Skocz do zawartości


Zdjęcie

Oszukał śmierć na K2


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1

Taper.
  • Postów: 293
  • Tematów: 44
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

*
Popularny

oszukal-smierc-na-k2-622x415.jpg

Źródło grafiki: ethanolproducer.com

 

 

 

Przy okazji tragedii  na Broad Peak mówiono o wyczynie Macieja Berbeki z 1988 roku, gdy przeżył kilkanaście godzin w „strefie śmierci”, czyli na wysokości ponad 8000 metrów n. p. m.

 

Okazuje się, że nie do takich wysiłków jest zdolny organizm ludzki. Otóż w 2008 r. podczas międzynarodowej wyprawy na drugi najwyższy szczyt Ziemi, K2, miała miejsce tragedia w której zginęło dziesięciu himalaistów. Kilku przeżyło, w tym kierownik wyprawy, Holender Wilco van Rooijen. Zanim jednak wrócił do świata żywych, przeżył dwie noce koszmarów, w których otarł się o świat duchów i zjaw.

 

Krytyczna sytuacja miała miejsce w piątek 1 sierpnia. Van Rooijen dotarł do szczytu (na zdjęciu) pod wieczór. Widział czyste niebo i przyjazny Księżyc nad głową. Wielki cień piramidy K2 rozkładał się na wiele kilometrów, niczym złowieszczy zegar przypominający, że Wilco już dawno powinien był opuścić szczyt. Wieczorem w górach wysokich tworzy się niezwykła aura. Szczyty robią się pomarańczowe, co w kontraście z granatem nieba daje iście nieziemską scenerię. Nie można dać się temu uwieść. Dla himalaisty jest to zawsze trudny moment, bo z jednej strony chce się poczuć smak zwycięstwa nad górą, a z drugiej każdy niepotrzebny kwadrans spędzony w strefie śmierci oddala człowieka od życia, a przybliża do śmierci. Holendrowi wydawało się, że tego wieczora będzie mógł spokojnie schodzić i w ciągu dwóch godzin dotrze bezpiecznie do obozu ulokowanego w okolicach 8000 metrów n.p.m.

 

K2 uchodzi wszakże za najtrudniejszą z gór nie tyle nawet z powodu swej wysokości, lecz poprzez nagromadzenie wspinaczkowych trudności w szczytowym odcinku. Znajdują się tam dwa ogromne lodowe seraki, które trzeba obchodzić, tracąc na to sporo czasu. Dodatkowo, schodząc niżej, trafia się na tak zwane żebro Abruzzich, aleję śmierci, na której ginie najwięcej alpinistów. Schodząc, nie widać jak od seraków odczepiają się kawałki lodu, lecące prosto na korytarz, którym zmuszeni są poruszać się śmiałkowie. Można dostać cios w głowę i polecieć na dół góry w ekspresowym tempie. Tak się też stało tamtego dnia, gdy oderwany kawał lodu zmiótł z miejsca trójkę alpinistów.

 

Van Rooijen dałby radę zejść, gdyby nie nastąpiło nagłe załamanie pogody. Widoczność spadła do zera, rozpętała się burza śnieżna. Holender nie miał wyjścia i musiał biwakować pod serakami. Na jednej nocy się nie skończyło, musiał w burzy śnieżnej spędzić poza obozem jeszcze kolejną noc. W takich warunkach zaczyna się mieć regularne halucynacje. Ludzie widzą nadchodzącą pomoc, której w rzeczywistości nie ma. Widzą postacie swoich zmarłych znajomych, widzą wreszcie światło. Umysł nie jest pewien czy to prawda, czy fałsz, dlatego trzeba się uparcie przekonywać, że wszystko to nie może być prawdą, nawet jeśli wygląda diabelsko realnie. Trzeba do samego końca być przekonanym, że jedynie samemu jest się w stanie dotrzeć do życia, że nikt inny nie pomoże.

 

Zanim Holendra odnaleziono niemal całkowicie wyczerpanego, mającego halucynacje i cierpiącego na ślepotę śnieżną, zdołał przeżyć w strefie śmierci równe 50 godzin. To rekord świata. Nie dałoby się wskazać nikogo innego, kto wytrzymał dłużej w równie piekielnych warunkach.  Wspinacz żyje do dzisiaj. Wycofał się z podejmowania ekstremalnych wyzwań, bo docenił wartość życia. Jest żywym dowodem na to, że człowiek zdolny jest czasem do czynów, które medycyna całkowicie wyklucza. Niektórzy nazywają to cudem. Bowiem według doświadczenia i prawdopodobieństwa, Van Rooijen po prostu nie powinien był powrócić.

 

Van Rooijen miał w momencie zaistnienia tej kryzysowej sytuacji 41 lat. Zdaniem lekarzy, jest to idealny wiek dla wspinaczy wysokogórskich. Wbrew pozorom organizmy sprawnych osiemnastoletnich wilków o wiele gorzej znoszą procesy dziejące się pod wpływem ekstremalnych warunków ciśnieniowo-tlenowych niż ukształtowany organizm czterdziestolatka. Co się takiego dzieje na tych wysokościach? Opiszmy to na przykładzie zwykłych z pozoru 4000 metrów n.p.m. Na takiej wysokości w powietrzu jest zaledwie około 10% tlenu, podczas gdy normalnie jest go 21%. Mózg nie jest więc w pełni dotleniony, inne jest też ciśnienie na zewnątrz. W efekcie, czuje się ból głowy, ale nie jest to zwykły ból, jaki znamy z nizin. Jest to ucisk na całą głowę, zarówno na skronie, jak i na część potyliczną. Dodatkowo, robiąc tylko trochę szybsze ruchy, natychmiast traci się oddech, zupełnie jak po przebiegnięciu setki na pełnych obrotach. Jak powiedział brytyjski przewodnik Neil, z którym wjechałem kolejką pod Mont Blanc: „Jeśli czujesz się świetnie, nie boli cię brzuch czy głowa ani nie łupie cię w nogach, to źle – bo oznacza, że za chwilę zemdlejesz”.

 

Cały czas mówimy o wysokościach przeznaczonych jeszcze dla ambitniejszych szczurów lądowych. Lepiej w ogóle nie zastanawiać się, co się dzieje z człowiekiem na ośmiu tysiącach metrów. Neil mówił mi, że większość himalaistów jest ludźmi ciężko schorowanymi, bo wątroba, nerki i inne narządy wewnętrzne „siadają” w tak ekstremalnych warunkach. Nie wspominając o utracie zębów czy odmrożonej skórze. Dlatego powinniśmy cieszyć się, a nie zazdrościć, że nigdy nie byliśmy w tych najbardziej diabelskich rejonach staruszki Ziemi.

http://www.tunguska....l-smierc-na-k2/


Użytkownik Taper edytował ten post 26.11.2017 - 22:55

  • 7



Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych