Urodziłem się w 1986 roku, obecnie mam 21 lat. Jakoś na przestrzeni 9-12 roku życia w każde wakacje jeździliśmy do takiej kobiety, która w naszej podstawówce uczyła zerówki. Odbywało się to na zasadzie "kolonii" dla dzieciaków znajomych rodziców, wszystko tip top, pewne wyżywienie, dbanie o pociechy itd, etc. Miejscem wypoczynku była działka nad Liwcem - z tego co się orientuję jakieś 70-80km od Warszawy. Dookoła lasy, rzeka, jeszcze raz lasy, mała lokalna wieś i praktycznie zero żywego ducha. Ostatni raz kiedy do niej pojechałem miałem 12 lat. Zazwyczaj turnus trwał dwa tygodnie, jednak tym razem tak nam się z kolegą spodobało, że zostaliśmy u niej 6 tygodni! Warto zauważyć, że domek był drewniany, piętrowy, na górze były 3 pokoje sypialniane, na dole sypialnia "wujostwa", salon, kuchnia i łazienka. Bezpośrednio z salonu było wyjście na werandę. Duży, obszerny ganek na którym stała kanapa, stoły, krzesła - często się tam stołowaliśmy. Pewnego wieczoru zanosiło się na straszną ulewę. Wszyscy (ciocia i około 9 naszych kolegów) zebrało się w salonie przy kominku, telewizji i jakiś grach planszowych. Ja z Mateuszem i Grześkiem wpadliśmy na genialny pomysł - weźmiemy latarki, usiądziemy na tej sofie na werandzie i będziemy świecili po lesie, a jak zacznie padać deszcz to oświetlone krople deszczu będą robiły "niezłe wrażenie". Jak pomyśleliśmy tak też zrobiliśmy. Każdy wziął po swojej latarce, zeszliśmy na dół i usiedliśmy na kanapie. Huczało, chmury się zbierały. My w najlepsze świeciliśmy na wprost werandy (teren działki był dość rozległy i w 80% pokryty lasem - świeciliśmy akurat na wielkie krzaki, rosnące choinki i dorosłe sosny i brzozy). Czas mijał w beztroskim towarzystwie trzech małych chłopaków, którzy mieli niesamowicie dużo radości, że dookoła jest ciemno, straszno i w dodatku ma zacząć padać (wiesz, jaka atmosfera narasta na chwile przed burzą). Zaczęło padać... Nie pamiętam dokładnie ile czasu siedzieliśmy na kanapie. W pewnym momencie Mateusz albo Grzesiek przestał się odzywać i zamarł skupiając światło latarki na jednym punkcie przed nami. Załóżmy, że zrobił to M. Z Grześkiem szybko zorientowaliśmy się, że coś się dzieje, spojrzeliśmy na chłopaka, a ten siedział z wybałamuszonymi na wierzch gałami, wystawionym językiem i kolokwialnie mówiąc - wyglądał jak niedorozwój. Zainteresowani skierowaliśmy nasze latarki w ten "tajemniczy" punkt. Do dziś jak o tym opowiadam przechodza mnie ciarki, odczuwam jakiś wewnętrzny niepokój. W tym momencie zobaczyliśmy to coś. Było dość wysokie, powiedziałbym, że około dwa metry. W ciemności nocy wydawało się być brązowe, dziwnie pomarszczone. Szczupłe, żeby nie powiedzieć chude. Miało otwarte, czarne usta i wpatrywało się w nas... dwoma olbrzymimi żółtymi ślepiami. Nie wiem, ile czasu wtedy minęło. Dla mnie to były ułamki sekund, jednak równie dobrze mogło trwać kilka minut, kiedy umysł oszołomiony widokiem tego czegoś zapadł w całkowitą stagnację. Wpatrywało się w nas w tak okropny i przeszywający sposób, a my nie mogliśmy oderwać od niego oczu. Nagle wszyscu trzej poderwaliśmy się i wpadliśmy jak wystrzelni z procy do salonu. Ciocia zapytała nas, co się stało - odparliśmy, że nic. Całą reszte wieczoru spędziliśmy w salonie. W nocy każdy udał się do swojego pokoju. Nikt z nas nie mógł spać w nocy. Pamiętam, że z opowieści wynikało, że każdy zarzucił na głowę kołdrę i modlił się aby zasnąć. Następnego dnia przy świetle dziennym udaliśmy się w to miejsce. Pod krzakiem brakowało prostokątnego kawałka trway. Powiedziałbym, że formatu kartki papieru A4. Nie było tam żadnej trway, liści - nic tylko ubita na kamień brązowa ziemia.
Kontakt z Mateuszem mi się urwał, natomiast Grzesiek poszedł w innym kierunku ze swoim życiem i za bardzo nie chce rozmawiać na temat tego, co widzieliśmy.
Jeżeli ktoś kiedykolwiek spotkał się z podobnym zjawiskiem, potrafi je w jakiś sposób wytłumaczyć, lub po prostu chciałby podjąć ze mną jakąś polemikę, zachęcam do kontaktowania się poprzez e-mail:
[email protected]
Pozdrawiam i proszę o opinie