W swoich wojażach po różnych stronach i forach poświęconych tematyce a- i teistycznej, przyszła w końcu pora, aby zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Po napisaniu artykułu "Grzechy Pisma..." zapowiadałem kontynuację, tym razem w odniesieniu do Nowego Testamentu i chrześcijańskiej doktryny. Nie ukrywam, że osobnik ze mnie leniwy; jako podstawa do tego artykułu posłużyła mi książka (uff.... już widzę te gromy) "Bóg urojony" Richarda Dawkinsa (na szczęście, w tym wypadku, wszyscy jej nie czytali (ale zachęcam). Przejdźmy więc do rzeczy...
Czy Nowy Testament jest lepszy?
W poprzedniej części przedstawiłem osobnika mściwego, homofoba, rasistę i mizogina, Boga, jakim naprawdę ukazuje go Stary Testament i w nasuwa się pytanie: co może zaoferować Nowy? Czy może być on ukojeniem dla zszarganej moralności, jaką uraczył nas jego poprzednik? Oczywiście nie sposób zaprzeczyć, że z moralnego punktu widzenia Jezus stoi o niebo wyżej niż ten okrutny starotestamentowy potwór. Nie ulega też wątpliwości, że Chrystus, jeżeli istniał, był jednym z największych etycznych myślicieli wszech czasów. W Kazaniu na Górze Jezus wyprzedził swoją epokę o całe wieki, a mówiąc: "nadstawcie drugi policzek", przewidział coś, co Gandhi i Martin Luther King uczynią dopiero dwa tysiące lat później. Problem w tym, że niekwestionowana moralna wyższość Chrystusa tylko wzmacnia siłę moich argumentów. Przecież on nie stworzył swojej etyki na podstawie świętych ksiąg, na których się wychował. Wręcz demonstracyjnie odszedł od nich, na przykład lekceważąc ostrzeżenia o nieprzestrzeganiu szabatu. To jego słowa "szabat jest dla człowieka, nie człowiek dla szabatu" dziś nabrały charakteru przysłowia, i to całkiem mądrego. Co prawda wartości rodzinne w jego wydaniu nie są może tym, na czym chcielibyśmy się koncentrować. Wobec swojej matki Jezus bywał opryskliwy, a uczniów zachęcał, by porzucili swe rodziny i przyłączyli do niego - "Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem" (14,26). (Julia Sweeney w monodramie Letting Go of God tak skomentowała ów werset: "Czy to nie tak właśnie robią sekty? Każą ci odejść od rodziny, by łatwiej cię było przekabacić."). Pomijając jednak dość w tym przypadku podejrzaną sferę wartości rodzinnych, nauki moralne Jezusa są absolutnie godne podziwu (przynajmniej w porównaniu z etyczną tragedią, jaką prezentuje Stary Testament). Gorzej jednak z innymi naukami Nowego Testamentu, których nikt, kto chce kierować się w życiu dobrem, nie może popierać. Mam tu na myśli szczególnie samo sedno doktryny chrześcijańskiej, czyli konieczność "pokuty" za "grzech pierworodny". Ta podstawa nowotestamentowej teologii w kategoriach moralnych jest w zasadzie czymś równie ohydnym, jak historia Abrahama szykującego się do zgrilowania Izaaka. Podobieństwo to nie jest zresztą przypadkowe, co ukazał choćby Geza Vermes w The Changing Faces of Jesus [Zmieniające się twarze Jezusa]. Grzech pierworodny wywodzi się przecież wprost ze starotestamentowego mitu Adama i Ewy. Mogłoby się wydawać, że ich grzech "zjedzenie owocu zakazanego drzewa" zasługuje co najwyżej na reprymendę. Lech symboliczna moc owocu okazała się tak wielka, że ów drobny grzeszek stał się matką i ojcem wszelkich grzechów. Do starotestamentowej mściwości Nowy dodaje kolejną niesprawiedliwość i to z sadomasochistyczną zjadliwością prześcigającą niemal swego poprzednika. W sumie to zresztą znamienne, że religia ta zaadaptowała jako swój święty symbol narzędzie tortur i egzekucji, a mnóstwo ludzi nosi toto na szyi. Lenny Bruce podczas jednego ze swoich występów skomentował to krótko: "Gdyby Jezus został zabity dwadzieścia lat temu, dzieci w katolickich szkołach nosiłyby na szyi małe elektryczne krzesełka zamiast krzyżyków." Znacznie gorsza jest jednak stojąca za tym wszystkim teologia i teoria kary. Grzech Adama i Ewy ma być przekazywany w linii męskiej (w nasieniu, jak twierdził Augustyn). Spytajmy może jednak, jaka to etyka skazuje każde dziecko, nawet zanim jeszcze się narodzi, na dziedziczenie grzechu, który popełnili jego czy jej odlegli "przodkowie". A tak przy okazji, to właśnie Augustyn, który skądinąd słusznie sam siebie uznawał za szczególny autorytet w kwestii grzechu, jest autorem określenia "grzech pierworodny"; wcześniej mówiło się o "grzechu przodków". Rozliczne orzeczenia i debaty Augustyna doskonale zresztą, moim przynajmniej zdaniem, ilustrują niezdrowe zainteresowanie wczesnochrześcijańskich teologów problematyką grzechu. Kto im zabraniał poświęcać stronice kolejnych rozpraw i słowa kolejnych kazań opiewaniu piękna gwiazd błyszczących na nieboskłonie, górskich zboczy pokrytych zielonymi lasami, morskich odmętów i słowiczych treli nad ranem? Te jednak pojawiają się jedynie z rzadka, bowiem chrześcijan fascynował najwyraźniej jedynie grzech, grzech, grzech i grzech... Cóż za obleśny pomysł, by czemuś takiemu poświęcić życie! Zgryźliwość Sama Harrisa w Letter to a Christian Nation wydaje się zupełnie zrozumiała: "Troszczycie się głównie o to, że Stwórca czuje się osobiście urażony czymś, co ludzie robią, kiedy zdejmą ubrania. Wasza pruderia dzień po dniu tylko pogłębia ludzkie nieszczęście."
Pora, by przejść do sadomasochizmu. Bóg wcielił się w człowieka, w Jezusa Chrystusa, po to, by tortury i egzekucja stały się odkupieniem odziedziczonego po Adamie grzechu. Od czasu, gdy Paweł wyłożył tę odrażającą koncepcję, Jezus czczony jest jako odkupiciel wszystkich grzechów - nie tylko tego, który niegdyś popełnił Adam, również przyszłych grzechów, niezależnie od tego, czy ludzie w przyszłości popełnią je, czy nie. Spójrzmy jednak na to od drugiej strony, co zresztą wielu ludzi już dostrzegło (choćby Robert Graves w epickiej powieści King Jesus) - czy biedny Judasz Iskariota nie został potraktowany przez historię nieco niesprawiedliwie, skoro jego "zdrada" była niezbędną częścią wielkiego kosmicznego planu? To samo powiedzieć można o domniemanych sprawcach dokonanego na Jezusie mordu. Jeśli Chrystus chciał być zdradzony i zabity, by móc odkupić nasze grzechy, czy ci, którzy poczuwają się do tego, że ich grzechy zostały rzeczywiście "odkupione", nie postępują nieuczciwie, przez stulecia zrzucając winę na Judasza i Żydów?
Stwierdziłem właśnie, że idea odkupienia - stanowiąca sedno doktryny chrześcijańskiej - jest znieprawiona, sadomasochistyczna i odpychająca. Odrzucić ją należy jednak z jeszcze jednego powodu: jest zupełnie absurdalna, choć za sprawą jej wszechobecności przestaliśmy to dostrzegać. Przecież gdyby Bóg chciał naprawdę odpuścić nasze grzechy, dlaczego nie mógł ich po prostu wybaczyć, oszczędzając sobie męczarni i egzekucji, dzięki czemu zaoszczędziłby również przyszłym pokoleniom Żydów pogromów i ciągłych oskarżeń o udział w "zabiciu Chrystusa".
Paweł, co przekonująco wykazał judaista Geza Vermes, był przesiąknięty starą żydowską teologią, która uznaje między innymi, że bez krwi nie ma odpuszczenia grzechów. Przyznał to zresztą wprost w Liście do Hebrajczyków (Hbr 9,22). W świetle współczesnej etyki trudno byłoby znaleźć jakikolwiek argument na rzecz tego typu karnej teorii sprawiedliwości, nie mówiąc już o koncepcji kozła ofiarnego. A poza tym - trudno nie zadać tego pytania - na kimże to Bóg chciał zrobić wrażenie? Chyba na sobie - przecież był w jednej osobie sędzią, sądem i ofiarą. Na domiar wszystkiego zaś Adam, który przecież był tymże "pierworodnym grzesznikiem", jakoś w tym wszystkim ginie.
Oczywiście, tak, pamiętam! - opowieść o Adamie i Ewie to tylko alegoria. Alegoria, powiadasz? Czyli Jezus, by samemu się przekonać, skazał się na męki i śmierć na krzyżu, co uczynić zeń miało zastępczą ofiarę za symboliczny grzech popełniony prze nigdy nieistniejącego osobnika! Jak mówiłem, nie dość, że niesmaczne, to zupełnie absurdalne.
Zanim opuszczę Biblię, muszę zwrócić uwagę na jeden jeszcze wyjątkowo trudny do przełknięcia aspekt jej etycznych nauk. Chrześcijanie rzadko zdają sobie sprawę, że owa moralna troska o innych, zalecana przez słynne "miłuj bliźniego swego", pierwotnie odnosiła się do bardzo wąsko zdefiniowanej własnej grupy - "miłuj innego Żyda", znaczyło to ni mniej, ni więcej. Przekonująco wykazał to amerykański lekarz i antropolog ewolucyjny John Hartung, który w swej ważnej pracy poświęconej ewolucji wewnątrzgrupowej moralności w biblijnej historii zajął się przede wszystkim drugą stroną medalu, czyli przemianami zewnątrzgrupowej wrogości. Szczegóły poniżej.
Miłuj bliźniego swego
John Hartung podchodzi do przedmiotu swoich badań ze specyficznym humorem, co widać już we wstępie, gdzie komentuje pomysł Południowych baptystów, którzy postanowili policzyć, ilu mieszkańców Alabamy trafi do piekła. Jak poinformowały "New York Times" i "Newsday", ostatecznie baptyści, zastosowawszy sobie tylko znane formuły, obliczyli, że los taki spotka 1,86 miliona Alabamczyków. Samozadowolenie ludzi zdolnych do takich wyliczeń (o wyraźnie nadprzyrodzonej genezie) znajduje dziś wyraz na licznych witrynach internetowych ze słowem "wniebowzięcie" (rapture) w nazwie.
Interpretacja Biblii, którą proponuje Hartung, wskazuje jednak, iż chrześcijanie w rzeczywistości nie bardzo mają powód do takiego egoistycznego samozachwytu. Jezus bowiem absolutnie jednoznacznie ograniczył (własną) grupę zbawionych do wyłącznie żydów, co było zresztą w pełni zgodne ze starotestamentową tradycja, jedyną, jaką Chrystus znał. Hartung bardzo precyzyjnie dowodzi, że pierwotnie przynajmniej "nie zabijaj" znaczyło coś zupełnie innego, niż nam się wydaje. Znaczyło to dokładnie "nie zabijaj innych żydów". Tak samo interpretować należy wszelkie inne przykazania regulujące nasz stosunek do "bliźnich" - na to szlachetne miano zasługiwali tylko żydzi (trzeba dodać, że w języku angielskim jest to bardziej oczywiste, gdyż "miłuj bliźniego swego" to "love thy neighbour", co tłumaczyć można również jako "miłuj sąsiada swego"). Mojżesz Majmonides, dwunastowieczny rabin i lekarz, uważany za jednego z najwybitniejszych żydowskich filozofów, tak oto w jednym ze swych dzieł wyłożył prawdziwy sens przykazania "Nie zabijaj": "Gdy ktoś zabija Izraelitę, łamie święte przykazanie, gdyż Pismo jasno mówi <<Nie będziesz zabijał>>. Jeśli ktoś umyślnie odebrał drugiemu życie w obecności świadków, ma zginąć od miecza. Nie muszę oczywiście dodawać, że kary tej nie poniesie, jeśli zabił poganina." Nie muszę dodawać!
Hartung cytuje też orzeczenia Sanhedrynu, czyli żydowskiego Sądu Najwyższego, któremu przewodził najwyższy kapłan. Kapłani rozstrzygnęli trudny dylemat. Cóż uczynić z człowiekiem, który cisnął kamieniem w stronę grupy złożonej z dziewięciu pogan i jednego żyda, i cóż, pech, uśmiercił właśnie Izraelitę? Oto rozwiązanie: "Mąż ów nie ponosi odpowiedzialności za tę śmierć, a wynika to z faktu, iż większość potencjalnych ofiar stanowili poganie".
W dalszej części swojego artykułu Hartung zajmuje się Nowym Testamentem. Tu pozwolę sobie już tylko na krótkie podsumowanie jego głównych tez. Otóż Hartung stwierdza, że Jezus był zwolennikiem tej samej wewnątrzgrupowej moralności (i wrogości wobec obcych), które zdominowały Stary Testament. Chrystus był bardzo lojalnym Żydem, to dopiero Paweł wpadł na to, by żydowskiego Boga zaoferować poganom. Nawet ja nie ośmieliłbym się sformułować tego tak mocno jak Hartung: "Jezus przewróciłby się w grobie, gdyby wiedział, że Paweł zaniósł jego nauki między świnie".
Tu pozwolę sobie skończyć, choć temat nie do końca został wyczerpany, może kiedy indziej, a może dojdziemy do tego w toku dalszej dyskusji.