Fot. Yuri Streletc/AFP/ EAST NEWS
Niechęć do obcych tkwi w naszej biologii, agresja drzemie w naszych mózgach, a prawa fizyki pokazują, że wszystkie procesy prowadzą do chaosu. Co nauka mówi o przyczynach wojny?
Najstarsze groty strzał mają koło 80-100 tys. lat, najstarsze włócznie i dzidy pochodzą sprzed 400 tys. lat. Prawda jest jednak taka, że do wojny wystarczy kamień, pięść i gniew. Te zaś są stare jak gatunek ludzki. Albo starsze. Walki na śmierć i życie nie są przecież niczym nowym wśród naczelnych. Części mózgu odpowiadające za agresję, położone w znajdującej się pod korą mózgową części mózgu zwanej ciałem migdałowatym - potrzebują "strażników" w postaci bardzo nowych ewolucyjnie płatów przedczołowych. To tu tkwi empatia, racjonalne myślenie i samokontrola. Trudno im czuwać nad gniewem. To układ o subtelnej równowadze sił.
- Przemoc jest dla nas zachowaniem naturalnym, ewolucyjnie korzystnym i pobudzającym układ nagrody, a więc przynoszącym satysfakcję - mówi profesor Jerzy Vetulani z Polskiej Akademii Nauk w Krakowie. Wielu badaczy ludzkiej natury twierdzi, że mamy ją w genach. To bowiem zachowania agresywne pozwalały nam przetrwać w trudnych warunkach: wywalczyć dostęp do zasobów jedzenia, do pitnej wody, zyskać bezpieczniejsze schronienie czy atrakcyjniejszą partnerkę, która rodziła zdrowsze dzieci. Natura promowała więc tych bardziej krewkich.
Dlatego czynna przemoc przyjemnie łechce nasz mózg, zalewa go hormonami przyjemności - endorfinami. I dlatego przemoc nakręca przemoc: badania na ludziach wykazały, że wytworzenie zachowań agresywnych powoduje ich stałe wzmaganie się.
Gdzie i kiedy to się jednak zaczyna?
Archeolog Steven LeBlanc z Harvard University uważa, że przejawy agresji i wojny nie wynikają bezpośrednio z naszej biologii, ale są racjonalną odpowiedzią na zmieniające się warunki środowiska, kurczące się zasoby pożywienia i osiadły tryb życia. Ich zarzewiem stała się zmiana stanu posiadania. Własność. Po pierwsze dlatego, że biedniejszych zawsze kłuło w oczy bogactwo innych, po drugie zaś dlatego, że bogaci mieli w pewnej chwili tyle, że stać ich było na posiadanie sąsiadów-wrogów. Nie musieli być od nich zależni, nie potrzebowali kooperacji, by przetrwać. Mogli się okopać i zamknąć. Utworzyć kastę posiadaczy. No i czekać na atak.
Grupa rodzi wrogość
Nasza skłonność do wojen wynika także z naszej skłonności do życia w grupie. - Nasze umysły muszą być tak zorganizowane, że dzielą świat na grupy niemal automatycznie - mówi psycholog Lawrence Hirschfeld z University of Michigan. Potwierdza to wiele eksperymentów. I pokazuje, że zwykliśmy faworyzować członków swojej grupy, nawet jeśli stanowi ona zupełnie przypadkowy zbiór osób.
Najlepiej obrazują to eksperymenty psychologa społecznego Henry'ego Tajfela. W jednym z nich podzielił on ochotników na fanów malarstwa Kandinsky'ego i Klee. Okazało się, że nawet taki podział powodował faworyzowanie członków swojej grupy (co sprowadzało się do łatwiejszego wybaczania błędów i wyższego wynagradzania za pracę).
Ten sam mechanizm pokazywały opisane w książce "Psychologia i życie" Philipa Zimbardo doświadczenia Jane Elliot, nauczycielki ze stanu Iowa. Pewnego dnia podzieliła swoją klasę według koloru oczu, mówiąc, że dzieci jasnookie są mądre, miłe, uczynne, a dzieci ciemnookie - złe, głupie i brudne. W ciągu zaledwie pół godziny udało jej się doprowadzić do wytworzenia dwóch minispołeczności darzących się głęboką antypatią. Następnego dnia nauczycielka powiedziała, że się pomyliła i że to brązowookie dzieci są lepsze. Sytuacja natychmiast się odwróciła.
Dawniej przynależność grupowa ułatwiała funkcjonowanie - wiadomo było, że członek tej samej rodziny, plemienia, rodu będzie dzielił ze mną te same normy. Przez co łatwiej będzie z nim współpracować - wiadomo, czego się po takim spodziewać. Dlatego zaczęto odrębność grup zaznaczać zwyczajami czy ubiorem. W nowoczesnym świecie postrzeganie społeczeństwa przez grupy to ewolucyjna zaszłość. A niechęć do obcych dostajemy razem z nią w pakiecie. Wszak każdy spoza grupy groził zaburzeniem norm i był przez grupę sekowany. Dlatego mamy tendencję do postrzegania obcych nie jako innych, ale jako oszustów, złych, skorumpowanych, zepsutych. Pozostających wobec nas we wrogim układzie. Tkwi nam to w głowie na bardzo podstawowym poziomie.
Dr Gil-White przeprowadził badania wśród Mongołów i Kazachów, pytając ich, czy przynależność etniczna jest ich zdaniem zależna od natury - czy liczy się, kim byli twoi biologiczni rodzice, czy też kultury - czy ważniejsze jest, kto cię wychował. - Okazało się, że przynależność do grupy postrzegana jest silnie biologicznie - komentuje Gil-White. - Mimo że tak samo jak rasa przynależność narodowa nie ma żadnych biologicznych wyznaczników, jednak tak właśnie ją odbieramy.
Wojna to chaos
A więc agresja wobec innych jest łatwa, kiedy żyjemy w grupach i mamy nierównomiernie dystrybuowane dobra. Nasza agresja podnosi się także, gdy jest nas za dużo na danym terenie oraz kiedy pojawia się więcej samców niż samic. To mówią biolodzy, ewolucjoniści i antropolodzy. Ciekawe jest jednak to, że na temat ludzkich konfliktów zabrali ostatnio głos także... fizycy.
Dla nich rzeczą dość oczywistą jest, że wojna jest łatwiejsza od pokoju. Czemu? Bo wojna to chaos, zburzenie dotychczasowego porządku, wzrost społecznej entropii.
A każdy fizyk wie, że w przyrodzie łatwiej o chaos niż porządek. Wszak jest tylko jedno właściwe uporządkowanie i setki metod na zrobienie bałaganu. Zależność tę ujmuje tzw. stała Boltzmanna. Ciepło to chaotyczny ruch atomów i cząsteczek, z których zbudowane są ciała. Im więcej tego chaotycznego ruchu, tym więcej ciepła. W kawałku lodu cząsteczki wody tkwią prawie nieruchomo, tworząc kryształ, w cieplejszej wodzie poruszają się w całej objętości naczynia, a gdy podgrzejemy je - wyparują, balując chaotycznie od podłogi do sufitu. Wszystkie naturalne procesy w układzie zamkniętym prowadzą więc do coraz bardziej chaotycznego ruchu atomów i cząsteczek, słowem - rośnie bałagan; mówi o tym druga zasada termodynamiki.
Są naukowcy, którzy twierdzą, że prawa rządzące przyrodą można przenosić na badanie zachowań społecznych. - W latach 80. zeszłego wieku fizyk Serge Galam z Paryża zaproponował utworzenie nowej dziedziny - socjofizyki, która ma wykorzystywać doświadczenia z zakresu teorii zjawisk krytycznych do modelowania procesów społecznych - mówi prof. Katarzyna Sznajd-Weron z Instytutu Fizyki na Wydziale Podstawowych Problemów Techniki Politechniki Wrocławskiej.
Zgodnie z takim podejściem sytuację, którą mamy na przykład dziś na Ukrainie, można porównać do wrzenia - tyle że nie na poziomie atomów, lecz ludzi.
- Przedstawiciele nauk społecznych mówią nawet o temperaturze społecznej - gdy ta rośnie, ludzie robią się coraz bardziej nerwowi. Temperatura w układach fizycznych też tak działa - tłumaczy prof. Sznajd-Weron. - Wyższa oznacza, że cząstki poruszają się coraz szybciej i coraz bardziej losowo. Rewolucje, kryzysy i inne dramatyczne zmiany, które zachodzą w układach społecznych, fizykowi najbardziej kojarzą się z krytycznymi stanami materii.
W takim stanie układ jest nieskończenie wrażliwy na dowolnie małe zaburzenie. Najmniejszy impuls może spowodować całkowite przeobrażenie - na przykład woda całkowicie zamieni się w gaz, a więc nagle pojawi się zupełnie nowa jakość.
W krytycznym przejściu fazowym cała przemiana zachodzi natychmiast. Gdy rośnie temperatura, burzony jest porządek i pojawia się nowa rzeczywistość. - Tak się dzieje w fizyce, ale czy dla niefizyków nie brzmi to znajomo? - pyta fizyk.
"Łatwiej jest wywołać wojnę, niż przywrócić pokój - powiedział swego czasu francuski polityk Georges Clemenceau. Na całym świecie toczy się właśnie około 50 konfliktów zbrojnych, w które zaangażowanych jest ponad 60 państw i 370 ugrupowań partyzanckich. Sprzyja temu ludzka natura, sprzyjają prawa fizyki, no i... wielkie pieniądze pakowane w wyścig zbrojeń. Bez którego zresztą - jak uważa wielu naukowców - nie byłoby postępu cywilizacyjnego. Są tacy, którzy uważają, że to właśnie wojna nas rozwija. Ale to już temat na całkiem inną historię.