Skocz do zawartości


Zdjęcie

Zespół Münchhausena, czyli dlaczego matki dręczą swoje dzieci


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
1 odpowiedź w tym temacie

#1

Taper.
  • Postów: 293
  • Tematów: 44
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

zespol-muenchhausena-czyli-dlaczego-matki-drecza-swoje-dzieci.jpeg

Shutterstock

 

Rodzice wywołują u swoich dzieci choroby, by zyskać uwagę i współczucie otoczenia. To zastępczy zespół Münchhausena, prowadzący nawet do śmierci podopiecznych.

 

Przez warszawskie Centrum Zdrowia Dziecka przewija się rocznie ponad 300 tys. dzieci z całej Polski. Wiele z nich dopiero tu ma szansę na trafne zdiagnozowanie. Tak stało się też w przypadku półrocznej dziewczynki, która trafiła tam w 2009 roku. Ale diagnoza, którą postawiono, wprawiła w  przerażenie samych lekarzy. Dziecko mimo karmienia przez sondę nie przybierało na wadze, a badania nie wskazywały na żadną konkretną chorobę.

 

Lekarzy zastanowiło za to zachowanie matki, z wykształcenia pielęgniarki, która choć wydawała się troskliwa, wpadała w dziwne podniecenie, gdy dziecku wykonywano bolesne badania. Kierownik Kliniki Pediatrii prof. Janusz Książyk postanowił przeprowadzić test i zawiadomił matkę, że wypisuje dziecko do domu. Stan dziewczynki natychmiast się pogorszył, a analiza krwi pokazała, że podano jej silne środki uspokajające. Lekarze zawiadomili policję, a dziecko odseparowano od matki. Jego stan zaczął się poprawiać. Śledztwo wykazało, że dziewczynka nie była pierwszą ofiarą mamy – pierwsze dziecko kobiety zmarło w niewyjaśnionych okolicznościach. Sprawę rozwikłano dzięki czujności kierownika kliniki, który miał już do czynienia z podobnymi przypadkami. Na jego oddział wcześniej trafiła m.in. ośmioletnia dziewczynka, u której diagnozowano poważne zaburzenia trawienia. Dopiero niestandardowe badania wykazały przewlekłe zatrucie lekiem moczopędnym.

 

Troskliwe aż po grób

„Te dzieci to ofiary tzw. choroby indukowanej, zwanej też zastępczym zespołem Münchhausena, który polega na celowym wytwarzaniu przez rodzica lub innego opiekuna objawów choroby po to, by uzyskać pomoc medyczną” – wyjaśnia dr Joanna Cielecka-Kuszyk, pediatra i prezes funkcjonującej przy Centrum Zdrowia Dziecka Fundacji Mederi, zajmującej się pomocą dzieciom krzywdzonym. Fundacja od lat szkoli lekarzy w wykrywaniu tego syndromu. Do tutejszej placówki trafia kilka przypadków rocznie, ale faktyczną skalę zjawiska trudno oszacować, bo wiele przypadków ze względu na niewiedzę lekarzy pozostaje niewykrytych. Według klasyfikacji Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrycznego DSM IV, zastępczy zespół Münchhausena zaliczany jest do tzw. zaburzeń pozorowanych.

„W USA, gdzie problem maltretowania w ten sposób dzieci jest od lat nagłaśniany, diagnozuje się rocznie 1200 przypadków” – wylicza dr Cielecka-Kuszyk. Ofiarami są najczęściej małe dzieci.

 

Zespół Münchhausena (ZM), nazywany tak od nazwiska niemieckiego barona, który w XVIII wieku zasłynął z opowiadania o swoich barwnych, lecz zmyślonych przygodach, po raz pierwszy został opisany w 1951 roku przez lekarza Richarda Aschera, który określił tym mianem pacjentów wywołujących u siebie choroby, by wzbudzić zainteresowanie lekarzy. W 1977 r. Roy Meadow w piśmie „Lancet” opisał przypadki dwóch matek, które w tym samym celu wywoływały chorobę u swoich dzieci. Jedna z  nich fałszowała wyniki badań dziecka, mieszając jego mocz z krwią, druga podtruwała synka solą, w wyniku czego dziecko zmarło. Po publikacji w „Lancecie” do Meadowa zaczęli się zgłaszać koledzy po fachu, donosząc o podobnych przypadkach. Przez kolejne lata Meadow wraz z innym pediatrą, dr. Southallem, zdiagnozowali i opisali kolejne przypadki schorzenia, nazwanego zastępczym zespołem Münchhausena. By go udokumentować m.in. filmowali podejrzane. Na jednym z szokujących nagrań widać, jak matka w sali szpitalnej dusi dziecko folią, a gdy przestaje ono oddychać, biegnie po pomoc.

 

„Możliwości wprowadzania lekarza w błąd przez rodziców maltretujących tak swe dzieci są nieograniczone. Częste jest duszenie i zgłaszanie lekarzom zaburzeń oddychania. Kolejną metodą jest trucie: rodzice podają dzieciom środki wymiotne, środki na przeczyszczenie” – wylicza dr Cielecka-Kuszyk. Zafałszowują wynik badań, np. dodając do stolca czy moczu krew. Jedna z matek symulowała u czteromiesięcznego dziecka mukowiscydozę, do badania przynosząc plwocinę, którą uzyskała, odwiedzając chore dzieci i podając się za studentkę medycyny.

 

„Opiekun jest zwykle nastawiony na wywoływanie przewlekłej choroby. Przez prowokowanie kolejnych objawów chce zyskać zainteresowanie lekarzy i prowadzenie kolejnych badań. Cały czas czuwa przy dziecku, angażuje się w proces leczenia, to niemal wzór rodzica” – wyjaśnia dr Cielecka-Kuszyk. Słynna jest historia Kathy Bush z Florydy, której córka Jennifer od drugiego do dziewiątego roku życia spędziła w  szpitalu 640 dni i  przeszła 40 operacji, m.in. usunięcia wyrostka robaczkowego, woreczka żółciowego i części jelita. Kathy Bush jako matka bojowniczka pojawiała się u boku Hillary Clinton w jej kampanii o reformę służby zdrowia.

 

W 1999 roku została jednak skazana na trzy lata za celowe trucie córki lekami i zakażanie jej sond do karmienia.

 

Oko w oko z Meduzą

„Przyjmuje się, że matki wywołujące u swoich dzieci objawy chorobowe to osoby z poważnymi zaburzeniami narcystycznymi i psychopatycznymi. Nie postrzegają one własnych dzieci jako oddzielnych osób, ale jako elementy pełniące funkcję w ich świecie wewnętrznym” – wyjaśnia prof. Katarzyna Schier z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, która opisuje zjawisko m.in. w książce „Piękne brzydactwo. Psychologiczna problematyka obrazu ciała i jego zaburzeń”. „Dzieci mają je uspokajać, gdy są w napięciu, mają stanowić ich przedłużenie i realizować ich potrzeby, a także pozyskiwać dla nich uwagę i zainteresowanie otoczenia. Gdy otoczenie będzie zachwycało się oddaniem matki w jej opiece nad ciężko chorym dzieckiem, jej poczucie wartości na jakiś czas wzrośnie i w ten sposób na chwilę odzyska ona wewnętrzny spokój. Niestety, przy kolejnym wzroście napięcia cały proces rozpoczyna się na nowo” – wyjaśnia psycholog.

 

Na terapię do prof. Katarzyny Schier Mariola trafiła w wieku sześciu lat. Dziewczynka od wczesnego dzieciństwa cierpiała na ciężką postać choroby alergicznej. Niemal co miesiąc spędzała parę dni w szpitalu, lekarze musieli nieraz walczyć o jej życie. Rodzice zwrócili się o pomoc do psychologa, ponieważ Mariola wciąż mówiła o umieraniu. Spotkanie z rodzicami było dla psycholożki dużym zaskoczeniem. „Im więcej szczegółów opowiadali o chorobie córki, tym częściej śmiali się i mówili, że opieka nad nią jest »jak gra«. (…) »W czasie świąt mieliśmy niezłą polkę galopkę. Mariola znów się czymś zatruła i  wylądowała w szpitalu. Miała 40 stopni gorączki i nie reagowała na leki« – relacjonowała terapeutce matka. „(…) Opowiadała o dramatycznej walce o życie córki jakby relacjonowała film, była całkowicie odcięta od uczuć” – opisuje prof. Schier, która przypadek Marioli udokumentowała w książce „Krewni i znajomi Edypa” w rozdziale pod znamiennym tytułem „Meduza i jej dziecko”. Meduza była jedną z  trzech sióstr Gorgon, której wzrok zamieniał w kamień.

Rodzice Marioli przerwali psychoterapię, nim terapeutka w jednoznaczny sposób mogła postawić diagnozę. „Zgodzili się jednak na moją rozmowę z psychologiem w szpitalu, w którym dziewczynka najczęściej była hospitalizowana. Mogłam podzielić się ze specjalistą swoimi wątpliwościami” – dodaje prof. Schier.

Gdy pytam o zastępczy ZM pediatrę moich dzieci, lekarka potwierdza, że zdarzają się u niej matki, które symulują objawy chorób i domagają się badań. Gdy robi się zbyt podejrzliwa, znikają, najczęściej zmieniając lekarza. „Należy pamiętać, że częste wizyty u lekarza i sygnalizowanie przez opiekuna różnych objawów mogą być przejawem zwykłej hipochondrii. Lekarz powinien zacząć brać pod uwagę możliwość wystąpienia choroby indukowanej, jeśli przebieg choroby u dziecka ma charakter przewlekły, a mimo badań brak jest przyczyny. Należy zwrócić uwagę, czy matka często zmienia lekarzy i szpitale i czy opisywane przez nią objawy są niespójne, np. u jednego lekarza symuluje u dziecka wymioty, u kolejnego atak padaczki. Często taki opiekun sam ma dużą wiedzę medyczną, bywa, że pracuje w służbach medycznych, współuczestniczy w stawianiu diagnozy. Alarm powinien się nam włączyć, jeśli objawy choroby cofają się pod nieobecność opiekuna, a w jego obecności stan się pogarsza”– wylicza dr Cielecka-Kuszyk.

Mimo precyzyjnych wytycznych zastępczy zespół Münchhausena bardzo trudno zdiagnozować. „Matka wyrządzająca krzywdę własnemu dziecku to matka działająca wbrew naturze, wbrew przekonaniu, że zarówno instynkt biologiczny, jak i nakazy środowiska każą matkom chronić własne dzieci, a nie niszczyć ich zdrowie i życie. Gdy stykamy się z takim zjawiskiem, doświadczamy dysonansu poznawczego i uruchamiamy silne mechanizmy obronne, zaprzeczając faktom. We wszystkich sytuacjach, których doświadczyłam w mojej praktyce klinicznej, gdy pojawiało się podejrzenie choroby Münchhausena, ludzie stawiający diagnozę najczęściej mówili: to nie mieści się w głowie”– mówi prof. Schier.

Polowanie na czarownice?

Przy diagnozowaniu zastępczego ZM nietrudno o pomyłkę. „W magazynie Psychiatria Polska przedstawiono przypadek 21-miesięcznej dziewczynki, hospitalizowanej 31 razy z powodu słabego przyrostu masy ciała, nawracających zapaleń płuc, częstych wymiotów i wyniszczenia organizmu. Postawiona pierwotnie przez lekarza prowadzącego diagnoza zastępczego ZM została podważona przez kilku biegłych sądowych. Dziewczynka została oddana pod opiekę rodziny zastępczej. Decyzję tę następnie anulowano” – wylicza prof. Schier.

Błędu nie ustrzegł się sam dr Meadow, odkrywca zespołu, który przez lata występował w sprawach oskarżenia o zastępczy ZM jako biegły sądowy.

 

Zeznawał też w sprawie Sally Clark, prawniczki, która straciła dwoje dzieci w wyniku tzw. śmierci łóżeczkowej w roku 1996 i 1997. Meadow przekonywał sąd, że prawdopodobieństwo takich dwóch zgonów jest jak 1 do 73 milionów. Clark została skazana na dożywocie. Meadow się jednak pomylił – prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest jak 1 do 200. Gdy błąd wyszedł na jaw, a Clark wygrała w apelacji, lekarz utracił prawo do wykonywania zawodu i przeszedł na emeryturę. W kolejnych latach uniewinniono inne „ofiary” jego ekspertyz, m.in. Trupti Patel i Angelę Cannings. Jednak w wielu sprawach, w których występował, kobiety faktycznie okazały się morderczyniami.

 

Amerykańscy filozofowie David B. Allison i Mark S. Roberts w książce „Disordered Mother or Disordered Diagnosis?” porównują propagowanie istnienia zastępczego ZM z XVIII-wiecznymi polowaniami na czarownice, kiedy w wyniku zbiorowej histerii życie straciły tysiące kobiet. Prof. Schier przestrzega jednak, że choć takie przypadki się zdarzają, to żerują na tym rodzice z faktycznym zastępczym ZM: „Postawioną diagnozę odbierają przez pryzmat własnej osoby. Mogą czuć się atakowani i źle traktowani. Dokonują wtedy zręcznej manipulacji, czyli przedstawiają siebie samych w roli ofiary. Poszukując innych specjalistów, którzy podważą diagnozę, zakładają towarzystwa wsparcia dla rodziców „ofiar diagnozy”, głośno krzyczą o krzywdzie, która ich spotyka” – wylicza. Zaprzeczają nawet skonfrontowani z dowodami (nagraniami wideo, wynikami badań).

 

Czy osoby chorujące na zastępczy zespół Münchhausena mają szansę na wyleczenie? „Jeśli jest to rodzic, który sam ciężko chorował i stan choroby łączy się w jego umyśle z bliskością, a na dodatek ma jakąś świadomość tego faktu, można wtedy podejmować próby psychoterapii” – mówi prof. Katarzyna Schier. Jej zdaniem znacznie gorzej wygląda sytuacja u osób o  cechach psychopatycznych lub sadystycznych. „Jeśli ktoś reguluje swoje stany wewnętrzne poprzez to, że groza w oczach dręczonej przez niego osoby daje mu ukojenie, to nie ma żadnej motywacji do zmiany. Nauczenie go empatii wydaje się mało prawdopodobne, ponieważ dominuje u niego lęk przed karą. Najczęściej nie ma ani wstydu, ani poczucia winy. Izolowałabym dziecko od takiego opiekuna i zrobiła wszystko, żeby znaleźć mu nowy dom”.

Blizny na całe życie

Najtragiczniejsze jest to, że dzieci-ofiary potrafią do końca bronić swoich katów. „Dzieci katowane przez matkę krzyczą »mamo, ratuj«, odwołując się do idealnego obrazu opiekuna w  umyśle. Córka Zygmunta Freuda Anna nazywała ten mechanizm identyfikacją z agresorem. To mechanizm obronny, który pozwala dziecku na przejście przez piekło, jakim może być jego dom rodzinny” – wyjaśnia prof. Schier.

Z badań opublikowanych w 2003 roku przez Mary S. Sheridan w czasopiśmie „Child Abuse & Neglect” wynika, że wszystkie dzieci maltretowane w ten sposób ponoszą krótkotrwałe konsekwencje spowodowane występującymi objawami. Dla ok. 7 proc. ofiar skutkiem jest długotrwały uszczerbek na zdrowiu lub trwałe kalectwo, a aż 6 proc. przypadków kończy się zgonem. Blizny, jakie w psychice dziecka wywołuje maltretowanie, pozostają na całe życie.

 

Dr Cielecka-Kuszyk uważa, że najlepszą formą przeciwdziałania zagrożeniu jest szkolenie jak największej liczby specjalistów pod kątem rozpoznawania choroby indukowanej. „Dobrym pomysłem jest tworzenie przy szpitalach ośrodków, które potrafiłyby wykrywać przypadki przemocy wobec dzieci” – mówi. Takie rozwiązania funkcjonują m.in. we Francji i Wielkiej Brytanii. W USA uruchomiono nawet program pod auspicjami FBI. W Polsce działania te wspiera Fundacja Dzieci Niczyje. „Kwestia zastępczego zespołu Münchhausena była głównym tematem seminarium »Wywoływanie choroby u dziecka jako forma krzywdzenia dziecka«, zorganizowanego dla przedstawicieli ochrony zdrowia i innych profesjonalistów. Specjaliści z Wielkiej Brytanii dzielili się z uczestnikami seminarium doświadczeniami w walce z tą chorobą” – mówi Anna Żardecka z Fundacji.

 

„Jesteśmy w połowie terapii, pomimo sceptycznego nastawienia całkowicie się otwieram. Nigdy nie czułam się tak bezpieczna. Mój Boże. Miałam 12 lat. Chciałam wziąć kuchenny nóż i  wbić go sobie w brzuch, zanim oni mnie zamordują” – tak opisuje swoje doświadczenia Julie Gregory, ofiara zastępczego ZM, w książce „Mama kazała mi chorować”. Gregory przez kilkanaście lat doświadczała maltretowania przez matkę, która biła ją i głodziła, w wyniku czego u anemicznej dziewczynki długo diagnozowano wadę serca. Gdy po latach zdecydowała się odwiedzić matkę, z przerażeniem odkryła, że maltretuje ona kolejne adoptowane dziecko. Prof. Schier dodaje też, że problem ten ma niejednokrotnie charakter wielopokoleniowy. Matka, która doświadczyła chorej relacji ze swoimi opiekunami, często powtarza ten schemat.

http://www.focus.pl/...e-dzieci?page=3

 


  • 3

#2

Komarzyca.

    The daughter of Satan.

  • Postów: 114
  • Tematów: 11
  • Płeć:Kobieta
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Widziałam swego czasu wiele dokumentów z 2000r  oraz 2015r. Bardzo ciekawe i przerażające

jak dla mnie, nie ma nic straszniejszego  niż matka która jest dotknięta tym schorzeniem wychowuje

małe dzieci. 


  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych