Postanowiłem przedstawić ciekawy artykuł związany z korupcją w polskiej piłce nożnej. Artykuł opisuje działalność byłego właściciela
Dyskobolii Grodzisk (Wielkopolska).
ZE ZBIGNIEWEM DRZYMAŁĄ, BYŁYM WŁAŚCICIELEM GROCLINU GRODZISK WIELKOPOLSKI, ROZMAWIA WOJCIECH STASZEWSKISpytam wprost: czy Groclin kupował mecze? - Groclin nie był ani lepszy, ani gorszy od innych zespołów, które w tamtych czasach grały w pierwszej lidze. Natomiast od momentu, kiedy weszła w życie ustawa o odpowiedzialności karnej za korupcję, Groclin meczów nie kupował. Gdzie to się odbywało? W lesie, w restauracji, w szatni klubowej?
- Każde miejsce jest dobre.
Został panu niesmak po kupowanych meczach?
- Zawsze go czułem. Te cichociemne struktury, wobec których prezesi byli bezsilni. Proszę mi wierzyć, że żaden prezes klubu ochoczo nie wyjmował pieniędzy.
Po co pan wszedł do piłki nożnej?- W latach 90. byłem na turnieju, gdzie grało kilka drużyn z niższej ligi. Jedna wpadła mi w oko: zabiedzeni, stroje nieciekawe, widać było, że nikt się nimi nie opiekuje. Ktoś mi powiedział, że to Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski, taki zespół z piątej ligi. Wtedy poczułem, że odpowiadam za to, wstydzę się za to, że oni tak wy¬glądają.
Poszedłem do nich do szatni i powiedziałem, że jak wygrają, to mogą liczyć na sowitą gratyfikację. Nie mieli na to szans, bo rywale byli dużo lepsi, a oni byli amatorami. Ale wygrali!
Ile to pana kosztowało?- Jakiś tysiąc złotych na dzisiejsze, dla mnie nic, a dla nich majątek. Zacząłem ich wspierać początkowo symbolicznymi kwotami. Ale poczuli się już inaczej, bo widzieli, że komuś na tym zależy. Ich trenerem został Włodek Jakubowski, były piłkarz Lecha Poznań, a prywatnie mąż mojej kuzynki. Włodek ściągnął do Grodziska paru zawodowców i tak się zaczęło.
Drużyna co pół roku była wzmacniana nowymi zawodnikami, a co roku był awans do wyższej ligi.
Czyli ci chłopcy z szatni wkrótce przestali grać.- Tak, bo skład się ciągle zmieniał. Chociaż Tadziu Fajfer, który przez lata był bramkarzem, teraz jest dyrektorem sportowym drużyny. Ale drużyna już nie jest moja, zmienił się właściciel, nazwa i miasto.
Ze sportem byt pan związany od dziecka, biegał pan na setkę.- Moim trenerem był Zbyszek Orywał, olimpijczyk sprzed lat. Pod koniec technikum trenowałem w Olimpii Poznań, ale niedługo, bo biegałem w 11 sekund z małym haczykiem. Ażeby coś osiągnąć, trzeba było biegać poniżej 11 sekund.
Ale bardziej ciągnęło mnie do piłki. Brat ojca był prezesem Dyskobolii w latach 50. Na stadio¬nie klubu ojciec zrobił mi pierwsze zdjęcie w życiu. Stoi dwuletni bobas przy maszcie, gdzie się wywieszało flagi. Mój ojciec był w Dyskobolii zawodnikiem sekcji żużlowej.
Na motocyklu pan jeździ?- Jeżdżę, mam harleya. W moim wieku to wy¬zwanie, bo harley waży pół tony. Ruszyć z ulicy podporządkowanej taką masą nie jest łatwo. Nie raz się wywróciłem, ale wszystko przy niskich prędkościach.
A groźne wypadki?- Zderzenie z finansami światowymi. Tym się bardziej martwię, bo czuję odpowiedzialność za firmę, zatrudniam kilka tysięcy ludzi. Ale o tym nie chcę rozmawiać.
Piłkarzem pan jednak nie został.- Od 14. roku życia mieszkałem na stancji w Poznaniu. Wcześnie? Wtedy się kończyło siedem klas i jechało do dużego miasta do szkoły średniej. Nie było narkotyków, tylu pokus. Przez rok po podstawówce dojeżdżałem do Poznania. Pamiętam przepełnione pociągi z charakterystycznym zapachem lizolu i papierosów Popularnych.
A potem zamieszkałem na stancji ze studentami, więc szkołę życia przeszedłem błyskawicznie. W ciągu kilku dni: alkohol, kobiety. Alkoholu nigdy nie nadużywałem, bo mój organizm go nie tolerował, i to mnie w naturalny sposób chroniło.
Rodzice pomagali jak mogli. Dostawałem parę złotych na tydzień, parę jajek, pęto kiełbasy i to wszystko.
Pana ojciec byt rzemieślnikiem.- Tak, ale zakład po wojnie znacjonalizowano, powstała spółdzielnia. Ojciec nie był w partii, więc nie miał szans na karierę. Ale zrobił unik, wstąpił do Stronnictwa Demokratycznego i mógł w swoim dawnym zakładzie zostać szefem produkcji.
Mama zajmowała się dziećmi. Na wakacje jechało się do dziadków na wieś. Potrafię ułożyć furę po poznańsku - snopki zboża, żeby nie spadły. Raz do roku to była frajda.
Pan, dziś taki bogaty, miał biedne dzieciństwo.- Szczęście z pieniędzmi nie ma nic wspólnego. Jeśli rodzice stworzą dobry dom, bez patologii, ma się rodzeństwo, jest wesoło, ma się przyjaciół
- to pieniądze są sprawą drugorzędną. Wtedy zdobycie pomarańczy na Gwiazdkę i smak mielonej kawy w niedzielę dawał większą radość niż powszechna dostępność tych dóbr teraz. Pamiętam atmosferę imienin u cioci, kiedy można było cieszyć się szynką na półmisku. Dziś żyje się bez takich pragnień, niczym specjalnym się święto od dnia codziennego nie różni. Może teraz ten kryzys obudzi poczucie strachu o poziom życia.
Co miał pan w dzieciństwie cennego?- Aparat fotograficzny Druh, który wygrałem na olimpiadzie szkolnej. Zawiesiłem go na szyi z odpiętym futerałem i przespacerowałem się główną ulicą miasta. Później, jak poszedłem do komunii, to za otrzymane pieniądze kupiłem aparat do wyświetlania filmów. To były ówczesne luksusy.
Technikum budowlane sam pan wybrał?- Chciałem być architektem. Ojciec budował dom, pokazywał mi dokumentację, a ja czułem w sobie żyłkę do budowania. Skończyłem technikum w 1970 roku, zdałem naprawo, ale szybko zrezygnowałem ze studiów.
Studenci prawa muszą zapamiętywać wiele rzeczy. Ja z pamięcią miałem kłopoty. Po technikum nie miałem tej wiedzy z historii jak absolwenci liceum. Nie szło mi.
Byłem członkiem zarządu wojewódzkiego ZMS, zaproponowano mi pomoc pod warunkiem, że wstąpię do partii. Ale ojciec powiedział, że wtedy do domu nie mam po co wracać. Zrezygnowałem więc ze studiów, poszedłem do pracy, zrobiłem uprawnienia budowlane w zakresie projektowania. Pracowałem w Wolsztynie w biurze usług projektowych, dużo siedziałem przy desce kreślarskiej. Jednocześnie byłem kierownikiem grupy robót budowlanych, mieliśmy kilkadziesiąt budów w poludniowo-zachodniej Polsce. Pracy było dużo, pieniędzy też.
Ale wyszedł pan z budownictwa.- W latach 70. za Gierka powstawało wiele nowych obiektów, brakowało firm wykonawczych. Angażowałem podwykonawców, prywatnych rzemieślników. Organizacyjnie byli nie najlepsi, intelektualnie katastrofa - a zarabiali krocie. Dziesięć razy tyle co pensja kierownika budowy. A odpowiedzialność dziesięć razy mniejsza.
Pomyślałem, że ja też mogę prowadzić firmę. Najpierw budowlaną, ale później ojciec zasugerował, że mógłby mi pomóc, jakbym założył firmę w branży akcesoriów samochodowych. W domu zostały jeszcze maszyny po tym znacjonalizowanym zakładzie ojca.
Miałem kilka pomysłów, co robić: zagłówki, foteliki dziecięce. A ojciec, patrząc na produkt francuski albo włoski, potrafił go podrobić. Miał takie rzemieślnicze oko. Zrobiliśmy kilka prototypów zagłówków, okazało się, że zapotrzebowanie jest szalone, i zaczęliśmy produkcję.
Jak to było z pana dacią? Nie mógł jej pan sprzedać, bo była bez zagłówka?- Odwrotnie, ona miała zagłówek, oryginalny, francuski. I wszyscy chcieli kupić ten zagłówek, ale bez samochodu. Pokazałem ojcu, pytam, czyby zrobił coś takiego. I ojciec zrobił.
Dał pan pracę ojcu.- Mały zakładzik założyłem w 1977 roku. Ojciec jeszcze pracował na państwowym, po dwóch-trzech latach zrezygnował, przeszedł do mnie. Zatrudniłem jeszcze dwóch braci. Wtedy rzemieślnik nie mógł zatrudniać więcej niż cztery osoby, a podatek dochodowy wynosił 85 proc.
Był popyt?- Wtedy ludzie mieli fiaty syreny, Wartburgi, zastawy. One były wyposażone siermiężnie i każdy miał ambicję coś poprawić w swoim samochodzie. W każdym mieście było parędziesiąt dużych prywatnych sklepów motoryzacyjnych.
Raz w tygodniu jechałem w inną stronę kraju. Na Pomorze albo do Łodzi i Warszawy, albo do Katowic i Krakowa. Trzeba było towar roz¬wieźć albo samemu, albo przez akwizytora. Żukiem. Mieściło się do niego z 200 zagłówków plus kilkadziesiąt fotelików, w drodze powrotnej przywoziło się materiały do produkcji.
Po dziesięciu latach zakład przekształci! się w firmę polonijną, później w spółkę joint venture. A później powstał duży zakład produkcyjny, byliśmy dostawcą kompletnych siedzeń do FSO i FSM dla setek tysięcy samochodów. Potem zaczęliśmy się specjalizować w poszyciach, jesteśmy jednym z największych w Europie producentów poszyć samochodowych. Od 10-11 lat jesteśmy na giełdzie.
Jak pan wypłynął na Europę?- Do FSM-u wszedł Fiat i on był moim pierwszym klientem na poszycia siedzeń. Później dołączyły Mitsubishi, Renault.
Dlaczego chcieli kupować od pana?- Przy porównywalnej jakości to zawsze jest kwestia ceny.
O sporcie pan wtedy zapomniał?- Wtedy było go najmniej. Presja pracy, nieustanne siedzenie w samochodzie. Na początku lat 90. dostałem zawału, akurat jechałem pod Monachium do mojego klienta.
Już nie żukiem?- Nie, już bmw. Miałem kierowcę, ale się zmienialiśmy, akurat ja kierowałem.
Tego dnia rano bytem na pogrzebie mojego przyjaciela, to by I stres. W pewnym momencie poczułem gigantyczny ból w klatce piersiowej. Zdążyłem tylko zjechać na pobocze i straciłem przytomność.
Lekarz mi powiedział, że jeśli nie zmienię trybu życia, to z następnego zawału nie wyjdę. Powiedział, że trzeba się zacząć ruszać. Wybrałem sobie tenis. Pojechaliśmy z kolegą do krewnych na Florydę i zapisaliśmy się tani na kurs, kupiliśmy sobie rakiety. W grupie były same panie po siedemdziesiątce, każda z zaleceniem od lekarza, i tylko my dwaj faceci po czterdziestce.
Na początku wszystko niewyobrażalnie bolało: mięśnie, stawy. Najbardziej stopy, jakby mi je ktoś ucinał. Bo w tenisie trzeba mocno stać na nogach i umieć robić gwałtowne zwroty.
Jak wróciłem do Polski, wybudowałem w Grodzisku przy stadionie korty. Teraz jest tu mały ośrodek tenisowy, spędzam tu pół soboty. Stadion wykupiłem z urzędu miasta, przebudowałem.
Czyli zaczęło się inwestowanie w piłkę.- W siebie - tenis, rower. A piłka to z sympatii do Dyskobolii. Jak mi przybywało pieniędzy, to w coraz większym stopniu się nią opiekowałem.
Mój stryj był prezesem klubu na przełomie lat 50. i 60. Potem prowadził go ktoś inny, ale sukcesów nie było. Raz w latach 60. klub otarł się o drugą ligę, krążą o tym meczu legendy. Dyskobolia grała mecz o wejście z Górnikiem Konin i ponoć do sędziego przyszedł pan w czarnym skórzanym płaszczu, wyjął z kabury pistolet, położył na stole i powiedział: „Druga liga będzie w Koninie". Wtedy w Koninie powstawała kopalnia, trzeba było górnikom dać sport.
Gdyby to byto w latach 90., położyłby pewnie kopertę z pieniędzmi.- Wtedy się kładło spluwę albo polecenie partyjne.
Jak pana drużyna awansowała z piątej ligi do pierwszej?- W każdej lidze miałem skład silniejszy o jedną klasę. Więc chłopcy sobie radzili.
Raz była fuzja z Orkanem Ptaszkowo?- Tak, oni grali w wyższej klasie, więc żeby szybciej iść, zrobiliśmy fuzję.
Raz podkupił pan konkurencji najlepszych piłkarzy. -To był mój największy rywal do awansu do wyższej klasy. Właściciel
Intratu Wałcz pan Buler mnie sprowokował - jak w rundzie jesiennej wygrali z nami 1:0, po meczu pokazał mi
„fuck you". Przy moich kibicach! To była dla mnie obelga.
Mój klub był lepiej zorganizowany, a w Wałczu zawodnicy nawet nie mieli kontraktów. W przerwie zimowej i transferowej udało mi się pozyskać prawie wszystkich zawodników mojego najgorszego przeciwnika. Jak pan Buler wrócił z zimowych wojaży, to w klubie było pusto.
A to byli pierwszoligowi niegdyś zawodnicy, Soczyński, Kaziuk, Borówko, kończyli wtedy kariery. I to oni wprowadzili w 1997 roku moją Dyskobolię do pierwszej ligi.
Była euforia? - Już debiut w drugiej lidze to było wydarzenie, bo drugiej ligi w Grodzisku nigdy nie było. Pierwszy mecz graliśmy ze Stalą Stocznia Szczecin, stadion wypełniony. Wygraliśmy 4:1 i w krótkim czasie się okazało, że mój zespół sobie dobrze w lidze radzi. A na koniec ją wygraliśmy.
Prezes Dziurowicz mnie zaprosił wtedy do PZPN i zapytał: „Po co w Grodzisku pierwsza liga?". Poczułem się pariasem. Tam starzy wyżeracze, wielkie kluby, a ja tu się pcham z tego Grodziska.
I się wtedy przekonałem, co to znaczy być debiutantem wśród wyżeraczy. Protestowałem, że wyniki meczów były dziwne, poprosiłem nawet prezesa
Strejlaua, żeby przyjechał zobaczyć, jak mnie traktują sędziowie. Ale to nic nie pomogło.
Po pierwszym sezonie spadłem z ligi, bo nie pasowałem do towarzystwa.
Ale jak rok później znów awansowałem do pierwszej ligi, to już się nie dałem. Nabyte doświadczenia zaprocentowały.
Niech się pan podzieli tymi doświadczeniami. - Nie mogę, bo dzisiaj się patrzy na to inaczej. Wtedy trzeba się było zachowywać tak jak wszyscy.
Sugeruje pan. że teraz sędziowie byli zadowoleni z przyjazdu do Grodziska.- Ja tego nie powiedziałem, ale powtarzam: nie było wyjątków. Jak dzisiaj słyszę, że były kluby „inne", to mogę się tylko śmiać.
Cała pierwsza liga powinna się teraz zdegradować do trzeciej?- Dokładnie. Może nie liga, tylko ci, którzy wiedzieli, pozwalali na to, nakłaniali do tego. Nie pasowałeś do towarzystwa, to nie mogłeś tam grać. To była taka organizacja i wszyscy się musieli podporządkować.
Takie było życie. Powtarzam: nie było lepszych i gorszych, wszyscy byli tacy sami. Ale to było dawno. Nie było jeszcze ustawy o korupcji. Ale wspominam to z dużym niesmakiem.
I co z tym garbem teraz zrobić, panie prezesie?- Od dawna mówiłem, że powinna być zasada grubej kreski. Od pewnego momentu powinna być abolicja. I nowe zasady.
A odpowiedzialność konkretnych ludzi?- Miałem listę sędziów, których nie chciałem widzieć na meczach Groclinu.
Bo byli przekupni? Czy nieprzekupni?- Bo byli nieudolni, podejmowali na boisku niesłuszne decyzje. Z powodu tej listy byłem zresztą przesłuchiwany w prokuraturze wrocławskiej.
A listy sędziów, których pana klub przekupywał, nie mógł pan im przedstawić?- Ta sprawa powinna być odcięta grubą kreską. Trzeba skupić się na przyszłości, wyciągnąć wnioski, co zrobić, żeby takich sytuacji nie było.
Zawsze domagałem się możliwości korzystania z zapisu telewizyjnego. W spornych kwestiach, jak rzut karny albo czerwona kartka, sędzia techniczny powinien to weryfikować przez zapis telewizyjny. Ale FIFA się na to nie zgadza.
Dlaczego się nie zgadza?- Pan wie i ja wiem. I wiem też, dlaczego Korea doszła aż do półfinału mistrzostw świata w Korei. System jest zły i nie chce korzystać ze zdobyczy techniki, bo są czasem sytuacje, że gospodarz powinien wygrać, a gdyby był zapis telewizyjny, toby nie wygrał.
Zaraz, jeśli zakładamy złą wolę sędziego, to nawet obraz z dziesięciu kamer nic nie pomoże.- Ale w tej chwili sędzia łatwo może powiedzieć, że czegoś nie widział. Gdyby korzystał z zapisu, nie mógłby się tak tłumaczyć.
Jak rozbić tę mafię?- Mówić o tym. Pytać wprost
Seppa Blattera [szefa FIFA], dlaczego nie chce się zgodzić na te zmiany. On nie kieruje się dobrem sportu, tylko koterii. A futbol zasługuje na to, żeby dawał obiektywną szansę na zwycięstwo.
Co zrobić z polską piłką?- Inna powinna być rola państwa. W naszym kraju są stosunkowo skromne pieniądze w sporcie, bo nie ma wielkich korporacji jak na Zachodzie, ani tak zamożnych ludzi jak w Rosji czy na Ukrainie, żeby mogli sami finansować kluby na poziomie dziesiątek milionów euro. Standardowy budżet klubu europejskiego to 50 milionów euro, pięć razy więcej niż u nas.
Jeśli nas na to nie stać, to ten system powinien być wspierajmy przez państwo. Ono powinno stworzyć szkoły sportowe, ośrodki sportowe. Powinno też odciążyć kluby z płaconych podatków. Klub, tak jak fabryka kiełbasy, płaci podatek od nieruchomości, podatek od osób fizycznych, od osób prawnych i VAT. Ja od mojego klubu przy budżecie 30 min zł płaciłem ok. 10 min zł podatków. Jak zbilansujemy sumy, którymi państwo dotuje sport, i ile na nim zarabia, to się okaże, że ma wynik dodatni. To niezgodne z konstytucją, bo państwo powinno wspierać sport i kulturę fizyczną.
Co trzeba zrobić?- Wielokrotnie w podkomisji sejmowej mówiłem, że trzeba zmienić ustawę o sporcie kwalifikowanym. Żeby wpłacone podatki wpływały na fundusz, który mógłby być wydawany na szkolenie młodzieży albo rozbudowę infrastruktury. Ale zwolennikiem takiego rozwiązania był tylko premier Belka, a potem rząd się zmienił i koniec.
Na klubie spoczywa wszystko. Musi budować stadion, wychowywać młodzież, utrzymać zespół i rekompensować sobie to wszystko wpływami z telewizji i cenami biletów. To za mało, nasze społeczeństwo jest za biedne, żeby obciążyć kibiców takimi kosztami.
Nie mam zaufania do tego. co zrobiłyby kluby, gdyby dostały dodatkowe pieniądze. Może kupiłyby więcej meczów?- W moim przekonaniu to przeszłość.
A trzeba inwestować w sport młodzieżowy, Czesi mają system szkolenia, który działa jak fabryka, co roku wypuszcza kilka tysięcy nowych piłkarzy. Nasze szkółki piłkarskie to amatorszczyzna. Przez lata Groclin miał jednych najlepszych w Polsce juniorów. Sekcja młodzieżowa kosztowała mnie rocznie ok. 3 min zł. Ile dostałem na to z PZPN? 100-200 tys. zł.
Bez tej podstawy nie będziemy mieli najważniejszego, czego brakuje reprezentacji - własnych przebojowych wychowanków. Nie sztuka jest dać obywatelstwo Olisadebe czy Rogerowi Trzeba w szkołach sportowych wyławiać talenty.
Za trzy dni zjazd wyborczy PZPN. Będzie lepiej?- Struktura wyborcza w PZPN jest niewłaściwa, w bardzo zachowawczy sposób dopuszcza świeżą krew. Dlaczego mało kto z kompetentnych ludzi z autorytetem chce działać w strukturach PZPN? Może dlatego, że przy obecnych uregulowaniach prawnych sport w Polsce jest skazany na porażkę.
Dlaczego pan wyszedł z piłki?- Proszę mi pokazać chociaż jednego przedsiębiorcę, który, sponsorując drużynę, miałby satysfakcję i publiczne uznanie. A każda złotówka wyłożona przez przedsiębiorców na rzecz rozwoju sportu jest godna szacunku. A co robi fiskus reprezentujący polskie państwo? Moja firma ma teraz problemy, czy prawidłowo zaliczała w koszty reklamy pieniądze wydane na klub.
Warto było?- Niektóre emocje są bezcenne. Przy wielu meczach czułem ścisk w gardle. A mecze pucharowe z
Atlantisem Kłajpeda, Herthą Berlin, Manchesterem, Bordeaux, Nancy. Tego ostatniego pan pewnie nie pamięta? A myśmy grali jak równy z równym, na wyjeździe zremisowaliśmy 1:1, a u siebie przegraliśmy 2:4.
Ogląda pan stare mecze?- Czasem. Nie żałuję przygody ze sportem. Drużyna zrobiła bardzo dobrą robotę promocyjną i dla firmy, i dla środowiska.
Sprzedał pan więcej foteli do samochodów?- Firma stała się powszechnie znana. Pisały o nas gazety z całej Europy właśnie dlatego, że byliśmy z takiego małego miasteczka. Stadion w Manchesterze ma 70 tys. miejsc, a w Grodzisku mieszka 12 tys. osób.
Ale te 70 tys. nie kupiło od pana foteli do samochodów?- Nie, ale dostałem wiele zapytań z firm branżowych, wiele kontaktów nawiązaliśmy. Poza tym proszę pamiętać, że Groclin zatrudnia kilka tysięcy ludzi i ciągle walczył o pozyskanie pracowników. Firmie anonimowej trudno byłoby pozyskać takie zainteresowanie w środowisku lokalnym. A przez spopularyzowanie firmy nasz dział kadr miał ułatwione zadanie.
Staliśmy się firmą, która budzi zaufanie, do której ludzie chcieli przyjść. Wyszliśmy z cienia.
Teraz przenosi pan jednak fabrykę na Ukrainę.- Niższe koszty pracy.
Czy kryzys finansowy uderzył w pana? Wartość Inter Groclinu spadła już podobno z 800 do 30 min zł?- Dlaczego miałbym panu odpowiadać na tak osobiste pytania? Wróćmy do piłki.
Ile milionów złotych pan włożył w Dyskobolię?- Do 15 milionów rocznie.
Czyli przez te wszystkie lata z 200 min zł.- Część tych pieniędzy została przeznaczona na budowę infrastruktury: hotel, stadion, boiska.
Co z tym teraz będzie?- Obiekt sam się utrzymuje.
Czy taki stadion jest potrzebny w Grodzisku? To trochę jak katedra w szczerym polu.- Zawsze jest pytanie, czy stadion jest potrzebny. Czy Poznań potrzebuje 40-tysięcznego stadionu, Katowice - 100-tysięcznego, skoro taki obiekt może być zapełniony raz na dwa tygodnie.
On się nadaje na bazę treningową, ma obiekty towarzyszące, bazę rehabilitacyjną, przyjeżdżają tu różne zespoły na obozy.
Kiedy ostatnio byt zapełniony?- W ubiegłym tygodniu, na meczu czwartej ligi. Dyskobolia Grodzisk wygrała ze Spartą Szamotuły 3:2. Byłem, przeżywałem. Zwycięska bramka padła w 92. minucie. Było koło tysiąca osób.
Kiedy pan postanowił wyprowadzić drużynę z Grodziska? Najpierw miała być fuzja ze Śląskiem Wrocław, potem z Pogonią Szczecin.- Przyjeżdżali tu prezydenci Wrocławia, Szczecina, to oni mnie przekonywali, że prawdziwe eldorado jest w dużym mieście, że tam można zarabiać na piłce. Bo na Dyskoboli! się nie zarabiało.
Pytałem wielokrotnie prezydenta Dutkiewicza, czy na pewno jestem mu potrzebny we Wrocławiu. Zapewniał, że tak.
Tylko wyraźnie nie pasowało to lokalnym układom w Śląsku i w Pogoni. Ci, którzy dziś zarządzają klubami, nie mogli się pogodzić, że straciliby wpływy. To ta siła odśrodkowa zastałych układów, pewnie prezydenci jeden i drugi nie spodziewali się, że ona jest taka duża. Dlatego z żadnej z tych fuzji nic nie wyszło.
Do PZPN też się stosują te reguły?- Tam też jest coś podobnego. Nie bez powodu kluby, w których rządzą zadawnione układy, nie mają sukcesów. Sukcesy mają ci, w których twardą ręką rządzi j eden decydent. Rutowski w Lechu, Walter w Legii, Cupiał w Wiśle. A tam, gdzie jest 12-osobowy zarząd, układy, głosowania, frakcje, koterie - to nie ma szans.
Co będzie z polską piłką?- Niedługo będziemy mistrzami tylko w rzucie dzidą. A w sportach, które są przypisane do marketingu, zainteresowania kibiców, wypełnionych stadionów - nas nie będzie.
A tenis? Może teraz pora na Drzymała Open?- Nie, tenisem zajmuję się rekreacyjnie. Cenię sobie taki ruch, jak pan widzi, mimo prawie 60 lat nie mam brzucha.
Drużynę piłkarską sprzedał pan do Warszawy, występuje jako Polonia. Fabrykę przenosi pan na Ukrainę. Co będzie z Grodziskiem?- Czasy się zmieniają. Wszystko ma swój koniec.
Opracowanie: CrAxMaN
Źródło: Gazeta Wyborcza 27.10.2008