

Siedzialem sobie przy komputerze w jakims domku z moja dziewczyna (ktora w tym snie wydawala sie byc moja zona). Byla juz noc. W pewnej chwili podszedlem do okna i zobaczylem na czarnym niebie wiele czerwonych przelatujacych szybko kul. Nie zrobilo to na mnie wrazenia i wrocilem do komputera. Po chwili znow wstalem i znow podszedlem do okna. Sytuacja sie powtorzyla. Znow wiele czerwonych swiecacych kul (wielkosci moze ziarna kukurydzy) przemknelo szybko po niebie i zniknelo. Tym razem widok zaskoczyl mnie, krzyknalem "ufo!" i wrocilem do kompa napisac o tym znajomemu na gg. Oczywiscie nie uwierzyl. Nagle znalazlem sie na otwartej przestrzeni wpatrzony w niebo. Raz po raz przemykaly te formacje czerwonych obiektow bylo ich mnostwo (wygladalo to tak jakby ktos puszczal ciagle ten sam fragment filmu). W momentach kiedy te obiekty znikaly widzialem male jasne punkty (jak gwiazdy) ale poruszajace sie, tanczace na niebie. Znow znalazlem sie w innym miejscu. Byla to jakas hala, byla tam tez moja dziewczyna i jacys znajomi oraz mnostwo obcych ludzi. Czesc z nich to byli jacys zolnierze. Wszyscy patrzylismy bedac w tej hali w niebo. Zdawalo sie, ze hala ta nie ma dachu bo widzielismy te obiekty. Powiedzialem dziewczynie ze musimy stad uciekac, wsiadlem na stojacy w poblizu skuter (nigdy w zyciu nie jezdzilem na motorze) i pojechalismy jakas droga do miasta. Tam na miejscu rozmawialem z dziewczyna o naszej przyszlosci. Powiedzialem ze cos sie zlego stanie, a ona na to "ze przeciez musimy skonczyc studia", zdawala sie mowic w taki sposob jakby nie zdawala sobie sprawy z tego co przed chwila zobaczyla. Wszyscy ludzie w okol przemykali jakby w ogole nie widzieli tych obiektow na niebie. Potem sie obudzilem.