Napisano
16.03.2009 - 04:10
"Mitomania, pseudologia (łac. mitomania) lub też kłamstwo patologiczne, zespół Delbrücka –patologiczna skłonności do kłamania, mijania się z prawdą i opowiadania nieprawdziwych historii, przedstawiających najczęściej opowiadającego w korzystnym świetle. Pseudologia różni się tym od zwykłego kłamstwa, że osoba opowiadająca sama nie jest w stanie oddzielić prawdy od własnej fantazji" za Wikipedią, wolną encyklopedią.
Tematem tej choroby zainteresowałem się jakiś rok temu. Po głębszej obserwacji kilku znanych mi osób, uchodzących za tzw. bajkopisarzy stwierdziłem, że ich kłamstwa mogą mieć charakter patologiczny. Notka encyklopedyczna nie oddaje w żadnym stopniu rozmiarów zjawiska i krzywd jakie mitoman jest w stanie wyrządzić przez swoją chorobę.
Każdemu z nas zdarza się czasem zmienić prawdę. Kłamiemy, bo tak jest wygodnie, żeby nie zranić, nie urazić. To podły, ale normalny ludzki odruch. Wyobraźcie sobie jednak, że owe mijanie się z prawdą tworzy wasz świat. Aby poczuć się dobrze musicie skłamać, aż w pewnym momencie kłamiąc jesteście praktycznie pewni, że przedstawiana przez was historia jest prawdą. Na bierząco potraficie stworzyć opowieść w której wszelkie zjawiska i sytuacje naprawdę mają sens i wiążą się logicznie ze sobą, a słuchacze nie kiwają z politowaniem głową, ale naprawdę wierzą. Nie zastanawiacie się - mówicie tak, jakbyście opowiadali o prawdziwym wydarzeniu. Trudne? Dla osoby zdrowej tak. Na pewno zaczęlibyśmy nagle gubić się w swojej historii, dawać niewerbalne sygnały oznaczające dyskomfort, odczuwać stres. Mitoman zaś robi to na zasadzie odruchu bezwarunkowego. Poniżej przedstawię dwa opisy naprawdę poważnych kłamstw, jakich używali znani bezpośrednio, lub pośrednio przeze mnie ludzie, prawdopodobnie dotknięci pseudologią.
Pierwszy z moich znajomych był osobą bardzo towarzyską. Na imprezach nie można było się z nim nudzić. Sypał żartami, ciekawie opowiadał, zabawiał towarzystwo. Jednak bardzo często się spóźniał. To nic wielkiego, każdemu z nas zdarza się przybyć w umówione miejsce z pewnym opóźnieniem. Najcześciej podajemy prawdziwą przyczynę, bądź nieznacznie zmieniamy prawdę. Tu jednak prawda była zmieniana wprost drastycznie. Któregoś razu kolega z kłamstwem przesadził, a ten właśnie przypadek skłonił mnie do zainteresowania się pseudologią jako chorobą. Otóż zaproszono go któregoś razu na spotkanie w gronie przyjaciół. Ludzie czekali, jednak "dusza towarzystwa" nie przybywała. Stwierdziwszy, że komórka milczy, a wysłany do jego domu "zwiadowca" spotkał zamknięte drzwi, postanowili rozpocząć zabawę bez niego. Pomimo beztroski każdy zastanawiał się w duchu co też mogło być przyczyną nieobecności człowieka tak lubianego. Sam przecież jeszcze kilka dni wcześniej dziękował za zaproszenie i obiecywał przybycie. Impreza trwała w najlepsze, kiedy zadzwonił telefon jednego z bawiących się. Ten odebrał, i natychmiast nakazał ściszyć muzykę, na bieżąco zaczął też przekazywać informacje, które słyszał. Okazało się bowiem, że X jest w szpitalu, miał bardzo poważny wypadek i czeka właśnie na ciężką operację ratującą mu życie. Zapytany o szpital w którym przebywa, nie potrafił udzielić odpowiedzi, po czym nagle rozmowa urwała się. Wśród bawiących się była jego kuzynka, która rzekomo była bliska omdlenia. Oczywiście nastrój prysł, półprzytomna ze strachu krewna zaczęła dzwonić po szpitalach, aby zlokalizować miejsce, w którym facet się znajduje. Dramatyzm podkreślała nagle urwana rozmowa. Czy tylko wyczerpała się mu bateria? A może stracił przytomność, lub co najgorsze opuścił świat żywych? Wypity alkohol tylko przysparzał czarnych myśli. Próby uzyskania jakiejkolwiek informacji nie przynosiły skutku - żaden ze szpitali tego wieczoru nie przyjął ofiary wypadku o podawanych danych. Nikogo nie dziwiło też, że zadzwonił do znajomego, z którym nie utrzymywał jakichś bliższych kontaktów, choć mógł przecież poinformować kuzynkę... W grobowej ciszy odezwał się telefon. Dzwonił X, informując niezwykle słabym głosem, że w Radomiu nie mogą go zoperować, za chwilę będzie odwieziony śmigłowcem do Warszawy, więc chciał się ze wszystkim w razie czego pożegnać. Tu podał informację, która zagłuszona szokiem odbiorców mogła po prostu do nich nie dotrzeć: miał zostać przekazany załodze śmigłowca na lotnisku Radom-Sadków (lotnisko wojskowe, tam gdzie odbywają się co dwa lata pokazy AirShow). Tymczasem obok wojewódzkiego szpitala na Józefowie istnieje lądowisko dla śmigłowców medycznych, i stamtąd zawsze są zabierane osoby wymagające hospitalizacji, której nie mogą im zapewnić placówki dostępne w mieście. Nikt na to nie zwracał jednak najmniejszej uwagi, kilka osób zapakowało się w taksówkę i... popędziło pod bramę jednostki wojskowej na Sadkowie. Uznali, że choć duchowo będą towarzyszyć przyjacielowi. Wyobraźcie sobie zdziwienie i zaciekawienie żołnierza pełniącego służbę w biurze przepustek, kiedy ujrzał wysiadającą z taksówki grupę zapłakanych młodych ludzi, chodzących nerwowo i spoglądających w ulicę Lubelską, która bezpośrednio prowadzi do bramy lotniska. Sprawa musiała go zainteresować, bo zawołał jednego z członków "ekipy", w celu uzyskania informacji czemu stoją tu pośrodku nocy, i zaglądają to za ogrodzenie, to w kierunku ulicy... Na wyjaśnienie odpowiedział jasno, że Sadków jest lotniskiem wojskowym, a śmigłowce medyczne przyjmuje Józefów, bądź w wyjątkowych sytuacjach podradomski Piastów (lotnisko sportowe) No cóż... Znajomi rozjechali się z grobowymi minami do domów, usprawiedliwiając naszego mitomana szokiem itp. Najgorsza rola przypadła kuzynce, która pod wpływem emocji pojechała do rodziców "rannego", aby dostarczyć im tą hiobową wieść. Otworzył jej nie kto inny jak... X. Cały, zdrowy i mocno zdziwiony. Nie muszę mówić jakie były tego późniejsze efekty - facet stracił znajomych, a zaufanie do niego zostało bardzo mocno zachwiane. Oczywiście nie uniknął też komentarzy dotyczących jego zdrowia psychicznego...
Ta historia bardzo dobrze opisuje umiejętność mitomana do manipulowania otoczeniem i kontrolowania na bieżąco nieprawdziwej sytuacji, a także przewidywania zachowań. Często jednak jest tak, że mit przerasta tworzącą go osobę. X chciał przetestować przyjaciół i znajomych, sprawdzić ich reakcję na własną krzywdę. Przecenił jednak swoje możliwości i nie sądził, że ktoś uda się we wskazane przez niego miejsce. Liczył, że wywoła żal nad sobą i zainteresowanie. Z tego, co opowiadała później jego kuzynka wiem, że nagminne kłamstwa zdarzały mu się praktycznie od dzieciństwa, a były one o tyle charakterystyczne, że przyjmowały formę niezwykłych opowieści, w które ktoś nie wiedzący o skłonnościach bohatera wierzył od razu. Łgarstwo z wypadkiem było ukoronowaniem jego poczynań, a szczera rozmowa X ze wspomnianą kuzynką ujawniła, że X kłamiąc doznawał dużej przyjemności psychicznej. W pewnym momencie przez jego mózg przejeżdżał pociąg wypełniony nowymi pomysłami, więc i pomysły na rozwijanie sytuacji spływały jeden po drugim. Wiem także, że nasz bohater jest teraz pod opieką psychologa.
Kolejna historia jest bardzo podobna. Y jest człowiekiem niezwykle popularnym w swoim środowisku. Znajomi garną się do niego, cieszy się niezwykłym wśród nich szacunkiem. Y uchodzi w swoim środowisku za człowieka pewnego siebie i z zacięciem dążącego do celu. Nikogo nie dziwi więc jego wysoki status materialny. Status, którego można pozazdrościć, sukcesy które odnosi z wielką łatwością, do tego piękna żona i dwójka dzieci. Y jednak nie unosi się dumą. Choć chętnie opowiada o sobie, nie ma w tych opowieściach cienia pychy. Swoje powodzenie tłumaczy niezwykłą ilością wkładanej w nie wcześniej pracy. Z jego historią zaznajomił mnie krewny, którego przyjaciel miał spore kłopoty z zarejestrowaniem sprowadzonego z USA samochodu. Y miał opinię człowieka, który potrafi załatwić wszystko. Drogi przyjaciela kuzyna i Y skrzyżowały się na weselu ich wspólnych znajomych. Przyjaciel nie mógł się wprost nadziwić, jak tak niepozorny człowiek przyciąga do siebie rzesze. Przy jego stoliku siedziało bowiem ponad dziesięć osób i słuchało z zapartym tchem opowieści o nowej inwestycji, której Y miał zamiar się podjąć w najbliższych dniach. Miała być to największa w mieście hurtownia wielobranżowa, tak wielka, że rzekomo jego spółka podopisała nawet umowę z MPK na uruchomienie nowej linii mającej dowozić pracowników oraz klientów detalicznych. Problemów było z tym dużo, ale nasz zaradny bohater postanowił sfinansować dla MPK zakup dwóch oryginalnych londyńskich piętrusów, które będą zachętą dla potencjalnych kupujących. Jak mówił, miejskiemu przewoźnikowi podniesie się prestiż, on zaś wykorzysta pojazdy do promocji własnej firmy. Na pytanie, jak ustalone są trasy nie potrafił jednak odpowiedzieć, bo tym zajmuje się sztab ludzi związany z promocją firmy. To trochę dziwne, że prezes spółki wie niewiele o tak wielkiej akcji promocyjnej. Pod naciskiem ciekawych współbiesiadników zadzwonił jednak "na osobności" do odpowiedzialnej osoby i za chwilę wszyscy wiedzieli, że linia pokrywa się w dużym stopniu z najbardziej obciążoną w mieście. Wielu to ucieszyło, bo w pojazdach obsługujących tą linię w godzinach szczytu odgrywały się niejednokrotnie dantejskie sceny. Ponadto nasz bohater uznał, że skoro wszyscy na tej imprezie są dla niego tacy mili, to on się odwdzięczy i dogada się z MPK w sprawie biletów wolnej jazdy dla wszystkich obecnych tutaj. Poprosił tylko o kartkę i długopis, a następnie wytrwale notował dane. Wyglądało to zabawnie - wesele, zabawa, a w kącie lekko grubawy facet spisuje informacje z kilkudziesięciu dowodów osobistych.
Przyjaciel kuzyna był pewien, że ma do czynienia z człowiekiem o wielkich możliwościach, a zaobserwowana sytuacja jeszcze go w tym poglądzie utwierdziła. Wcześniej znał Y dość słabo, jednak dochodziły go pogłoski o niezwykłych czynach i wielkim sercu tego mężczyzny. Postanowił działać. Wstyd było mu przyznać, że "tylko" sprowadził samochód z USA, w który włożył sporą część oszczędności swojego życia, uznał więc, że jeśli zagra biznesmena, który takim importem zajmuje się zawodowo, w oczach wielkiego Y natychmiast "urośnie", a sprawa zostanie potraktowana poważniej. W końcu pomiędzy ludźmi biznesu powinna panować solidarność...
Rozmowa przy kieliszku została nawiązana ekspresowo. Samochód miał być przeznaczony dla syna, ogólnie mówiąc kłamstewko małe i w założeniu skuteczne. Y nawet nie chciał słyszeć o jakiejś prowizji tytułem pozytywnie załatwionej sprawy. Kimś ważnym do spraw komunikacji w urzędzie miejskim jest jego dobry przyjaciel z liceum i studiów, któremu niejednokrotnie uratował skórę, a tak szczerze mówiąc gdyby nie Y, to ów człowiek nie zdałby matury. Ich drogi się co prawda rozeszły, ale o starych znajomych się nie zapomina, szczególnie jeśli ma się wobec nich dług wdzięczności. Przyjaciel kuzyna był niezwykle szczęśliwy. Sprawa miała zostać załatwiona już we wtorek. Y wspomniał, że będą z tego dodatkowe korzyści - napiją się dobrego alkoholu, wypalą cygara i nieźle się zabawią. Wszystko z okazji tego spotkania po latach.
Wtorek się zbliżał, przyjaciel kuzyna już niemal czuł jak jeździ ulicami miasta w swoim pięknym amerykańskim wehikule... We wskazanym dniu miał podjechać swoją maszyną we wskazane przez Y miejsce, aby już razem mogli odwiedzić urząd. Bał się trochę prowadzić niezarejestrowany pojazd, jednak strach minął gdy pomyślał o możliwościach swojego nowego dobrego znajomego. "Ten gość pewnie i z policją ma układy" pocieszał się w duchu. Wytoczył więc cacko z garażu i pojechał. Miejscem spotkania było totalne pustkowie za miastem. Z daleka zauważył mężczyznę w kurtce brodzącego w błocie po pustym nieużytku... Zaciekawiony zwolnił, i ujrzał, że to Y. Przywitali się serdecznie. Na pytanie, co ów tu robi usłyszał wprost potok odpowiedzi. Otóż to pustkowie, to miejsce gdzie ma powstać rzeczona wielka inwestycja, a przywiozła go tu żona, bo jego auto jest akurat w naprawie. Miał czekać na geodetów, jednak Ci zawiedli. Ruszyli w kierunku miasta, kiedy Y spytał, czy może poprowadzić tak fajny wóz. Facet nie potrafił odmówić, był wdzięczny, że oto już niedługo będzie mógł jeździć legalnie. No i zaczęło się... Woził przyjaciela kuzyna po całym mieście pokazując mu miejsca, w których mają być filie jego inwestycji. Podjechali także do urzędu pracy, gdzie Y miał jakieś ważne sprawy do omówienia. Polecił czekać w aucie. Nagle zadzwoniła komórka. Y przepraszał, ale wypadła mu jakaś niezwykle pilna sprawa. Przyjaciel kuzyna miał się niczym nie martwić, bo jego sprawa na pewno zostanie załatwiona szybko, jednak nie dziś. Lekko zdenerwowany wrócił do domu, jadąc z duszą na ramieniu, pozbawiony "ochrony" swojego protektora. Kiedy wysiadał w garażu, zauważył na siedzeniu kierowcy... bilet na podmiejski autobus. Zdziwił się, bo nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek musiał korzystać z podmiejskiej komunikacji.
Mijały dni, a Y milczał jak grób. Przyjaciel zaczął się już denerwować, bo nadal był uziemiony, jednak nie miał śmiałości przypominać o sobie tak wielkiemu człowiekowi. W końcu górę wzięła desperacja. Zadzwonił i... zgłosiła się poczta głosowa. Działo się tak rano, w południa i wieczorem. Zrezygnował... Uznał, że taki gość jak Y ma prawo nie mieć czasu. Jednak po ok. tygodniu dostał sms z prośbą zadzwonienia pod wskazany numer, wiadomość podpisana była nazwiskiem naszego prominenta. Przyjaciel zadzwonił i usłyszał, że jego protektor jest właśnie na Okęciu, ma pilny wyjazd w interesach, natomiast poleca iść do urzędu i poprosić pana o podanych danych, a jako polecającego przedstawić Y. Pewność siebie przyjaciela przekroczyła normy. Udał się jeszcze tego samego dnia pewnym tonem żądając załatwienia od ręki jego sprawy, bo jeśli nie, to pan Y może coś na to poradzi, a na pewno jego przyjaciel - tu nazwisko. Urzędnicy zrobili wielkie oczy, jednak nie był to strach, a zdziwienie. Przyjaciel domagał się tymczasem osobistego spotkania z panem o danych, które wymieniał. W tym momencie kilka osób zaczęło dyskretnie pokazywać sobie przy skroni kółeczko. Wezwano więc owego tajemniczego jegomościa. Do pomieszczenia wszedł... ubrany w drelich, zarośnięty gość i wychrypiał "Siegho posieba sianownemu panu?" Był to nikt inny jak tutejszy konserwator... Po raz kolejny nie muszę opisywać wściekłości przyjaciela kuzyna, który publicznie zrobił z siebie głupka.
Poprzysiągł, że znajdzie Y i wymierzy mu po swojemu sprawiedliwość.
Ofiara zemsty zapadła się pod ziemię. Pytał, szukał. Każdy wiedział jednak tyle co on - wielki biznesmen, wielkie interesy, milionowe konto. Kiedy przytaczał swoją opowieść, oczy rozmówców przypominały pięciozłotówki. Ktoś w końcu dał mu adres, który wskazywał, że posiadłość znajduje się za miastem. Udał się tam. Nie ujrzał willi ze stadniną koni, nie ujrzał też japońskiego ogrodu. Zastał zaś brudne podwórko, chałupę z pustaków. Żona "prominenta" akurat zamiatała na bosaka podwórko. Myślał, że to kompletna pomyłka, jednak ładna kobieta, która akurat wzniecała miotłą tumany kurzu, faktycznie okazała się żoną... byłą żoną. Rozmawiali długo... Okazało się, że były mąż omamił ją swoimi wizjami, naobiecywał cudów-niewidłów, a kiedy powiększyła się rodzina, ściągnął wszystkich na wieś, do domu po jego zmarłym ojcu. Była od niego sporo młodsza jeszcze naiwna. Wierzyła, że te wszystkie chore myśli to wielkie plany, które uczynią z niej panią sytuacji. Przerwała dla niego studia. Obiecywał, że "ty tylko nogę wystawisz, a pięć służących ci będzie paznokcie malowało" "Patrz pan jak malują" wskazała na niemiłosiernie zakurzone stopy... Na początku współpracowała z mężem. Kryła jego kłamstwa, indukując się powoli paranoją. Jednak "pod bramę" przyjeżdżali coraz to nowi dłużnicy z pretensjami. Kiedy ktoś którejś nocy powybijał im w oknach szyby, nie wytrzymała, wystąpiła o separację. Na weselu była z przymusu, groził jej, a po skończonej imprezie podarował flaszkę ukradzioną z magazynku, jak powiedział "za dobre sprawowanie". Pytanie o studia Y wywołało uśmiech żony. "Panie, on nawet nie ma zawodówki skończonej..."
Mam nadzieję, że te dwie historie przybliżyły wam psychikę kłamcy patologicznego i rzeczy do których jest zdolny. Czy Wy spotkaliście się kiedyś z podobnymi przypadkami? Zapraszam do dyskusji...