Do sądu w Honolulu na Hawajach wpłynął pozew przeciw fizykom. Dwóch zaniepokojonych obywateli żąda wstrzymania eksperymentu naukowego, który ma lada chwila ruszyć w ośrodku pod Genewą. Ich zdaniem może on doprowadzić do zniszczenia kuli ziemskiej, a może i całego Wszechświata
http://wiadomosci.ga...55,5104744.htmlChodzi o europejskie centrum badań nuklearnych CERN, największy ośrodek naukowy świata. Tam w latach 80. głęboko pod ziemią wydrążono 27-kilometrowy tunel w kształcie okręgu. Krążyły w nim elektrony i pozytony, które fizycy wpierw rozpędzali niemal do prędkości światła, po czym zderzali ze sobą. W odpryskach zderzeń szukali nowych, nieznanych dotąd cząstek elementarnych i praw rządzących budową materii w skali subatomowej.
Teraz w tym tunelu kosztem blisko 8 mld dol. zamontowano nowy akcelerator zwany LHC. Tym razem mają w nim być przyspieszane i zderzane protony - składniki jąder atomowych, prawie dwa tysiące razy cięższe od elektronów. Po raz pierwszy mają być badane zderzenia cząstek wyzwalające tak duże energie. Ale Walter Wagner i Luis Sancho chcą, by amerykański sąd wstrzymał eksperyment. Jeśli zaś jego jurysdykcja nie będzie sięgać Europy, żeby przynajmniej zabronił udziału w nim amerykańskim instytucjom, co tak czy inaczej sparaliżuje przedsięwzięcie. Czego się boją Walter i Luis?
Kennedy'ego zabiła czarna dziura
W marcu 1999 r. Wagner przeczytał artykuł w "Scientific American" o nowym amerykańskim akceleratorze RHIC w Brookhaven, gdzie miały być zderzane jony złota. Tytuł tego tekstu brzmiał "Mały Big Bang", bo fizycy chcieli w tych kolizjach odtwarzać na ułamek sekundy gęstą i gorącą materię, jaka była u zarania Wszechświata, tuż po Wielkim Wybuchu.
Wagner wysłał do redakcji list, pytając, czy naukowcy "mają pewność", że mieszczący się w samym sercu Nowego Jorku RHIC nie wyprodukuje czarnej dziury. Redakcja wydrukowała list wraz z odpowiedzią prof. Franka Wilczka z Instytutu Studiów Zaawansowanych w Princeton. Pojawienie się miniaturowych czarnych dziur w laboratorium fizyk nazwał "scenariuszem nieprawdopodobnym". Zaraz potem w ferworze naukowych dywagacji wspomniał o innej możliwości - stworzeniu tzw. dziwadełek (ang. strangelets), czyli nieznanej dotąd na Ziemi formy materii.
Wszystkie znane trwałe jądra atomów złożone są wyłącznie z dwóch najlżejszych kwarków (zwanych górnym i dolnym). Cięższe kwarki również mogą tworzyć cząstki materii, ale te szybko się rozpadają. W połowie lat 80. pojawiła się jednak hipoteza, że może istnieć nieznana jeszcze stabilna forma materii, w której skład wchodziłby trzeci kwark, zwany dziwnym. Przy tym takie dziwadełka - jak je ochrzczono - mogły przy zetknięciu ze zwykłą materią przemieniać ją w materię dziwną, podobnie jak mityczny król Midas zamieniał w złoto wszystko, czego się dotknął. Dziwadełko w krótkim czasie połknęłoby naszą planetę, czyniąc z niej coś w rodzaju eksplodującej supernowej. Jednak bez obaw - uspokajał prof. Wilczek - bo ten scenariusz też jest nieprawdopodobny.
Pewnie nigdy by o nim publicznie nie wspomniał, gdyby przewidział zamieszanie, jakie wywoła. Bo wkrótce londyński "Sunday Times" pod nagłówkiem "Eksperyment ostateczny?" alarmował, że "maszyna do Big Bangu może zniszczyć Ziemię". Zaś reporter telewizji ABC nazwał akcelerator "maszyną sądnego dnia", a w jednym z protestujących listów, które zalały Brookhaven, korespondent skarżył się, że od czasów kryzysu kubańskiego nic go bardziej nie przeraziło niż to "szalone" i "ludobójcze" urządzenie. Służby prasowe laboratorium musiały nawet dementować plotkę, że to stworzona przez fizyków czarna dziura była sprawcą katastrofy lotniczej, w której zginął John Kennedy Jr., syn b. prezydenta USA.
Żeby uspokoić opinię publiczną, dyrekcja laboratorium powołała zespół ekspertów, który miał ocenić, czy te czarne scenariusze w ogóle mogą się spełnić. Oszacowali oni, że prawdopodobieństwo nadejścia sądnego dnia jest tak małe, że można je pominąć. Nie ma żadnych dowodów na to, że złośliwe dziwadełka w ogóle istnieją. Zaś miniaturowe czarne dziury, które mogłyby powstać w ziemskich akceleratorach, byłyby tak małe, że zupełnie niegroźne - żyłyby przy tym niesłychanie krótko, wyparowując w ułamku sekundy. Jednym z argumentów było to, że w ziemskiej atmosferze codziennie dochodzi do setek tysięcy kolizji z udziałem kosmicznych jonów, protonów i elektronów, mających o wiele większe energie niż te osiągane w największych nawet laboratoriach. Gdyby więc któryś z czarnych scenariuszy był możliwy, to już by się ziścił.
Mimo to wtedy właśnie Walter Wagner złożył swoje pierwsze pozwy przeciw fizykom. Amerykańskie sądy je oddaliły, a po czasie okazało się, że strachy były na Lachy - akcelerator RHIC działa od z górą ośmiu lat i świata nie zniszczył.
A nas zjedzą różowe smoki
To nie pierwsze tego typu obawy związane z fizyką jądrową. W Los Alamos w czasie prac nad budową pierwszej bomby atomowej fizyk Emil Konopinski miał za zadanie obliczyć, czy w wyniku eksplozji nie dojdzie do "zapłonu" ziemskiej atmosfery, a potem oceanów, co sprawiłoby, że katastrofa rozszerzy się na cały świat. W połowie lat 90. pikiety protestujących stały przed akceleratorem Tevatron pod Chicago, który według pewnego psychologa z Hawajów miał wywołać "supernową".
Dlatego dyrekcja europejskiego CERN, dmuchając na zimne, powołała własny zespół ekspertów, który w 2003 r. opublikował raport stwierdzający, że w planowanych w LHC eksperymentach "nie ma podstaw do żadnych z możliwych do wyobrażenia zagrożeń". Rozpędzona wiązka protonów może zagrozić jedynie samemu akceleratorowi - bo jak wymknie się spod kontroli, to wypali dziurę w kosztownym sprzęcie.
Ale nie powstrzymało to Wagnera, który pod koniec marca rozpoczął kolejną batalię sądową. Tym razem prosi też na swej stronie internetowej o wsparcie finansowe, więc teraz, być może, już chodzi tylko o pieniądze, a nie ocalenie świata.
Niektórzy fizycy zżymają się, że muszą się tłumaczyć z bzdurnych oskarżeń. Inni jednak traktują je całkiem serio. - Zjadająca Ziemię czarna dziura to zbyt poważna sprawa, by oddawać pole dyskusji różnej maści wariatom - mówi Michelangelo Mangano z CERN.
Kłopot w tym, że nie jest im łatwo uspokoić przestraszonych laików. - Instruujemy pracowników, by w rozmowie z mediami mówili, że ryzyko katastrofy jest po prostu zerowe, a nie bardzo niewielkie - mówił rzecznik CERN dziennikarzowi "New Yorkera".
Ale naukowcy czują opór przed tym, by mówić, iż coś jest niemożliwe. Rezerwują to tylko dla procesów, które łamią najbardziej podstawowe prawa natury, np. zasadę zachowania energii. Tymczasem z mechaniki kwantowej wynika, że z pewnym prawdopodobieństwem zdarzyć się może prawie wszystko. Kubek z kawą, który stoi teraz przede mną, może przeniknąć przez blat biurka i roztrzaskać się na podłodze (to tzw. efekt tunelowy). Jednak prawdopodobieństwo, że tak się stanie w jakimś momencie dziejów Wszechświata, jest bardzo, bardzo małe. Praktycznie zerowe, choć nie jest równe matematycznemu zeru. Niedawno w "The New York Times" fizyk z Princeton dr Nima Arkani-Hamed zauważył, że istnieje nawet niewielkie ryzyko, iż "LHC stworzy smoki, które nas wszystkich zjedzą".
Źródło: Gazeta Wyborcza
Wiadomości.pl
Miałem dylemat gdzie to umieścić,jeśli nie tu prosze przenieść...