Skocz do zawartości


Zdjęcie

Whitley Strieber - "Wspólnota"


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
30 odpowiedzi w tym temacie

#16

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość


Dziecko spytało: ,,Czym jest trawa?'
przynosząc mi jej pełne garście;
Cóż odpowiedzieć mogę dziecku,
gdy wiem nie więcej od niego?


WALT WHITMAN
Pieśń o sobie
ze zbioru Źdźbła trawy


Wyruszam w przeszłość
Lato 1957


Im dłużej myślałem o obecności zagadkowej siły w moim życiu, tym trudniej było mi się z nią pogodzić. Zapytany przez Budda Hopkinsa o niewyjaśnione zdarzenia z przeszłości, wymieniłem kilka dziwnych incydentów, między innymi ten w pociągu. Myślałem sobie: jeśli uwierzę w tak słabo udokumentowany przypadek, to jakie jeszcze niespodzianki mogą mnie czekać? Nieuchronnie zmierzałem do stwierdzenia, że całe moje dotychczasowe życie stanowiło jedynie parawan dla innego wymiaru rzeczywistości. Jest to może niezły temat do spekulacji na długie zimowe wieczory, lecz biorąc pod uwagę niesamowitą intensywność emocji z tym związanych, obawiałem się, że kolejne doświadczenia mogą zdruzgotać całą moją osobowość. Z drugiej strony nie mogłem jednak odrzucić takiej ewentualności.

Z jakiej racji bowiem miałbym tak uczynić? Ze względu na nikłą wiarygodność? Bzdura, cała ta historia była przecież niewiarygodna. Postanowiłem, w ramach eksperymentu, zagłębić się w swoją przeszłość i zobaczyć, co z tego wyniknie. Najstaranniej, jak umiałem, przebiegłem w pamięci lata mego życia w poszukiwaniu wskazówek mogących przyczynić się do wyjaśnienia problemu. Zastanowiłem się w pewnej chwili, skąd będę wiedział, że właśnie coś znalazłem. Może podróż pociągiem do San Antonio przebiegła najnormalniej w świecie? To całkiem prawdopodobne, lecz nie można się o tym w żaden sposób przekonać. Potrzebowałem więc niezbitego dowodu. Nagły powrót do czasów dzieciństwa wyglądał mi na sztuczkę umysłu. Przypomniawszy sobie seans hipnotyczny, doszedłem jednak do wniosku, że być może dopiero teraz mój umysł zaczyna płatać mi figle. Wspomnienia wyłoniły się tak spontanicznie i w tak przekonującej formie, choć nikt nawet w najmniejszym stopniu nie próbował mi sugerować, bym cofnął się do czasu, gdy miałem dwanaście lat. Ponownie przed oczami stanęły mi rzędy śpiących żołnierzy i wnętrze Texas Eagle.

Aby uchronić -się przed obłędem, musiałem założyć, że mój problem leży w granicach ludzkiego pojmowania. Jeśli miał miejsce jakiś kontakt, to musiał on przebiegać według określonych zasad, które potencjalnie byłem w stanie poznać i zrozumieć. Przybysze towarzyszyli mi w pewnym okresie życia — w porządku. Odnaleźli mnie teraz, mimo że przeniosłem się w miejsce odosobnione — to też było do przyjęcia. Ale nie mogłem się pogodzić z myślą, że przez cały ten czas mieliby ingerować w moje życie.

Wygrzebałem skądś swoją fotografię, na której mam właśnie dwanaście lat. Noszę tam mundurek St. Anthony School w San Antonio — chłopczyk tak schludny, że wydaje się wypolerowany na wzór blaszanych odznak w kształcie skrzyżowanych karabinów, lśniących na połach kołnierzyka. U dołu zdjęcia podpis: Mojemu drogiemu ojcu z wyrazami miłości — Whitty. Schludność, którą prezentowałem na fotografii, była złudna — nie przetrwała zapewne ani sekundy dłużej, niż wymagało wykonanie zdjęcia. W wieku dwunastu lat miałem głowę pełną zwariowanych pomysłów, rzadko bywałem więc czysty. Zostało mi to zresztą do dziś.

Przyjrzałem się oczom chłopca. Nie sprawiał wrażenia zaszczutego zwierzątka — ot, normalny chłopak u progu dojrzewania. W maju owego roku urodził się mój młodszy brat, co postawiło cały dom w stan wrzenia, które wspominam niezbyt mile. Był to rok, w którym przeczytałem Life on t hę Mississippi, a także odkryłem Kafkę. Zaczęło się od tego, że pewnego popołudnia zobaczyłem u matki Przemianę. Następnie zabrałem się za Proces. Autobusem dojeżdżałem do Biblioteki Publicznej w San Antonio, gdzie usadowiwszy się pod leniwie mielącym powietrze wentylatorem, zabierałem się za czytanie Kafki, wprawiając bibliotekarza w zakłopotanie. Później, by zachować równowagę, przerzuciłem się na Roberta Benchleya.

Mój uśmiech krył człowieka targanego wewnętrznymi konfliktami, usiłującego zaakceptować obecność niemowlęcia, burzącą dotychczasowy porządek w domu, nocami przekonującego się, jak wyglądają grzechy znane dotychczas tylko z opowiadań starszych chłopców. Powodem rozterek był też mój katolicyzm. Nie mogłem odnaleźć miejsca tego wyznania w świecie, którego obraz powoli formował mi się w całość. Zapytywałem, dlaczego papież nie ocalił Żydów przed Hitlerem, dlaczego Kościół skazywał ludzi na spalenie na stosie i co, do diaska, ma wspólnego post mięsny w piątek z dostąpieniem zbawienia? Ponadto, jeśli najgorszą karą w piekle jest zobaczyć niebo i nie móc tam przebywać, co muszą czuć zakonnice w Otchłani, opiekujące się nie ochrzczonymi dziećmi, zapomnianymi przez aniołów? One przecież nie tylko widziały niebo, one tam przez chwilę przebywały. Zatem, czy wysłanie ich w Otchłań nie oznaczało zesłania do osobistego piekła? Niestety, papież zlikwidował Otchłań, zanim zdążyliśmy przedyskutować ten problem na lekcji religii. Pomimo tych wątpliwości wiara nadal płonęła we mnie żywym płomieniem. Szczególną miłością darzyłem Chrystusa i Matkę Boską, do których modliłem się z wielką żarliwością przy każdej bytności w kościele. A potem ksiądz niezmiennie powtarzał: — Idźcie, ofiara spełniona — choć do końca było jeszcze dziesięć minut. Dlaczego?

W domu wpadła mi w ręce książka George'a Gamowa na temat relatywizmu. Nagle stało się dla mnie jasne, jak zakonnice mogły znosić Otchłań, zrozumiałem też, dlaczego msza kończyła się i nie kończyła zarazem — wszystko było względne. Opisując wszechświat zjawisk fizycznych, Einstein przedstawił również wewnętrzną logikę Kościoła i uratował moją wiarę. Kiedy jednak powołałem się na Einsteina w rozmowie z matką, powiedziała mi: — Jesteśmy katolikami, a katolicy to absolutyści. Godzinami potrafiliśmy siedzieć na tarasie, tocząc dyskusje na wszelkie tematy od ogólnych założeń relatywizmu począwszy, a skończywszy na aktualnych cenach tenisówek. Usiłowałem nawet wyperswadować matce jej fanatyczną religijność, lecz stałem bezradny wobec potęgi katolickiego intelektualizmu tych szalonych lat pięćdziesiątych, kiedy msza wciąż jeszcze była misterium, a świat oferował wiele fascynujących i subtelnych pokus. Na jednej z lekcji religii kazano nam napisać esej udowadniający istnienie Boga. Moja praca, celowo napisana w formie tautologicznej tezy, została uznana za podszept szatana. Gdy powiedziano o tym mojej matce, odrzekła: — Za podszept szatana uważam dopuszczenie myśli, że dzieci mogłyby być przez niego wodzone na pokuszenie.

Takie to były czasy, może nie całkiem niewinne, ale z pewnością mniej skomplikowane od dzisiejszych. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przedtem rozmyślał
czy rozmawiał na temat UFO, jednakże gdy ostatnio zapytałem przyjaciela z tamtych lat o najdziwniejsze zdarzenie z przeszłości, odpowiedź wiązała się z moją osobą. Zaznaczam, że nie miał on najmniejszego pojęcia o moich obecnych przeżyciach. Oto historia, którą mi opowiedział: kiedy mieliśmy po trzynaście lat, oznajmiłem mu pewnego dnia, że „kosmici" poinstruowali mnie, jak zbudować maszynę antygrawitacyjną. Konstrukcją zajmowałem
się w wolnych chwilach w swoim pokoju. Było to latem 1958 roku. Nie pamiętam genezy powstania tej maszyny, lecz fakty przemawiają za tym, iż budowałem ją rzeczywiście. Konstrukcja nie opierała się na czarnej magii, lecz na parze elektromagnesów ze starych silników. Spodziewany efekt nieważkości uzyskiwało się dzięki zasadzie przeciwbieżności elektromagnesów.

Po włączeniu mojego przyrządu do sieci rozległo się głośne buczenie, elektromagnes znajdujący się w centrum począł się kręcić jak szalony, a światła w całym domu pulsować. W pewnej chwili rozedrgane urządzenie aż jęknęło. Na boki trysnęły fontanny iskier, z dołu dobiegły alarmujące krzyki rodziców. Podczas gdy maszyna dokonywała samozniszczenia, światło z pulsującego stało się przyćmione, żarówki przybrały barwę pomarańczowoczerwoną, by następnie wybuchnąć jaskrawym blaskiem, niektóre w znaczeniu dosłownym. W końcu udało mi się wyrwać wtyczkę z kontaktu. Nie mając specjalnie ochoty udzielać wyjaśnień rodzicom, popędziłem na dół, gdzie udawałem, że nie wiem, co się stało. Strachu nie musiałem wcale udawać. Przyjaciel opowiadał, że zawołałem go i w wielkim podnieceniu wyjaśniłem, że kosmici wkurzyli się na mnie, ponieważ naruszyłem ich pole siłowe.

Odkryłem później, że istnieje cała mitologia zaawansowania technicznego przybyszów, a spora jej część dotyczy koncepcji przeciwbieżnych magnesów. Ciekawą historię opowiedział mi kiedyś jeden z uczestników bliskich spotkań — znał on mianowicie człowieka, który podobno otrzymał szczegółowe instrukcje budowy nowego typu silnika w latach pięćdziesiątych. Wskazówki te pozostawały jednak utajone aż do roku 1985, kiedy ów człowiek odkrył je, ku swemu zdumieniu, w swoim umyśle. Podano mu dokładne wymiary elektromagnesów oraz ich wzajemne odległości w układzie. Otrzymał również instrukcje co do materiałów, jakich miał użyć. Nie widziałem tych planów, trudno mi zatem wypowiedzieć się na ich temat. Niewątpliwie twierdzenie, że przeciw bieżne magnesy mogą wytwarzać jakiś specjalny rodzaj energii, nie idzie w parze z nowoczesną teorią magnetyzmu. Człowiek ten jednakże utrzymywał, iż po uruchomieniu urządzenie w mgnieniu oka przyciągnęło wszystkie metalowe przedmioty znajdujące się w szopie, tak że on sam został powalony przez przelatujący silnik samochodowy. Następnego dnia szopa z niewyjaśnionych przyczyn spłonęła na popiół. Zapewne łatwiej byłoby uwierzyć w opisane zjawiska, gdyby zamiast elektromagnesów używano cewek nadprzewodzących. Przy obecnym stanie wiedzy na temat magnetyzmu jest nam niezmiernie trudno wyobrazić sobie źródło tak silnego pola. Naprawdę nie sądzę, aby szczegóły konstrukcyjne silnika mogły stanowić część systemu zbiorowej halucynacji. Ja sam nie pamiętałem mojego eksperymentu z maszyną antygrawitacyjną — usłyszałem o nim dopiero od przyjaciela, który to zdarzenie zachował w pamięci.

Moja maszyna powstała w 1958; ponad dwadzieścia lat później inny człowiek zbudował bardziej dokładny model, ale plany pochodziły z tego samego okresu.
Pamiętam, że następnego dnia po przeprowadzeniu próby z moją maszyną jakaś nieodparta siła kazała mi opuścić dom. Udałem się wraz z babcią do jej wiejskiego letniaka pod błahym pretekstem zainteresowania jednym z jej karcianych przyjęć.
Około czwartej zadzwonił telefon. Usłyszałem, jak babcia mówi: — Pożar? Pożar w domu Mary Strieber? Krew stanęła mi w żyłach. Na całe szczęście nie spłonął dom, lecz jedynie dach nad skrzydłem, w którym znajdowała się moja sypialnia. Przyczyna pożaru nie została do końca wyjaśniona, choć wydaje mi się, że miała więcej wspólnego z wpływem doświadczeń pewnego chłopca na stan domowej instalacji elektrycznej niż z zemstą rozjuszonych przybyszów.

Szczęśliwie dla mnie moim rodzicom nigdy nawet nie zaświtała myśl, że byłbym zdolny do zniszczeń na taką skalę. W lipcu 1957 ojciec zabrał mnie i siostrę, która wówczas miała
trzynaście lat, by odwiedzić swą siostrę i jej rodzinę w Madison, w stanie Wisconsin. Polecieliśmy samolotem do Chicago, gdzie zatrzymaliśmy się w Hiltonie. Udało mi się tam przypadkowo zrzucić szklankę mlecznego koktailu z dziesiątego piętra. Przenocowaliśmy
w innym hotelu, po czym udaliśmy się do Madison. Tydzień później wracaliśmy do San Antonio pociągiem. Widok z lotu ptaka na ten pociąg pędzący przez noc prześladował mnie przez całe moje życie. Większość okien jest nieoświetlona, co oznacza, że jest już bardzo późno. Po bokach migają gęste, sosnowe lasy, co wskazuje na okolice Arkansas lub tereny jeszcze bardziej na północ — trasa Texas Eagle nie biegnie przez sosnowe lasy Wschodniego Teksasu, lecz raczej przez równiny pomiędzy Texarkaną a Dallas, a potem na południe przez bezkresne, jałowe obszary.

Z jakichś niewyjaśnionych powodów nigdy nie zastanawiałem się nad tym dziwnym obrazem pędzącego pociągu. Z jakiej okazji miałbym go oglądać z takiej perspektywy? Czy to możliwe, bym choć na chwilę znalazł się poza nim? Nie przypominałem sobie, bym opuszczał pociąg. Majaczyło mi wprawdzie wspomnienie mego ojca wpartego w kąt górnego łóżka w naszym przedziale, z wytrzeszczonymi oczami i wargami odsłaniającymi zęby, lecz uznałem to za koszmar wywołany chorobą, na którą zareagowałem bardzo gwałtownie. Wymiotując, miałem wraże nie, że za chwilę umrę. Rzygałem żółcią bez wyraźnej przyczyny, lecz mimo to skurcze nie chciały ustąpić.

Obecnie do tych wspomnień dołączył wyrazisty obraz jakiejś istoty wpychającej mi do gardła coś w rodzaju pęcherza. Nie jest to jedyne wspomnienie, w którym przybysze zmuszają mnie do zjedzenia czegoś. W 1968 roku zanotowałem lukę długości czterech do sześciu tygodni „wyjętych z życia" podczas rozpaczliwej i niewyjaśnionej pogoni po całej Europie. Wiąże się to z okropnym wspomnieniem smaku czegoś, co zawsze uważałem za zgniły owoc granatu — tak gorzki, że myślałem, iż rozsadzi mi głowę. Pamiętam, że pielęgniarka podawała mi krople, by mi ulżyć. Ale jaka pielęgniarka? Gdzie? Przecież nigdy nie trafiłem do szpitala. Mogli mi też coś wepchnąć do ust w nocy 26 grudnia. Pamiętam, z całą pewnością, że próbowali je otworzyć. Na dodatek po całym zajściu umyłem zęby.

Jest to chyba najbardziej niepokojąca rzecz w dotychczasowych doświadczeniach. Nie martwię się o to. że coś zjadłem, ponieważ nadal żyję. Niepokoi mnie strukturalna spójność procesu. Początkowo podają mi coś i żołądek to zwraca. Następnie znowu coś zjadam i tym razem używa się kropli, by zatrzymać to w moim organizmie. Kilkanaście lat później połknięcie czegoś spada do rangi nieważnego epizodu, zepchniętego na drugi plan przez inne wydarzenia. Krótko mówiąc, moi znajomi przybysze prawdopodobnie opanowali już sztukę zmuszania mnie do strawienia pokarmu, którym mnie żywią.

Przez długie lata nie myślałem o tych niekończących się godzinach choroby w pociągu. Pamiętam jednak, jak ojciec usiłował mi pomóc, a kiedy był już kompletnie wyczerpany, przyszedł kierownik wagonu sypialnego i podtrzymywał mnie pochylonego nad toaletą. Pojawił się również lekarz, który usiłował namówić mnie na szklankę wody. Choroba zaatakowała mnie w środku nocy i trwała do samego rana. Kiedy pociąg wreszcie wtoczył się na starą stację MoPac w San Antonio, spałem jak zabity. Ojciec zaniósł mnie do taksówki i zawiózł do domu.

Gdy zajechaliśmy na miejsce, czułem się już znacznie lepiej i niecierpliwie wyczekiwałem spotkania z przyjaciółmi. W końcu trwała pełnia lata, a nas nie było przez prawie dwa tygodnie. Wyczuwałem, że każdy dzień ostatniego lata mego dzieciństwa jest szczególny i pragnąłem to wykorzystać. Kipiałem z podniecenia, kiedy jechaliśmy Elizabeth Road. Pomogłem wnieść bagaże do domu i już mnie nie było. Choroba poszła w niepamięć.

C.D.N.


Użytkownik Traper edytował ten post 21.11.2006 - 21:40

  • 0



#17

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość
(Ciąg dalszy...)


Pamiętam, że opowiedziałem wówczas historię, która tkwi w mojej głowie do dzisiaj — o tym, jak słyszałem wycie wilków, a potem widziałem jednego w pobliżu drogi. Opowiadając czułem się trochę nieswojo. Od tego czasu pozostał obraz wilka przemykającego przez polanę i dźwięk jego głosu odbity echem pośród nocy. W ten sposób zrodziła się trwająca całe życie fascynacja wilkami, która przeszła w umiłowanie tego wspaniałego gatunku. Wokół tego obrazu osnute są powieści The Wolfen, Wolf of Shadows oraz The Wild — książka, której jeszcze dotąd nie opublikowałem.

Opowiadając tę historię, zdawałem sobie sprawę, że tak naprawdę wcale nie widzieliśmy żadnego wilka ani nawet nie słyszeliśmy wycia. Dlaczego więc to mówiłem? Skąd to się wzięło? Czy było to jedno ze wspomnień osłonowych, tak często spotykanych u świadków wizyt przybyszów? Wspomnienia z nocy 26 grudnia ukrywała początków wizja sowy. Kiedyś już widziałem sowę — było to po wypadkach z 1968 roku. Zakładając, że moja mądra i stanowcza towarzyszka z odległych światów jest rodzaju żeńskiego, można powiedzieć, że sowa jest jej osobistym symbolem. Sowa symbolizowała Atenę. Łacińskie określenie sowy „strix" oznacza jednocześnie wiedźmę. W zamierzchłych czasach wierzono, że uosabia ona mądrość bogini Isztar, pradawnego bóstwa Mezopotamii o wielkich, przenikliwych oczach.

Celtowie czcili sowę jako totem Blodeuwedd, Bogini Księżyca w Trzech Osobach. Kojarzy się ona również z pojęciem Trójcy, pojawiającym się w tej książce nieco później, a które jest najczęściej spotykanym symbolem pojawiania się przybyszów i wymienianym przez porwanych — ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy z jego wielowiekowego znaczenia, pojmowanego dziś jedynie przez wąski krąg antykwariuszy i mitologów.

Możliwe, że dla przybyszów poszukiwanie drogi do centrum duszy i zgłębienie stanów duchowych jest postępowaniem naturalnym z racji posiadanego doświadczenia, które każe im zignorować w nas wszystko oprócz najgłębszych pokładów istnienia. Osiągnąwszy swój cel staliby się częścią naszej mitologii, podstawową cząstką człowieczeństwa. Moje życie pełne jest niesamowitych historii, takich jak ta o wilku czy o sowie. Co dziwniejsze, moja siostra także wspomina zdarzenie z udziałem sowy. Kiedyś, na początku lat sześćdziesiątych, przemierzając samochodem Teksas, znalazła się gdzieś pomiędzy Kerrville a Comfort. Było już dobrze po północy, kiedy z przerażeniem dostrzegła, jak z nieba spływa nagle potężny snop światła padający na drogę przed samochodem. Kilka minut później przed maską mignęła jej przelatująca sowa. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest to wspomnienie osłonowe, o którym moja siostra nie ma żadnego pojęcia. Moje wspomnienia osłonowe dotyczą głównie zwierząt, choć zdarzają się wyjątki. Pamiętam, jak przestraszyłem się, widząc w dzieciństwie Mr. Peanuta, choć faktycznie istnieje on tylko na puszkach z orzeszkami. Powiedziałem rodzicom, że nastraszył mnie podczas parady Battle of Flowers, choć dzisiaj mam pewność, że nic takiego nigdy się nie zdarzyło. W innym przypadku opowiadałem przez całe lata, że znajdowałem się na Uniwersytecie Teksańskim w 1966 roku, kiedy ten szaleniec, Charles Whitman, urządził sobie popis strzelecki na uniwersyteckiej wieży. A przecież wówczas nie było mnie w Teksasie!

Gdzie zatem byłem? I co kryje się za pozostałymi wspomnieniami? Być może w głębi duszy znam odpowiedź na te pytania, jak również na to, dlaczego tak uporczywie zaglądałem do szaf i pod łóżka. Prawdę mówiąc, takie zachowanie datuje się już od dawna, a w 1985 tylko przybrało na intensywności. Uwolniłem się od niego dopiero po ujawnieniu się wszystkich wspomnień. W gruncie rzeczy nie sądzę, bym kiedykolwiek w całym swoim życiu czuł się tak szczęśliwy jak obecnie. Cokolwiek się wydarzyło, jednego jestem pewien: zniknęła ogromna presja towarzysząca mi od samego początku tej sprawy i broniąca dostępu do wspomnień spotkań z przybyszami. Ten krótki przegląd utwierdził mnie w słuszności decyzji o zagłębieniu się w przeszłość. Zanim jednak podążę tym tropem, chciałbym najpierw poddać szczegółowej analizie ostatnie minuty seansu hipnotycznego, począwszy od momentu, kiedy niespodziewanie przeniosłem się w rok 1957.

Spontaniczna regresja jest zjawiskiem często spotykanym w hipnozie. Występuje ona w momencie, kiedy pacjent skojarzy jakiś element wspominanego wydarzenia ze zdarzeniem wcześniejszym. W moim przypadku bodźcem okazały się słowa: „zostałeś wybrany". Zaraz potem w widmowym przebłysku ujrzałem kobietę w kwiecistej sukni, wykrzykującą „Chwała Panu!" i wspomniałem o „pozostałych". Dr Klein zapytał, kim są ci „pozostali", a ja, nie zdążywszy udzielić odpowiedzi na to pytanie, przeniosłem się w zupełnie inne miejsce, lecz nadal z tą samą istotą przy boku — a może tylko z kimś, kto był do niej bardzo podobny.

W mojej wizji siedziałem podekscytowany na łóżku, wodząc wzrokiem po innych łóżkach, na których spoczywali pogrążeni we śnie amerykańscy żołnierze. Łóżka wyglądem bardziej przypominały stoły o masywnej podstawie, zwężające się ku górze. Pamiętam, że
wszystkie były szare. Żołnierze, przeważnie młodzi chłopcy w roboczych mundurach, leżeli bezwładnie, jak dotknięci śpiączką. Wtedy właśnie dr Klein zapytał mnie o wiek i usłyszałem swój głos odpowiadający, że mam dwanaście lat.

W jednej chwili nastąpiła we mnie radykalna zmiana. Znów stałem się dzieckiem. To było bardziej niż zdumiewające. Poczułem się jakiś inny, mniejszy. Uwolniony od balastu doświadczenia mój umysł stał się na powrót umysłem dziecka. Na te kilka chwil powróciłem do stanu niewinności. Wiedziałem, gdzie się znajduję i czułem z tego powodu podniecenie. Początkowo tylko siedziałem, zadowolony, że udało mi się obudzić, podczas gdy wszyscy żołnierze jeszcze spali. Przejście od sceny, w której siedziałem na krzesełku, wpatrzony w szarą płaszczyznę, do momentu przebudzenia nastąpiło nagle i bez uprzedzenia. Kiedy siedziałem na tym krzesełku, ukazał mi się widok, który przekraczał granice mojego pojmowania. Podczas hipnozy odtworzyłem jego część: był to krajobraz z szybującym w przestworzach ogromnym, zakrzywionym obiektem, który okazał się trójkątem. Natłok symboli, jaki w chwilę potem nastąpił, był tak ogromny, że nawet teraz, kiedy o tym piszę, czuję, jak rozsadza mi czaszkę i przeszywa bólem całe ciało. Nie pamiętam dokładnie, co to było — trójkąty, przelatujące piramidy, zwierzęta śmigające w powietrzu. Czy te właśnie wizje są przyczyną stanów lękowych, których występowanie wykazało badanie psychologiczne? Czy może powodem są raczej powracające wspomnienia owalnej sali, w której siedzę na samym środku i odpowiadam na pytania otaczających mnie wzburzonych rozmówców — pytania tak ostre, że ranią moją duszę? Usiłując jako dziecko uporać się z nimi, snułem chorobliwe fantazje wokół postaci, które stały się przyjaciółmi mego dzieciństwa, a które w jakiejś owalnej piwnicy o szarych ścianach wyciągały z mego umysłu najtajniejsze myśli, jak chirurg kleszczami wyrywający z mózgu roziskrzone neurony. Pamiętam, że wypowiadali słowa, z których każde przechodziło przeze mnie jak huragan, wywołując każde skojarzenie, każdą myśl, każde uczucie z nim związane. Ciągnęło się to godzinami, dopóki nie zacząłem błagać, by skończyli. Mogłem wtedy przez chwilę odpocząć u ich stóp, powierzając swą duszę szorstkiej łagodności ich miłości. Czy to tylko fantazje, czy może tak właśnie wygląda próba wydobycia najgłębszego sensu słów z dziecięcego umysłu? Kto jednak mógłby tego próbować? Czy tak właśnie wyglądają przybysze przy pracy?

C.D.N.


Użytkownik Traper edytował ten post 21.11.2006 - 21:41

  • 0



#18

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość
(Ciąg dalszy...)


W dzieciństwie byłem znany z uporczywości w zadawaniu pytań do tego stopnia, że w szkole wolno mi było zadać, tylko trzy pytania podczas jednej lekcji, tak abym nie zgłaszał się bez przerwy. Wierny tej zasadzie również w nowej sytuacji, siedząc na łóżku pośród śpiących żołnierzy, zacząłem wypytywać nieznaną istotę. Być może wydała mi się znajoma, dzięki czemu szybko otrząsnąłem się z początkowego szoku. Wymiana zdań wydała mi się fascynująca. Zapytałem, kim są ludzie wokół mnie i otrzymałem oczywistą odpowiedź, że to żołnierze. Chciałem wiedzieć, dlaczego się tam znaleźli. Odpowiedź brzmiała: — Ponieważ byli samotni.

Sugeruje to pewną prawidłowość, która wyłania się także z niektórych badań nad niewyjaśnionymi zjawiskami — nie zidentyfikowane obiekty wybierają z reguły miejsca odludne. Nieczęsto pojawiają się nad miastami, niewiele też znamy przypadków porwania ludzi z gęsto zaludnionych obszarów. Może w grę wchodzą ograniczenia natury technicznej, a może po prostu ryzyko w miejscach zaludnionych wydaje się przybyszom zbyt wielkie. Zapytałem, co robią z tymi żołnierzami. Odpowiedź, bynajmniej nie wyczerpująca, brzmiała:
— Badamy ich i odsyłamy do domu.
Pamiętam, jakie zdumienie wzbudziły we mnie te słowa, doświadczyłem tego ponownie podczas hipnozy. Tyle zachodu tylko po to, by kogoś zbadać? Strzeliłem więc:
— Po co wam to?
Wyglądało na to, że istota ma gotową odpowiedź, lecz nagle przerwała w połowie zdania, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Zabrzmiało to jak przeskakująca płyta:
— Chodzi o to, że... Chodzi o to, że...
Urwała, jakby zaskoczona, że została przyłapana na nie przygotowaniu i powiedziała tylko: — No cóż,.. — głosem, w którym pobrzmiewało rozbawienie.

Przez chwilę obserwowałem, jak krząta się wokół. Nie dowie- działem się, jakie czynności wykonywała — w każdym razie dotykała żołnierzy jakimś przedmiotem w kolorze miedzi. Zapytałem, dlaczego wygląda tak okropnie, bo rzeczywiście można się było jej przerazić. Sam nie wiem, dlaczego jej widok nie wzbudził we mnie strachu. Poruszała się przecież i działała w sposób świadczący o wysokiej inteligencji, pomimo iż nie była człowiekiem. Jest coś w precyzji świadomie wykonywanych ruchów, co wzbudza w nas strach, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z nieznaną formą życia.

Oczywiście nie zajmowałem się tego typu rozważaniami w wieku lat dwunastu, choć wizja tej niesamowitej istoty poruszającej się zgrabnie między łóżkami głęboko zapadła mi w pamięć. Zapytana przeze mnie, dlaczego wygląda tak okropnie, odpowiedziała, nie przerywając pracy: — Nic na to nie poradzę. Ogromnie jestem ciekaw, jak naprawdę wyglądała Isztar i czy cały panteon pięknych bogów i bogiń nie był przypadkowo dziełem ludzi podobnych do tych, którzy z „boskich" stworzeń o wyjątkowej urodzie podróżujących w latających talerzach uczynili swoją prywatną religię. Owi wyznawcy to przeważnie ludzie, którzy nie potrafiąc sprostać twardej rzeczywistości, udają, że nie zauważają zawziętych, bezkresnych oczu, nieprzyjemnych zapachów, obrzydliwego pokarmu i ogólnego poczucia ludzkiej bezradności, które są nieodłącznymi składnikami doświadczeń z przybyszami. Oni po prostu tworzą nową ludzką mitologię.

Zastanawiam się, czy Homer i Pindar nie uczynili podobnie. Dlaczego właściwie Homer był ślepy? Wiadomo nie od dziś, że „dzieła Homera" zostały napisane przez wielu różnych autorów. Być może histeryczna ślepota była zjawiskiem powszechnym wśród greckich bardów, spod pióra których wyszedł cały klasyczny panteon. Nie winie ich za to. Histeryczna ślepota i odpowiedni system wyznaniowy stanowią doskonałą obronę przed zjawiskami podobnymi do tych, z którymi się zetknąłem. Z drugiej strony, jeśli przybysze towarzyszą nam od dłuższego czasu, dlaczego tyle kłopotu sprawiało im przyzwyczajenie mnie do ich pokarmu? Być może substancja o niezmienionym od lat składzie nie była przyswajalna przez mój organizm, a może też sam fakt jej przyjęcia dokonał we mnie zmian. Zastanawiam się, czy stanowi to część procesu aklimatyzacji. Obserwując wielkooką istotę poruszającą się wśród żołnierzy z miedzianozłotą różdżką w ręce, nagle spostrzegłem swoją siostrę. Leżała bezwładnie nieco po prawej, pode mną. Była w swej nocnej koszuli. Do dziś pamiętam, jak wstrząsnął mną jej widok w tym stanie. Byliśmy sobie bardzo bliscy, kochałem ją i podziwiałem, dlatego widok jej leżącej na podłodze w martwym bezruchu ranił moje serce. Jakiś głos uspokoił mnie, że nic jej nie będzie. Nie słyszałem go — słowa powstawały w mojej głowie.

Następny widok wprawił mnie w stan przerażenia, jakiego dotąd nie zaznałem. Obok siostry stał mój ojciec w niebieskiej piżamie, z rękami opuszczonymi po bokach; na jego twarzy malował się wyraz kompletnego zaskoczenia. Potem jego wzrok przesunął się w bok, by spocząć na czymś, co pozostawało ukryte przed moimi oczami za framugą drzwi. Niemal jak na zwolnionym filmie, jego twarz eksplodowała nagle. Gwałtownie odrzucił głowę do tyłu, a ciało przeszyło coś w rodzaju wstrząsu elektrycznego, rozczapierzając mu palce i wprawiając ramiona w niekontrolowane drżenie. Oczy wyszły mu z orbit, a szczęka opadła. W następnej chwili z jego gardła wydobył się krzyk, który w moich uszach zabrzmiał jednak niezwykle słabo, jak zduszony wyraz desperacji i strachu. Postać, którą dotychczas uważałem za „okropnie wyglądającą" przybrała teraz dla mnie rozmiary monstrualne. Jej realność nie podlegała dyskusji. Ani przez chwilę nie przyszło mi na myśl, że to sen. Działo się to naprawdę, jak wszystkie inne wydarzenia w moim życiu, z tym tylko wyjątkiem, że intensywnością strachu przewyższało najstraszniejsze horrory — nic dziwnego, że wkrótce potem utonęło w mrokach amnezji. W rzeczywistości dopiero w następnym roku miałem obejrzeć mój pierwszy horror The Creature from the Black Lagoon wyświetlany podczas letniego obozu, na którym przebywałem dokładnie jeden dzień. Moje zainteresowania tym gatunkiem rozwinęły się dopiero później. W wieku lat trzynastu wolałem nadal komiksy w stylu Uncle Scrooge McDuck i Linie Lulu. Najstraszniejszymi obrazami, na jakie byłem narażony były wyświetlane w telewizji: „Alfred Hitchcock Presents" oraz „The Twilight Zone".

Podczas hipnozy strach ścinał mi krew w żyłach jak lodowata woda. Na szczęście dla Dona Kleina i Budda Hopkinsa znajdowałem się pod wpływem sugestii zabraniającej mi krzyczeć, inaczej obawiam się, że byliby narażeni na niemałą porcję piekielnego wrzasku. Zdawało mi się, że kolejne wrażenia eksplodują w moim ciele, do tego stopnia, iż w pewnym momencie sądziłem, że zemdleję. Pamiętam, jak skręciły mi się wnętrzności na widok ojca w tak panicznym przerażeniu. Był wtedy moim bohaterem. Próbowałem go uspokoić, na co wykrztusił tylko: — Nie, Whitty, to nie jest w porządku! — usiłując przyciągnąć do siebie mnie i siostrę. Jego ramiona uniosły się i zastygły w połowie ruchu, a twarz i reszta ciała skręcała się w konwulsyjnych męczarniach. Jego ponowny krzyk został stłumiony. A oni obserwowali to wszystko nieruchomymi oczami, lśniącymi jak wielkie czarne diamenty. Wizerunek, który moim zdaniem jest najbliższy niczym nie upiększonemu obrazowi tych istot, nie pochodzi wcale z żadnego współczesnego filmu fantastyczno-naukowego. To groźna twarz bogini Isztar o znamionujących starość rysach. Jeśli zamalujemy jej oczy zupełnie na czarno i usuniemy włosy, otrzymamy twarz, którą w tej chwili widzę okiem umysłu — odwieczną i przerażającą, twarz proroka mądrości i bezlitosnego sędziego. Czy wizerunek ten pochodzi z mojego obecnego życia, czy też z poprzednich wcieleń — z czasów, kiedy w mrocznych świątyniach
panowała szara bogini?

Możliwe, że przybysze to bogowie, którzy nas stworzyli. Francis Harry Crick, słynny odkrywca podwójnej spirali DNA, stwierdził kiedyś, że genetyczna struktura żywych organizmów jest tak skomplikowana, iż sprawia wrażenie kunsztownego projektu. Rezultaty badań prowadzonych przez doktora Allana C. Wilsona z Uniwersytetu Kalifornijskiego wykazały istnienie genetycznych dowodów na pochodzenie gatunku ludzkiego od jednego tylko osobnika płci żeńskiej, żyjącego w północnej Afryce w okresie między 140 000 i 280 000 lat temu. Innymi słowy niewykluczone, że wszyscy wywodzimy się z łona jednej kobiety. Gdybyśmy mogli cofnąć się w czasie i odnaleźć ją na bezkresach prehistorycznej sawanny w Mezopotamii, to czy zauważylibyśmy nad jej głową Isztar w swym ogromnym pojeździe kosmicznym w kształcie trójkąta — takim samym, jaki zaobserwowano nad Westchester County w 1983 roku? Czy dla owego walczącego o byt stworzenia pojazd ten byłby czymś równie niepojętym i nieuchwytnym jak latające talerze dla dzisiejszych Sił Powietrznych? A może czekałaby nas znacznie większa niespodzianka? Może cały panteon bogów kształtujących dzisiejszą rzeczywistość odnaleźlibyśmy w niepewnym jeszcze umyśle tego właśnie stworzenia, dziękującego na kolanach za ocalenie życia po tym, jak pazury pantery minęły o cal jej gardło, o mało nie pozbawiając życia nas wszystkich?

C.D.N.
Podróży ciąg dalszy
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte


Użytkownik Traper edytował ten post 21.11.2006 - 21:42

  • 0



#19

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość
(Ciąg dalszy...)

Podróży ciąg dalszy
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte



Moja wyprawa zawiodła mnie nad krawędź, za którą otwierała się przepaść pełna cieni. Zastanawiałem się, co mógłbym tam odkryć, uważnie się w nią wpatrując. Jak naprawdę wyglądało moje życie i ile osób żyło w podobny sposób, ślizgając się po powierzchni mrocznego zwierciadła? Pomyślałem o niezwykłych wydarzeniach roku 1986 i ich znaczeniu dla moich badań własnej przeszłości. W trzecim tygodniu marca miało miejsce bardzo osobliwe wydarzenie. W nocy 21 marca w pewnym momencie obudziłem się i ze zdumieniem stwierdziłem, że nie mogę się poruszyć ani nawet otworzyć oczu. Odniosłem wrażenie, że coś zatyka moje lewe nozdrze i że na dodatek porusza się w głąb przewodu nosowego. W odpowiedzi na próbę stawienia oporu dokładnie między oczami usłyszałem trzask przypominający chrupnięcie ugryzionego jabłka, po czym obudziłem się o świcie.

W ciągu dnia moją uwagę zwrócił ból nosa i lekki krwotok, ponieważ jednak żona i syn uskarżali się już na podobne dolegliwości w zeszłym tygodniu (żadne z nich nie przypominało sobie, by ktoś umieszczał im coś w nosie) przypisałem to suchemu, zimowemu powietrzu oraz przeziębieniu głowy. Po 15 marca żonie i synowi zdarzały się krwotoki z nosa, a na nozdrzach pojawiły się maleńkie guzy. Dokładnie mówiąc Anna miała go na końcu prawego płatka, syn zaś na końcu lewego. Mój guz pojawił się w lewym nozdrzu i, gdy ich szybko ustąpiły, zaczął doskwierać do tego stopnia, że umówiłem się z lekarzem na wizytę.

Diagnoza lekarska stwierdzała, że utworzenie się ropnego guza nastąpiło na skutek zadraśnięcia śluzówki. Po paru dniach dolegliwość zaczęła ustępować. Nie myślałem o tym wypadku aż do dnia 26 lipca 1986 roku, kiedy to otrzymałem list od Donalda Kleina, w którym stwierdzał, że wiele moich symptomów odpowiadało opisowi zaburzeń płata skroniowe- go, które bada się, wprowadzając sondę poprzez przewód nosowy. Płat skroniowy jest bez wątpienia najważniejszą częścią mózgu, siedliskiem człowieczeństwa. To właśnie tam mieści się ośrodek koordynacji percepcji. Znajdujące się w nim struktury odpowiedzialne są za emocje, motywacje i pamięć. Ludziom, którzy cierpią na zaburzenia funkcji tego organu, zdarzają się przypadki deja vu, niewytłumaczalnych stanów paniki, nagłych wrażeń zapachowych, a nawet rozważań natury filozoficznej i kosmologicznej. Czasami, w przypływie halucynacji, odbywają oni barwne podróże w czasie i przestrzeni. Początkowo wydawało mi się, że znalazłem wytłumaczenie wszystkich moich przeżyć. Przeczytałem pracę doktora Michaela Persingera z Laurentian University, w której zakładał on, że „stany przejściowe" tej części mózgu odpowiedzialne są za niezwykłe doznania psychiczne oraz relacje innych „ofiar". Zaburzenia w płacie skroniowym spadły do rangi kolejnej spekulacji, w niczym nie różniącej się od hipotezy o istnieniu przybyszów czy pozostałych domysłów. Zmuszony byłem powrócić do punktu wyjścia: nie miałem pojęcia, co się działo, lecz wszystko wskazywało na to, że działo się to w świecie rzeczywistym. Jak to często w życiu bywa, w tydzień po otrzymaniu listu doktora Kleina los zetknął mnie z kobietą, która również przeżyła spotkanie z przybyszami. Na wstępie swej relacji wspomniała, że przybysze wprowadzili jej do nosa sondę, dokładnie między oczy, czemu towarzyszył odgłos „chrupnięcia ugryzionego jabłka". Narysowała mi szkic sondy, a także postaci przeprowadzającej badanie. Sonda była instrumentem przypominającym igłę osadzoną na niewielkim trzonku podobnym do rączki noża, postać zaś wydała mi się znajoma, ponieważ widywałem już podobne istoty. Poprosiłem wówczas Budda Hopkinsa o wykaz jego danych dotyczących przypadków przenikania w głąb czaszki. Spośród setki przypadków, jakie zgromadził, cztery — włącznie z moim — dotyczyły wejścia przez ucho bądź tuż za nim, trzy pod okiem i jedenaście — znów z moim — przez przewód nosowy. Naliczyłem najwięcej przeniknięć przez nozdrza, dokładnie w nerw węchowy i, za jego pośrednictwem, do centralnego ośrodka mózgowego oraz do położonego tuż za tym nerwem płata skroniowego.

Dla porządku wyjaśnię tylko, że jesteśmy z synem mańkutami — stąd też nasze obrażenia w lewym nozdrzu — Anna zaś jest prawo- ręczna. Przy naruszeniu płata skroniowego niemożliwe jest stwierdzenie, czy mamy do czynienia z zaburzeniem jego czynności, czy też z żywymi istotami. Przybysze mogą ingerować w funkcje płata skroniowego w celu wywołania nieprawidłowości, które później zostałyby rozpoznane jako symptomy epilepsji. Zdając sobie sprawę z tego, że odczytanie elektroencefalogramu jest sprawą bardzo subiektywną, postanowiłem poddać się oddzielnym testom płata skroniowego u dwóch różnych lekarzy. Jeden z nich był neurologiem zarekomendowanym mi przez Dona Kleina, drugiego zaś polecił mi inny psychiatra. Ów drugi specjalista po dokonaniu wstępnych badań doszedł do podobnych wniosków, co znajomy Dona Kleina. Nie stwierdzono żadnych śladów zaburzeń. Opowiedziałem mu swoją wersję wydarzeń z 26 grudnia, lecz powstrzymałem się od wysuwania jakichkolwiek hipotez, by nie czuł się zmuszony bronić swej diagnozy w ich obliczu. Udałem się następnie do laboratorium, gdzie dzięki chlorohydratowi jakoś zniosłem umieszczenie elektrod głęboko w mojej jamie nosowej. Wyniki nadeszły parę dni później: całkowicie tudzież religijne. Lecz im bardziej zagłębiałem się w opisy zaburzeń funkcji płata skroniowego, tym większe nachodziły mnie wątpliwości, czy faktycznie stanowią one wyczerpującą odpowiedź na moje pytania. Niewyjaśnione pozostawało, na przykład, miażdżące poczucie rzeczywistości towarzyszące moim przeżyciom, podobnie jak ich fizyczne następstwa. Nie pasowali do tego wyjaśnienia świadkowie normalne funkcjonowanie płata skroniowego, potwierdzone diagnozami obu neurologów.

Tak więc, cokolwiek mi uczyniono, nie pociągnęło to za sobą uszkodzeń systemu, wykrywalnych przez naszą naukę na jej obecnym poziomie. Okazało się również, że nie jestem hojny psychicznie. Hipoteza o zaburzeniach płata skroniowego miała już teraz trzy słabe punkty: przede wszystkim zaprzeczało jej występowanie fizycznych następstw oraz obecność świadków, poza tym elektroencefalografii wykazał, że jestem absolutnie normalny pod tym względem, a postulowane przez doktora Persingera „stany przejściowe" nie mogły tłumaczyć skomplikowanych zjawisk, których doświadczyłem. Mogłaby je uzasadnić tylko i wyłącznie całkowita epilepsja płata skroniowego. Jak dotąd żadna hipoteza nie była w stanie wyjaśnić motywów postępowania przybyszów ani też ich niezwykłej pewności siebie, z jaką wprowadzili sondę do mojego mózgu poprzez rojącą się od zarazków jamę nosową. Żaden lekarz nie odważyłby się na to, co tylko dowodzi faktu, iż nie są to wspomnienia operacji przechodzonych w dzieciństwie. Żadna ze znanych mi operacji nie przebiega w podobny sposób, to znaczy przez wprowadzenie igły do przewodu nosowego. Co więcej, operacja taka nie była w stanie spowodować zaburzeń mózgu prowadzących do urojeń, ponieważ miała miejsce dopiero po kilku tygodniach po tym, jak odkryłem i opowiedziałem prawdę o wcześniejszych wydarzeniach. Spójność elementów mego opowiadania oraz zaobserwowanych efektów ubocznych — krwotoku i uszkodzenia nosa — sugerowała, że mamy do czynienia ze zjawiskiem
rzeczywistym, wykluczając jednocześnie możliwość zaburzeń umysłowych.

Gdyby cała ta historia została zainicjowana naruszeniem płata skroniowego, skłaniałbym się ku przypisaniu temu wszelkich anomalii w percepcji, jakie mi się zdarzyły. Lecz operacja nie zapoczątkowała wcale moich niesamowitych przeżyć. Owszem, mogła diametralnie zmienić zarówno mój sposób widzenia tego zagadnienia, jak i całej przeszłości. Być może taki właśnie był jej cel. Przebiegłem w myślach ostatnie parę tygodni. Większość wydarzeń od grudnia była dobrze udokumentowana w tym sensie, że gdy tylko coś zaszło, natychmiast informowałem o tym innych. Oprócz wizyty z 15 marca, którą dokładnie opisuję w innym miejscu, wydarzył się w tym okresie jeszcze jeden incydent, o którym warto wspomnieć. W dużym stopniu przyczynił się on do uchylenia drzwi prowadzących w moją przeszłość. Stało się to możliwe dzięki zmysłowi powonienia. Incydent miał miejsce jeszcze przed badaniem płata skroniowego.


C.D.N.


Użytkownik Traper edytował ten post 21.11.2006 - 21:43

  • 0



#20

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość

(Ciąg dalszy...)

Podróży ciąg dalszy
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte



Piątkowy wieczór 7 lutego spędzaliśmy w naszym mieszkaniu w mieście. Znajdowałem się wówczas u kresu wytrzymałości. Miałem złe przeczucia. Wyczuwałem obecność przybyszów, denerwującą, niemal namacalną. Czułem ich zapach — wyraźny odór tlącego się kartonu, znany mi z przeszłości. Żona także go wyczuwała; był to zapach, który wielokrotnie pojawiał się w naszym życiu, jednakże dotychczas nie pojmowałem jego znaczenia. Oprócz niego w powietrzu unosiła się woń sera z cynamonem, którą z kolei pamiętałem z 26 grudnia. Leżałem w łóżku, próbując walczyć z bezsennością, cały zlany potem. Ze zdumieniem odkryłem w pewnym momencie, że cztery godziny upłynęły w mgnieniu oka. Dopiero co zabierałem się do
czytania — było około północy — zdążyłem zaledwie przewrócić kartkę, a tu nagle zrobiła się czwarta rano. Kiedy wstałem z łóżka po krótkim śnie, odkryłem na swoim przedramieniu znamię w kształcie dwóch trójkątów. Nie mam pojęcia, co zaszło tej nocy i chyba nigdy się nie dowiem. Większy z trójkątów wycięto zaledwie w kilku zewnętrznych warstwach naskórka — przypominało to dzieło wykwalifikowanego chirurga. Drugi, o mikroskopijnych rozmiarach, wierzchołkiem zwrócony był w stronę większego.

Rankiem 8 lutego stałem pod prysznicem, wpatrzony w te trójkąty, a strumienie wody uderzały o moje plecy. W nozdrzach wciąż miałem jeszcze zapachy ostatniej nocy. Zapach jest elementem doskonale wywołującym wspomnienia. W tym przypadku woń spalenizny nagle otworzyła przede mną kilka drzwi na raz. Ostatni raz wdychałem ją w 1972 lub 1973. Wybraliśmy się z żoną do San Antonio w odwiedziny do moich rodziców. Spaliśmy w dawnym pokoju mojej siostry, na drugim piętrze. Przez korytarz sąsiadował z nim mój pokój z lat chłopięcych. W nocy obudził mnie jakiś hałas. Postanowiłem napić się wody. Wychodząc z sypialni, poczułem dziwny zapach, jakby tlącego się kartonu. Gdy byłem w połowie drogi do łazienki, z mojego dawnego pokoju wypadła nagle niewysoka, ciemna postać z czerwonym światełkiem w ręce i ruszyła po schodach w dół. Przez chwilę stałem, kompletnie zaskoczony, lecz w końcu uznałem, że to ktoś z domowników. Wzrost postaci zbyt niski, jak na człowieka, nie wzbudził moich podejrzeń. Dlaczego? Prawdopodobnie z tych samych powodów, z jakich nikt z nas nie pamiętał wydarzeń z 4 października. Może tak właśnie miałem pomyśleć? Światełka w rękach przybyszów występują w wielu relacjach z bliskich spotkań, a baśniowe podania aż roją się od rozjarzonych „magicznych kamieni".

Ciąg dalszy opisanej wyżej historii nie nastąpił, jeśli nie liczyć wzmianki jednego z domowników dotyczącej dręczącego go przez całą noc koszmaru. Nikt tego wtedy nie skomentował i trudno dziś domyślić się, czego ów koszmar mógł dotyczyć. Z zadumą myślę o tym, jak długo prowadziłem życie uciekiniera. Pewna młoda kobieta, której przypadek nagłego zaniku ciąży po spotkaniu z przybyszami jest udokumentowany medycznie, również opisuje swoje życie jako nieustanną ucieczkę: — Cały czas pragnęłam przeprowadzić się do Nowego Jorku ze względu na blask świateł i bliskość ludzi. Ja przecież czułem to samo, a teraz okazuje się, że ona mieszka przecznicę dalej. Oboje uciekaliśmy jak wariaci po to, by zatrzymać się w tym samym miejscu, rozdzieleni zaledwie jedną ulicą. Przypadek? Możliwe, lecz wierzę, że umysł ludzki wyszukuje zarówno te główne, jak i te subtelne uporządkowania — wizerunki w chmurach, łowców wśród gwiazd — a wszystko to w pogoni za ukrytym sensem świata. To samo pragnienie zrozumienia, które dawniej kazało człowiekowi nadawać gwiezdnemu chaosowi formy konstelacji, dziś może zmuszać mnie do wyciągania fałszywych wniosków. A przecież bez pomocy ogólnej teorii przypadkowości nie mógłbym osądzić, co dzieje się naprawdę. Ponownie zatem zanurzyłem się w odmęty swej przeszłości.

Miałem dziewięć lat, kiedy wraz z kolegą nocowałem na dworze w jedną z tych pięknych letnich nocy, jakie zdarzają się tylko w Teksasie. Tuż po północy coś wyrwało nas ze snu — może sowa
polująca na szczury, urwane nagle cykanie świerszczy lub też zachód księżyca. W każdym razie leżeliśmy rozbudzeni, delektując się w ciemności swą samotnością. Wyruszyliśmy odkrywać kulisy nocy, odwiedzając znajome miejsca, szerokie trawniki i splątany gąszcz krzewów, przemienione na ten czas w nowy, niesamowity świat. Na niezamieszkanej działce na tyłach naszego domu znajdowało się akrowe poletko słoneczników, z których każdy był wyższy od nas. Wędrowaliśmy właśnie wśród ich łodyg, gdy usłyszeliśmy, że ktoś się zbliża. Mój kolega odwrócił się na pięcie i już go nie było. Ja przez chwilę stałem jak wryty, po czym również rzuciłem się do ucieczki. Kiedy dotarłem do naszych śpiworów, stwierdziłem ku swemu najwyższemu zdumieniu, że kolega zdążył zasnąć tak mocno, iż nie mogę go obudzić. W jaki sposób z pędzącego na oślep w przestrachu chłopca zmienił się w jednej chwili w pogrążone we śnie, bezwładne ciało? Dlaczego po tym, co się zdarzyło, nadal pozostał na zewnątrz? Dlaczego nie pobiegł prosto do domu? Kolejny to przypadek, gdy nasze zadawanie nie idzie w parze z rangą przeżycia.

Innym razem zaobserwowaliśmy na niebie zjawisko, które do dziś uważam za niewytłumaczone: po niebie nad naszymi głowami przemknął potężny obiekt. Po dwudziestu pięciu latach zatelefonowałem do owego kolegi. Rozmawialiśmy chwilę, po czym zapytałem, czy pamięta obie opisane przeze mnie noce. Ani słowem nie wspomniałem przy tym o moich przeżyciach czy o kwestii przybyszów. Pierwszą noc skomentował następująco: — Przestraszył nas pewnie jakiś pies — a po chwili dodał, mówiąc już o drugiej nocy: — A, tak. Pamiętam. To było coś wielkiego. Wyglądało jak..., cóż w każdym razie dość dziwnie. A potem przejechał ten czarny samochód. Wtedy również przypomniałem sobie, że gdy tylko obiekt zniknął nam z oczu, pojawił się stary, czarny samochód z wygaszonymi światłami, pędzący Elizabeth Road w tym samym kierunku, gdzie zniknął obiekt.

Czy powyższe opisy dotyczą rzeczywistych wypadków, czy też wspomnień osłonowych? Być może przy dużej dozie cierpliwości i staranności uda się wypracować metodę bardziej wiarygodną niż hipnoza, dzięki której będzie można odpowiedzieć na takie pytania. Pamiętam również, że któregoś dnia leciałem w towarzystwie jakichś istot nad dachami domów w naszym sąsiedztwie. Niejednokrotnie budząc się rano, znajdowałem w łóżku źdźbła trawy i kawałki gałązek wskazujące na to, że wychodziłem dokądś w nocy. Nie znajduję już więcej nic szczególnego, może oprócz wspomnienia przerażającego owalnego obiektu majaczącego niewyraźnie na niebie w okresie mego niemowlęctwa oraz gromady płowych małp wyłaniającej się zza wzgórza. Najprawdopodobniej miało to miejsce w wiejskim domu mojej babci, kiedy miałem dwa lata, a więc w lecie 1947 roku.

Od czasu, kiedy miałem dziewięć lat do wydarzeń w Austin we wrześniu 1967, nieliczne wspomnienia, które mnie nawiedzały, a które nie zostały ujawnione podczas hipnozy, były bardzo niejasne. W 1967 uczęszczałem na Uniwersytet Teksaski. W ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy właśnie wynająłem nową pracownię i przeprowadziłem się z San Antonio z powrotem do Austin na jeden semestr, zdarzyło mi się coś, co dzisiaj zakwalifikowałbym jako „dziurę w czasie", trwającą przynajmniej dwadzieścia cztery godziny. Poprzedniego dnia wprowadziłem się do mieszkania i koło południa siedziałem sobie właśnie, konsumując telewizyjny obiad, kiedy ze zdumieniem stwierdziłem, że talerz jakimś cudem skoczył mi z kolan na stół, a potrawa zupełnie wystygła. Zastanawiam się, czy przypadkiem w tym momencie nie wpadłem w jakąś dziurę w czasie. Pamiętam, że odgrzałem jedzenie i przy okazji zanotowałem, że jest druga po południu. Uznałem, że musiałem zasnąć przy jedzeniu.
Wstawiłem obiad do piecyka i nastawiłem wyłącznik na piętnaście minut. Odwróciłem się, by sprawdzić temperaturę podgrzewania i zamarłem, a w ustach zrobiło mi się sucho — za oknem zachodziło słońce. Obiad znów był zimny, a ja nie byłem w stanie (i nadal nie jestem) określić, jak minęły wypełniające ten czas godziny. Przestraszyłem się, że cierpię na zaćmienia umysłu i postanowiłem zadzwonić po lekarza. Kiedy wyciągnąłem rękę po telefon, wmontowany w piecyk zegar pokazywał północ. Moje wrażenia wydawały się biec nieprzerwanym ciągiem, nie pamiętałem również, bym stracił przytomność. W jednej chwili zegar pokazywał, że jest nieco po szóstej i niebo rozświetlał popołudniowy blask, w następnej uczyniłem ruch w stronę telefonu i zegar wyświetlił północ, podczas gdy za oknem niebo okryło się nieprzeniknioną czernią. Wyglądało to, jakby sześć godzin minęło niezauważalnie w jedną sekundę. Przerażony, rzuciłem się do wyjścia z tego ciemnego mieszkania. Dostałem drgawek ze strachu, a pragnienie, które zacząłem odczuwać, było nie do zniesienia. Następną rzeczą, jaką pamiętam, była umywalka. Woda przelewała się w pełnej szklance, a mój zegarek pokazywał czwartą trzydzieści. Wypadłem za drzwi i natychmiast owiało mnie chłodne powietrze teksaskiego przedświtu. W tym momencie na niebie rozgrywała się scena wyjątkowej piękności, która, jak później opowiadałem przyjaciołom, przypominała deszcz meteorów, ten jednak miał już miejsce w początkach sierpnia. Wsiadłem w samochód i pojechałem do całonocnej restauracji „Nighthawk" na Guadelupe Street. Tam spożyłem potężne śniadanie składające się z tostów, jajek, bekonu, płatków i kawy oraz co najmniej sześciu szklanek soku pomarańczowego. Gdy opisałem te dwadzieścia cztery godziny Jimowi Kunetce, który ma dar tworzenia nowych terminów, wkrótce znalazł nazwę dla mojego stanu. Nazwał go „złodziejskim transem". Całe lata naśmiewaliśmy się ze złodziejskiego transu, lecz teraz wcale mi nie do śmiechu. Brak dowodów na to, że cierpię na zaburzenia funkcji mózgu, a czułem się wówczas równie dobrze jak dziś.
Kilka tygodni później, w domu mojej babci w San Antonio, nastąpił niesamowity epilog powyższej historii. Leżałem w łóżku, czytając „Time". Było już całkiem późno i właśnie szykowałem się do snu. Za każdym razem, gdy pojawiałem się w San Antonio, kierowałem swe kroki do domu babci. Wolałem się zatrzymywać tam, bo mój młodszy brat, wówczas kilkunastoletni, skutecznie przejął mój dawny pokój, a przy okazji kontrolę nad całym domem.

C.D.N.


  • 0



#21

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość

(Ciąg dalszy...)

Podróży ciąg dalszy
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte



Leżąc w łóżku, będąc przy zdrowych zmysłach i w pełni władz umysłowych, doświadczyłem zjawiska tak niewiarygodnego i napawającego strachem, że do dziś pamiętam je w najdrobniejszych szczegółach. Otóż nagle przeniosłem się do Austin, cofając się w czasie o parę tygodni. Wskoczyłem do samochodu i tyłem wyjechałem z parkingu przed domem, w którym mieszkałem. Była noc i okna w samochodzie były zamknięte, tak że nie widziałem na zewnątrz nic, z wyjątkiem odbicia deski rozdzielczej na szybie. Czułem się jak ślepy, stanąłem więc na poboczu. Jakiś kształt zbliżył się do samochodu. Z przerażeniem patrzyłem, jak na bocznej szybie rozpłaszcza się wąska i ciemna twarz zaglądającego do środka demona o skośnych
oczach. Usłyszałem jego wysoki, piskliwy głos. Pamiętam, że odpowiedziałem, iż nie możemy tak po prostu zostawić samochodu na środku drogi.

Przez krótką chwilę uwikłałem się w śmiertelną walkę. Z jednej strony znajdowałem się w samochodzie, rozpaczliwie usiłując odjechać i zwalczyć nieodparty impuls, by wysiąść i wrócić do mieszkania, jednocześnie zaś, na jawie, zmagałem się z przemożnym pragnieniem, by wyskoczyć z łóżka i wybiec na zewnątrz. Wydawało mi się, że rzucam się jak ryba w sieci. Nagle wszystko ustało. Wbrew mym odczuciom okazało się, że nie poruszyłem się ani o cal. Przed sobą trzymałem nadal rozłożone czasopismo, a po drugiej strome korytarza przez otwarte drzwi mogłem dostrzec babcię pogrążoną w cichej lekturze. Przerażający koszmar, jaki dosłownie przed chwilą przeżyłem, nie podniósł nawet pyłka kurzu z podłogi. Tej nocy długo leżałem przy zapalonym świetle. Zasnąłem dopiero krótko przed świtem. Dzisiaj sądzę, że opisany koszmar był niespodziewanie ujawnionym wspomnieniem mojej ucieczki przed Nieznanym w Austin. Strach, który przeżyłem ponownie, był tak intensywny, że do dziś pamiętam jedynie ów sen, a nie faktyczne wydarzenie.

W moim życiu pojawił się motyw ucieczki i jest obecny w nim do dziś. Parę tygodni po opisanym wydarzeniu nagle dostałem obsesji na punkcie wyjazdu ze Stanów, porzucenia uniwersytetu i zaszycia się w jakimś odległym zakątku świata. Wyobraźnia przynosiła mi obraz miłego, przytulnego mieszkanka w jakimś olbrzymim mieście. Łaknąłem zgiełku, powodzi świateł, które zastąpiłyby surowy krajobraz Teksasu i jego rozgwieżdżone noce. Posiadałem niewiele pieniędzy, różnymi sposobami usiłowałem zatem wykombinować dostateczną ilość gotówki potrzebnej na wyjazd. Uzyskałem pożyczkę w Minnie Stevens Piper Foundation z San Antonio na studia filmowe w London School of Film Techniąue.

Dostałem też trochę pieniędzy za przekład Tiestes Seneki i napisanie na jego podstawie scenariusza filmowego dla U.T. Department of Radio, Television and Film. Ponadto podjąłem prace jako operator kamery. W styczniu 1968 roku dysponowałem już potrzebną sumą i bez przeszkód wyjechałem do Londynu. Nigdy w życiu nie opuszczałem żadnego miejsca z równą przyjemnością, z jaką wówczas wyjeżdżałem z Teksasu. Przez wiele lat jako wyjaśnienie mojego nagłego wyjazdu podawałem szok, jaki przeżyłem po incydencie z Charlesem Whitmanem. Prawda natomiast jest taka, że nawet ów szalony snajper nie wykurzyłby mnie ze Stanów: uczynił to lęk. Pierwsze miesiące pobytu w Londynie stanowiły błogą rozkosz. Czułem się, jakby ktoś zdjął mi kamień z serca. Szkoła dostarczała mi wielu rozrywek. Dużo czasu spędzałem na zajęciach z historii filmu, oglądając stare dzieła. Wieczory spędzałem w National Film Theatre na oglądaniu innych starych filmów. Zawarłem interesujące przyjaźnie. Raptem w lipcu wydarzył się kolejny incydent. Nie potrafię jasno powiedzieć, co zaszło, bo było to zbyt pogmatwane, zbyt zawiłe. Znajdowałem się w mieszkaniu przyjaciela na King's Road na Chelsea. W późniejszych latach określałem to zdarzenie mianem „nalotu na mieszkanie", z którego wyrwałem się, „uciekając po dachach". Jedyne, co faktycznie pamiętam, to okres kompletnego chaosu percepcyjnego, po którym nastąpiło fascynujące wrażenie, jakbym zaglądał z góry w kominy budynków. Potem nastała ciemność. Następnego ranka ocknąłem się w swoim własnym mieszkaniu, nie mając pojęcia, jak się tam dostałem. Nie wiedziałem też, co się wydarzyło poprzedniego dnia, nie mając żadnych świadków, z jednym może wyjątkiem, o którym za chwilę. Następnego dnia podjąłem decyzję wyjazdu na kontynent. Czułem, że nie wytrzymam w Londynie ani chwili dłużej. Jeden ze świadków wydarzeń w mieszkaniu kolegi ostrzegał mnie przed tym wyjazdem, wmawiając mi, że nigdy już nie wrócę. Rozbawił mnie tylko. Zamierzałem przecież wyjechać na dwutygodniowe wakacje, a nie na całe życie. Powiedział mi na to, że postara się o wiedźmę, która rzuci na mnie urok i sprowadzi z powrotem. Cóż za niedorzeczność, pomyślałem wtedy. Ostatnio odnalazłem tego człowieka i wypytałem o tamten incydent. Nie potrafił wytłumaczyć swego zachowania, chociaż pamiętał, że odczuwał niejasne obawy w związku z moim wyjazdem.

Do Włoch pojechałem pociągiem, drugą klasą. W tej podróży zaprzyjaźniłem się z pewną młodą kobietą, z którą postanowiliśmy wspólnie kontynuować podróż. Od tej chwili z moimi wspomnieniami zaczyna się dziać coś niedobrego. Dopóki o nich nie myślę, wszystko jest w najlepszym porządku, lecz gdy próbuję je uporządkować, zupełnie do siebie nie pasują. Pamiętam, że jechaliśmy do Rzymu i po drodze zatrzymaliśmy się na kilka dni we Florencji. Od osiemnastu lat opowiadam wszystkim, że byłem we Florencji sześć tygodni, ale kiedy latem 1984 roku udałem się tam w ramach promocji włoskiego wydania Warday, złapałem się na tym, że zupełnie nie znam tego miasta. Mimo to spokojnie przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Z jakiegoś powodu pozostawiłem moją towarzyszkę podróży w Rzymie i wsiadłem do pierwszego lepszego pociągu, bez biletu, bez określonego celu. Wylądowałem w Strasburgu, gdzie zwiedziłem katedrę, po czym, pod wpływem nagłego impulsu, ruszyłem na stację, wskoczyłem do pociągu — tym razem lokalnej linii — który w żółwim tempie przemierzał Francję, by w końcu zatrzymać się w Port Bou przy granicy hiszpańskiej. Tam wsiadłem w pociąg hiszpański, który zawiózł mnie do Barcelony. Byłem spłukany, musiałem więc gnieździć się w obskurnym pokoiku hotelowym na Ramblas. Przypominam sobie noce pełne strachu, przy zgaszonym świetle, zamkniętych oknach i drzwiach. Jednym słowem, życie uciekiniera obawiającego się samotności, straszącego jak duch na Ramblas, dziękującego Bogu za rzekę ludzi płynącą ulicami. Pozostałe wspomnienia są tylko bezładną gmatwaniną. Wiem tylko, że wypadły mi z życia całe dwa tygodnie. Powraca do mnie scena na pokładzie głośnego samolotu, wypełnionego jakimś odorem, z kimś, kto tytułował siebie trenerem. Są też obrazy związane z jakimś kursem na starożytnym uniwersytecie oraz widok niewielkich chatek z cegły suszonej na słońcu, których prostota wzbudziła moje zdumienie.

W niewyjaśniony sposób znalazłem się z powrotem w Londynie, kilka tygodni później niż planowałem. Nie mam pojęcia, co robiłem w tym czasie czy jak wróciłem, wiem tylko, że około szóstej rano znalazłem się przed hotelem, w którym natychmiast wynająłem pokój i spałem aż do południa. Zaraz po lunchu udałem się na stancję, gdzie okazało się, że mój pokój został już komuś wynajęty, a mój dobytek spoczywał w piwnicy, spakowany w kuferku. Nieco poirytowani właściciele poinformowali mnie, że mówiłem o dwóch tygodniach, zniknąłem na znacznie dłuższy czas, a ponieważ nie zapłaciłem czynszu z góry, zdecydowali się wynająć mój pokój następnemu na długiej liście oczekujących.

Nie miałem wyjścia, musiałem się z tym pogodzić. Przez jakiś czas mieszkałem kątem u kolegi, potem znalazłem mieszkanie na Westmoreland Terrace na Pimlico, gdzie pozostawałem do końca grudnia 1968 roku. Gdyby tego rodzaju incydenty zdarzały się regularnie w moim życiu, mógłbym podejrzewać, że znajduję się w jakimś transie, lecz mimo mnogości tych przypadków ich charakter był tak zróżnicowany, że nie pasowały do swoistej logiki cechującej chorobę. Nieco więcej zachowałem w pamięci z wiosennych wydarzeń roku 1977. Od 1970 zajmowaliśmy wraz z żoną dwupokojowe mieszkanie na ostatnim piętrze starego budynku przy Zachodniej Pięćdziesiątej Piątej na Manhattanie. Pomimo ciasnoty byliśmy szczęśliwi. Tam właśnie scementowało się nasze małżeństwo, utwierdzając nas oboje w pragnieniu wspólnego pożycia. Któregoś kwietniowego wieczora w 1977 zdarzyło się coś tak niesamowitego, że do dziś nie rozumiem, dlaczego nie przywiązywaliśmy do tego większej wagi. Siedzieliśmy w pokoju, gdy naraz ktoś przemówił przez nasz zestaw stereofoniczny, który jeszcze przed chwilą odtwarzał płytę. Zdumienie nasze nie miało granic, gdy głos rozpoczął z nami konwersację.

C.D.N.


  • 0



#22

NO_NAME.
  • Postów: 614
  • Tematów: 1
  • Płeć:Kobieta
Reputacja ponadprzeciętna
Reputacja

Napisano

Czekam na kolejne części. Czyta się naprawde fajnie. Trudno sie oderwać od tekstu.

dj_cinex : Dziś dodamy kolejną część :)
  • 0

#23

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość
(Ciąg dalszy...)

Podróży ciąg dalszy
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte


Dźwięczał głośno i czysto, nie jak w przypadku zniekształconych brzmień, które można czasami odebrać z przejeżdżającej taksówki lub od krótkofalowca. Nie zdarzyło się to nigdy ani przedtem ani potem. Nie pamiętam przebiegu rozmowy oprócz ostatniego zdania, które brzmiało: „Wiem o was coś jeszcze". Tylko tyle. Pozostawiono nas w niepewności. Oczywiście nie potraktowaliśmy tego incydentu zupełnie obojętnie. Zadzwoniłem do Federalnej Komisji Łączności, gdzie poinformowano mnie, że krótkofalówki i radiotelefony używane przez taksówkarzy i policję czasami zakłócają odbiór programów radiowych, lecz jednocześnie zapewniono mnie, że rozmowa na falach eteru jest wykluczona. Nasz zestaw nie posiadał mikrofonu ani nawet magnetofonu. Był to model KLH, niezłej jakości i względnie tani, a przy tym ogólnie dostępny w połowie lat siedemdziesiątych. Miałem go .od czterech czy pięciu lat. Kilka tygodni później ogarnęło mnie nieodparte pragnienie zmiany miejsca. Anna przystała na to z chęcią. Mieliśmy parę ważnych powodów: potrzebowaliśmy przestrzeni, a ja właśnie dostałem całkiem niezłą podwyżkę (byłem wówczas zatrudniony w przemyśle reklamowym, mogliśmy więc sobie na to pozwolić). Pod koniec maja wprowadziliśmy się do mieszkania na ostatnich dwóch piętrach eleganckiego budynku z elewacją z piaskowca, na Zachodniej Siedemdziesiątej Szóstej. Przez rok wszystko szło jak z płatka. Którejś nocy w czerwcu 1978 roku wydarzyło się coś strasznego. Nie mam pojęcia, co się właściwie wtedy stało. Raz wydawało mi się, że był to niespodziewany telefon, po którym nastąpiła pełna grozy wizyta, potem z kolei sądziłem, że była to cała seria nocnych telefonów z pogróżkami. Wiem, że telefonowałem po policję, która przeszukała dach i nikogo tam nie znalazła. Pamiętam jednak wyraźnie, że patrząc przez okno na ogród dachowy, zobaczyłem stojącą tam postać. Mógł to być zwyczajny włamywacz, lecz instynkt podpowiadał mi, że za tą postacią kryje się coś więcej.

Niemal z dnia na dzień podjąłem decyzję, że przeprowadzamy się do Connecticut. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że może to w jakikolwiek sposób wiązać się z nocnymi wydarzeniami. W lipcu 1978 roku wynajęliśmy dom w Cos Cob, po czym wyjechaliśmy do Teksasu, gdzie spędziliśmy większość czasu dzielącego nas od przeprowadzki. W naszym mieszkaniu spaliśmy zaledwie kilka nocy. Także i tym razem mieliśmy dość powodów, by zmienić miejsce zamieszkania: puściliśmy w niepamięć nocny incydent, usprawiedliwiając nasze plany racjonalnym motywem wyrwania się z miasta. To pragnienie wydaje się z perspektywy czasu naturalną konsekwencją paniki, jakiej ulegliśmy. Anna była wówczas w ciąży i perspektywa wchodzenia na ostatnie piętro, (nie było tam windy), nie uśmiechała jej się zanadto. Nie przyszło nam do głowy, że radykalne decyzje przenoszenia się z miasta do miasta podejmowaliśmy pod wpływem chwili. Uciekaliśmy, nie zdając sobie z tego sprawy. W Cos Cob mieszkaliśmy przez niepełny rok. Na początku roku 1979 którejś nocy obudziłem się pod wpływem niesamowitego wrażenia, że przez okna naszego, bądź co bądź samotnie stojącego domu, wdziera się masa ludzi. Przeraziłem się nie na żarty, byłem przecież świeżo upieczonym ojcem. Pamiętam jedynie, że podjąłem desperacką próbę dotarcia do swego dziecka, i to wszystko. Kolejnej nocy zbudziły nas mrożące krew w żyłach krzyki w sąsiedztwie. Wezwaliśmy policję, ta jednak nie pojawiła się, a sąsiedzi nigdy nie wspomnieli o tym incydencie ani słowem. W parę tygodni później opuściliśmy Cos Cob, tłumacząc się „zmęczeniem wiejskim życiem" i pragnieniem
powrotu do miasta. Inny interesujący przypadek nocnych krzyków miał miejsce w sier-
pniu 1986 roku w Provincetown w stanie Massachusetts. Przebywaliśmy tam u przyjaciół. W nocy poderwał nas z łóżek przerażający wrzask dobiegający, jak nam się zdawało, sponad dachu domu, w którym gościliśmy. Żadna z osób, z którymi rozmawialiśmy następnego dnia — z naszymi gospodarzami włącznie — nie pamiętała żadnych nadzwyczajnych zdarzeń z poprzedniej nocy. Właściciel domu stojący o dobry kilometr od naszego, zapytany przeze mnie, czy dobrze spał owej nocy, odparł jednak, że obudziły go głośne
krzyki. Jak się okazało, on również miał w przeszłości do czynienia z przybyszami.

W styczniu 1980 roku zajęliśmy mieszkanie na ostatnim piętrze wieżowca na Wschodniej Siedemdziesiątej Piątej. Szło nam doskonale aż do września. Zaczęło się od tego, że zauważyłem na niebie dziwne światło poruszające się znacznie szybciej niż samolot. Instynktownie poczułem, że dotyczy ono mojej osoby. Odczułem niewytłumaczalne podniecenie, a w moim umyśle zaroiło się od niejasnych przeczuć. W nocy obudził mnie płacz dziecka — rozhisteryzowany wrzask pełen przerażenia. Jak wicher przemknąłem przez pokój, zmierzając do sypialni synka. Kątem oka ujrzałem małą, ciemną postać, która rzuciła się w stronę rozsuwanych drzwi prowadzących na balkon zawieszony trzydzieści trzy piętra nad ziemią. W tejże sekundzie nastąpiła potworna eksplozja i kryształki szkła ze spiżarni rozleciały się na wszystkie strony. Po chwili, która wydała mi się wiecznością, dopadłem do kołyski zanoszącego się od płaczu dziecka. Utuliłem je w ramionach, podczas gdy Anna miotała się po mieszkaniu, zapalając wszystkie światła. Oddałem jej synka i poszedłem zobaczyć, co też mogło się stać w spiżarni. Syfon wody sodowej eksplodował z taką siłą, że szkło zostało rozbite na pył. Nigdzie nie było widać śladu wody, którą syfon był napełniony. Anna zabrała się
za sprzątanie, podczas gdy ja w tym czasie uspokajałem synka. Po dłuższej chwili wróciliśmy do łóżka.

W listopadzie zrezygnowaliśmy z tego mieszkania i już w styczniu 1981 roku zamieszkaliśmy w Yillage, gdzie zresztą pozostajemy do dziś. Dziesiątki razy opowiadałem historię o dawnym znajomym ze studiów, który przez telefony z pogróżkami i najścia w środku nocy zmuszał nas kolejno do przeprowadzki z Siedemdziesiątej Szóstej do Cos Cob, stamtąd na Siedemdziesiątą Piątą, i w końcu do Yillage. Kluczową postać tej historii stanowił uprzejmy detektyw, który zahipnotyzowawszy mnie, przyczynił się do zidentyfikowania tego osobnika na podstawie jego głosu nagranego na taśmę. Zabawę zakończyliśmy w prosty sposób — po którymś z jego złośliwych telefonów zadzwoniliśmy do niego do domu, prosząc, by przestał się wygłupiać. Sęk w tym, że nic takiego się nie zdarzyło. Jest to tylko i wyłącznie moja wersja osłonowa, podobnie jak sześć tygodni spędzone we Florencji, w której nigdy nie byłem. (Gdy zdałem sobie z tego sprawę, uwierzyłem w inną wersję, według której udałem się do Rosji, a stamtąd do Francji, gdzie zatrzymały mnie strajki roku 1968 — nie przeszkadzało mi wcale, że zakończyły się one na dwa tygodnie przed moim przybyciem do Francji.) Po co zatem potrzebne mi są te absurdalne historie? Nie są to kłamstwa; kiedy je opowiadam, sam głęboko w nie wierzę. Być może, opowiadając je innym, wmawiam je sobie, starając się nie myśleć o tym, dlaczego uciekam przed własnym życiem. W Yillage minął nam rok — przyjemny i bez incydentów. Wreszcie zdarzyło się coś, co nazywamy z żoną „przypadkiem białej postaci".

C.D.N.


  • 0



#24

Richardus.
  • Postów: 47
  • Tematów: 2
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

No bardzo ciekawe, podziw dla autora za poświęcony czas na tłumaczenie :drink:
  • 0

#25

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

NIEBO POD STOPAMI
Podróż we własną przeszłość
(Ciąg dalszy...)

Podróży ciąg dalszy
Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte


Zaczęło się od najbardziej zrównoważonej osoby w rodzinie, czyli Anny. Którejś nocy zbudziła się z krzykiem, twierdząc, że coś szturchnęło ją w brzuch. Widziała to „coś" na własne oczy: przezroczysta postać o wzroście około stu pięćdziesięciu centymetrów. Anna była tym niezmiernie podniecona. Naturalnie uznaliśmy to za koszmar i więcej nie rozmawialiśmy na ten temat. Zrozumiałą rzeczą jest również, że nic nie powiedzieliśmy synkowi, by go nie straszyć.
Następnej nocy około dziesiątej spokojnie czytałem, siedząc w łóżku. Anna właśnie przewróciła się na drugi bok, gdy poczułem uderzenie w ramię. Odwróciłem się dość szybko, by zobaczyć niewielką. bladą sylwetkę umykającą z sypialni na korytarz. Skoczyłem na równe nogi i pognałem za nią. W korytarzu nikogo nie zauważyłem.

Nie mógł to być nasz synek — spał wtedy smacznie w swoim łóżku. Rankiem prawie nie rozmawialiśmy na ten temat. Zapytany przez Annę, dlaczego wstawałem w nocy, bąknąłem coś na temat zaraźliwości koszmarów. Zauważyłem też pokaźny siniak na ramieniu, lecz wyszedłem z założenia, że musiałem uderzyć się o stół czy coś innego. Kilka nocy później nasz synek postawił cały dom na nogi swoim krzykiem. Wyskoczyłem z łóżka i pospieszyłem do niego. Był okropnie przestraszony. Wyjąkał, że „coś małego i białego" przyszło do jego łóżka i poszturchiwało go. Jednak ani on, ani Anna nie odnieśli żadnych fizycznych obrażeń. Następnej niedzieli udaliśmy się z Anną na przyjęcie weselne.
Zadzwoniłem do domu, gdzie telefon odebrała matka naszej opiekunki do dziecka. Powiedziała mi, że wystąpiły kłopoty, ale już wszystko w porządku. Jak łatwo się domyślić pospieszyliśmy do domu, opuszczając przyjęcie, zanim jeszcze na dobre się zaczęło, czym ściągnęliśmy na siebie dozgonny gniew młodej pary. Okazało się, że coś przydarzyło się opiekunce. Gotowała obiad, kiedy prosto ze schodów pożarowych zajrzało do kuchni dziecko okryte białym
prześcieradłem i bardzo ją przestraszyło. Opowieść tę słyszała tylko moja żona, mnie przy tym nie było. Usiłowaliśmy odnaleźć tę opiekunkę, ale minęło już wiele lat, pamiętaliśmy, że po zakończeniu semestru wyniosła się z tych stron, nie znaliśmy nawet jej imienia — wobec czego nie można zweryfikować relacji mojej żony. W końcu doszliśmy do wniosku, że biała postać jest mocno podejrzana. Przyznaję, że moje pierwsze skojarzenie dotyczyło Przyjaznego Duszka Kacpra. Co dziwniejsze, zanotowano więcej przypadków pojawienia się podobnej białej postaci w kontekście wizyt przybyszów,
zachowującej się w zbliżony sposób. Pomimo rozbawienia wywołanego powyższymi incydentami, wkrótce stanąłem przed faktem, że moja ucieczka nie dobiegła jeszcze końca. Mieszkanie zostało wystawione na sprzedaż, chociaż i tym
razem nie wiązaliśmy chęci przeprowadzki z jakimikolwiek wydarzeniami. Postanowiliśmy przenieść się do Upper West Side, lecz tym razem nie poszło nam łatwo. Nie byliśmy w stanie uzyskać za nasze mieszkanie takiej ceny, by pozwolić sobie na podobny standard w droższej dzielnicy. Wkrótce też zrezygnowaliśmy z tego pomysłu.

Pod koniec marca 1983 roku znów spotkało mnie coś dziwnego. Wyszedłem na zewnątrz dosłownie na kilka minut, by zaczerpnąć świeżego powietrza i wróciłem do domu po trzech godzinach. Wprawdzie Anna była nieobecna, a syn był w szkole, lecz całe zdarzenie wydawało mi się tak niewiarygodne, że popuściłem wodze fantazji, wyobrażając sobie, jak spędziłem brakujące godziny w Nowym Jorku. Opowiedziałem tę barwną historię tuzinowi przyjaciół, jednak po
dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nic podobnego nie miało miejsca. Był to wyłącznie parawan dla innych, prawdziwych wydarzeń. Prawda jest taka, że nie wiem, co mi się przytrafiło podczas owych trzech godzin. Nie jestem wcale pewien, czy w ogóle opuszczałem mieszkanie. Po prostu zniknąłem i tyle. Ostatecznie zrezygnowaliśmy ze sprzedania naszego mieszkania, za to kupiliśmy domek. W kategoriach czasu wróciliśmy zatem do punktu wyjścia. Emocjonalnie rzecz biorąc, pojęcia statków kosmicznych i przybyszów są dla mnie trudne do przyjęcia. Nic na to nie poradzę mimo przeczucia, iż przyszłe pokolenia mogą mnie uznać za tępaka. W obliczu tylu dowodów moja powściągliwość może się wydać niezrozumiała, lecz w niczym nie różni się od niechęci, z jaką traktowane są hipotezy o przybyszach większość moich znajomych z kręgów naukowych i akademickich.

Dzieje się tak, ponieważ założenie, że bardziej zaawansowani technicznie przybysze ukrywają przed nami swoją wiedzę, z jednej strony powoduje poczucie zagrożenia, a z drugiej niezmiernie irytuje. Sugeruje ono, że ludzkość jest w pewnym sensie niegodna kontaktu lub nawet, że jesteśmy więźniami na własnej planecie. Są to niewesołe stwierdzenia i ja osobiście przedkładam wizję niezamieszkanego wszechświata nad tę, w której traktuje się nas z pogardą lub olimpijską wyniosłością. My, ludzie, posiadamy zakodowany, naturalny system wartości i hierarchii w naszym gatunku. Sprawdza się to szczególnie w przypadku ludzi, których osobista ważność wynika z pracy intelektualnej. Jeżeli umysł ludzki jest towarem drugiego gatunku, to tym bardziej są nim ludzie, którzy z pracy umysłu żyją. Pomimo to, na innej płaszczyźnie rozważań stwierdzam, że coraz spokojniej reaguję na myśl, iż przybysze istnieją naprawdę, i to z zupełnie nieoczekiwanej przyczyny. Myślę bowiem o tych rozbieganych postaciach, prześladujących mnie oczach, zapachach, komnatach i kombinezonach w kategoriach ciężkiej pracy. Przed oczami mam jeszcze ich sztywne, kanciaste ruchy podkreślające podobieństwo do owadów, pieczołowite roztaczanie nade mną kontroli i myślę, że może nawet domyślam się, dlaczego tak z nami postępują. Jeśli mam rację, to źródłem ich rezerwy nie jest pogarda, lecz obawa, i to uzasadniona. Nie dotyczy ona ludzkiej chciwości czy barbarzyństwa, lecz naszej zdolności podejmowania samodzielnych działań.

Przyjrzałem im się z bliska i jeśli oglądałem żywe istoty, to najbardziej uderzającą cechę stanowiła oszczędność i celowość ruchów, sprawiająca wrażenie, że decyzje dotyczące poszczególnych czynności każdej jednostki podejmowane były w jednym miejscu i transmitowane do każdej istoty. Powracam tu do idei roju. W takim przypadku przybysze stanowiliby twór o jednym umyśle i milionach ciał — twór genialny, lecz prędkością myślenia nie dorównujący niezależnemu i bystremu gatunkowi ludzkiemu. Jeśli, relatywnie rzecz biorąc, ich proces myślenia przebiegałby wolno, wówczas szybko myśląca, autonomiczna jednostka ludzka stanowiłaby dla nich poważne zagrożenie. Może okazać
się, że stara i w gruncie rzeczy prymitywna inteligencja, napotykając nową, bardziej rozwiniętą, obawia się potencjału, który w nas drzemie. Wyobrażam sobie, jak którejś nocy znów podchodzą do mojego łóżka. Wokół tak ciemno, że będę musiał z całej siły wytężać wzrok, ale z pewnością dostrzegę ich niewysokie postaci odziane w dobrze mi
znane kombinezony. Zobaczę te ich wielkie, chwiejące się głowy i spojrzę prosto w niepokojące i przenikliwe oczy. Poczuję ich chłodne, drobne palce na moim ciele i usłyszę ich oddech, kiedy uniosą mnie ze sobą. Może nawet uda mi się uchwycić przypadkowy wysoki szept, słowa wypowiedziane i pomyślane jak identyczne fale na jednym oceanie. Będę już znał powód ich zainteresowania i nieśmiałości wobec mnie: wzbudzam w nich strach i dobrze wiem, dlaczego.

Jeżeli nie mylę się co do nich, to jakikolwiek rodzaj kontaktu między gatunkami, który z ludzkiego punktu widzenia wydaje się logiczny i oczywisty, stanie się bardzo mało prawdopodobny. Istota ludzka, nawet przyjaźnie usposobiona, oznacza dla nich zagrożenie, gdyż dzięki przypadkowemu działaniu, wykraczającemu poza ich przewidywania, mogłaby pozbawić ich panowania nad sytuacją wewnątrz ich własnego pojazdu. Uwolniony człowiek bez trudu mógłby zgłębić jego tajniki i, przynajmniej w teorii, otworzyć przed nami bramy wszechświata.

Czy to możliwe, by każdy z nas mógł być zarazem poddanym i władcą ich gatunku? Rozważanie tego rodzaju pojęć rozsadza mi mózg pragnieniem dowodu, ale jednocześnie unosi mnie w przestworza, uwalniając od przytłaczającego, niewidzialnego ciężaru.

C.D.N.
( Hipnoza - Połów w morzu przeszłości, część pierwsza: płycizny )


  • 0



#26

sdsw.
  • Postów: 4
  • Tematów: 0
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

To juz cala ksiazka ? Czy sa kolejne rozdzialy ?

Edit [14.01.08] dj_cinex
Dalsze części w drodze...

  • 0

#27

Fake Master.
  • Postów: 9
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Jestem zdruzgotany tym co tu zostalo napisane, pochlonelem caly ten artykul jednym tchem.... ale teraz jeszcze nie czas na komentarz
  • 0

#28

AlieN_dwa.
  • Postów: 9
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Wciąga!!! Ale widzę, że dawno już nie było aktualizacji. Tak więc chętnych do poczytania zapraszam na stronę:

WSPÓLNOTA

Tam wstawiłem całą książkę.

Mam nadzieję, że dj_cinex się nie obrazi. A może nawet będzie mi wdzięczny, że oszczędziłem mu roboty? Miłego czytania!
  • 0

#29

koval321.
  • Postów: 66
  • Tematów: 3
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Musze to kiedys przeczytac, widzialem film ale wiadomo jak w filmach sa mocno zmienione w porownaniu do ksiazki na ktorych sa oparte, zreszta nawet w wikipedia mozna przeczytac ze faktycznie film zawieral jakies inne elementy ktorych nie bylo w ksiazce.

Czy ktokolwiek wie gdzie mozna znalezc pozostale ksiazki tego autora o spotkaniach z kosmitami?

Communion (1987)
Transformation (1988)
Breakthrough (1995)
The Secret School (1996)
  • 0

#30

Dager.
  • Postów: 3079
  • Tematów: 64
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

"Wspólnota" na podstawie książki Striebera już za pół godziny (21:00) na kanale TV4.
  • 0




 

Użytkownicy przeglądający ten temat: 2

0 użytkowników, 2 gości oraz 0 użytkowników anonimowych