Skocz do zawartości


Zdjęcie

Sudan Południowy. Głód, gwałty, czystki etniczne


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
5 odpowiedzi w tym temacie

#1

Nick.
  • Postów: 1527
  • Tematów: 777
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

sud1.jpg

 Obóz dla Sudańczyków w Imvepi, Uganda Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Uganda to najlepszy kraj w Afryce. Możesz tu mieszkać i rok, a nikt cię nie poprosi o dokumenty, nie zatrzyma na ulicy. Dlatego mieszkają u nas ludzie z Kongo, z Kenii. Chcesz do nas przyjść, pracować, żyć - proszę bardzo. To wolny kraj - mówi kierowca, który wiezie mnie z lotniska w Entebbe do Kampali. A Sudan? Daj spokój, Sudan to nawet nie jest państwo.

 

Głód jest tylko wierzchołkiem sudańskiej piramidy śmierci

 

Sudan Południowy to najniebezpieczniejszy kraj na świecie. Znajduje się na pierwszej pozycji listy państw upadłych, od trzech lat zostawiając w tyle Somalię, Syrię czy Irak. W powszechnej świadomości kojarzy się z klęską głodu - tyle że głód jest zaledwie wierzchołkiem sudańskiej piramidy śmierci.

 

Sudan Południowy ogłosił niepodległość w 2011 roku. Styczniowe wyniki demokratycznego referendum miały być zwieńczeniem wojny toczonej z Północą, która z przerwami trwała od 1955 roku. - Gdy szliśmy głosować, to nie mieliśmy pojęcia, do czego to wszystko zaprowadzi - mówi Richard, Sudańczyk od roku pracujący w jednym z ugandyjskich obozów jako wolontariusz dla Czerwonego Krzyża.

Na czele nowego państwa świata stanął prezydent Salva Kiir - przedstawiciel dominującego plemienia Dinka. Kiir brał udział w obu sudańskich wojnach domowych, toczonych kolejno w latach 1955-72 i 1983-2005. W drugim konflikcie był zastępcą dowódcy Johna Garanga, a po jego śmierci stanął na czele SPLA - Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu.

 

Drugi konflikt z Północą został zakończony w 2005 roku traktatem pokojowym, a Południe uzyskało sześcioletnią autonomię. W 2011 roku przeprowadzono referendum, w którym za niepodległością opowiedziało się ponad 98 proc. głosujących. Kiir został prezydentem, a na swego zastępcę wyznaczył Rieka Machara, przedstawiciela drugiego co do wielkości plemienia Nuerów oraz swojego politycznego, a wcześniej i wojskowego konkurenta.

 

Machar od początku swego urzędowania krytykował Kiira oraz Dinków, zarzucając im zawłaszczanie kraju. W odpowiedzi Kiir pozbawił go stanowiska, co doprowadziło do nieudanej próby zamachu stanu w sudańskiej stolicy - Dżubie w grudniu 2013 roku. I pogrążyło kraj w wojnie domowej, która wywołała największą falę uchodźców w Afryce od czasów ludobójstwa w Rwandzie.

 

Dziś ludzie uciekają z Sudanu przed tym samym, przed czym w 1994 uciekali Rwandyjczycy.

 

sud2.jpg

W oczekiwaniu na pierwszy ciepły posiłek od wielu tygodni. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

 

Co było pierwsze – głód czy wojna?

 

Głód to jeden posiłek dziennie, z reguły wieczorem. Trochę ryżu z liśćmi, garstka fasoli, korzeń manioku, czyli kasawa, lub po prostu to, co uda się znaleźć, dostać, ukraść. Rano zamiast śniadania – herbata. A do kolacji poszukiwanie czegokolwiek, czym można by zapchać kurczące się żołądki mężczyzn, kobiet, dzieci. Liliana żyła tak przez osiem miesięcy. Przedstawiam się jej i pytam, czy zechciałaby opowiedzieć mi swoją historię. – Jestem gotowa – odpowiada słabym, obojętnym głosem.

 

Liliana - około 170 centymetrów wzrostu, a waży może czterdzieści kilo. Ręce i nogi groteskowo długie, kolana wysadzone, stopy i dłonie - nieproporcjonalnie duże. Na zapadniętej twarzy straszą zmiany pigmentacyjne rozsiane wokół ust. Siedzi na łóżku w dusznej i zatłoczonej sali ugandyjskiego szpitala w Koboko.

 

sud3.jpg

Liliana. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Szpital w Koboko ma około 80 łóżek, choć przyjmuje znacznie więcej pacjentów - część z nich po prostu leży na podłodze. Około 20 procent chorych to Sudańczycy - nie tylko ofiary głodu. Kilka łóżek dalej ciężko poparzona Alice. Przywieziono ją z Ugandy, bo po drugiej stronie granicy nie było lekarza, który mógłby się nią zająć. A w sąsiedniej sali na pomoc czeka kobieta z przestrzelonym barkiem. To kolejna ofiara sudańskiej wojny domowej, która trafia tu w ciągu kilku ostatnich dni.

 

Do lipca w Koboko pracował tylko jeden lekarz – niespełna 30-letni Geoffrey Olaya. Dzięki Polskiemu Centrum Pomocy Międzynarodowej – a przede wszystkim wpłatom Polaków – placówka, obsługująca dystrykt liczący niemal 250 tysięcy ludzi – zyskała dwóch lekarzy więcej.

 

- W szpitalu jestem już dziewiąty dzień – opowiada Liliana. - W Sudanie głodowałam, ale uciekłam przed wojną. Pewnego dnia mój mąż został aresztowany przez wojska rządowe. Nie wiem za co. Gdy udało mi się zebrać trochę pieniędzy na łapówkę i poszłam go wykupić, powiedziano mi, że nie żyje. Od tamtej pory byłam zdana wyłącznie na siebie – mówi

 

- Mam 36 lat i trójkę dzieci – mówi, choć ciężko w to uwierzyć, bo wygląda na góra dwadzieścia lat i ma chłopięco płaską klatkę piersiową. Dotarła z sudańskiego Morobo, leżącego na styku Konga i Ugandy.

 

Jest z siostrą, która się nią opiekuje. Pomagają jej też inni pacjenci. Gdy rozmawiamy, je wysokoenergetyczne batony. Ktoś podsuwa miskę z gotowaną matoką, czyli zielonymi bananami. – Źle się dziś czuję, jestem bardzo słaba, ale z tego, co słyszałam, jutro mają mnie wypisać. Wrócę na granicę z Kongo, tam jest bezpiecznie.

 

Według szacunków Narodów Zjednoczonych w Sudanie głodem zagrożonych jest sześć milionów ludzi, ale dziś do Ugandy dociera coraz mniej wygłodzonych. Pracownicy organizacji humanitarnych mówią, że liczby spadły w porównaniu z tym, co działo się jeszcze rok temu. O czym to świadczy? Największa klęska głodu dotyka regiony położone na północy - jak na przykład prowincję Unity, gdzie ogłoszono pierwszą od sześciu lat klęskę głodu w Afryce. Ludzie z tych terenów nie są w stanie dotrzeć na granicę z Ugandą. Musieliby podjąć wielotygodniową wędrówkę i przedrzeć się przez pogrążoną w wojnie Ekwatorię. Głodujący są więc w ogromnej mierze w Sudanie uwięzieni.

 

sud4.jpg

Badanie obwodu mięśni przedramienia. Zielony kolor oznacza życie. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Ewa jest jedną z tych, którzy uciekli rok temu. Proszę ją o rozmowę, bo przypomina mi Lilianę. Spotykamy się w Bidi Bidi, gdzie mieszka dziś 240 tysięcy Sudańczyków. To drugi co do wielkości obóz dla uchodźców na świecie. Jest podzielony na pięć stref rozciągających się na obszarze 250 kilometrów kwadratowych. W sierpniu zeszłego roku była tu tylko mała osada. Nikt nie spodziewał się, że Bidi rozrośnie się do takich rozmiarów. Obecnie nie przyjmuje się tu już nowych uciekinierów z Sudanu, jedynie rodziny tych już osiedlonych.

 

Sudańczycy w Bidi Bidi mieszkają w niezliczonych wioskach, które zbudowali własnymi siłami. Od Ugandy dostają kawałek ziemi i narzędzia. Mają uprawiać pola, stawiać własne chaty i żyć w miarę samodzielne. W miarę – bo UNHCR cały czas musi ich wspierać.

 

Ewa waży nieco więcej niż Liliana, ale jej postura wciąż nosi znamiona wygłodzenia, choć w Ugandzie mieszka już od roku. Spotykamy się w Women’s Centre – ośrodku terapeutycznym dla kobiet, który jak każda instytucja pomocowa w Bidi mieści się w olbrzymim namiocie pokrytym białą plandeką. Women’s Centre pomaga kobietom stanąć na nogi.

 

sud5.jpg

Ewa. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Prowadzone są tu warsztaty psychologiczne, na których kobiety mogą mierzyć się z traumami wojennymi, terapie zajęciowe. Sudanki szyją obrusy, pieką chlebowe placki – chapati, które potem sprzedają, a dochód dzielą między sobą. Gdy wchodzę do dusznego namiotu, witają mnie śpiewem. Potem następuje długie, charakterystyczne dla Afryki powitanie, tym razem niepozbawione ironii. – Jesteśmy już zmęczone, bo to kolejna wizyta, a na was czekałyśmy wyjątkowo długo – mówi najstarsza, która przewodzi spotkaniu. Po części oficjalnej rozmawiam z Ewą.

 

Jest z córką, którą trzyma na kolanach. Mimo że ma dopiero 21 lat, to jej czwarte dziecko. Do Ugandy przybyła wraz z największa falą uchodźców w sierpniu zeszłego roku. Czemu uciekła? Pewnego dnia do jej wioski wtargnęło wojsko i otworzyło ogień do ludzi. Każdy zaczął uciekać w swoją stronę. W trakcie ataku straciła siostrę. Jej wraz z mężem i dziećmi udało się uciec. W drodze z Sudanu do Ugandy napadli ich rebelianci i obrabowali ze wszystkiego, co udało im się zabrać. Tę historię w Ugandzie usłyszę wielokrotnie.

 

Przed ucieczką Ewa cierpiała głód. Jadła cokolwiek udało jej się zebrać z pustoszejących pól. Czasem udało jej się coś sprzedać, by kupić jedzenie dla swojej rodziny, ale w Lumle - skąd pochodzi - handel stopniowo zanikał. W Bidi ma kawałek pola, które uprawia sama, bo jej mąż postanowił wrócić do Sudanu i zostawił ją wraz z dziećmi. Jak wielu Sudańczyków polega więc na pomocy UNHCR. Nie ma żadnej rodziny i choć czuje się bezpieczna, to wielokrotnie podkreśla, że żyje jej się ciężko. Skromne poletko spalone afrykańskim słońcem daje małe plony.

 

sud6.jpg

Szpital w Bidi Bidi. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Modlę się do Boga o jak najwięcej pieniędzy dla UNHCR. By dalej mogli nam pomagać - mówi dwudziestokilkuletnia Sunday. Jest w szpitalu w Koboko, bo jej ciąża jest zagrożona. W Sudanie mieszkała w Lasu, w Środkowej Ekwatorii, skąd uciekła w zeszłym roku.

- Szliśmy przez trzy dni, do Ugandy dotarliśmy przez Kongo - wspomina. - Przekradaliśmy się buszem, po nocach. Byliśmy przerażani. Mijaliśmy uzbrojonych rebeliantów. Dzięki Bogu udało nam się przejść. Gdybyśmy trafili na patrol Dinków, czyli wojsk rządowych, zabiliby nas. Podcięli by nam gardła - mówi. Do przejścia granicznego w Keri dotarła z dwójką synów, 8- i 4-latkiem. Dziś jest w trzeciej ciąży.

Sunday opowiada, że gdy wybuchła wojna, wybuchł także głód. - Wojska rządowe poblokowały wszystkie drogi. Nie było więc żadnych dostaw żywności, środków czystości czy leków - wyjaśnia.

 

Niechętnie wspomina dzień ataku na jej wioskę. - Wiele osób zginęło w naszej wiosce, nawet nie wiem ilu. Zabito też moich bliskich. Nie miałam szansy się z nimi pożegnać czy ich pochować. Musiałam uciekać, by ratować swoje dzieci. Nie chcę nawet myśleć o tym, kto zginął. To dla mnie zbyt trudne, by o tym mówić - opowiada.

 

W Sudanie miała własny kawałek pola, a dziś mieszka w osadzie, w obozie Rhino i jak przekonuje, nie ma nic. Modli się więc do Boga o pomoc. - Mam problemy z wodami płodowymi. Mój syn wezwał lekarza, przywieźli mnie motocyklem do szpitala. Nie mam pieniędzy na leki. Pomagają mi inni pacjenci i ich rodziny - mówi.

 

Dwa tysiące historii dziennie

 

W Sudanie Południowym mieszka około 12 milionów ludzi. Szacuje się, że dziś ponad 3,5 miliona pozbawionych jest dachu nad głową, z czego 2 miliony błąka się po sudańskich bezdrożach, ukrywając się przed pewną śmiercią, a 1,5 miliona opuściło kraj. W samej Ugandzie Sudańczyków jest ponad milion. Dziennie dociera ich ponad dwa tysiące.

 

 

sud7.png

Paczka wysokoenergetycznych ciastek. Pierwsza pomoc na granicy. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Z tych dwóch tysięcy wielu pochodzi z Ekwatorii - regionu, który jeszcze rok temu był w stanie wykarmić swoich mieszkańców. Dziś uprawne pola zamieniają się w pola śmierci, a widmo głodu krąży nad całą krainą. Ekwatoria położona jest na granicy z Ugandą. Po drugiej stronie cały czas trwają walki, a sudańskie przejścia graniczne są kontrolowane albo przez rebeliantów, albo przez wojska rządowe.

 

Sytuacja na przejściu granicznym w Orabie jest względnie spokojna, choć czasem słychać strzały. Po drugiej stronie stacjonują wojska rządowe, tędy też z Ugandy przewożona jest żywność i paliwo. Sudan Południowy zaczyna się tuż za mostem, tam gdzie kończy się droga asfaltowa. Punktem granicznym po stronie ugandyjskiej jest murowany budynek, skromny, by nie powiedzieć, że zaniedbany. Zamiast szlabanu przez drogę przeciągnięto łańcuch. Obok stoi mały opancerzony samochód. To infrastruktura wojskowa, której nie wolno fotografować, jak wyjaśnia wzburzony szef posterunku, który dla kontrastu ma na sobie szarą bluzę z trzema bałwankami.

 

Dziś fala Sudańczyków tędy nie przepływa, choć namioty UNHCR przypominają, że jeszcze niedawno był tu pierwszy obóz przejściowy. Inaczej jest w Bussi - tu nie ma już żadnej infrastruktury. Przejście graniczne wyznaczają dwa patyki położone na spalonej słońcem, rdzawej ziemi. Ugandyjscy strażnicy stacjonują w sile dwóch żołnierzy w cieniu akacji. Bussia oddalona jest od Oraby o zaledwie kilka kilometrów, ale stronę sudańską kontrolują już nie wojska rządowe, a rebelianci. Grupie chłopaków z przewieszonymi przez plecy kałasznikowami przewodzi - na oko - szesnastolatek, który po opłukaniu twarzy w strumyku patrzy nieprzytomnym wzrokiem na przechodzących ludzi.

 

sud8.jpg

Cały dobytek: dwie torby, rower i kura. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Część z nich będzie czekać na pomoc, część ruszy w drogę, tak jak mężczyzna, który pcha przed sobą rower. Wcześniej do Ugandy wysłał swoją rodzinę, teraz wraca do nich z całym dobytkiem, upchanym w dwóch torbach, do których przywiązał kurę.

 

Sudańczycy po drugiej stronie są odbierani autobusami, które jeżdżą od rana do wieczora. Uganda dokonuje tu wstępnej klasyfikacji i rozdaje opaski. Niebieska dla tych, którzy przyszli z rodziną, żółta dla wymagających szczególnej pomocy, biała dla samotnych dzieci. Na białą opaskę czeka kilkuletni chłopczyk w obdartym ubraniu, który zanosi się płaczem, gdy usiłuję zrobić mu zdjęcie.
Rifs, rejts, rips - Sudańczycy różnie wymawiają to słowo.

 

Gwałty pojawiają się niemal w każdej rozmowie z Sudańczykami. Kobiety pytane o to, czy w trakcie ucieczki były w jakikolwiek sposób atakowane, ograniczają się do wspominania napadów rabunkowych. Mężczyźni mówią więcej.

 

Gdy pytam starszego mężczyznę w obozie przejściowym w przygranicznej Kulubie o to, czemu opuścił Sudan, odpowiada wprost: uciekamy, bo nie chcemy zginąć od kul i nie chcemy umrzeć z głodu. Wokół niego zbiera się mały tłumek, a kolejka Sudańczyków, którzy za chwilę wsiądą do jednego z wielu autobusów, rozwożących ludzi w głąb kraju, na chwilę się rozsypuje.

 

Mężczyzna czeka na transport już trzeci dzień. – Do Ugandy szedłem tydzień. Wielu było ze mną w drodze, nawet nie zliczę. Moi bliscy zostali w tyle, ale dojdą. Mam nadzieję, że dojdą. W Sudanie jest coraz gorzej. Brakuje żywności, brakuje lekarstw, dzieci umierają, kobiety są gwałcone – opowiada, a ludzie, stojący wokół potakują.

 

sud9.jpg

Autobusy kursują całymi dniami - od granicy do obozów. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Podobną historię słyszę w kolejnym obozie przejściowym przy granicy w Bussi. Rozmawiam z dwudziestoletni Samuelem. – Ludzie w Sudanie uciekają najpierw z wiosek do miast – wyjaśnia. – Dlatego Yei tak bardzo się zmieniło - mówi. Z Yei uciekł trzy dni temu, do Ugandy dotarł noc przed naszą rozmową. - Teraz Yei jest zatłoczone, niebezpieczne i brakuje w nim żywności. Ludzie żebrzą na ulicach o cokolwiek do jedzenia - opowiada. Miasto, które miało dla wielu być schronieniem, stało się pułapką.

 

Rozmawiamy o tym, co dzieje się w zapomnianych przez Boga i świat wioskach. – Tak naprawdę to nikt nie wie, kto zabija – mówi Samuel. Ataki często mają miejsce w nocy, do wioski wpada grupa uzbrojonych żołnierzy. Ludzie nawet nie wiedzą, kto ich zabija. Szczególnie narażone są kobiety. – Padają ofiarą nie tylko mordów, ale i gwałtów. Także nastolatki. Dlatego kobiety tak bardzo boją się uciekać do Ugandy – tłumaczy.

 

sud10.jpg

Rano przekroczyli granicę. Dziś są bezpieczni. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Gdy pytam, czy się bała – twardo odpowiada, że nie, bo przecież szła w grupie. Viola ma szesnaście lat, a z Sudanu uciekać kazała jej matka, bo co prawda jej wioski nikt nie napadł, to w okolicy co chwila dochodziło do starć wojsk rządowych z rebeliantami. Ma białą opaskę – czyli do Ugandy dotarła bez rodziny. Do Imvepi - obozu, w którym rozmawiamy - trafia 300 Sudańczyków dziennie. Białe opaski pojawiają się nawet na 70 nadgarstkach, często u dzieci, które ledwo sobie radzą z wysokimi stopniami autobusów, kursującymi między obozem a granicą.

 

Viola do Ugandy szła pięć dni. Zgodnie z wolą matki dołączyła do grupy uchodźców i ruszyła ku granicy. Matka obiecała, że dołączy do niej, gdy tylko skończą się zbiory. W Ugandzie są już jej krewni, ale jak wielu Sudańczyków na razie nie wie, gdzie ich szukać. W Imvepi jest pierwszy dzień.

 

Pytam ją, czy ruszając w drogę, wiedziała, co może jej grozić. - Słyszałam, że Dinkowie mordują ludzi i że jeśli tylko wejdziemy na uzbrojony patrol, to nas zabiją, dlatego wędrowaliśmy nocami, bocznymi drogami, a za dnia ukrywaliśmy się w buszu – mówi. - A słyszałaś, co robią z kobietami, z dziewczynami? - Tak - odpowiada, spuszczając wzrok. I po chwili dodaje, że tak naprawdę to była przerażona.

 

Dziś jesteś już bezpieczna – nie chcę pytać o zbyt wiele. – Tak, czuję się lepiej, ale gdy tylko pomyślę o mojej matce, która została w Sudanie – mówi i zaczyna płakać.

 

sud11.jpg

Białe opaski - sieroty wojenne. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Viola jest szesnastolatką, więc jej matka może mieć 30, 40 lat. I jak każdej kobiecie w sudańskim piekle grozi jej niebezpieczeństwo. Sudanki są łupem wojennym, tak samo, jak rabowane bydło czy plony. Więcej powie mi o tym Aloro, z którym rozmawiam również w Imvepi.

 

- Dziś zjadłem swój pierwszy ciepły posiłek od dłuższego czasu. Nakarmiłem też córki. Dziewczynki chyba czują się bezpiecznie, bo zaczęły się bawić ze sobą – mówi. Gdy rozmawiamy, Mary i Estella kręcą się wokół stołu, nie odstępując ojca nawet o krok. – W Sudanie byłem nauczycielem, ale gdy Dinkowie obcięli mi pensję, bo nie jestem z ich plemienia, wyjechałem na wieś i zająłem się rolnictwem. W Ugandzie chcę wysłać córki do szkoły. Nauka jest bardzo ważna dla naszych dzieci, bo może wtedy będą lepiej rządzić naszym krajem niż obecni przywódcy – opowiada.

 

Aloro jest ojcem dwóch pięcioletnich bliźniaczek i wdowcem. Jego żona zmarła przy porodzie w 2015 roku. Trzeciego dziecka nie udało się uratować. Przez pewien czas córeczkami zajmowała się słowacka misjonarka, siostra Veronika Rackova – lekarka pracująca w szpitalu św. Bakhity w Yei. - To była kobieta znana w całym mieście. Zajmowała się wieloma sierotami. Wszyscy wiedzieli, że ratuje życia – podpowiada Richard, który tłumaczy naszą rozmowę. Rackova została zamordowana w 2016 roku – gdy wojska rządowe ostrzelały karetkę, w której jechała. Wtedy Aloro zabrał córki z Yei na prowincję, do oddalonej o piętnaście kilometrów wioski.

 

W Mugo - gdzie miał własny kawałek pola - nie znalazł jednak schronienia ani dla siebie, ani dla swoich córek. Wioska była regularnie plądrowana przez wojska rządowe stacjonujące w Yei. – Jasne, że chcieliśmy się bronić – odpowiada na moje pytanie – ale rządowe milicje są uzbrojone po zęby, mają ciężkie karabiny, nawet czołgi. A sąsiadującą z nami wioskę zbombardowali z powietrza. Takie ataki w Sudanie to codzienność – mówi.

 

- Żołnierze wpadają do wioski, rabują bydło i plony, a to, czego nie uda im się zabrać, palą. Zabijają mężczyzn tylko dlatego, że są z innego plemienia, a kobiety gwałcą niezależnie od wieku – mówi. Podczas ataków Aloro był świadkiem wielu gwałtów. – Widziałem zgwałconą piętnastolatkę, widziałem też zgwałcone kobiety, które miały po 30-, 40 lat – mówi. Po kolejnym ataku, gdy cudem uszedł z życiem, postanowił uciekać.

 

– Mieszkaliśmy już wtedy w innej wiosce i opiekowała się nami rodzina, którą Dinkowie w całości wymordowali. Wcześniej zabili mojego starszego brata. Zabrałem więc dziewczynki i ruszyłem w drogę. To było pod koniec maja – mówi. Jego ucieczka do Ugandy trwała ponad miesiąc.

 

sud12.jpg

Dziewczynki nie odstępują ojca nawet na krok. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Na stole, przy którym rozmawiamy, Aloro położył kieszonkowe wydanie Pisma Świętego. – Modlę się o pokój i miłość – by Riek Machar i Salva Kiir wreszcie zobaczyli, co dzieje się z ludźmi w Sudanie. Modlę się także o to, by świat pomógł nam zakończyć tę wojnę – mówi.

 

Ten, kto mówi innym językiem - jest wrogiem

 

Aloro opowiada o zbrodniach Dinków, plemienia prezydenta Salva Kiira. Richard, który jest naszym tłumaczem, a dotarł do Ugandy rok wcześniej - również opowiada o zbrodniach Dinków. Jednak w sudańskiej wojnie domowej nikt nie ma czystego sumienia. A Nuerowie, czyli rebelianci, dopuszczają się takich samych zbrodni, jak znienawidzeni przez nich Dinkowie.

 

Gdy odwiedzam Women Centre w Bidi Bidi drugi raz, proponuję kobietom, by same zdecydowały, która z nich chce porozmawiać. - Pierwsza podniosłaś rękę. Dlaczego? - pytam 25-letnią Grace. - Chcę opowiedzieć o bólu, który noszę w sercu - odpowiada. - Co więc cię boli Grace?

 

- Pewnego dnia postanowiłam, że rzucę szkołę i wyjadę do stolicy, czyli do Dżuby, by znaleźć pracę - zaczyna swoją opowieść. – Gdy już udało mi się odłożyć trochę pieniędzy, odeszłam i otworzyłam własny interes. Sprzedawałam ubrania. Dobrze mi szło, mogłam nawet pomagać swojej matce, bo ojca nie miałam. Tak było do 2013 roku. Ale potem wybuchła wojna - opowiada.

 

Kiedy przyjechałaś do Ugandy? – W sierpniu zeszłego roku - mówi, czyli z największą falą uchodźców, która docierała do Bidi Bidi. - Z Sudanu uciekałam w ciąży, z mężem i pięcioletnią córką. Ma na imię Sunday, bo urodziła się w niedzielę - wyjaśnia.

 

- Udało nam się zorganizować kilka aut i sformowaliśmy konwój. Myśleliśmy, że dzięki temu będziemy bezpieczni - opowiada. Pięciosamochodowa kolumna pojazdów przejeżdżająca przez pogrążony w wojnie domowej Sudan nie mogła pozostać niezauważona. - Po drodze zostaliśmy zatrzymani przez rebeliantów. Powiedzieli kobietom, że jeśli którakolwiek zacznie krzyczeć, to podetną jej gardło, a następnie zabili wszystkich mężczyzn z plemienia Dinka. Mój mąż był Dinką - mówi Grace.

 

- W aucie, którym jechałam, było wraz z moim mężem, pięciu Dinków. Zabili wszystkich. Ilu ich było w pozostałych autach, nie wiem, ale wymordowali wszystkich , a nas obrabowali. Zabrali wszystko, co mieliśmy i puścili. Uszłam z życiem tylko dlatego, że jestem z innego plemienia niż mój mąż. Jestem Kuku – wyjaśnia – A nie krzyczałam, bo zemdlałam ze strachu.

 

Do Bidi Bidi docierają różne plemiona. Są tu i Kuku, i Kakwa, ale są też Dinkowie, i są też Nuerowie. - Gdy widzę Nuera, to wszystko wraca. Przypomina mi się, kogo straciłam. Mój mąż był bardzo dobrym człowiekiem, pomagał mi, a teraz jestem sama. W duchu wybaczyłam Nuerom, ale dalej się ich panicznie boję - mówi Grace.

 

sud13.jpg

Strefa 5 w Bidi Bidi. Chatki przeplatają się z namiotami UNHCR. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Lucy też chce porozmawiać. Do stojącego w cieniu drzew stolika podchodzi, pociągając nogą. W dzieciństwie chorowała na polio, połowa jej ciała jest sparaliżowana. Ma też poważne problemy ze wzrokiem, praktycznie nie widzi na jedno oko, a mimo to należy do najsilniejszych kobiet w Women’s Centre.

 

- Gdy inne płaczą, pokrzykuje na nie, że nie wolno się martwić, że trzeba iść do przodu. Sama jest bardzo aktywna. Nadal miesza w UNHCR-owskim namiocie, ale postanowiła wybudować sobie chatkę, więc zaczęła własnoręcznie wypalać cegły – mówią o niej inne kobiety. – W Sudanie to ja utrzymywałam rodzinę, bo mąż nie pracował – mówi sama Lucy. – Piekłam placki chlebowe i robiłam masło orzechowe. Jakoś się żyło. Dziś Bogu dzięki jestem bezpieczna i staram się nie myśleć o złych rzeczach – opowiada.

 

W Sudanie mieszkała w Kaya – tuż na granicy z Ugandą. Atak nastąpił w nocy, uzbrojeni mężczyźni obrabowali miejscowy szpital i zabili lekarza, podrzynając mu gardło. Mieszkańcy zaczęli uciekać, każdy w swoją stronę, gdzie tylko było bezpieczniej. Lucy schroniła się w buszu i czekała na swojego męża, który nigdy nie przyszedł. Do dziś nie wie, co się z nim stało. – Szukałam go w całym Bidi, ale nikt nie wie, gdzie jest i czy żyje – mówi.

 

- Przed atakiem w Kaya nie było żadnych żołnierzy, żadnych wojsk, ale rebelianci za linią frontu robią, co chcą – odpowiada gdy, pytam ją o to, kto odpowiada za atak na szpital i zabicie lekarza. Lucy stara się nie myśleć o złych rzeczach, więc zmieniamy temat.

W Sudanie rzuciła szkołę, by iść do pracy. Dziś do szkoły chciałaby wrócić. – Po to, żeby nauczyć się angielskiego, wtedy mogłabym z tobą porozmawiać bezpośrednio, a nie przez tłumacza – wyjaśnia.

 

sud14.jpg

Poranek w Imvepi. Białe punkty na wzgórzach to namioty dla Sudańczyków. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

Lucy z Sudanu uciekła w sierpniu zeszłego roku. Joan, z którą rozmawiam w Imvepi, przekroczyła granicę tego samego dnia, w którym rozmawiamy. Jest sama z szóstką dzieci, bo jej mąż wyjechał za pracą do Dżuby, ale został siłą wcielony do wojsk rządowych. Czyli dziś musi służyć w takich samych oddziałach, jakie napadły na wioskę Joan.

 

Nim Joan dotarła do Ugandy, tułała się po bezdrożach Sudanu, ukrywając się wraz z dziećmi w buszu. Była jedną z dwóch milionów uchodźców wewnętrznych. – Mieliśmy nadzieję, że rząd w końcu zadba o nasze bezpieczeństwo, że rozpoczną się rozmowy pokojowe, że będziemy mogli wrócić do domu – mówi. Na oczekiwaniach upłynęło trzy miesiące. Trzy miesiące spania na gołej ziemi, bez dachu nad głową, w tych samych ubraniach, w których udało jej się uciec, z piątką dzieci i w zaawansowanej ciąży.

 

- Wodę piliśmy ze strumieni, a jedliśmy to, co udało się zebrać, dzikie liście, jakieś owoce, cokolwiek – wspomina – A 21 maja urodziłam synka. Bogu dzięki szczęśliwe – mówi, kołysząc go na rękach. Przy porodzie asystowała jej wioskowa położna, która akurat była w jej grupie, ale poważny problem pojawił się z karmieniem, bo Joan po prostu nie miała pokarmu.

 

sud15.jpg

Uciekli w tym, co po trzech miesiącach wciąż mają na sobie. Foto: Bartosz Rumieńczyk / Onet

 

- Gdy głód stał się nie do wytrzymania, ruszyliśmy całą grupą do Ugandy – wspomina – nie mieliśmy żadnych pieniędzy, żadnych leków, dzieci były wygłodzone i zaczynały chorować. Joan na granicy została zaliczona do uchodźców specjalnej troski – na nadgarstku ma żółtą bransoletkę. Jedyne czego pragnie, to by jej dzieci miały dostęp do opieki medycznej i by mogły iść do szkoły. – Nie chcę, by wychowywały się na polu walki – mówi.

 

Śmierć z bliska

 

Joan widziała z bliska śmierć, tak samo, jak Aloro, jak Sunday, jak Lucy. Tak samo jak ich dzieci i jak wszyscy, którzy docierają do przejściowych obozów w Ugandzie, gdzie dostają po paczce wysokoenergetycznych ciastek i czekają na transport dalej. Do Imvepi, do Rhino, do Bidi Bidi w poszukiwaniu rodziny. Szacunki mówią nawet o 300 tysiącach ofiar wojny domowej w Sudanie Południowym. Dokładnej liczby jednak możemy nie poznać nigdy.

 

Miesiąc po moim wyjeździe z Ugandy czytam o śmierci Christophera Allena. 25-letni dziennikarz został zabity podczas relacjonowania starć z rebeliantami pod Kaya tuż przy granicy z Ugandą. Allen towarzyszył rebeliantom - stał się więc dla wojsk rządowych celem. Tłumaczono później, że nie miał na sobie kamizelki z napisem "press" i że nikt nie strzelał do niego celowo. Być może, ale w tej sprawie jest drugie dno.

 

Allen nie miał zgody na wjazd do Sudanu - odmówiono mu wydania wizy za "wrogie wobec polityki kraju publikacje". - Skoro wjechał do kraju nielegalnie, był przestępcą - powiedział Michael Makuei z sudańskiego ministerstwa informacji - Gdyby nie zginął w trakcie starcia, zostałby zatrzymany i postawiony przed sądem.

 

Nie tylko Allen miał problemy z wjazdem. W ostatnim czasie za "wrogie publikacje" odmówiono wizy dwudziestu innym dziennikarzom. Pojawiły się także zapowiedzi o podniesieniu opłat za wizę dla pracowników organizacji humanitarnych z obecnych stu dolarów do dziesięciu tysięcy. Istnieje więc poważne ryzyko, że kraj zostanie całkowicie odizolowany od świata.

 

Na razie misje pracują. Na północy kraju działa Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Pomaga też Polska Akcja Humanitarna. Wszystko dzięki wpłatom Polaków, bo próżno szukać informacji o tym, by nasz rząd chciał pomagać ludziom w Sudanie Południowym.

Co prawda MSZ współfinansuje działanie organizacji humanitarnych, które są obecne także w tym regionie - jednak osobnych środków na pomoc dla Sudanu nie przeznacza.

 

Dlaczego ludzie w Sudanie się zabijają?

 

Za każdym razem, gdy zadaję to pytanie uchodźcom, czuję się po prostu głupio. – Wiem, że to trudne, ale pomóżcie mi zrozumieć, co takiego dzieje się tam, że ludzie się zabijają?

 

- Mam ponad 70 lat i przeżyłam wojnę z Arabami – czyli wojnę między Sudanem Północnym i Południowym – ale czegoś takiego nie widziałam. Ludzie wyrzynają się w pień, bez różnicy, czy to kobieta, czy dziecko, czy starzec, jak ja – mówi Edyta. – Nie znam się na polityce, widziałam tylko, jak Dinkowie nas zabijali. Boję się ich i nienawidzę ich. Nie wiem, może kiedyś im wybaczę.

 

- Dinkowie i Nuerowie walczą o władzę, walczą o ziemię, walczą, bo myślą tylko o sobie, a efektem jest ludobójstwo – mówi 21-letnia Christine, która czeka w Bidi Bidi, by zaszczepić swoje drugie dziecko. Rok temu uciekła z Yei, gdy do kościoła podczas mszy wpadli uzbrojeni mężczyźni i poderżnęli jednemu z modlących się gardło. Nie wie, czy byli to rebelianci, czy rządowi. I choć chciałaby wrócić do Sudanu, to wie, że nie ma już do kogo. W grudniu dowiedziała się, że wymordowano całą jej rodzinę.

 

- Nie jesteś Dinką? Zapomnij o lepszej pracy, o lepszym życiu – mówi Isaac. – Oni chcą mieć wszystko dla siebie. Do Ugandy przyszedł sam, będzie szukał swojej rodziny, która już tu jest. Po drodze opłacał się rebeliantom, żeby pozwolili mu przejść. Miał dużo szczęścia, bo młodzi mężczyźni są albo mordowani, jako potencjalni wrogowie, albo siłą wcielani do oddziałów – niezależnie, z której strony.

- Nie pamiętam, kiedy w Sudanie był pokój – mówi pierwszy Sudańczyk, z którym rozmawiam.

 

- To wojna etniczna, to wojna plemienna. Sami sobie to robimy – mówi Samuel.

 

- Sudan to dziecko. Musi dorosnąć – mówi szef dystryktu Koboko w Ugandzie. Tylko że to bardzo bolesne dorastanie.

 

- Ludzie nie znają tam pokoju, więc nie potrafią żyć w pokoju – mówi kierowca odwożący mnie na lotnisko w Entebbe.

 

- Dwóch przywódców wciągnęło w wojnę wszystkich. Jeśli rebelianci cię dopadną, zabiją, jeśli dopadną cię żołnierze – zabiją. W Sudanie obowiązuje zasada – kto nie z nami, ten przeciw nam – mówi 24-letnia Margaret. Na szyi ma długi różaniec, więc pytam, czy często się modli. – Modlę się o swoje życie – odpowiada.

 

– A jak myślisz, czemu Bóg pozwala na takie rzeczy?

 

– To kara za grzechy naszych ojców – odpowiada.

 

- Za jakie grzechy?

 

– Nie wiem, po prostu myślę, że to kara.

źródło


  • 4



#2

Hardy.
  • Postów: 150
  • Tematów: 3
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Czy oprócz Królestwa Ghany, istniało Afrykańskie państwo, którego nie zniszczyły wojny domowe? 


  • 0

#3

Panjuzek.
  • Postów: 2804
  • Tematów: 20
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

@up

 Dużym problemem w Afryce jest fakt, że granice wytyczyli Europejczycy. Tak po prostu. Palcem na mapie. Bez uwzględnienia różnic etnicznych i kulturowych.

 Większość państw afrykańskich, to sztuczne twory, europejskiego kolonializmu.


  • 0



#4

Zaciekawiony.
  • Postów: 8137
  • Tematów: 85
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 4
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Kraje afrykańskie są też w dużej mierze mocno zróżnicowane etnicznie. W samym tylko Sudanie żyje 60 różnych grup/plemion. Dla Europejczyka stopień różnorodności wewnętrznej jest niezrozumiały. Tarcia wewnętrzne to głównie wynik nierównego traktowania. Członek danego plemienia faworyzuje innych członków plemienia, co jeśli ktoś taki dojdzie do władzy kończy się marginalizowaniem innych grup, nawet jeśli stanowią większość. Wiele wojen domowych wynikało stąd, że członkowie jednej z grup chcieli przejąć władzę po członkach innej grupy etnicznej.


  • 0



#5

Maleficent-Advisor.

    Maleficent-Advisor

  • Postów: 66
  • Tematów: 0
  • Płeć:Nieokreślona
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

W sumie zgodzę się z @Zaciekawionym, święte słowa! Poza tym muszę dodać, że Afryka (w całokształcie) jest stosunkowo najbardziej opóźniona mentalnie, porównując z innymi częściami świata. Ludzie stamtąd (przynajmniej patrząc po politykach, którzy są zresztą najbardziej jaskrawym przykładem) - jeszcze nie rozumieją idei demokracji czy jakiejkolwiek innej idei, poza "ja mieć, ja brać, ale jak ktoś inny brać, to nie wolno, trzeba go ukarać". Politycy nie potrafią współpracować i wyjrzeć gdzieś dalej - wciąż prowadzą politykę (jak i jej postrzeganie) jednej wioski, nie zaś całego państwa. Są tak niewykształceni i nieświadomi, że wciąż są mentalnie na etapie Kalego i wciąż będą się jeszcze ograniczać do wojen międzyplemiennych, bo nadal nie wyrośli mentalnie poza swoją wioskę i swoje plemię, nie umiejąc zrozumieć niczego innego, bardziej złożonego i związanego z współpracą ponad podziałami. 

Zresztą jeszcze długo nie wyrosną, przynajmniej dopóki nie wzrośnie również stopień świadomości i wykształcenia w całej Afryce, a i tak wątpię, by to miało cokolwiek zmienić - za dużo krwi się przelało niepotrzebnie, za duża jest bariera wzajemnego niezrozumienia i nadal taka pozostanie. Zawsze będą osoby, które będą pamiętać to wszystko, nawet jeśli z czasem pamięć, po kilkudziesięciu pokoleniach zaniknie. Inna rzecz, że nadal silnie będą kultywowane idee plemienia (nawet gdyby cokolwiek się zmieniło w tym kierunku na lepsze), a więc spirala znowu sama się nakręci, bo znów dojdzie do tego nierówne traktowanie innych, prawo zemsty na Dinkach... choćby po latach, ale mimo wszystko nic nie zostanie zapomniane. 

 

A waszym zadniem, nawet gdyby granice zostały wytyczone w sposób naturalny, poprzez terytoria Dinków, terytoria Nuerów etc., to by cokolwiek zmieniło? Osobiście wątpię. Zaczęliby walczyć o poszerzanie swoich terenów za cenę drugiego plemienia. Teraz zresztą jest dokładnie tak samo. Jedna wioska przejmuje inną wioskę. Nadal stosowane są te same prawa, co 100, 200, 300~ i ileś lat temu.

Trochę to tylko smutne, że zbyt wcześnie do tych przemian doszło, gdy jeszcze mało kto rozumiał demokrację. Zbyt szybko to wszystko się stało. Wciąż ludzie tam postrzegają się poprzez podział na plemię - ten jest Dinkiem, tamten jest Kuku... my, być może, nie potrafimy dziś tego zrozumieć, ale z drugiej strony już dawno z takich struktur społecznych wyrośliśmy. Afrykę czekają jeszcze całe setki lat, zanim cokolwiek się zmieni. A jak sądzicie? Jak się to wszystko potoczy? 


  • 0

#6

Zaciekawiony.
  • Postów: 8137
  • Tematów: 85
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 4
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

W pewnym stopniu można to tłumaczyć późnymi skutkami kolonializmu. Kolonizatorom nie zależało na tym aby tubylcy zaznali smaku demokracji,aby uczestniczyli w strukturach politycznych. Na przykład w Belgijskim Kongo aż do lat 60. działały przepisy zakazujące nauki w szkole tubylcom, misjonarzom uczących czytać i pisać groziło więzienie.

Po porzuceniu kolonii, miejscowi przejmowali pozostawione struktury prawne których działanie było im obce, to jest wywodzący się z różnych plemion ludzie musieli utworzyć rząd i wybrać prezydenta mającego władzę nad wszystkimi, decydującego o strukturze wszystkich służb i podziale pieniędzy. W 1960 roku Belgia wycofała się z Konga, wojna domowa wybuchła kilka miesięcy później na tle sporu między prezydentem a premierem którzy należeli do różnych stronnictw, prezydent dążył do władzy autorytarnej, premier sprzyjał regionowi chcącemu oderwać się od kraju.

 

W Sudanie konflikt też jest wielowymiarowy, oderwana południowa część posiada złoża ropy i gazu w rejonie granicznym. Walczące teraz wewnętrzne stronnictwa w dużej mierze walczą też o te złoża i o to kto będzie mógł sprzedawać ropę za granicę. Do tego dochodzą tarcia między religijne i etniczne. W zasadzie gdyby rządy pozwoliły, to kraj rozpadłby się na dwa-trzy kraiki.


  • 0





Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych