Skocz do zawartości


Zdjęcie

Sztuczne kamienie, mini radiostacje i hasła, czyli szpiedzy na łączach


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
1 odpowiedź w tym temacie

#1

Nick.
  • Postów: 1527
  • Tematów: 777
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

1.jpg

Foto: Shutterstock

 

W 1978 r. w okolicy Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej w Warszawie regularnie pojawiał się jeden, i ten sam mężczyzna. Przechodnie nie zwracali na niego uwagi – ot, przeciętny mieszkaniec stolicy wyprowadzający psa na zasłużony, wieczorny spacer. 

Funkcjonariusze służb specjalnych PRL widzieli jednak zagrożenie.

 

Cisza w eterze

 

Mężczyzna był Amerykaninem, oficjalnie I sekretarzem wydziału politycznego ambasady USA, a w rzeczywistości oficerem CIA. Trasy, którymi przechadzał się ze swoim pupilem, stanowczo nie były przypadkowe.

 

Amerykanin planował je w taki sposób, aby zmaksymalizować szansę na ustalenie, czy jest śledzony przez Polaków. Mężczyzna najprawdopodobniej wyposażony był w radioodbiornik ustawiany na częstotliwości wykorzystywane przez Polaków. Skręcając w boczną uliczkę pilnie nasłuchiwał, czy z włożonej do ucha miniaturowej słuchawki wydobędzie się jakiś dźwięk. Jeśli bezpośrednio po wykonaniu manewru słyszał ruch na falach — wiedział, że najprawdopodobniej jest obserwowany. Jeśli natomiast radioodbiornik milczał — mężczyzna sprawdzał inną częstotliwość, potem kolejną i jeszcze kolejną. Zabieg ten powtarzał tygodniami.

 

Za rozpracowanie dyplomaty odpowiedzialny był Departament II MSW, czyli kontrwywiad. Jego funkcjonariusze nie prowadzili jednak bezpośredniej obserwacji szpiega. Zadanie to zlecono specjalizującej się w tego typu działaniach jednostce, znanej jako Biuro „B”.

 

Jego pracownicy doskonale wiedzieli, że długie spacery Amerykanina to element gry i jednocześnie zdawali sobie sprawę z tego, że łatwo mogą zostać wykryci przez oficera CIA wyposażonego w miniaturowy radioodbiornik. Postanowili więc zadbać o ciszę na falach w najprostszy z możliwych sposobów – po prostu przestali komunikować się drogą radiową. Cel był prosty – sprawić, że mężczyzna będzie przekonany, że nikt go nie obserwuje i, co za tym idzie, wykona bliżej nieokreślone zadanie zlecone mu przez centralę CIA w Langley.

 

2.jpg

Radioodbiornik służący do kontroli łączności Biura "B". Urządzenie znaleziono podczas przeszukania oficera CIA aresztowanego pod koniec lat 70. w Warszawie

Foto: Materiały prasowe

 

Kierownictwo Biura „B” postanowiło również, że zawieszona zostanie standardowa obserwacja prowadzona przez funkcjonariuszy poruszających się na piechotę i autami. Od tamtego momentu poczynania Amerykanina śledzili głównie wywiadowcy dyskretnie wyglądający z okien znajdujących się w okolicy budynków.

 

Pewnego dnia dyplomata wybrał trasę przebiegającą ulicą Orkana, gdzie znalazł się w tzw. martwym polu, czyli rejonie, w którym faktycznie był niewidoczny dla Polaków. Fakt jego zniknięcia na konkretnym odcinku został jednak odnotowany. Niedługo później na miejsce wysłani zostali funkcjonariusze Biura „B”, którzy dokładnie obejrzeli każdą płytę chodnikową, każdy płot, każdy śmietnik, każdy zakamarek. I tak, pod jednym z drzew, znaleźli interesujący kamień. Wyróżniał go fakt, iż pomimo pokaźnych rozmiarów był bardzo lekki.

 

W wykonanym z tworzywa sztucznego przedmiocie imitującym kamień znajdowały się instrukcje dla nieustalonego agenta, filmy do aparatu oraz robiąca wówczas duże wrażenie gotówka - 500 dolarów i niemal 2 tys. marek zachodnioniemieckich. „Kamień” wrócił na swoje miejsce, które od teraz było dyskretnie obserwowane przez kontrwywiad.

 

W końcu zjawił się adresat przesyłki, którym okazał się wojskowy radiotelegrafista Zenon Celegrat. Za współpracę z CIA skazany został na 25 lat pozbawienia wolności.

 

3.jpg

"Kamień" na wyposażenie szpiegowskie po rozbiciu i opróżnieniu

Foto: Materiały prasowe

 

Żołnierz wpadł w sposób typowy. Możliwość dekonspiracji jest stosunkowo mała aż do momentu, gdy dochodzi do styku pomiędzy agentem a centralą wywiadowczą, przez co rozumieć należy nie tylko bezpośredni kontakt z oficerem prowadzącym, ale też tzw. łączność bezosobową, na którą właśnie zdecydowano się w przypadku Celegrata. Tak wówczas, jak i z pewnością dziś, wywiady świata prześcigają się w opracowywaniu środków łączności, które będą maksymalnie trudne do rozpoznania dla wroga i pomogą uniknąć szalenie niebezpiecznych spotkań osobistych pomiędzy agentem i jego oficerem prowadzącym.

 

Listy, których nie było

 

„Magiczny atrament” pozwalający zapisać na kartce niewidoczną gołym okiem wiadomość to dla wielu miłe wspomnienie z czasów podstawówki. Długopisy z takim atramentem produkowane są nadal, jednak nawet ich najnowsze wersje to wciąż tylko zabawki mające niewiele wspólnego ze związkami chemicznymi stosowanymi już parędziesiąt lat temu przez służby specjalne.

 

4.jpg

Wywołany fragment tajnopisu

Foto: Materiały prasowe

 

 
 
 

 

 

 

 

 

Amerykanie sporadycznie przesyłali agentom tajnopisy, których treść ujawniała się bezpośrednio po zamoczeniu kartki w wodzie. W większości przypadków stosowano jednak środki, które widoczne były dopiero po wejściu w reakcję z cieszą o możliwie jak najtrudniejszym do odgadnięcia składzie. Kontrwywiad PRL na przestrzeni lat ustalił, ze zachodnie wywiady stosują wywoływacze zawierające m.in. aspirynę, alkohol, sól, krew, czy sok z cytryn.

 

Niejednokrotnie podstawowym elementem wywoływacza były pastylki przygotowane przez nadawcę w warunkach laboratoryjnych. W 1979 r. kontrwywiad PRL znów zdobył kontener szpiegowski, wewnątrz którego znajdowały się dwa rodzaje takich pastylek. Stanowiły one klucz do tajnopisów, które CIA planowała przesłać do jednego z agentów. Na odczytanie wiadomości pozwalał tylko roztwór powstały z rozpuszczenia pastylek w konkretnej ilości wody i wódki.

 

Jednak pastylki trafiały w ręce funkcjonariuszy dość rzadko i częściej trafiano na same tajnopisy. Wyławiano je spośród dziesiątek tysięcy listów stosując chociażby promienie UV, które w sprzyjających warunkach uwidaczniały zarys liter. Odczytanie całej wiadomości mogło jednak wymagać zastosowania konkretnych chemikaliów, których skład ustalali zatrudniani w służbach fachowcy, m.in. farmaceuci.

 

Łączność tajnopisowa bezsprzecznie należała do podstawowych metod komunikacji pomiędzy CIA a agentami w Polsce, mimo że miała szereg poważnych wad. Pośród nich wymienić można chociażby fakt, iż szpiedzy działający na terenie Polski swoje tajnopisy słali na adresy za granicą – niekiedy w samych Stanach Zjednoczonych. To powodowało, że przesyłki automatycznie trafiały do puli tych, które służby traktowały jako podejrzane.

 

List nie mógł się w żaden sposób wyróżniać. Wymagane było naniesienie treści jawnej (chociażby niepozornego listu np. do kolegi) oraz zupełnie fikcyjnego, lub cudzego adresu w polu nadawcy, bowiem koperty pozbawione takich danych stawały się jeszcze bardziej podejrzane.

 

Dla popadającego w rutynę szpiega powyższe, teoretycznie bardzo proste czynności, potrafiły jednak stanowić pewien problem. Funkcjonariusze odpowiedzialni za kontrolę korespondencji byli wyczuleni na listy z nienaturalnie brzmiącą treścią, a jednocześnie potrafili zauważyć nawet takie drobnostki jak błędny kod pocztowy w adresie nadawcy. Aby zmniejszyć ryzyko wpadki wywołanej tego typu omsknięciami, CIA w pewnym momencie zaczęła proponować niektórym agentom gotowe, zaadresowane koperty i listy „do kolegi”.

 

Nie mniejszy problem stanowiło nadanie listu przez centralę wywiadu USA. Chcąc zmniejszyć ryzyko wzmożonej kontroli przesyłki (na której widniał już przecież autentyczny adres agenta!), list sporządzony w siedzibie CIA trafiał najpierw w ręce zaufanego pracownika, który osobiście przewoził go do Polski. Nadawany był dopiero w Warszawie, gdzie do losowej skrzynki wrzucić go musiał oficer CIA pracujący pod przykryciem w ambasadzie.

 

Większość tych ludzi obserwowana była bacznie przez Biuro „B”, które niejednokrotnie potrafiło zarejestrować moment, w którym przesyłka została wysłana - a to skutkowało oczywiście dekonspiracją agenta, którego dane odczytywano z koperty. W latach 70. w dokładnie taki sposób wpadł pracownik MSZ Stanisław Dembowski, któremu udowodniono współpracę z CIA i wytoczono proces zakończony wyrokiem 13 lat pozbawienia wolności.

 

5.jpg

Tabletki do wywoływania tajnopisów oraz patyczki, którymi aresztowany w latach 80. agent CIA miał rozprowadzać po kartce wywoływacz

Foto: Materiały prasowe

 

Tu Radio Frankfurt

 

Audycje szpiegowskie nadawane drogą radiową to nie fikcja filmowa. CIA bardzo chętnie wykorzystywała tę wyjątkowo bezpieczną, choć jednostronną (agent nie mógł odpowiedzieć na wiadomość) metodę łączności. Skierowane do Polaków depesze zazwyczaj nadawano z Frankfurtu nad Menem. Czasem słychać było sygnały dźwiękowe (jak w alfabecie Morse'a), a innym razem chociażby kobiecy głos, dyktujący cyfry w języku niemieckim. Otrzymane liczby agent zamieniał następnie na tekst, opierając się na otrzymanym wcześniej od Amerykanów, jednorazowym bloczku szyfrowym.

 

Ogromną zaletę stanowił fakt, iż urządzenie potrzebne szpiegowi do odebrania depeszy nie wzbudzało żadnych podejrzeń – nie różniło się bowiem od standardowego radioodbiornika. Jedynym problemem, z którym zmagać się musieli agenci było zainteresowanie członków rodziny. Nawet przy założonych słuchawkach (które zapewniała agentom CIA) odbiór wiadomości w obecności domowników nie był możliwy. Jak bowiem wytłumaczyć, że słuchając muzyki zapisuje się na karteczce ciągi cyfr?

 

Szpiegom polecano więc, aby jak najwcześniej rozpoczęli przyzwyczajanie rodziny do tego, że w konkretne dni, o konkretnej godzinie chcą w samotności słuchać „bardzo interesującej ich audycji w radiu”. Amerykański wywiad naturalnie wziął pod uwagę fakt, iż agenci mogą mimo to przegapić czasem swoją wiadomość. Dlatego też jedna depesza nadawana była nawet parokrotnie, w różnych terminach, a w trakcie każdej takiej audycji wiadomość dyktowano więcej niż raz, aby odbiorca mógł wrócić do momentu, w którym czegoś nie usłyszał.

 

Jacek Jurzak, polski inżynier zwerbowany do współpracy z CIA na przełomie lat 70. i 80., depesze nadawane w języku niemieckim odbierał na otrzymanym od Amerykanów radioodbiorniku marki Philips. W pierwszej kolejności słyszał sygnał wywoławczy, składający się z trzech cyfr, przy czym nie była to liczba stała. Jurzak wiedział jednak, że jeśli wiadomość skierowana jest do niego, to usłyszy co najmniej dwie cyfry nieparzyste. Sygnał nadawany był aż przez pięć minut, po czym rozpoczynało się dyktowanie cyfr stanowiących właściwą wiadomość. Po zakończeniu padało hasło „wiederhole” (niem. "powtarzam"), depesza odtwarzana była ponownie, a następnie Jurzak słyszał słowo „ende” (niem. "koniec").

 

Jednym z najciekawszych gadżetów szpiegowskich, jakie w okresie PRL trafiły z Zachodu do Polski, było urządzenie nadawczo-odbiorcze nazwane przez Amerykanów Iskrą. Zostało ono dostarczone płk. Ryszardowi Kuklińskiemu, agentowi CIA w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego.

 

Iskra wielkością przypominała współczesny telefon komórkowy i umożliwiała komunikację z drugą osobą wyposażoną w taki sam sprzęt i znajdującą się w pewnej odległości. Agent mógł przykładowo zjawić się w okolicy ambasady USA i przechodząc przesłać krótką wiadomość tekstową, przypominającą dzisiejszy sms, do Amerykanów. Wyposażenie szpiega w urządzenie umożliwiające nadanie wiadomości było dużym przełomem, chociaż płk Kukliński nie był pierwszym znanym nam Polakiem, który dysponował aparaturą nadawczo-odbiorczą sprezentowaną przez CIA.

 

Już w latach 60. Jerzy Strawa, agent wywiadu amerykańskiego pracujący w Centrali Handlu Zagranicznego Metalexport, dysponował urządzeniem pozwalającym wysyłać Amerykanom depesze. Była to radiostacja, a więc technologia mniej imponująca niż ta zastosowana w Iskrze, niemniej wrażenie robił fakt, iż urządzenie można było zasilać z samochodu. Jego obsługa była jednak trudna i szpieg nigdy nie nadał przy użyciu tego sprzętu żadnej wiadomości.

 

Najlepsze kasztany są na placu Pigalle

 

Czasem najprostsze metody są najskuteczniejsze, dlatego w modzie zawsze były hasła, przy użyciu których przekazywano krótkie wiadomości. Szpiedzy bardzo często wykorzystywali pocztówki, które niekiedy same w sobie stanowiły wskazówkę dla odbiorcy. Jeśli na zdjęciu znajdowały się np. Schody Hiszpańskie w Rzymie, a w treści wiadomości użyte zostało konkretne słowo, to oznaczać mogło, że do spotkania dojdzie na słynnych schodach za konkretną ilość dni, licząc od daty widniejącej na pocztówce.

 

Niepozorna widokówka potrafiła stać się też nośnikiem całego, długiego raportu wywiadowczego. Parędziesiąt lat temu szpiedzy potrafili już zminiaturyzować fotografię dokumentu do takich rozmiarów, że pozostawała niewidoczna, nawet gdy przyklejono ją na powierzchni pocztówki.

 

Agenci CIA nierzadko otrzymywali też numery telefonów na Zachodzie, pod które zadzwonić mogli podczas zagranicznych podróży służbowych. Niekiedy samo spytanie o konkretną osobę, np. „Czy jest Maria?” wystarczyło, aby wywołać spotkanie. CIA musiała jedynie wiedzieć, w jakim mieście przebywa agent, aby w przeciągu parunastu godzin przysłać oficera pracującego w pobliskiej rezydenturze wywiadu.

 

Niekiedy z góry ustalone było nawet miejsce spotkania - przykładowo wejście do drugiego w kolejności alfabetycznej kina w danym mieście o godz. 12 i, na wszelki wypadek, ponownie o godz. 17 i 21. A ponieważ agent i oficer CIA najpewniej nigdy wcześniej się nie widzieli, należało wymienić wcześniej ustalone hasło. Owszem, niekiedy podobne do tego ze "Stawki większej niż życie".

 

źródło

 

 


  • 3



#2

Duże W.
  • Postów: 14
  • Tematów: 0
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

W pierwszej chwili można by pomyśleć, że to technologia rodem z filmów. Jednak Enigma, stacje numeryczne i mikro kropka były powszechnie stosowane. Przecież do dziś chyba stoi pod Czarnobylem wielka instalacja radarowa. 


  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych