki.<< I zaprawdę tak było w owych dniach [...], że książęta ziemi utwardzili swoje serca przeciwko prawu Pana, a pycha ich była niezmierzona. I każdy z nich myślał w duchu, że lepiej by wszyscy przepadli, niżby wola jednego księcia przeważyła jego wolę. Albowiem możni tej ziemi zmagali się o najwyższą władzę nad wszystkim. Przez kradzież, zdradę i oszustwo chcieli zyskać władzę, wojny zaś bardzo się bali i drżeli, albowiem Pan Bóg dopuścił, by mędrcy owych czasów poznali machiny, którymi można zniszczyć cały świat, a w ręce dano im MIECZ ARCHANIOŁA, którym Lucyfer został strącony, aby ludzie i książęta lękali się Boga i ukorzyli przed najwyższym. Lecz nie ukorzyli się.
Szatan rzekł do jednego z książąt: >>Nie lękaj się dobyć miecza, albowiem mędrcy zwiedli cię, powiadając, że świat będzie do końca zniszczony. Nie słuchaj rad słabych, albowiem nadzbyt cię straszą i służą twoim wrogom, wstrzymując twą rękę wzniesioną przeciwko nim. Uderz, a wiedz, że będziesz królem nad wszystkim.<<
I książę usłuchał słów Szatana i wezwał przed swe oblicze wszystkich mędrców królestwa, i żądał, by poradzili mu, w jaki sposób nieprzyjaciel może być zniszczony tak, by nie ściągnąć gniewu Bożego na swe królestwo. Lecz większość mędrców rzekła: >>Panie, to niemożliwe, albowiem nasi wrogowie mają miecz, jaki tobie daliśmy, a jego żar jest jak ogień piekielny i jak furia słońca, bo ze Słońca wziął swój płomień.<<
>>Trzeba zatem, byście mi uczynili jeszcze inny, który byłby siedem razy gorętszy, niż samo piekło<< - rozkazał książę, jego zuchwałość była bowiem większa, niż zuchwałość faraona.
I wielu z nich rzekło: >>Nie panie, nie żądaj tego od nas, albowiem wystarczy dym z takiego ognia, jeśli tylko rozpalimy go dla ciebie, by wielu zginęło.<<
I wpadł książę w gniew, słysząc ich odpowiedź, i jął podejrzewać, że go zdradzili, i wysłał pomiędzy nich swoich szpiegów, by poddali ich próbie i sprzeciwili się im, a wtedy mędrców ogarnął lęk. Niektórzy z nich zmienili swą odpowiedź, by nie padł na nich jego gniew. [...] Ale jeden z czarowników był na podobieństwo Judasza Iszkarioty i dał świadectwo nader przebiegłe, zdradziwszy wszystkich braci, okłamał wszystkich ludzi, mówiąc, by nie lękali się demona Opadu. Książę wysłuchał bacznie tego fałszywego mędrca, którego imię było Miedzianoczoły i kazał szpiegom oskarżyć wielu mędrców przed ludem. Najmniej mądrzy spośród czarowników wpadli w przerażenie i doradzali księciu wedle jego pragnień, mówiąc: >>Tego oręża można użyć, byle nie przekraczać takich a takich granic, bo wtedy na pewno wszyscy zginą.<<
I książę poraził miasta swych wrogów owym ogniem i przez trzy dni i trzy noce jego wielkie katapulty i żelazne ptaki raziły ich gniewem. Nad każdym miastem ukazało się słońce jaśniejsze, niż słońce na niebie i zaraz to miasto nikło i topiło się niczym wosk w płomieniu pochodni, a jego mieszkańcy zatrzymywali się na ulicach i skóra na nich dymiła i stali się jak bierwiona rzucone na rozżarzone węgle. A kiedy gniew słońca ustał, całe miasto płonęło i z nieba uderzył ogromny piorun niby wielki młot PIK-A-DON, by je do końca zmiażdżyć. Jadowite dymy opadły wszędzie na ziemię, i ziemia rozgorzała w nocy od wtórnego ognia, a przekleństwo wtórnego ognia powodowało parchy na skórze i sprawiło, że wypadały włosy i krew umierała w żyłach.

I wielki smród wzbił się z ziemi po same niebiosa. Podobną do Sodomy i Gomory stała się ziemia i wszędzie były ruiny, nawet w krainie owego księcia, albowiem wrogowie jego nie powstrzymali się od zemsty i wysłali ogień, by pochłonął jego miasta, tak jak ich. Smród rzezi stał się przykry Panu, który przemówił do księcia Imienia, powiadając: >>Cóż za ofiarę całopalną przygotowałeś przede mną? Cóż to za woń wzbija się z miejsca całopalenia? Cóżeś uczynił mi całopalenie z owiec czy kóz, czy też ofiarowałeś swemu Bogu cielca?<<
Ale książę nic nie odrzekł i Bóg powiedział: >>Uczyniłeś ofiarę całopalną z synów moich.<<
I Pan zabił go wraz z Miedzianoczołym zdrajcą, i spadła zaraza na ziemię, a szaleństwo ogarnęło rodzaj ludzki, więc ukamienowano mędrców i możnych, którzy pozostali jeszcze przy życiu.[142]
Profesor Carl Sagan uważa za przekonywujący dowód na import hi-tech w przeszłości jakiś artefakt wymykający się ramkom czasowym swej epoki. Wyobraźmy sobie coś takiego - w starym rękopisie iroszkockim znajdujemy np. schemat obwodów nowoczesnego radioodbiornika... Coś podobnego posłużyło w 1959 roku Walterowi M. Millerowi jr. na kanwę jego znakomitej (nagrodzoną Hugo Award w 1961 roku) pt. „Kantyk dla Leibowitza”, z której zaczerpnąłem cytat na rozpoczęcie tego rozdziału. Ta godna uwagi książka jest dziełem mówiącym o losach Ludzkości, która po nuklearnej wojnie cofa się w rozwoju do Średniowiecza, co wprost koresponduje z główną myślą naszej pracy. Opowiadanie, jakie ją poprzedziło, było opublikowane także w książce Jacquesa Bergiera i Louisa Pauwelsa pt. „Poranek magów”, która została bardzo ciepło przyjęta przez cały fandom sf i paleokontaktowców.[143]
Amerykański autor napisał ogromną, czterystustronicową powieść, w której czytamy, jak to odrodzony Kościół katolicki za pośrednictwem mnichów z Albertiańskiego Zakonu Błogosławionego Leibowitza, bierze na siebie trud i odpowiedzialność chronienia światła poznania dla tych, którzy przeżyli. Uda się im tego dokonać za cenę nieprawdopodobnych wysiłków, cierpień i ofiar, jak to było z mnichami iroszkockimi, którzy zachowali skarby myślowego dorobku Starożytności dla następujacych czasów Średniowiecza. Ten podziwu godny fresk Waltera M. Millera jr. nieraz wyciska łzy z oczy czytelnika, ale nie jest to prymitywny tear-jerker rodem z Hollywood czy bezdennie głupi latynoski serial-tasiemiec, a bolesny obraz odrodzenia się ludzkiej cywilizacji z ruin i popiołów starego świata spalonego płomieniami jądrowego Armageddonu...
„Memorabilia”, to zbiór świętych tekstów, który w przedstawieniu autora, mnisi zestawili z chaotycznych wyrywków zachowanych książek i „Encyclopedia Britannica”, zawierał wszystkie zachowane pamiątki po Ludzkości, co w czasie p o wojnie atomowej było w zbiorze tej miniaturowej Biblioteki Aleksandryjskiej wyliczone w ponurym opisie. Czytamy w „Memorabiliach” za pośrednictwem Waltera M. Millera jr.:
Ze zmieszania języków, ze stopienia się szczątków wielu narodów, ze strachu wyrosła nienawiść. I nienawiść powiedziała: >>Ukamienujmy, rozszarpmy i spalmy tych, którzy to uczynili. Złóżmy ofiarę całopalną ze wszystkich, którzy dokonali tej zbrodni wraz z ich naimitami i mędrcami niechaj zginą w płomieniach wraz ze swymi dziełami, imionami, a nawet pamięcią po nich. Zniszczmy ich wszystkich i nauczmy nasze dzieci, że świat się stał nowy, i że mogą nic nie widzieć o sprawach, które dokonały się przedtem. Uczyńmy wielkie Sprostaczenie, a wtedy świat zacznie się od nowa.<<
Tak więc spełniło się, że po Potopie, Opadzie i plagach, szaleństwie i pomieszaniu języków, wściekłości przyszło krwawe prostaczenie, kiedy to jedni ocaleni rozdzierali innych ocalonych - członek po członku, zabijając władców, uczonych, przywódców, techników, nauczycieli i każdego, kogo przywódcy rozpasanej tłuszczy uznali za zasługującego na śmierć za to, że pomagał w tym, że Ziemia stała się tym, czym się stała.[144]

Kolektywne szaleństwo ogarnęło w powieści Millera całe kontynenty na okres czterech pokoleń, kiedy to dzieci wraz z mlekiem matek wysysały nieprzejednaną nienawiść do wszelkiego poznania. Immodica ira gignit insaniam ¬- bezgraniczny gniew - jak wiadomo - rodzi szaleństwo. Na koniec, kiedy wymordowano wiedzących, zwrócono się z braku tych ostatnich przeciwko umiejącym czytać i pisać. Inteligencja oblekła się w habity i sutanny, a potem zamknęła na grubymi murami klasztorów, gdzie jednak od czasu do czasu dopadała ich brutalna pięść prymitywów. Mnisi byli ścigani, mordowani, paleni na stosach zrobionych z ich archiwów, tak więc męczenników przybywało setkami.
Hagiografia błogosławionego Leibowitza opisana w foliałach starych rękopisów w bibliotece klasztoru na skraju pustyni Utah wskazuje na to, jak starannie Miller jr. budował swoją koncepcję alternatywnej historii.[145] Inżynier systemów obronnych Issac Edward Leibowitz schronił się do klasztoru oo. Cystersów przed prześladowcami. Kiedy po sześciu latach bezskutecznych poszukiwań swej żony Emily, czy choćby tylko jej grobu, Leibowitz uwierzył w to, że ona nie żyje - bowiem cały obszar południowego-zachodu Stanów Zjednoczonych będący celem atomowego ataku wykluczył możliwość jej przeżycia - wtedy to właśnie Leibowitz wstąpił do zakonu. Po złożeniu ślubów zakonnych wraz ze swymi współbraćmi w Nowym Watykanie złożyli petycję o pozwolenie utworzenia nowego zakonu oo. Albertynów, nazwanego tak ku pamięci Alberta Wielkiego von Böllstadt (1193-1280), patrona wszystkich uczonych.[146]
Po 12 latach cierpliwego czekania, z papieskiej kurii przyszło zezwolenie. Nowe zgromadzenie miało w tajemnicy gromadzić i chronić resztki kulturalnego dziedzictwa Ludzkości, które uniknęły zaginięcia w atomowym kataklizmie oraz deponować zachowane księgi i dokumenty. Członkowie zakonu dzielili się na „tropicieli książek” i „pamiętaczy”. Ci pierwsi przemycali księgi na południowo-zachodnią pustynię, gdzie je zakopywano w pojemnikach do gorącego piachu, zaś ci drudzy zapamiętywali całe książki i traktaty na wypadek, gdyby któreś z nich przepadły.
Raz, kiedy Leibowitz sam przewoził książkową kontrabandę, został zdemaskowany jako ukrywający się pod habitem uczony - specjalista od produkcji systemów broni. Został on spalony wraz z kilkoma pojemnikami książek, zas sam klasztor - zbudowany na zbiorniku wodnym - trzykrotnie dewastowano, zanim skończyły się przesladowania.
Walter M. Miller jr. bardzo sugestywnie opisuje proces ochrony poznania, jak i czasy, kiedy zachowane informację uzyskują swą minimalną wartość:
Na początku, w czasach Leibowitza [...] mieli nadzieję, że czwarte lub piąte pokolenie zechce odzyskać swoje dziedzictwo. Ale mnisi z pierwszych lat nie wzięli pod uwagę, że człowiek ma łatwość płodzenia nowego dziedzictwa kulturowego w ciągu niewielu pokoleń, jeśli poprzednie zostanie doszczętnie zniszczone, łatwość płodzenia go dzięki prawodawcom i prorokom, geniuszom i maniakom; za pośrednictwem Mojżeszów i Hitlerów, za pośrednictwem jakiegoś ciemnego tyrana, ojca narodów, kulturalne dziedzictwo można przyswoić sobie miedzy zmierzchem a świtem, i niejedno w ten sposób sobie przyswojono.[147]
Przez sześć stuleci ciemnoty mnisi stale studiowali i spisywali swój skromny dobytek. Czekali... większość tekstów, które chronili, były do niczego, niektórych z nich nawet do końca nie rozumieli. Ale dobrym mnichom wystarczyło to, że maja wiedzę w rękach... To właśnie były „Memorabilia”, a ich zadaniem było je chronić - i chroniliby je, nawet jeśli czasy ciemnoty miałyby trwać jeszcze dziesięć stuleci, albo nawet dziesięć tysiącleci!...
We wstępie do swego dzieła, autor zapoznaje nas z postacią brata Francisa Gerarda z Utah, który pragnie uczcić swój nowicjat obrzędowym postem na pustyni, nieopodal jakichś przedpotopowych ruin zawianych piaskiem i zapomnieniem. Wędrowiec, który pewnego dnia przechodził po starej drodze wskazał mu głaz, który przykrywał wejście do ciemnego otworu. Po dramatycznym wejściu do podziemi, brat Francis przy pomocy skromnej znajomości „przedpotopowej angielszczyzny” przeczytał na poły zatarty napis na ścianie szybu. Napisany przez zamierzchłą cywilizację napis brzmiał dlań tak oto:

SCHRON DLA PRZETRWANIA OPADU

Maksymalna pojemność - 15
Zaopatrzenie w przeliczeniu na jednego użytkownika: 180 dni. Podzielić przez liczbę użytkowników. Wchodząc do schronu upewnij się, czy pierwszy właz jest szczelnie zaryglowany, czy osłona zabezpieczająca przed wtargnięciem osób napromieniowanych jest pod napięciem, czy światła ostrzegawcze na zewnątrz zostały włączone...[148]

Sens napisu był biednemu nowicjuszowi jasny, Francis znalazł się przed wejściem do mieszkania nie jednego, ale piętnastu demonów! On sam żadnego Opadu nigdy nie widział, ale tradycja przekazywała, że sam Leibowitz natrafił na tego potwora na skraju pustyni i przez kilka miesięcy był przez niego porażony, czy nawet demon się w niego wcielił, dość na tym, że wywleczono z błogosławionego demona poprzez chrzest połączony z egzorcyzmami... Opad przedstawiano tedy jako jaszczura, którego zrodził PŁOMIENNY POTOP, a także jako koszmar, który we śnie straszy panny - wszak nie na darmo o mutantach mówiło się Dzieci Opadu...
Przerażony Francis przeżegnał się i ustami zsiniałymi ze zgrozy zaczął wymawiać słowa modlitwy:
... Od zerowego punktu wybuchu
wybaw nas, Panie.
Od kobaltowego deszczu
Wybaw nas, Panie.
Od deszczu strontu
Wybaw nas, Panie
Od opadu cezu
Wybaw nas, Panie.

Od przekleństwa Opadu
Wybaw nas, Panie.
Od tego, byśmy się rodzili potworami
Wybaw nas, Panie.
Od przekleństwa zniekształceń ciała
Wybaw nas, Panie.
Od przekleństwa promieniowania
Wybaw nas, Panie.
A morte perpetua
Domine, libera nos.[149]

Słowa dziwnej modlitwy, którą autor włożył w usta swego bohatera sprawiły, że nowicjusz poczuł się pewniej i zdobył się na odwagę, by pójść poprzez hałdę gruzów do chodnika, po schodach. Poprzez wąski otwór dostał się do jakiegoś pomieszczenia, gdzie na podłodze stały zasypane do połowy jakieś metalowe skrzynie, biurko i drzwi z zatartym napisem.
W podziemnym pomieszczeniu Francis zapalił ogień i przeszukał całą wolną przestrzeń. Poza metalowymi skrzyniami i biurkiem, które się nie dały otworzyć, znalazł on tam czaszkę ze złotym zębem i metalową, skorodowana walizeczkę, która nieoczekiwanie udało mu się otworzyć. Poza papierami znalazł on tam drobne kawałeczki metalu i szkła, które kiedyś dawno temu tworzyły miniaturowe obwody komputera:
Były to przeważnie małe rurki z drucianym wąsem przy każdym z końców. Takie przedmioty nie były dla niego niczym niezwykłym. Zgromadzono ich trochę w małym muzeum opactwa - różnego wymiaru, koloru i kształtu. Kiedyś widział, jak szaman pogańskiego ludu ze wzgórz nosi cały ich sznur, jako obrzędowy naszyjnik. Ludzie ze wzgórz myśleli o nich jako o >>częściach ciała Boga<<, bajecznej >>machina analytica<<, czczonej jako najmądrzejszy z bogów. [...]
Podobne drobiazgi w muzeum były ze sobą połączone, aczkolwiek nie w kształt naszyjnika, ale w skomplikowaną i bezsensowną gmatwaninę leżącą na dnie małego pudełka oznaczonego etykietką: >>Chassis radia. Przeznaczenie niepewne<<.[150]
Na dnie walizeczki nowicjusz znalazł małą kartkę, a na niej schemat nakreślony białymi liniami na niebieskim tle i podpisanym jako: Projekt obwodu - Leibowitz I. E.
Ta pisemna relikwia, której autorem był bez wątpienia sam założyciel zakonu, stała się w przyszłości przeznaczeniem Francisa. Przez długie lata studiował on schemat tranzystorowego urządzenia, który on sam interpretował jako: Szczytową abstrakcję transcendentalnej jakości wyjaśniającej myśl błogosławionego Leibowitza. Przeniósł ten rysunek na bogato iluminowany pergamin z wyobrażeniami Boga na tronie, emblematem Zakonu Albertiańskiego i podobizną Błogosławionego. A wszystko to w stu barwach, kwiatach, owocach, liściach i heraldycznych zwierzętach...
Na tym miejscu kończę streszczanie fragmentu powieści Millera jr., i powracam do hipotezy prof. Sagana o artefaktach w kształcie schematu elektronicznego w średniowiecznej iluminacji. I tutaj powinniśmy zadać pytanie, jaką właściwie mamy szansę, że taki dowód będzie w przyszłości znaleziony? Jak to przed chwilą wspomniałem, los powieściowego brata Francisa był nieodłącznie sprzężony z odkryciem materiałów piśmiennych w starym schronie przeciw-atomowym, i myślałem tak dosłownie. Finis coronat opus. Nieszczęsnego mnicha w drodze do Nowego Watykanu napadają i rabują mu dzieło jego życia, piętnastoletniej pracy, a w drodze powrotnej przyjmie on - wzorem swego patrona - męczeńską śmierć z rąk dwójki ludzkich mutantów, żałosnych Dzieci Opadu, które pożywiły się ciałem nieszczęsnego mnicha przedłużając w ten sposób o kilka dni swą żałosną egzystencję...
W powieści Millera jr. występuje grupa ludzi, która poświęca się i w podziemiach kościoła stara się zachować w barbarzyńskim świecie choć część ogromnego dziedzictwa przeszłości - postawa, która znalazła swój wyraz już w połowie lat 60. XX wieku.
W tym czasie specjaliści z firmy Westinghouse Electric Co. Ltd. Zakopali w ziemię koło Nowego Jorku dwie metalowe skrzynie z materiału twardszego od stali, które do roku 6965 powinny wytrzymać wszelkie kataklizmy z wybuchami jądrowymi włącznie.
W specjalnych kontenerach zdeponowano informacje o naszych czasach, kulturze, która przekroczyła próg wieku atomowego, mikrofilmy, plany, wykresy obrazujące przedmioty życia codziennego, dzieła sztuki i złożone elektroniczne przyrządy i narzędzia. Przy pomocy uniwersalnego klucza językowego, który na potrzeby naszych następców opracował John Harrington, będzie można zrekonstruować dwa tysiące lat naszej cywilizacji, dawno po jej zniszczeniu...
Nie dajmy się zwieść stwierdzeniom polityków, którzy nam mówią, że Zimną Wojnę i z nią i groźbę nuklearnej katastrofy można uważać już za przeszłość.[151] Bellum ita suspiciatur ut nihil aliud nisi pax quaesita videatur - wojnę należy zaczynać tak by było widoczne, że nie idzie o nic innego, jak o pokój. Żyjemy w czasach, w których została naruszona równowaga sił dwóch bloków i wciąż istnieje ryzyko samobójczego globalnego konfliktu.[152] To oczywiste, że bronie nuklearne nie są wycelowane w chatki Zulusów czy Eskimosów, a w najbardziej newralgiczne punkty naszej cywilizacji. Po ich zniszczeniu, pozostałe narody nie byłyby w stanie odtworzyć już tak wysokiego poziomu cywilizacyjnego, bowiem nie uczestniczyły w jego tworzeniu.
Wyobraźmy sobie taką straszną sytuację, która - miejmy nadzieję - nigdy nie będzie miała miejsca, że jeżeli grupa szaleńców wywoła na naszej planecie globalną wojnę jądrową, to na jakie cele zostaną użyte BMR? Na bezludną Saharę? Nie. Na trudno dostępne stoki Himalajów? Też nie. Na Biegun Północny czy Południowy? Oczywiście, że nie, bo i po co?... Na ubogie osady Indian południowoamerykańskich w Andach? Pewnie, że nie, bo i na co? Zatem na atole pacyficzne porośnięte gajami palm? Po co? No to na osady australijskich Aborygenów? A po kiego licha? Na szałasy i lepianki afrykańskich Murzynów czy ziemianki Malijczyków? Też bez sensu. Na północnoamerykańskich Indian na pustyniach Meksyku czy Arizony? Oczywiście nie, no to może na potomków Majów w dżynglach Jukatanu? Brednia. Na rosyjskich >>kriestian<< i >>ochotczykow<< w syberyjskiej tajdze i tundrze? Nie ma po temu powodu. Na amazońskie plemiona? A co one komu zrobiły? Nie, cele ataku BMR będą leżały w centrach cywilizacyjnych, tam - gdzie żyją i pracują miliony ludzi. Te właśnie kraje zostaną wymazane z map Ziemi.[153]
Całe połacie kuli ziemskiej zmienią się w radioaktywne pustynie i stulecia działania promieniowania jonizującego wygubi wszelką roślinność...
Ci, którzy przeżyją tę katastrofę, będą narażeni na mutacje, a ze zniszczonych miast nic nie zostanie już po dwustu latach. Natura będzie niczym nieskrępowaną siłą, która wyrówna ruiny, stal i żelazo skoroduje i obróci się w rdzawy proch.[154]
Ponad stu naukowców, w tej liczbie kilku noblistów, którzy w październiku 1983 roku wzięło udział w waszyngtońskiej konferencji zorganizowanej przez Amerykańskie Towarzystwo Ekologiczne, pt. „Długookresowe, ogólnoświatowe biologiczne skutki wojny jądrowej” byli w swych prognozach o wiele bardziej pesymistyczni, niż Erich von Däniken.[155]
Pierre Rousseau w swej pracy pt. „Historia przyszłości” dramatycznie opisał przebieg „elektronicznego Kriegsspielu” w pierwszej fazie niszczycielskiej wojny. Wyobraźcie sobie głęboką, ciemną noc po dyplomatycznym przyjęciu, które stargało nerwy światowych mocarstw i:
... wszystkie stacje radiolokacyjne, które pracowały w paśmie A jak Alfa nadawały alarmowe wezwanie: >>W odległości 4.800 km zaobserwowano dziesiątki podejrzanych rakiet<<. Jeżeli są to rakiety nieprzyjaciela, to pozostało jakieś 10-11 minut do ich unieszkodliwienia. Rakiety lecą na wysokości 100 km z prędkością 7,7 km/s. Władze i Sztab Generalny są już powiadomione. OPB jest w stanie alarmu i antyrakiety wystartowały.
30% pocisków zestrzelono, ale pozostałe 70% przelatuje przez obronę i głowice wodorowe o mocy 20-100 Mt TNT spadają na swe cele. Ludzie zamknięci w schronach poprzez kamery TV widzą zagładę swych miast, które w sekundzie zostały wymazane z mapy świata. Wystarczył jeden jedyny pocisk, by ich miasto z drapaczami chmur i pałacami zmieniło się w proch i pył...
Elektroniczne urządzenia działały z taką precyzją, że rakieta, którą sterowały wybiła w środku miasta krater o średnicy 10 km, z którego wyrzucona została ognista kula o temperaturze 5.000.000 K. A potem celami stawały się mniejsze miasta, porty, węzły komunikacyjne, zagłębia przemysłowe, elektrownie jądrowe i normalne, fabryki i przetwórnie wzbogaconego uranu i plutonu. Aby zniszczyć cały potencjał gospodarczy i militarny - zwłaszcza wyrzutnie pocisków ICBM - nieprzyjaciel obrzuca po prostu terytorium kraju głowicami wodorowymi. To jednak w niczym nie przeszkodzi w odwetowym uderzeniu. Z podziemnych silosów, okrętów podwodnych czy ruchomych wyrzutni wylatują rakiety, aby przenieść swój śmiercionośny ładunek z kolei do kraju agresora, wbrew temu, że kraj zaatakowany już nie istnieje.[156] Tracą sens słowa >>atak<< i >>obrona<<, a ilość ofiar sięga setek milionów...
Nie ma już kogo atakować, ani kogo bronić.
Cała wojna jest tylko partią szachów rozgrywaną przez grupki technokratów ukrytych pod ziemią i we Wszechoceanie. na powierzchni Ziemi nie zostaje zupełnie nic i daremnie szukalibyśmy na tysiącach kilometrów kwadratowych jakiejś żywej istoty. Wszystko się spaliło w blasku ognistych kul, czy zostało rozpylone przez fale uderzeniowe podmuchu >>overkillu<<, albo zniszczone promieniowaniem gamma. Wbrew temu, walka prowadzona przez zamkniętych w betonowych schronach trwa nadal. Abstrakcyjna walka w wirtualnych przestrzeniach prowadzona przez komputery...[157]
W tydzień po wybuchu wielkiej, globalnej wojny i po użyciu połowy zasobu głowic jądrowych - nad północną hemisferą Ziemi wytworzył się dymowo-pyłowy całun, który wisiałby w górnych warstwach atmosfery przez całe miesiące. Każda głowica o mocy rzędu 1 Mt TNT wyrzuca w powietrze powyżej 100.000 ton pyłu, do czego należałoby jeszcze dodać słupy dymu z płonących miast, pól i lasów. Gros promieniowania słonecznego zostałaby odbita z powrotem w przestrzeń kosmiczną, przez co na północ od równika zapadłaby „nuklearna zima” z temperaturami co najmniej -25oC. Powierzchnia wód zamarzłaby i wszystko, co przeżyłoby ten Armageddon umarłoby z pragnienia. Mróz zniszczyłby wszelkie rośliny i plony - gdyby wojna wybuchła na wiosnę lub w lecie. Całun nie dopuściłby do powierzchni Ziemi światła słonecznego i ustałby proces fotosyntezy z wiadomym skutkiem.
Po pewnym czasie radioaktywne obłoki przeniknęłyby na półkulę południową, co natychmiast odbiłoby się na jej klimacie i ekologii[158] - najbardziej ucierpiałyby obszary lasów deszczowych Amazonasu, Konga i Indochin. Ich ekosystemy są najbardziej wyczulone na zmiany temperatury. Z kolei mieszkańcy równikowych metropolii zaczęliby z braku żywności masowo migrować w głąb lasów równikowych. Wybrzeża opustoszałyby, to pewne, a to za sprawą radioaktywnego skażenia wód Wszechoceanu i żyjących tam jadalnych stworzeń morskich.
Radioaktywny fall-out trwałby całe tygodnie. Opad ten dałby skażenia mieszkańców półkuli północnej wynoszące w najlepszym wypadku 250 REM[159] - przy czym połowa obszaru dostałaby długotrwałą dawkę promieniowania rzędu 100 REM, co spowodowałoby gigantyczny skok zachorowań na nowotwory i powstanie masowych letalnych mutacji genetycznych.
A to jeszcze nie byłoby wszystko. Wciąż jeszcze nie pisałem o potężnym czynniku niszczącym, jakim jest ogień. Na ogromnych powierzchniach wybuchłyby burze ogniowe - ogromnych rozmiarów pożary powierzchniowe - spowodowanych już to błyskami promieniowania podczerwonego eksplozji nuklearnych, już to od piorunów z licznych burz wywołanych ogromnymi skokami temperatur. Byłyby one zupełnie niekontrolowane, bo nie byłoby kogokolwiek, kto by je był w stanie ugasić. Całun obłoków nad półkulą północną byłby od spodu całkiem czarny od sadzy płonących lasów, miast, rafinerii i pól naftowych.[160]
Po głosie ostatniej Trąby Apokalipsy, tlenki azotu: NO, NO2 i NO3 powstałe w atmosferze osłabiłyby osłonę biologiczną ozonosfery - zawierającą trójatomowy tlen O3 czyli ozon - w górnych warstwach atmosfery, o co najmniej 30%. Potem same spadłyby z wodą i śniegiem jako kwasy azotowy - HNO4 i azotawy - HNO3, jako kwaśne deszcze dobijając resztki roślinności i tlenotwórczego fitoplanktonu we Wszechoceanie.
Pozbawiona ozonosfery powierzchnia Ziemi byłaby bombardowana 2-4 razy silniejszym strumieniem promieniowań UVA, UVB i UVC, niż ma to miejsce dzisiaj. U ludzi promieniowania UVB i UVC powodują zgorzel i raka skóry, ślepotę i osłabienie systemu immunologicznego organizmu powodując coś w rodzaju popromiennego AIDS!!! - zaś pozostałe zwierzęta straciłyby wzrok - jak w powieści Johna Wyndhama pt. „Dzień tryfidów”. Roślinnośc także zostałaby wypalona tym złowrogim promieniowaniem.
I na koniec to najgorsze. Oblicza się, że w pierwszym starciu nuklearnym zginęłoby około 1,1 - 2,0 mld ludzi, zaś dalszy miliard umierałby wskutek choroby popromiennej. Cała reszta zmarłaby w wyniku następstw nuklearnej katastrofy: z zimna, chorób, głodu i szaleństwa w ciemnym i zimnym świecie. Na półkuli północnej przeżyłaby jedynie garstka ludzi rozrzucona pośród martwych zimnych i radioaktywnych przestrzeni.
Na powierzchni Ziemi nie zostało nic, tylko tu i ówdzie w ruinach miast wegetują wychudłe, ubogie, nędzne stwory - ludzie. Nie zostanie niczego, bo to >>nic<< wojna wymęczy i dobije po długiej i strasznej agonii, kiedy wszystko zabije wszechobecna radioaktywna trucizna -
- jak opisuje Rousseau obraz atomowej Gehenny.
Niczego lepszego nie byłoby po użyciu innych środków i rodzajów BMR. Amerykański pisarz Richard Wilson (1920-1987) opublikował w 1968 roku opowiadanie sf pt. „Mother for the World”, w którym opisał działanie broni MD - Masowej Dysocjacji, po użyciu której ludzki organizm dosłownie się rozpadał wskutek błyskawicznej reakcji rozkładu (dysocjacji) wody w tkankach:
Nie pozostały tutaj żadne rozkładające się zwłoki, które wszystkie rozpadły się i rozpyliły na wietrze. Zachował się jedynie kostny pył uwięziony w sieci ubrań, rozrzuconych w całym mieście.[161]
Po konflikcie i atomowej wojnie pomiędzy Chinami a USA, na Ziemi pozostało jedynie dwoje ludzi - czterdziestoletni mężczyzna i dwudziestosiedmioletnia ociężała umysłowo kobieta, która staje się pramatką całej nowej Ludzkości. I kiedy w tej wariacji na temat wygnania z Edenu patrzy Wilson z Millerem jr. w przyszłość z niejaką nadzieją, boż ponure tony wyzierają jedynie z opisów życia dwojga ludzi w opuszczonym i zrujnowanym mieście, w którym dominują jedynie setki tysięcy porzuconych aut, stada dzikich psów i wysokościowy hotel, który stał się ich Ogrodem Eden, boż daje on im schronienie, ciepło i żywność na całe lata.
„I wszystko zacznie się od nowa” - rozwija dalej myśl Erich von Däniken, którą już dziewięć lat wcześniej wyraził Walter M. Miller jr., w swej książce tymi oto słowy:
Człowiek po raz drugi, trzeci i n-ty pokusi się o zniszczenie swego świata. Być może, że i tym razem nie przeniknie tajemnicy starych zapisów i tradycji. 5.000 lat po katastrofie, archeolodzy będą twierdzić, że człowiek w XX wieku nie znał żelaza i nawet po intensywnych poszukiwaniach go nie znajdą. A kiedy wzdłuż niektórych granic znajdą pasy betonowych, przeciwczołgowych gwiazdobloków, to „wyjaśnią”, że były to jakieś kultowe, astronomiczne linie...
Kiedy znajdą kasety magnetofonowe, to nikt nie będzie w stanie się domyślić, że to był system zapisywania dźwięku. Teksty mówiące o wielkich miastach, gdzie stały wielopiętrowe domy ogłoszą niewiarygodnymi, bo takowe nie mogły istnieć. Tunele londyńskiego metra wezmą albo za geometryczne curiosum, albo za przemyślny system kanalizacji.[162]A potem jeszcze znajdą legendy o żelaznych ptakach latających z kontynentu na kontynent i o przecudownych statkach plujących ogniem i znikających w niebie... Oczywiście będzie to tylko mitologia, bowiem - ich zdaniem - tak wielkie i plujące ogniem ptaki nie mogły nigdy egzystować[163]...[164]
Punctum. Pozwoliłem sobie na takie długie cytaty dlatego, że lepiej tego się nie da już napisać...

---oooOooo---


ŹRÓDŁO: CLiCK
  • 3



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych