Skocz do zawartości


Zdjęcie

Prawda o zombie jest dziwniejsza od fikcji

Zespół Cotarda

  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
4 odpowiedzi w tym temacie

#1

pishor.

    sceptyczny zwolennik

  • Postów: 4740
  • Tematów: 275
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 16
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Cierpiący na zespół Cotarda nagle zamieniają się w żywe trupy. Jak to możliwe? Czy każdy z nas może stać się zombie?

Rzecz jasna możemy wyśmiewać opowieści o zombie jako bajki dla dzieci lub strawę dla fanów horroru. Lecz w istocie każdy z nas może stać się żywym trupem. Nie za sprawa czarów lub szalonych naukowców – jak na filmach – lecz własnej psychiki…

 

 

zespol%20cotarda.jpg

fot. JEFFREY ARGUEDAS  /  źródło: PAP/ EPA

 

 

Ludzka skorupa w piekle

Powodem jest tzw. zespół Cotarda. To choroba nie tylko bardzo niebezpieczna, ale i faktycznie fizycznie upodabniająca nas do zombie. Nie przypadkiem bywa nazywana „zespołem chodzącego korpusu” lub „syndromem chodzącego trupa”. Wpadający w psychotyczny stan chory jest przekonany, że nie żyje. Czuje, że jego ciało gnije, że toczą je robaki. Pogrążony w depresji, zaniedbany, wychudzony, snuje się, przytrzymując się ścian. Czyli zaczyna zachowywać się i wyglądać jak żywy trup.

 

Tak było w przypadku opisanym przez francuskiego neurologa Julesa Cotarda w 1880 roku (od którego przyjęto nazwę tego syndromu). Jego pacjentka, niejaka Madame X, utrzymywała, że wbrew wszelkim pozorom nie jest już żywym człowiekiem, lecz jakąś pseudo-ludzką skorupą pozbawioną wewnętrznych organów.

 

Jak pisał Cotard w 1882 r. w pracy „Du délire de négation” pani M. uważała, że nie ma w niej już życia, a czekają ją tylko piekielne tortury. Wyparowała z niej wiara w Boga, choć z drugiej strony nie zniknął lęk przed szatanem… Miała halucynacje słuchowe i wzrokowe. Twierdziła, że co noc dzieją się w jej pokoju przerażające rzeczy i odwiedzają ją osoby, których nie zna. Nie rozpoznawała swojego męża, dzieci ani innych gości, którzy ją odwiedzali. Była przekonana, że nigdy nie wzięła ślubu, nie ma ojca, matki czy dzieci. Córka była dla niej tylko diabłem w przebraniu. W zasadzie nic z jej dotychczasowego życia nie istniało. Nawet jej rodzinne miasto. Ba, nawet Paryż!

 

Pani M. nie chciała, by ktokolwiek do niej się zbliżał. Cofała się z przerażeniem, gdy ktoś chciał ją dotknąć lub wziąć za rękę. Powtarzała nieustannie: „Nie róbcie mi krzywdy”. Trzeba było ją zmuszać, by się rano ubrała, rozebrała do snu itp. Bała się, że podawane jej jedzenie jest zatrute. Strasznie więc opierała się przed tym, by cokolwiek przełknąć. Tym bardziej, że w jej mniemaniu skazana została na wieczne potępienie, więc była nieśmiertelna i – siłą rzeczy – nie musiała już jeść! W ten sposób pacjentka Cotarda zagłodziła się na śmierć.

 

 

Nie dość, że martwy, to jeszcze wilkołak

Wiele jest świeższych przykładów, z ostatniego ćwierćwiecza. Oto w 1990 roku pewien Szkot miał wypadek motocyklowy. Przeżył, ale doznał uszkodzenia mózgu. Matka zabrała go z edynburskiego szpitala do południowej Afryki. I tam mężczyzna nagle oświadczył, że zmarł na jakąś śmiercionośną chorobę i trafił do piekła! Z ową chorobą – której rzekomo „padł ofiarą” – prawdopodobnie zetknął się tylko czytając gazety. A na fakt, jakoby znalazł się w piekle, naprowadziły go afrykańskie upały!

 

Z kolei w 2008 r. 53-letnia Filipinka mieszkająca w Nowym Jorku stwierdziła, że cuchnie zgnilizną i powinno się ją zabrać do kostnicy, do innych umarlaków. Inny przykład: pewnego Greka hospitalizowano w 2003 r. po tym, jak stwierdził, że nie ma mózgu, a jego czaszka jest pusta. Z kolei pewien Japończyk w 2012 r. sam zgłosił się do doktora, twierdząc, że nie żyje. Nie przekonało go, że będąc martwym nie byłby w stanie konsultować swojego przypadku z lekarzami. W szpitalu utrzymywał, że spostrzegł na tym samym oddziale koreańskiego przywódcę Kim Dzong Ila… Wśród najciekawszych „przypadków” jest jeszcze Irańczyk, u którego w 2005 r. zdiagnozowano nie tylko zespół Cotarda, ale i lykanotropię. 32-latek twierdził bowiem nie tylko, że jest martwy, ale i przemieniony w psa.

 

Dodajmy, że na podstawie rozmów z duchownymi można się też zastanawiać, czy niektóre osoby poddawane egzorcyzmom (tak popularnym w Polsce) nie są w istocie dotknięte zespołem Cotarda – nierozpoznanym lub zbagatelizowanym.

 

 

Obsesja na punkcie własnej śmiertelności

Cotard był pierwszym, który scharakteryzował „syndrom chodzącego trupa”. Lecz to nie oznacza, że chorzy nie pojawiali się przed końcem XIX wieku. Jest na to dowód. W 1788 r. szwajcarski badacz Charles Bonnet opisał dziwną chorobę, przez późniejszych naukowców uznaną za pierwszy opisany przypadek zespołu Cotarda. Szwajcar miał z nim do czynienia w 1769 r. Zetknął się wówczas z 70-letnią kobietą, która po wylewie i częściowym paraliżu leżała w łóżku, twierdząc, że jest nieżywa. Wręcz domagała się, by ją zamknąć w trumnie i pogrzebać. Upominała się jednocześnie o to, by… przygotować dla niej czyste prześcieradło. Potem zaś skarżyła się, że nie jest wystarczająco jasne.

 

Cóż, gdyby dobrze poszperać w historii, można byłoby wyszukać przypadek zespołu Cotarda w naszej… narodowej literaturze! W książce Leszka Kolankiewicza „Dziady. Teatr święta zmarłych” przy dyskusji teatrologów o Mickiewiczowskich „Dziadach”, znalazłem ironiczną uwagę, że Pustelnik-Gustaw z IV części dramatu (napisanej w latach 1820–1821) to w istocie młody mężczyzna z syndromem Cotarda. Ha, fakty się zgadzają! Przecież Gustaw to człowiek, który zawiódł się na miłości, jest opętany śmiercią i błaga, by poprzez zaduszne obrzędy ulżyć jego duchowi cierpiącemu w czyśćcu. Przypomina się historia Australijczyka z zespołem Cotarda…

 

Możemy nawet popuścić wodze wyobraźni i zastanowić się, jak ludzi z tym syndromem odbierano np. w średniowieczu. Przeświadczenie, że wszystko wokół jest nic nie warte i że życie się skończyło, mania religijna, przerażające wizje – to się zdarzało. Może ówcześni chorzy przeszli do historii jako wyjątkowo ascetyczni pustelnicy, mistycy albo po prostu kończyli na stosie jako heretycy…

 

Co jednak wywołuje tę chorobę? Przecież nie jakaś nieszczęśliwa, romantyczna miłość? Do zespołu Cotarda może prowadzić, zdaniem badaczy, „obsesja na punkcie własnej śmiertelności”. Sprzyja jej także skłonność do przypisywania sobie odpowiedzialności za wszelkie negatywne wydarzenia, do których dochodzi w życiu chorego. Naukowcy łączą zespół Cotarda z depresją, hipochondrią, zaburzeniami schizoidalnymi… Lecz wcale nie są pewni przyczyn choroby. Na dodatek ciężko z tego zaburzenia wyjść. Tym bardziej, że chory gotowy jest udowodnić innym, że nie żyje – a to prowadzi do prób samobójczych albo zagłodzenia się na śmierć jak w przypadku Madame X. Tym niemniej stan wcześniej wspomnianej Filipinki, po podaniu leków, poprawił się. Terapia pomogła też Grekowi. Nawet irański żywy trup-wilkołak poczuł się podobno lepiej, ale dopiero po – kojarzącej się jak najgorzej – terapii elektrowstrząsowej.

 

 

Voodoo death

Całe szczęście, syndrom Cotarda występuje niezwykle rzadko. Nas na co dzień dręczą o wiele bardziej banalne choroby duszy, potrafiące zamienić zwykłych ludzi w zombie. Oto pojawił się w nauce termin „śmierć voodoo” (voodoo death). Nazwą nawiązuje do karaibskich zabobonów (związanych m.in. z zombie), ale ma szersze znaczenie. Chodzi generalnie o zabójcze konsekwencje stresu, lęku, negatywnie nacechowanej autosugestii i przekonania, że nie ma się wpływu na to, co się z nami dzieje. Wspominają o tym najwybitniejsze naukowe autorytety, jak choćby prof. Philip Zimbardo. W jego „Psychologii i życiu” znajdziemy przywołany przykład sprzed lat, zaobserwowany w Australii wśród Aborygenów. Tam wystarczyło, że szaman (nangarri) wskazał delikwenta kością, wypowiadając specjalne zaklęcie, a „naznaczony” faktycznie zaczął gwałtownie zapadać na zdrowiu. Wierzył, że tylko inny czarownik może zdjąć z niego przekleństwo. Jeśli go nie znajdzie, umrze…

 

Tak działają na ludzką psychikę, podkreślmy, nie tylko zabobony i „klątwy”. W pewnych okolicznościach stres potrafi zabić człowieka w sytuacji całkiem niegroźnej. Zżera nas napięcie, które rzutuje na cały organizm i nasz sposób myślenia. Powoduje ono odstresowe choroby, wywołuje zmiany fizjologiczne itp. Wyczerpująca praca, kłopoty osobiste, brak pieniędzy – tykamy wszyscy jak bomba zegarowa, gotowa do odpalenia. A stąd już tylko krok do piekła.
To jak nocebo – negatywna odmiana placebo. Nawet przy braku faktycznego szkodliwego działania kogokolwiek i czegokolwiek na organizm, on sam siłą swego przekonania doprowadza się do krytycznego stanu. Choćby przez nadmiar adrenaliny, rosnącej przy poczuciu zagrożenia, który może być śmiertelnie niebezpieczny. Może więc lepiej szybko go rozładować – choćby na ostatnio tak popularnych „marszach zombie”? Lepiej chwilę poudawać żywego trupa niż się w niego zamienić.

 

 

Kulturowe zombie

W różnych kulturach pojawiają się rozmaite charakterystyczne odmiany morderczych psychoz. W Azji jest to np. amok (niekontrolowana żądza zabijania). Natomiast wśród północnoamerykańskich Indian zdarza się psychoza wendigo. To stan lękowy prowadzący u chorego do przekonania, że został zamieniony w mitycznego indiańskiego potwora-ludożercę. Człowiek ten zaczyna funkcjonować jak kanibal, rzuca się na ludzi niczym krwiożerczy zombie z horrorów. Pierwszy znany przypadek tak opisuje Nathan Constantine w „Historii kanibalizmu”: „W roku 1879 Indianin Cree znany jako Katist Chen spotkał takiego stwora – lub jak sądziła większość, wymyślił sobie tę legendę, aby usprawiedliwić swoje zbrodnie. Chen zamordował i zjadł swoją matkę, żonę, brata i sześcioro dzieci podczas łowieckiej wyprawy. Podczas przewodu sądowego utrzymywał, że wszyscy oni zmarli z głodu; tłumaczenie to jednak oddalono i posłano go na szubienicę. Czekając w więzieniu na wykonanie wyroku, powiedział księdzu, że zabił swoją rodzinę, ponieważ opętał go wendigo. Twierdził też, że przyznaje się tak późno, ponieważ wendigo odwiedzał go w więzieniu i zmusił do tego wyznania”. Przypadków było znacznie więcej, a na przełomie XIX i XX wieku smutną sławę zdobył szaman Jack Fiddler, znany jako pogromca upiorów wendigo.

 

 

Adam Węgłowski jest autorem książki "Żywe trupy. Prawdziwa historia zombie", która ukazała się w cyklu "Ciekawostki historyczne" wydawnictwa Znak. W poszukiwaniu zombie wyruszył w podróż do Afryki, na Bliski Wschód i Karaiby, a nawet średniowiecznej Polski. Pyta naukowców, sięga do źródeł. Jego wnioski są przerażające. Jest się czego bać.

 

autor: Adam Węgłowski

 

źródło

 

O zespole Cotarda można też przeczytać na forum w temacie napisanym przez PTR  pt. Przedziwne choroby


  • 2



#2

spooner.
  • Postów: 318
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

Zombie, to nie jest mit. To fakt. Wystarczy spojrzeć na ludzi po dopalaczach.

Zombie.


  • 0



#3

szczyglis.
  • Postów: 1174
  • Tematów: 23
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Tak tylko nadmienię, że dość dobrze to co jest opisane w temacie zostało też pokazane w serialu Larsa Von Triera - Królestwo (wersja duńska, nie amerykańska, Riget to prawilny tytuł tego serialu). 

 

Konkretnie w tym:

 


Użytkownik szczyglis edytował ten post 18.09.2016 - 02:28

  • 1



#4

noxili.
  • Postów: 2849
  • Tematów: 17
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Kulturowe zombie
W różnych kulturach pojawiają się rozmaite charakterystyczne odmiany morderczych psychoz. W Azji jest to np. amok (niekontrolowana żądza zabijania). Natomiast wśród północnoamerykańskich Indian zdarza się psychoza wendigo. To stan lękowy prowadzący u chorego do przekonania, że został zamieniony w mitycznego indiańskiego potwora-ludożercę. Człowiek ten zaczyna funkcjonować jak kanibal, rzuca się na ludzi niczym krwiożerczy zombie z horrorów. Pierwszy znany przypadek tak opisuje Nathan Constantine w „Historii kanibalizmu”: „W roku 1879 Indianin Cree znany jako Katist Chen spotkał takiego stwora – lub jak sądziła większość, wymyślił sobie tę legendę, aby usprawiedliwić swoje zbrodnie. Chen zamordował i zjadł swoją matkę, żonę, brata i sześcioro dzieci podczas łowieckiej wyprawy. Podczas przewodu sądowego utrzymywał, że wszyscy oni zmarli z głodu; tłumaczenie to jednak oddalono i posłano go na szubienicę. Czekając w więzieniu na wykonanie wyroku, powiedział księdzu, że zabił swoją rodzinę, ponieważ opętał go wendigo. Twierdził też, że przyznaje się tak późno, ponieważ wendigo odwiedzał go w więzieniu i zmusił do tego wyznania”. Przypadków było znacznie więcej, a na przełomie XIX i XX wieku smutną sławę zdobył szaman Jack Fiddler, znany jako pogromca upiorów wendigo.

 

 

 

Trochę w ten temat wendingo wpisuje się  dość stary horror (z 1999roku) Drapieżcy(Ravenous) z Robertem Carlaylem. Gorąco polecam


  • 1



#5

Alis.

    "Zielony" uspokaja ;)

  • Postów: 690
  • Tematów: 171
  • Płeć:Kobieta
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Prawda o zombie jest dziwniejsza od fikcji. Czym jest zespół Cotarda?

 

 

636130931938108306.jpg

 

 

Cierpiący na zespół Cotarda nagle zamieniają się w żywe trupy. Jak to możliwe? Czy każdy z nas może stać się zombie?

 

Rzecz jasna możemy wyśmiewać opowieści o zombie jako bajki dla dzieci lub strawę dla fanów horroru. Lecz w istocie każdy z nas może stać się żywym trupem. Nie za sprawą czarów lub szalonych naukowców – jak na filmach – lecz własnej psychiki…

 

 

Ludzka skorupa w piekle

 

Przyczyną jest tzw. zespół Cotarda. To choroba nie tylko bardzo niebezpieczna, ale i faktycznie fizycznie upodabniająca nas do zombie. Nie przypadkiem bywa nazywana „zespołem chodzącego korpusu” lub „syndromem chodzącego trupa”. Wpadający w psychotyczny stan chory jest przekonany, że nie żyje. Czuje, że jego ciało gnije, że toczą je robaki. Pogrążony w depresji, zaniedbany, wychudzony, snuje się, przytrzymując się ścian. Czyli zaczyna zachowywać się i wyglądać jak żywy trup.

 

Tak było w przypadku opisanym przez francuskiego neurologa Julesa Cotarda w 1880 roku (od którego przyjęto nazwę tego syndromu). Jego pacjentka, niejaka Madame X, utrzymywała, że wbrew wszelkim pozorom nie jest już żywym człowiekiem, lecz jakąś pseudo-ludzką skorupą pozbawioną wewnętrznych organów.

 

Jak pisał Cotard w 1882 r. w pracy Du délire de négation, pani M. uważała, że nie ma w niej już życia, a czekają ją tylko piekielne tortury. Wyparowała z niej wiara w Boga, choć z drugiej strony nie zniknął lęk przed szatanem… Miała halucynacje słuchowe i wzrokowe. Twierdziła, że co noc dzieją się w jej pokoju przerażające rzeczy i odwiedzają ją osoby, których nie zna. Nie rozpoznawała swojego męża, dzieci ani innych gości, którzy ją odwiedzali. Była przekonana, że nigdy nie wzięła ślubu, nie ma ojca, matki czy dzieci. Córka była dla niej tylko diabłem w przebraniu. W zasadzie nic z jej dotychczasowego życia nie istniało. Nawet jej rodzinne miasto. Ba, nawet Paryż!

Pani M. nie chciała, by ktokolwiek do niej się zbliżał. Cofała się z przerażeniem, gdy ktoś chciał ją dotknąć lub wziąć za rękę. Powtarzała nieustannie: Nie róbcie mi krzywdy. Trzeba było ją zmuszać, by się rano ubrała, rozebrała do snu itp. Bała się, że podawane jej jedzenie jest zatrute. Strasznie więc opierała się przed tym, by cokolwiek przełknąć. Tym bardziej że w jej mniemaniu skazana została na wieczne potępienie, więc była nieśmiertelna i – siłą rzeczy – nie musiała już jeść! W ten sposób pacjentka Cotarda zagłodziła się na śmierć.

 

 

Nie dość, że martwy, to jeszcze wilkołak

 

Wiele jest świeższych przykładów, z ostatniego ćwierćwiecza. Oto w 1990 roku pewien Szkot miał wypadek motocyklowy. Przeżył, ale doznał uszkodzenia mózgu. Matka zabrała go z edynburskiego szpitala do południowej Afryki. I tam mężczyzna nagle oświadczył, że zmarł na jakąś śmiercionośną chorobę i trafił do piekła! Z ową chorobą – której rzekomo „padł ofiarą” – prawdopodobnie zetknął się tylko czytając gazety. A na fakt, jakoby znalazł się w piekle, naprowadziły go afrykańskie upały.
Z kolei w 2008 r. 53-letnia Filipinka mieszkająca w Nowym Jorku stwierdziła, że cuchnie zgnilizną i powinno się ją zabrać do kostnicy, do innych umarlaków. Inny przykład: pewnego Greka hospitalizowano w 2003 r. po tym, jak stwierdził, że nie ma mózgu, a jego czaszka jest pusta. Z kolei pewien Japończyk w 2012 r. sam zgłosił się do doktora, twierdząc, że nie żyje. Nie przekonało go, że będąc martwym nie byłby w stanie konsultować swojego przypadku z lekarzami. W szpitalu utrzymywał, że spostrzegł na tym samym oddziale koreańskiego przywódcę Kim Dzong Ila… Wśród najciekawszych przypadków jest jeszcze Irańczyk, u którego w 2005 r. zdiagnozowano nie tylko zespół Cotarda, ale i lykanotropię. 32-latek twierdził bowiem nie tylko, że jest martwy, ale i przemieniony w

psa.

 

Dodajmy, że na podstawie rozmów z duchownymi można się też zastanawiać, czy niektóre osoby poddawane egzorcyzmom (tak popularnym w Polsce) nie są w istocie dotknięte zespołem Cotarda – nierozpoznanym lub zbagatelizowanym.

 

 

Obsesja na punkcie własnej śmiertelności

 

 

z19426351V,MARTWA-PANNA-X--Jules-Cotard--1840-89---francuski-.jpg

 

 

Cotard był pierwszym, który scharakteryzował „syndrom chodzącego trupa”. Lecz to nie oznacza, że chorzy nie pojawiali się przed końcem XIX wieku. Jest na to dowód. W 1788 r. szwajcarski badacz Charles Bonnet opisał dziwną chorobę, przez późniejszych naukowców uznaną za pierwszy opisany przypadek zespołu Cotarda. Szwajcar miał z nim do czynienia w 1769 r. Zetknął się wówczas z 70-letnią kobietą, która po wylewie i częściowym paraliżu leżała w łóżku, twierdząc, że jest nieżywa. Wręcz domagała się, by ją zamknąć w trumnie i pogrzebać. Upominała się jednocześnie o to, by… przygotować dla niej czyste prześcieradło. Potem zaś skarżyła się, że nie jest wystarczająco jasne.
Cóż, gdyby dobrze poszperać w historii, można byłoby wyszukać przypadek zespołu Cotarda w naszej… narodowej literaturze! W książce Leszka Kolankiewicza Dziady. Teatr święta zmarłych przy dyskusji teatrologów o Mickiewiczowskich Dziadach znalazłem ironiczną uwagę, że Pustelnik-Gustaw z IV części dramatu (napisanej w latach 1820–1821) to w istocie młody mężczyzna z syndromem Cotarda. Ha, fakty się zgadzają! Przecież Gustaw to człowiek, który zawiódł się na miłości, jest opętany śmiercią i błaga, by poprzez zaduszne obrzędy ulżyć jego duchowi cierpiącemu w czyśćcu. Przypomina się historia Australijczyka z zespołem Cotarda…

 

Możemy nawet popuścić wodze wyobraźni i zastanowić się, jak ludzi z tym syndromem odbierano np. w średniowieczu. Przeświadczenie, że wszystko wokół jest nic nie warte i że życie się skończyło, mania religijna, przerażające wizje – to się zdarzało. Może ówcześni chorzy przeszli do historii jako wyjątkowo ascetyczni pustelnicy, mistycy albo po prostu kończyli na stosie jako heretycy…

 

Co jednak wywołuje tę chorobę? Przecież nie jakaś nieszczęśliwa, romantyczna miłość? Do zespołu Cotarda może prowadzić, zdaniem badaczy, „obsesja na punkcie własnej śmiertelności”. Sprzyja jej także skłonność do przypisywania sobie odpowiedzialności za wszelkie negatywne wydarzenia, do których dochodzi w życiu chorego. Naukowcy łączą zespół Cotarda z depresją, hipochondrią, zaburzeniami schizoidalnymi… Lecz wcale nie są pewni przyczyn choroby. Na dodatek ciężko z tego zaburzenia wyjść. Tym bardziej że chory gotowy jest udowodnić innym, że nie żyje – a to prowadzi do prób samobójczych albo zagłodzenia się na śmierć jak w przypadku Madame X. Tym niemniej stan wcześniej wspomnianej Filipinki, po podaniu leków, poprawił się. Terapia pomogła też Grekowi. Nawet irański żywy trup-wilkołak poczuł się podobno lepiej, ale dopiero po – kojarzącej się jak najgorzej – terapii elektrowstrząsowej.

 

 

Voodoo death

 

Całe szczęście syndrom Cotarda występuje niezwykle rzadko. Nas na co dzień dręczą o wiele bardziej banalne choroby duszy, potrafiące zamienić zwykłych ludzi w zombie. Oto pojawił się w nauce termin „śmierć voodoo” (voodoo death). Nazwą nawiązuje do karaibskich zabobonów (związanych m.in. z zombies), ale ma szersze znaczenie. Chodzi generalnie o zabójcze konsekwencje stresu, lęku, negatywnie nacechowanej autosugestii i przekonania, że nie ma się wpływu na to, co się z nami dzieje. Wspominają o tym najwybitniejsze naukowe autorytety, jak choćby prof. Philip Zimbardo. W jego Psychologii i życiu znajdziemy przywołany przykład sprzed lat, zaobserwowany w Australii wśród Aborygenów. Tam wystarczyło, że szaman (nangarri) wskazał delikwenta kością, wypowiadając specjalne zaklęcie, a „naznaczony” faktycznie zaczął gwałtownie zapadać na zdrowiu. Wierzył, że tylko inny czarownik może zdjąć z niego przekleństwo. Jeśli go nie znajdzie, umrze…

Tak działają na ludzką psychikę, podkreślmy, nie tylko zabobony i „klątwy”. W pewnych okolicznościach stres potrafi zabić człowieka w sytuacji całkiem niegroźnej. Zżera nas napięcie, które rzutuje na cały organizm i nasz sposób myślenia. Powoduje ono odstresowe choroby, wywołuje zmiany fizjologiczne itp. Wyczerpująca praca, kłopoty osobiste, brak pieniędzy – tykamy wszyscy jak bomba zegarowa, gotowa do odpalenia. A stąd już tylko krok do piekła.To jak nocebo – negatywna odmiana placebo. Nawet przy braku faktycznego szkodliwego działania kogokolwiek i czegokolwiek na organizm, on sam siłą swego przekonania doprowadza się do krytycznego stanu. Choćby przez nadmiar adrenaliny, rosnącej przy poczuciu zagrożenia, który może być śmiertelnie niebezpieczny. Może więc lepiej szybko go rozładować – choćby na ostatnio tak popularnych „marszach zombie”? Lepiej chwilę poudawać żywego trupa niż się w niego zamienić.

 

 

Kulturowe zombie

 

W różnych kulturach pojawiają się rozmaite charakterystyczne odmiany morderczych psychoz. W Azji jest to np. amok (niekontrolowana żądza zabijania). Natomiast wśród północnoamerykańskich Indian zdarza się psychoza wendigo. To stan lękowy prowadzący u chorego do przekonania, że został zamieniony w mitycznego indiańskiego potwora-ludożercę. Człowiek ten zaczyna funkcjonować jak kanibal, rzuca się na ludzi niczym krwiożerczy zombie z horrorów. Pierwszy znany przypadek tak opisuje Nathan Constantine w Historii kanibalizmu: W roku 1879 Indianin Cree znany jako Katist Chen spotkał takiego stwora – lub jak sądziła większość, wymyślił sobie tę legendę, aby usprawiedliwić swoje zbrodnie. Chen zamordował i zjadł swoją matkę, żonę, brata i sześcioro dzieci podczas łowieckiej wyprawy. Podczas przewodu sądowego utrzymywał, że wszyscy oni zmarli z głodu; tłumaczenie to jednak oddalono i posłano go na szubienicę. Czekając w więzieniu na wykonanie wyroku, powiedział księdzu, że zabił swoją rodzinę, ponieważ opętał go wendigo. Twierdził też, że przyznaje się tak późno, ponieważ wendigo odwiedzał go w więzieniu i zmusił do tego wyznania. Przypadków było znacznie więcej, a na przełomie XIX i XX wieku smutną sławę zdobył szaman Jack Fiddler, znany jako pogromca upiorów wendigo.

 

 

 

 

źródło

 


  • 0





Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych