Specyfika środowiska naukowego
Artykuł ten nie ma na celu wykazania jakichkolwiek dowodów, służy tym, którzy pragną w drobnej części zrozumieć problematyke środowiska naukowego.
Materiał ten na podstawie określonych przykładów, wykazuje wiele paradoksów z którymi borykają się naukowcy aby zaistnieć w świecie nauki. Przybliża problematyke chierarchii jaka od zawsze panowała w środowisku naukowców. Ukazuje przykłady oszutw, wojen, wojenek, dogmatów i arogancji, które niejednokrotnie przeobrażają pozornie niewinną prace w wielką batalie świata nauki. Kto w tym wszystkim zyskuje a kto traci?? Przeczytajcie artykuł a się dowiecie...
Czy naukowcy spiskują??
Następująca relacja brzmi wprawdzie nieprawdopodobnie, lecz jest autentyczna. Podczas eksperymentu biologicznego przeprowadzonego w końcu lat osiemdziesiątych w Instytucie Biologii Molekularnej profesora Davida Baltimore (laureat Nagrody Nobla, rektor Uniwersytetu Rockefellera w Nowym Jorku) w USA a kierowanego przez profesora biologii Terezę Imanishi – Kari naukowcy pomalowali flamastrem czarne plamy na sierści białych myszy, aby na zdjęciach wyglądały na transplantację skóry. Kiey pojawiły się pierwsze wątpliwości co do tego eksperymentu, profesor Imanishi – Kari zajadle broniła swoich wyników, licząc na poparcie profesora Baltimore, który wprawdzie nie uczestniczył w wątpliwym doświadczeniu, ale wymieniony został w sporym artykule jako jego współautor. Kiedy jednak włączono do sprawy „detektywów naukowych”, fałszerstwo wyszło na jaw. Cały dowcip polega na tym, że zarówno Imanishi – Kari, jak i Baltimore nadal wykładają na wyższych uczelniach, a profesor Baltimore nadal jest rektorem uniwersytetu.
Według sprawozdania profesora H. Holzgreve’a i dr. Med. J. Aumillera opublikowanego 16 września 1989 roku w „Munchener Medizinichen Wochenscharift” „między 1970 a 1985 rokiem w samych badaniach klinicznych popełniono co najmniej sześć, a w podstawowych przedmiotach trzynaście przypadków przestępstw naukowych”. Amerykańska Komisja do spraw Leków wykryła w 1975 roku ponad dwadzieścia oszustw w badaniach klinicznych , w trzynastu przypadkach doszło do skazania winnych.
Przez prasę przewinęło się wiele znamiennych przypadków tego rodzaju. Na przykład niejaki S. Breeunig opublikował w pismach naukowych w czasie swojej kariery akademickiej około pięćdziesięciu artykułów o lekach psychotropowych. Zamieszczone w nich dane były nieprawdziwe. Nie był to przypadek odosobniony. Stale ujawniane są podobne, a dla ich zbadania zatrudnia się specjalne komisje kontroli.
Albrecht Folsing z entuzjazmem zajmuje się takimi manipulacjami w świecie naukowym. „Ścisłe pojęcie nauki oddaje oschły ton pism fachowych publikujących artykuły, z których usunięto ślady zawisłości ludzkiej duszy” zauważa we wstępie do swojej książki Der Mogelfaktor (Blagierski czynnik). Następnie przedstawia kolejne przypadki udowodnienia uznanym naukowcom świadomych machinacji. Ale Folsing nie generalizuje tej sprawy. „Jeśli wejdziemy do przybytku nauki bocznym lub tylnym wejściem, to ujrzymy bardzo interesujące rzeczy. Początkowo zaskakuje niezbyt systematyczne postępowanie badaczy z pogranicza nauki. Ogromne wrażenie sprawia ich altruizm. Wrażliwość praw natury motywują ich do najwspanialszych wyników. Jednocześnie jednak pewną rolę odgrywają ambicje – chęć zrobienia kariery i osiągnięcia pewnego statusu – a co za tym idzie podatność na wszelkie ludzkie słabości, które nie są widoczne na oficjalnym obliczu nauki”.
W rzeczywistości przypadki przestępstw naukowych zdarzają się znacznie częściej, niż przypuszczamy. Na przykład młody lekarz John Robert Darsee opublikował podczas dwunastoletniej działalności na Uniwersytecie Harvarda około stu artykułów. Zamierzano oddać mu do dyspozycji laboratorium. Flosing komentuje ten fakt w sposób lapidarny: „Przy odrobinie zdrowego rozsądku można było jednak na to wpaść, że napisanie jednego artykułu na tydzień może być możliwe tylko przy znacznym skróceniu trudnej drogi do prawdy”. Wreszcie ujawniono, że większość prac Darsee’go to plagiaty, a przełożeni musieli zwrócić narodowemu Instytutowi Zdrowia ponad 700 tyś. Dolarów ze środków przeznaczonych na badania naukowe.
Jeśli czyn Darsee’a można tłumaczyć młodym wiekiem, to ujawnienie kombinacji Sir Cyrila Bruta było o wiele bardziej skomplikowane. Długo uchodził za jednego z najznamienitszych naukowców angielskich. Za zasługi akademickie otrzymał tytuł szlachecki. Do odejścia na emeryturę w 1963 roku kierował uznaną katedrą psychologii na Uniweristy College w Londynie i wydawał jedno z najpoważniejszych pism naukowych. Kiedy entuzjasta Bruta, profesor Leslie Hearnshaw, zaczął gromadzić materiały do obszernej biografii tego znanego naukowca, natrafiał stale na jakieś nonsensy w pracach utytułowanego akademika. Hearnshaw zaczął przeczuwać coś niedobrego. Pewnego dnia znalazł w spuściźnie Burta kartoteki i dzienniki, z których wyłoniły się szeregi sfałszowanych danych. Mimo to zwolennicy Burta bronili go jeszcze przez lata. Dopiero po ukazaniu się książki Hearnshawa w 1979 roku polemika nagle ucichła.
W końcu lat osiemdziesiątych doszło do skandalu na uniwersyteckim środowisku w Zurychu. Pewien doktorant Instytutu Biologii Molekularnej fałszował w latach 1989/90 dane naukowe. Na krótko przed wykryciem oszustwa, w marcu 1991 roku, ten dyplomowany biochemik odebrał sobie życie. Wyniki swoich prac nad wyhodowaniem wirusów odry zdolnych do rozmnażania opublikował w 1990 roku w różnych periodykach naukowych i przedstawił na kongresie specjalistów. Instytut w Zurychu nawet wdrożył te metodę. Dopiero po samobójstwie naukowca wyszło na jaw, jakie niedorzeczności zawierała jego dokumentacja.
Coraz częściej periodyki naukowe poddawane są krytyce. Wymieńmy choćby przypadek Irakijczyka Eliasa Alsbatiego, który pod koniec lat siedemdziesiątych zamieścił setki prac naukowych w pismach akademickich. Prace te okazały się plagiatami. Przypadek Asbatiego ukazał, jak absurdalne bywają kryteria oceny i mechanizmy kontroli w wielu znanych pismach naukowych. Powodem tego stanu rzeczy może być ogromna liczba periodyków naukowych, której chyba nikt nie zna. Nic dziwnego, że eksperci mają coraz większe trudności w ocenie prawdziwości publikacji. Sprawą dyskusyjną jest sens istnienia tylu tytułów, tym bardziej że niskie nakłady pism naukowych pociągają za sobą z reguły dość wysokie ceny.
„To nie rynkowe siły podaży i popytu kształtują ceny wielu pism naukowych”, piszą William Broad i Nicholas Wade w książce Betrug und Tauschung In der Wissenschaft (Oszustwo i kamuflaż w nauce). „Ponieważ sprzedaje się niewiele egzemplarzy, wydawnictwa zrzucają koszty na naukowców. Do większości prac złożonych u wydawcy musi być załączony czek na kilkaset dolarów. Byłoby bardziej słusznie, gdyby naukowcy ponosili te koszty z własnej kieszeni, bo opublikowanie pracy jest niekiedy jedynie wyrazem zajmowanej pozycji w świecie naukowym. Ale tego się nie praktykuje. Często publikacja finansowa jest ze środków przeznaczonych na dany program, podatnik płaci więc za stale wzrastajacą liczbę prac, powstających niejednokrotnie tylko po to, aby akademik mógł się nimi pochwalić”. Obaj autorzy dobrze znają ten temat. Broad jest reporterem i komentatorem „Science”, a Wade był wiele lat wydawcą „Nature”, najbardziej renomowanego pisma naukowego na świecie.
Równie niewłaściwe jak fałszowanie danych jest świadome zatajanie lub dyskredytowanie nowych odkryć. Pomimo że 17 grudnia 1903 roku mnóstwo osób podziwiało samolot z silnikiem spalinowym braci Wright podczas pierwszego udanego lotu, to jeszcze po latach mówiono o nich jako o fantastach. Tego samego roku jeden ze znanych matematyków „udowodnił” nawet, że człowiekowi nigdy, ale to nigdy nie uda się wzbić w powietrze. Nikt nie uwierzył pięciuset naocznym świadkom, jeszcze więc w 1906 roku sceptycy w uznanych pismach naukowych nazwali to wydarzenie kaczką dziennikarską i śmiesznymi bredniami.
Takie przypadki zdarzają się w historii ludzkości z pewną systematycznością i można chyba stwierdzić, że upór i niechęć do zaakceptowania pewnych faktów graniczą z głupotą. Wydarzenia z ostatnich dziesięcioleci dwudziestego wieku to potwierdzają. Oto w związku z odkryciem tak zwanej zimnej reakcji termojądrowej wiele osób zaczęło całkiem otwarcie mówić o dochodzącej do głosu prawdziwej „mafii naukowców”. W marcu 1989 roku w kręgach naukowych rozeszła się sensacyjna wiadomość. Dwaj chemicy – Brytyjczyk Martin Fleischmann i jego amerykański kolega Stanley Pons – oznajmili, że udało im się połączyć jądra atomów wodoru w zwykłej szklanej kolbie, w temperaturze pokojowej, dzięki zastosowaniu akumulatora samochodowego! Dla naukowców na całym świecie oświadczenie to zabrzmiało prawie jak herezja, lecz gdyby się potwierdziło, byłoby równoznaczne ze zrewolucjonizowaniem metod zaopatrywania w energię.
Podczas zakrojonego na szeroką skalę doświadczenia Fleischmann i Pons podgrzewali przez wiele godzin ciężką wodę w probówce. (Ciężka woda ma jeden dodatkowy neutron, którgo brak zwykłej wodzie.) Podczas przeróżnych procesów elektrochemicznych i ich obserwacji aparatura wykryła nagle promieniowanie gamma. Chemicy stwierdzili też obecność trytu, radioaktywnego izotopu wodoru. Obaj naukowcy tłumaczyli to sobie tym, że podczas eksperymentu musiało dojść do połączenia jąder atomów. Ale to nie wszystko: podczas eksperymentu uwalniały się neutrony i prawie przy każdej próbie powstawało więcej energii, niż jej dostarczano.
Niemalże histeryczną reakcję wielu naukowców powodował fakt, że takie reakcje termojądrowe zachodzą zwykle dopiero w temp. 15 000 000 stopni C. Tak przynajmniej twierdzi obowiązujący dogmat. Od lat inwestuje się miliardy dolarów w badania reakcji termojądrowych, niestety mierny skutkiem. I nagle znalazło się dwóch takich akademików, którzy przypadkiem odkryli coś, co prawie zniweczyło wszystkie poprzednie wysiłki specjalistów.
To, co działo się potem, ktoś z grona fachowców określił mianem akademickiego chaosu. Wypowiadali się eksperci, laboratoria i instytuty naukowe. Niektórzy opowiadali, że uzyskali równie zdumiewające rezultaty. Inni odmawiali temu odkryciu jakichkolwiek wartości naukowych, bo przeprowadzona przez nich weryfikacja przynosiła wynik negatywny. „Już nic a nic się nie trzyma całości”, zmartwił się wtedy fizyk Robert Conn z Uniwersytetu Kalifornijskiego.
W Każdym razie w następstwie wydarzenia rozpętała się nieprawdopodobna nagonka na Fleischmanna i Ponsa, jakie i my znamy. Choć jeszcze nie zakończono całkowicie żadnego eksperymentu potwierdzającego, krytycy pisali zajadłe komentarze i robili złośliwe uwagi. Ponieważ wyniki owego eksperymentu przeciwstawiły się przyjętemu dogmatowi nauki, m u s i a ł y być nieprawdziwe. To była gra o zbyt wysoką stawkę. „Wątpliwości co do Fleischmanna i Ponsa”, „Wątpliwe dane”, „Koniec zimnej reakcji termojądrowej?” – tak brzmiały nagłówki, a tradycyjna nauka łapczywie je podchwytywała. Analizy sprawdzające wypadały co prawda w kilku przypadkach pozytywnie, lecz spowodowane to było prawdopodobnie błędami. Oficjalnie mówiono, iż badacze nie mogą powtórzyć eksperymentu. Tradycyjna nauka była uratowana – przynajmniej na jakiś czas. Pewien amerykański fizyk oświadczył dumnie na konferencji wobec 1800 kolegów, że zimna reakcja termojądrowa była wynikiem „niekompetentnej i chorej wiedzy”, co nagrodzono oklaskami. Jego koledzy posunęli się dalej twierdząc, że obydwaj badacz spreparowali wyniki. Nawet ceniony magazyn naukowy „Science” opublikował plotki na temat ich życia rodzinnego i rozpowiadał o możliwościach manipulacji. A kiedy nawet renomowany periodyk „Nature” uznał zimną reakcję termojądrową za niemożliwą, podziałało to jak wyrok.
Ale ani Fleischmann ani Ponsa nie przestraszyło obrzucenie błotem. Na przekór wszystkim złowrogim głosom ich koledzy uparcie stali po ich stronie i potwierdzili wyniki eksperymentów. W czerwcu 1991 roku w Como odbyła się sesja naukowa, na którą przybyło 200 fizyków i chemików z całego świata, aby przedstawić swoje badania zjawiska zimnej reakcji termojądrowej. Dla zamanifestowania solidarności z Fleischmannem i Ponsem przedłożyli poważne dowody naukowe. Mimo że we wszystkich laboratoriach starano się wykluczyć wszystkie źródła błędów podczas eksperymentu, to otrzymywane wyniki były wciąż zbliżone do wyników Fleischmanna i Ponsa. Dr. Heine Gerischer, uznany naukowiec z renomowanego berlińskiego Instytutu im. Maxa Plancka, początkowo sceptycznie nastawiony do sprawy, wydał ponoć obiektywny sąd o pracach przedstawionych na konferencji. Podczas zakończenia konferencji Gerischer wyraził swoje zakończenie słowami: „Istnieje wystarczająco dużo dowodów na to, że zachodzą tutaj reakcje jądrowe”.
Na konferencji wyjaśniono też pozorne różnice wyników eksperymentów sprawdzających. Wydaje się, że reakcje jądrowe zachodzą tylko wtedy, gdy „pallad (lub inny metal) >>nasyci<< się całkowicie deuterem, aby na co najmniej osiem lub dziewięć jąder deuteru było dziesięć atomów palladu”, relacjonowało fachowe pismo „Fusion” z konferencji. Opisało ono też dokładnie warunki, jakie należy spełnić podczas eksperymentu.
Nie wiemy, czy rezultaty tej reakcji jądrowej zostaną w końcu potwierdzone, czy nie. Nie jest to zresztą najistotniejsze dla naszych rozważań, bo chodzi nam bardziej o wykazanie, jak wątpliwe i przesadne są zwykle reakcje pewnych kręgów na nonkonformistyczne idee.
Lyndon La Rouche, ekonomista i teoretyk nauki, zwrócił uwagę w wywiadzie na temat zimnej reakcji jądrowej, udzielonym amerykańskiej dziennikarce Carol White, na przeróżne niedomagania dzisiejszej nauki. Twierdził, że wszystkie te ataki są częściowo spowodowane wieloma oszustwami popełnionymi w przeszłości. Jednym z przykładów może być twierdzenie, że to Isaac Newton, a nie Johannes Kepler, był odkrywcą ruchów planet i że powszechnie stosowanej teorii pola nie odkrył Maxwell. Miał on ponoć jedynie rozwinąć myśl Ampere’a i Gaussa. Podobnie mają się spraw z nagonką na takich naukowców jak Fleishmann i Pons.
Oświadczenie La Roucheąa o arogancji naukowcw trafia w sedno sprawy: „Arystoteliczny kult panujący wśród naukowców w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytani nie zniesie żadnego nowego wyzwania. Lecz zimna reakcja jądrowa jest kolejną anomalią niweczącą ich wszystkie wyobrażenia, a mogłaby stworzyć całkiem nową generację badań podstawowych. Jeśli przez pryzmat odkrycia zimnej reakcji jądrowej naukowcy spojrzą wstecz na historię nauki, będą musieli zrewidować swoje poglądy na tematy tak podstawowej jak między innymi układ pierwiastków. Oznacza to, że będą musieli zmienic poglądy na Wszechświat. Na skutek tego mnóstwo rzeczy zostanie odrzuconych, a podręczniki trzeba będzie napisać na nowo. Fleischmann i Pons doprowadzili swoim eksperymentem do zachwiania hegemoni tych, którzy uważają, że nauka dobiegła w zasadzie do swojego kresu…”
Wśród znaczących krytyków dzisiejszych nauk przyrodniczych był przed laty profesor chemii Max Thurkauf z Bazylei, który wyraził się w sposób następujący: „Bez osiągnięć technicznych o wymiarze materialnym fizyka i chemia pozostałyby naukami, którymi zajmowałyby się nieliczne grono fachowców gotowych dla nauki głodować, a nawet umierać. Gdyby na fizyce i chemii nie dało się zarobić większość tych, którzy dziś mienią się naukowcami, poszłaby całkiem inną drogą!”
Thurkauft dochodzi do wniosku, że nie istnieje poznanie ostateczne i zarzuca przyrodoznawcom, że w obawie przd utratą statusu fachowości tylko w wyjątkowych przypadkach ukazują swoje prawdziwe oblicze. „Oni grzeją się w promieniach sławy. Któż nie zna tych wielkich ludzi nauki i filozofii! Ich krytyka jest tylko wtedy uczciwa i otwarta, jeśli uczciwość i otwartość nie zagraża ich sukcesom”.
Thurkauf opowiada się stanowczo za większą otwartością i tolerancją i żąda opamiętania się w materialistycznym sposobie myslenia, postuluje dążenie ku pierwiastkowi intelektualno-spirytystycznemu. Jednocześnie podsuwa myśl, że istnieje sposób myślenia, przy którym nie posługujemy się ściśle określonymi i sformułowanymi metodami, jak czynimy to zwykle w naukach ścisłych. „Polityka, historia, społeczeństwo i życie rodzinne polegają na sposobie myślenia, na który krzywo patrzy nauka. Nie wiadomo jednak, które podejście jest właściwe. Należałoby pamiętać, że w każdej epoce panowała tendencja do przeceniania swoich sił”. I jeszcze jedna myśl: z jednej strony mysleniu narzuca się metodyczność, z drugiej zaś wymaga się od niego ograniczenia się do tych rzeczy, do których dopasowano konstrukcję metody.
Podobnykierunek myślenia obrał w opublikowanej w 1976 roku pracy „Teoria nauki a sporne dziedziny badań” znany niemiecki naukowiec profesor Leo Ferrara (pseudonim). Zajął się w niej przede wszystkim takim zagadnieniem jak „nacechowane konserwatyzmem zniekształcenie intuicyjnego przetwarzania danych”. Ferrara wysnuł następujące wnioski: „Historia nauki ujawnia szereg chybionych dzieł wypaczonych przez konserwatyzm. Wyrażają się one między innymi w niesłusznych wątpliwościach co do prawdziwości zjawisk, w niewłaściwych wnioskowaniach, w niedocenianiu nowych punktów wyjścia i w mylnych prognozach negatywnych (szczególnie zaś twierdzenie, ze pewne poznanie lub osiągnięcie techniczne z zasady jest niemożliwe)”. „Nacechowane konserwatyzmem zniekształcenie” dochodzi do głosu, bo człowiek „przetwarza dane zasadniczo w sposób konserwatywny”, a jego zdolność ogólnej oceny prawdziwie doniosłych zmian danego stanu rzeczy reaguje ze zbyt małą wrażliwością. Reffara mówi dosłownie: „Jeśli na skutek intuicyjnego osądu, szczególnie podatnego na błędy, jakiś temat zostanie zaszeregowany jako nieistotny lub bezsensowny, wtedy nie jest już traktowany metodycznie. W takim przypadku nie pomoże choćby i najwyższy stopień rozwoju nauki”. Dalej mówi o „zniekształceniu bliskości” przejawiającej się czasami w ten sposób, że człowiek ma zbyt maly dystans i wybiera wyjaśnienia znajdujące się przestrzennie lub czasowo zbyt blisko jego zasobu doświadczeń. Ponadto zarzuca kolego brak fantazji, lecz jednocześnie przestrzega, żebyśmy nie żądali od badań więcej, niż można oczekiwać, jeśli posuwamy się systematycznie naprzód.
Jaki krótki żywot mają fakty w naukach przyrodniczych, widzimy na przykładzie dyskusji na temat hipotetycznej piątej siły w przyrodzie. Od pewnego czasu otwarte głowy zupełnie otwarcie podważają obowiązujący aksjomat nauki, zakładający czterowymiarowość naszej przestrzeni, którą uznawał jeszcze sam Einstein. W Niemczech między innymi dziennik „Die Zeit” rozpoczął w 1987 roku publiczną dyskusję na ten temat artykułem, który powołał się na czasopismo naukowe „Science” i zwrócił uwagę na istniejące kontrowersje. Wniosek: „Tymczasem fizycy robią to, co zwykle podczas jakiegoś sporu – wymyślają i przeprowadzają nowe eksperymenty, a te dają – i nikogo to nie dziwi – sprzeczne wyniki”.
Rok później do dyskusji włączył się także tygodnik „Der Spiegel”, zwracając uwagę czytelników na jawne sprzeczności w wynikach badań. Pisano tam: „>>Są rzeczy – westchnął Mark Ander – których się po prostu nie robi. Który dobrze wychowany młody człowiek narzeka na szarlotkę mamusi?<< Kiedy w ubiegłym tygodniu amerykańskiego geofizyka Andera dręczyło sumienie, zganił jednym zamachem cały dorobek fizyków zaczynając od Sir Isaaca Newtona: >>Ten czasowy ojciec fizyki – oświadczył Aner wraz z grupąbadaczy z Los Alamos National Laboratory – nie zrozumiał jdnak chyba właściwie całej historii z jabłkiem i siłą ciążenia<<”. Powodem tego oświadczenia były ponoć zarejestrowane przez naukowców z Los Alamos ponowne odchylenia w pomiarach grawitacji dokonanych w lodowym klimacie Grenlandii, a które wyraźnie przeczyły Newtonowskim prawom powszechnego ciążenia. Ujawnienie tego wznowiło rozważania i spekulacje na temat istnienia „piątej sily”. W rzeczywistości za podstawę dotychczasowych przypuszczeń przyjmowano jedynie cztery znane nam siły przyrody: siłę ciążenia, siłę elektromagnetyczną oraz silne i słabe wzajemne oddziaływanie międzyatomowe.
Nadal trwa zagorzała dyskusja, czy zarejestrowane anomalie nalzezy wyjaśnić błędami w pomiarach, czy innymi źródłami błędów, jakie zauważyli krytycy. Badania tego rodzaju interesują niezmiernie tych naukowców, którzy od dziesiątek lat poszukują siły przeciwnej grawitacji – tak zwanej antygrawitacji. Przypuszcza się, że przejawiałaby się ona między innymi tym, że w przypadku różnych materiałów siła ciążenia działałaby odmiennie. Tak więc kula ołowiana i kula drewniana miałaby odmienne przyśpieszenie w polu grawitacyjnym Ziemi.
Gdyby okazała się piątą siłą przyrody, miałoby to poważne skutki dla nauki. Dziennikarz Barnabas Thwaits zwrócił w 1988 roku w swoim artykule uwagę na fakt, że „jedna z szacownych zasad fizyki byłaby zagrożona. Już Galileusz stwierdził na początku XVII wieku, że zarówno kulze ze złota, jak i z ołowiu spadają z tą samą prędkością na Ziemię. Eksperyment Galileusza nie był oczywiście precyzyjny, ale jednak właśnie prawo swobodnego spadania ciał było przez wieki najwyższym nakazem dla fizyków”.
Krytycy natomiast są zdania, że termin antygrawitacja został ukuty nieco przedwcześnie. Prawdopodobnie nowe źródło siły ma czasem działanie odpychające, a czasem przyciągające. Wskazują na to przynajmniej dotychczasowe eksperymenty. Jego istnienie miałoby rzeczywiście ogromne znaczenie zwłaszcza dla poszukiwań tak wanej formy świata (ogólnej teorii cząsteczek i pól). A w piśmie fachowym „Physical Review Letters” snuito w 1986 roku nawet przypuszczenia, że piąta siła jest być może dowodem na to, że świat nie jest cztero-, lecz pięciowymiarowy.
Dobrze, że ludzi zajmujący się tymi sprawami mają otwarte umysły, bo ludzkość znów osiągnęła stopień takiej zarozumiałości, iż wydaje jej się, ze nasz obraz świata ostatecznie odpowiada rzeczywistości. Tak samo było już przed stu laty, a jednak od tego czasu dużo zbędnych rzeczy wyrzucono na śmietnik nauki, zweryfikowano lub odnowiono. Przypomnijmy sobie historię wynalazcy z ubiegłego stulecia, który sfrustrowany i zniechęcony przeszedł w stan spoczynku, „bo nie było już nic do odkrycia”.
Jeśli ktoś myśli, że to, co jawi nam się dziś jako jednoznaczny „fakt”, jest nim naprawdę, niech pomyśli, że nauka będzie istnieć także w XXI, a nawet w XXII wieku. Dlatego wolimy takich naukowców i badaczy, którzy zadają wciąż nowe pytania i swoimi fantastycznymi pomysłami wyprzedzają naszą epokę, od tych, którzy rozsiadłszy się wygodnie w fotelach, pełni uprzedzeń, wyszydzają rzeczy, których nie chcą zrozumieć. Nowe przekonania i idee nie powstają z ignorancji, krystalizują się one w świecie ludzi kreatywnych i umacniają się, gdy nadchodzi ich czas. Bardzo potrzebni są nam fantaści XX wieku.
Fantaści XX wieku
Oni zawsze istnieli. Bez nich nie byłoby tych wszystkich przełomowych odkryć. Te odkrycia zrewolucjonizowały historię świata, a ich wynalazki – obwoływane dawniej fantasmagoriami – towarzyszą nam w życiu codziennym. Zwłaszcza w XIX wieku ich idee dały początek industrializacji i technicyzacji naszych społeczeństw, co napawa nas dziś dumą.
Gdy duchowe wzloty romantyków trzymały w napięciu elity, już konstruowano pierwsze maszyny parowe. W matematyce pojawiały się pierwsze nieeuklidesowe systemy geometryczne, które zaakceptowała astronomia. Powstała astrofizyka. Odkryto planetę Neptun- dokładnie tam, gdzie spodziewano się ją odkryć na podstawie obliczeń. Wyzbyto się starych poglądów na temat dźwięku i ciepła. Ogromne postępy poczyniły termodynamika, nauka o elektryczności i chemia. Prace nad przekształceniem energii dały rewolucyjne wyniki. Odkryto świat mikroorganizmów, powstały nowe środki transportu i komunikacji. Parowce i linie kolejowe połączyły kontynenty, pierwsze telegrafy zaczęły przekazywać wiadomości. Pojawienie się silnika spalinowego stworzyło podstawy dla przemysłu motorniczego. Wynaleziono nośnik dźwięku i sztuczne światło.
Wszystkie wynalazki i przełomowe momenty początkowo podawano w wątpliwość, bojkotowano lub wyszydzano, a ich wynalazców nazywano biednymi marzycielami. W końcu XIX wieku sądzono, że nauka osiągnęła szczyty. W 1887 roku chemik Marcelin Berhelot powiedział ze łzami w oczach: „Świat już nie ma żadnych tajemnic!” H.G. Wellsa, Juliusza Verne’a i innych pionierów nowoczesnego sposobu myślenia wyśmiewano, uznawszy ich za błaznów lub fantastów. Unikano naukowców, którzy sądzili, że człowiek wzniesie się w powietrze w latającej maszynie, a znany profesor fizyki, laureat Nagrody Nobla Gabriel Lippmann, z zachwytem oświadczył swoim studentom, że fizyka została definitywnie uporządkowana i zamknięta, można więc będzie poświęcić się innym dziedzinom wiedzy.
Ludzie byli tak oszołomieni nowymi wynalazkami, że zupełnie się nie spodziewali, jak gwałtowny okaże się dalszy rozwój nauki i techniki. Ograniczenie pola widzenia w danej chwili jeszcze przez długi czas nie pozwalało się zorientować, że przyszłość będzie znacznie bardziej fascynująca. Jednym z tych, którzy to przeczuli, był Zygmund Freud, twórca psychoanalizy, a Thomas Alva Edison, wynalazca żarówki, opowiedziałby nam niejedno gdyby żył.
Wreszcie jednak bariera wstrzymująca dostęp do rewolucji w dziedzinie techniki zaczęła trzeszczeć i ustąpiła z hukiem. Droga postępu, na którą wstąpiliśmy i którą kroczymy od początku naszego stulecia ukazała nam nowe, niezmienne wymiary. Podczas gdy technologie rozwijały się wielkimi skokami, nasz rozwój duchowy pozostał w tyle. Rozważania na ten temat znajdujemy we wspomnianej już książce „Wymarsz w trzecie tysiąclecie” Louisa Pauwelsa i Jacquesa Bergiera: „Dziś we wszystkich dziedzinach ujawniają się najróżnorodniejsze formy fantazji. We wszystkich, lecz nie w tej, która dotyczy przebiegu naszego >historycznego< życia. Tu wciąż panuje nieznośny zastój, wciąż chwytamy się kurczowo kruchych wartości z lat minionych. Żyjemy ideami, zasadami rodem z XIX wieku. Duchowo jesteśmy swoimi dziadkami. Wodzimy wzrokiem za startującymi w niebo rakietami, czujemy jak Ziemia drży od tysiąca nowych rodzajów promieni, a wciąż ssiemy jeszcze fajkę Tomasza Graindorge’a”.
Ludzkość potrzebuje koniecznie odmiany duchowej. A właśnie fantastów XX wieku cechuje kreatywność i świeżość idei. Bezpieczne dogmaty i uprzedzenia nie odwiodą ich od poszukiwania rozwiązań dawno powstałych zagadek – nawet jeśli trzeba będzie zakwestionować nowy Obra świata, pozostawiony nam w spadku przez wiek XIX. Ich sukcesy są najczęściej zwieńczeniem dość niekonwencjonalnego sposobu prowadzenia badań. Odkrycie legendarnego miasta Ubar jest tego przykładem.
Od stuleci specjaliści całego świata zastanawiali się, gdzie przed pięcioma tysiącami lat znajdowała się ta bajeczna metropolia, która wedle starych źródeł była odmianą raju. Wmienia ją nawet Koran, choć tam nazywa się Iram. Podobnie jak Sodoma i Gomora została zniszczona wyrokiem boski i pochłonięta przez ziemię. Eksperci wyjaśnili ten fakt w następujący sposób: Miasto zbudowane było przypuszczalnie nad jaskinią wapienną, która pewnego dnia się zawaliła i pochłonęła je razem z mieszkańcami. Ubar, które Lawrence z Arabii nazwał „ Atlantydą w piasku” nie zostało nigdy odnalezione. Widocznie źródła antyczne poświęciły mu zbyt mało uwagi.
Kiedy na początku lat osiemdziesiątych dwaj archeolodzy – amatorzy rozpoczęli poszukiwania Ubar w prastarych źródłach, narażali się na współczujące uśmieszki. Ale Nicholas Czapp i George Hedges gromadzili niezmordowanie wszelkie wskazówki mogące ich naprowadzić na lokalizację Ubar i byli coraz bardziej pewni, że ta metropolia znajdowała się na południu sułtanatu Oman na półwyspie Arabskim, w miejscu krzyżowania się szlaków karawan. Uwidoczniła je dopiero w 1984 roku najnowocześniejsza aparatura znajdująca się na pokładzie wahadłowca Challenge. Na zdjęciach wykonanych w podczerwieni widać było krzyżujące się linie i właśnie w tych miejscach archeolodzy rozpoczęli poszukiwania w 1991 roku wykopaliska. „Potrzebowaliśmy czterech dni, aby znaleźć igłę w stogu siana:, powiedział Hedges bez emocji. Pomimo tego ich koledzy byli nadal nastawieni sceptycznie, choć w pracy amatorów widoczne było podobieństwo do niekonwencjonalnego trybu poszukiwań Heinricha Schliemanna. Podobnie jak on, także ci dwaj nie dali się zwieść pozorom, trzymali się starych przekazów, stosowali nowoczesną technikę, i uwieńczyli swoje poszukiwania sukcesem. „Byliśmy facetami, którzy zadawali głupie pytania. To dało nam przewagę nad profesjonalistami” – powiedział dumnie Hudges.
Także Bernhard Radek, były funkcjonariusz niemieckiej policji, zadawał „głupie pytania”. Wraz z dwoma kolegami ubezpieczał w 1982 roku objazdową wystawę „7000 lat sztuki Iranu” w Nadrenii-Westfalii. „Na wystawie miał być eksponowany między innymi miecz z epoki Lurestan, ale po wypakowaniu leżał przez pewien czas na wierzchu – wspomina policjant. –Między rękojeścią a klingą zauważyłem znaki pisma klinowego, które na podstawie swojej wiedzy odczytałem jako >Dariusz<. Policjant udał się więc do kierownictwa wystawy i powiedział, że miecz prawdopodobnie nie pochodzi z okresy Lurestan, lecz znacznie późniejszego, na co wskazuje imię „Dariusz”. (Dariusz żył kilkaset lat po epoce Lurestan)
„Ależ proszę pana! – powiedziano mu. – W muzeum broni białej są eksperci, oni chyba wiedzą lepiej, z jakiego okresu pochodzi ten miecz. Pan nie jest na tyle kompetentny, aby pouczać fachowców”. Trzeba dodać, ze zdarzyło się to przed otwarciem wystawy. Właśnie ustawiono i porządkowano eksponaty. Na otwarcie wystawy przygotowano katalog, a miecz opisany był w nim jako „miecz z epoki brązu Lauristan” (pierwsza połowa I wieku przed Chrystusem).
Wystawa trwała już około czterech tygoni, gdy przyszła zwiedzić ją grupka elegancko ubranych panów. Policjant Radek pełnił właśnie dyżur. Zagraniczni goście zatrzymali się nieco dłużej przy witrynie z mieczem rzekomo z okresu Lurestan. Witrynę otwarto, dokonano dokładnych oględzin miecza i… nie odłożono go już z powrotem. Eksponat powędrował do Sali Dariusza jako „miecz Dariusza”. W katalogu trzeba było dokonać poprawki, a kierownik muzeum zmieszany spuszczał wzrok, kiedy mijał dyżurnego policjanta. Nie mógł znieść, że policjant wiedział więcej niż kustosz wystawy.
Niektórzy badacze rzeczywiście przejawiają jakby intelektualną arogancję. Upojeni fantastycznym rozwojem techniki i świadomi związanych z tym możliwości, zapominają, że cała prawda to jakby ogromna pustynia, na którą gorliwie nanosimy pojedyncze ziarnka piasku. Właśnie dziś, w erze atomowej, wobec groźby zniszczenia środowiska naturalnego potrzebujemy więcej naukowców, którzy potrafiliby porzucić dogmaty nauki, zadawaliby nowe pytania i bez obaw o stanowiska czy pozycje podawali je pod otwartą dyskusję.
Takimi badaczami są Guido Ebner i Heinz Schurch. W 1988 roku ci dwaj oryginalni bazylejczycy pokazali w szwajcarskiej telewizji prastare kolonie grzybów rosnących przed dwustu milionami lat na Ziemi, a które wydobyto ze złóż solnych pochodzących z wczesnego jej okresu.
Już wtedy obaj naukowcy rozpoczynali swoje badania w dziedzinie pól elektrostatycznych, za pomocą których zamierzali uaktywnić materiał genetyczny roślin. Eksperyment rozpoczął się w 1985 roku w ramach programu sponsorowanego przez szwajcarskiego potentata chemicznego Ciba Geigy. Schurch i Ebner poddawali ziarna kukurydzy działaniu pola elektrostatycznego przez cztery dni, a zarodniki paproci przez kilka miesięcy. Rezultaty były zaskakujące. W jednym z eksperymentów paproć nagle wykształciła prehistoryczne liście, a kukurydzy wyrosły dodatkowe kolby. Próby utwierdzały obu badaczy w przekonaniu, że może dawny materiał genetyczny da się uaktywnić przez działanie pola elektrostatycznego.
Podczas dalszych eksperymentów naukowcy działaniu pola elek. Poddali pstrągi. W jednym przypadku z jajeczka współczesnego pstrąga wyhodowano rybę zaskakująco przypominającą osobnika z gatunku ryb sprowadzonych do Europ przed około stu laty! W innym otrzymano egzemplarze do 20 procent większe. W ramach tego programu badano także kiełki pszenicy. Kiełki poddane działaniu PE wykształciły o wiele dłuższe korzenie niż reszta roślin. Korzyści w tym przypadku to o wiele szybszy wzrost roślin,
Niestety firma Ciba Geigy w 1990 roku niespodziewanie przerwała próby. Dziennik „Basler Zeitung” pisał o tym wydarzeniu : „Heine Schurch i Guido Ebner są naukowcami z pogranicza dziedzin, zajmują się zjawiskami, których naukowcy, tłumaczący zazwyczaj wszystko racjonalnie, wyjaśnić nie potrafią. Nawet jeśli obudzili śpiące geny, to jednak nie wiedzą, jak to się stało”.
Rzeczywiście – największym problem całej serii doświadczeń był chyba fakt, że wyniki nie zawsze dawały się powtórzyć. Czasem się to udawało, czasem nie. Schurch powiedział, że stwierdzono jedynie, iż PE wzmaga chyba wzrost roślin. Gdyby te fakty się sprawdziły, zrewolucjonizowały by badania w naukach przyrodniczych. Ale nie wiadomo dlaczego szefowie szwajcarskiego koncernu chemii przerwali finansowanie doświadczeń.
W 1992 roku zajęły się tą sprawą dziennikarze niemieckiej telewizji. Według nich Ciba Geigy wstrzymywał eksperymenty tylko dlatego, że zaistniała obawa, iż spadną obroty ze sprzedaży ich produktów, jeśli na rynek wejdą spreparowane rośliny. Rzecznik bazylejskiej firmy nazwał to stwierdzenie „złośliwą insynuacją”. Według niego prace nie były od strony naukowej dostatecznie udokumentowane i dlatego program przerwano. Schurch i Ebner mają jednak nadzieję, że inne instytuty badawcze będą kontynuować ich prace, dlatego że te niekonwencjonalne eksperymenty wciąż nie dają się ująć w definicję naukową.
Już w 1949 roku C.W. Ceram w swojej książce o tematyce archeologicznej „Bogowie, groby i uczeni”, która stała się swoistym bestsellerem, zastanawiał się nad oddziaływaniem niestereotypowych idei w świecie nauki. „Jeśli spojrzy się wstecz na rozwój badań naukowych choćby w najdawniejszych czasach, nietrudno stwierdzić, że bardzo wielu odkryć dokonali >dyletanci<, >outsiderzy<, a nawet >samoucy<. Natchnieni byli jakąś ideą, nie odczuwali barier ograniczających pole widzenia i pokonywali przeszkody, które piętrzyła przed nimi tradycyjna nauka akademicka”.
Ceram wylicza wielu najznakomitszych pionierów postępu, którzy dokonali wspaniałych odkryć i wynalazków w całkiem innej dyscyplinie niż ta, która była przedmiotem ich studiów. Czasem byli to ludzie bez wykształcenia naukowego. „Gdyby wszystkich tych ludzi i ich działalność usunąć z historii nauki, jej gmach by się zawalił. Ale mimo tych sukcesów narażeni byli na drwiny i szyderstwa”, reasumuje Ceram.
W tym samym duchu pisze wielki filozof Leibniz: „Częściej znajduje coś nowego ten, kto nie zna się na jakiejś sztuce, niż ten, kto się na niej zna. Również szybciej przydarzyć się to może samoukowi niż komuś innemu. Ten wstępuje na nie udeptaną przez innych ścieżkę i znajduje inny pogląd na sprawę. Podziwia i bada wszystko, co nowe, gdy tamci mijają to jak coś dobrze znanego”.
Mimo to historia nauki zachowuje się od wieków szablonowo. W naszym „nowoczesnym” zachodnim świecie nienawistnie unika się ludzi opierających się doktrynie naukowej.
Kiedy Erich von Daniken opublikował w 1968 roku swoją książkę „Wspomnienia z przyszłości”, w której argumentował, że dawni bogowie to przybysze z obcych planet, naukowcy oburzyli się. Niektórzy koryfeusze nauki jeszcze dziś kręcą nosem i najchętniej wskrzesiliby całą armię średniowiecznych inkwizytorów, gdyby tylko było to możliwe.
Kiedy w latach osiemdziesiątych profesor Joseph Davidovits z Uniwersytetu Barry na Florydzie stwierdził, że piramida Cheopsa w Egipcie nie jest zbudowana z ociosanych kamiennych bloków – jak powszechnie przyjęto – lecz z bloków wylewanych z tworzywa podobnego do betonu, koledzy po fachu grzecznie go zignorowali. Davidovits wykazał w swojej pracy, że w jednym z bloków jest zatopiony włos.
Kiedy w 1981 roku Rupert Sheldrake z Cambridge postawił tezę o „polach morfogenetycznych” (pewien nieznany dotąd rodzaj przekazywania informacji pomiędzy podobnymi organizmami), „Nature”, najpoważniejszy periodyk naukowy na świecie, natychmiast nazwał to pseudonauką i intelektualnym spaczeniem. Cytuję : „Tę książkę należałoby spalić!”. Natychmiast zmobilizowano kręgi naukowe dla obalenia tezy profesora. Do dziś się to nie udało. Przeciwnie! Niepokojąco szybko przybywa dowodów na poparcie hipotezy Sheldrake’a.
Kiedy w 1985 roku profesor Kamal Sulajman Alibi przedłożył czytelnikom swą książkę „Biblia przybyła z krainy Asir”, fachowcy poczuli się urażeni. Alibi twierdził z całą powagą, że historia biblijna nie rozegrała się na obszarze między Egiptem a Palestyną, lecz raczej na zachodnim krańcu Półwyspu Arabskiego. I choć profesorowi Alibi nie chodziło o kwestionowanie treści Biblii, lecz dzisiejszych twierdzeń dotyczących lokalizacji opisanych w niej miejsc, wśród fachowców podniosły się głosy przerażenia.
Tych wszystkich prekursorów nowych idei i twórczych pomysłów oraz wielu innych pionierów oficjalna nauka zostawiła na lodzie; nie interesuje się już ich rewelacjami. Ale przecież nie chodzi o to, która ze stron ma czy będzie mieć rację (okaże się to w przyszłości), lecz o to, aby napiętnować arogancję przejawianą wobec ludzi mających inne zdanie.
Ale nie krytykujmy nauki samej w sobie, krytykujmy doktrynę. Nikt nie ma wyłącznych praw do posiadania prawdy. Musimy wszystko uznawać za możliwe i akceptować odmienne przekonania. Mądrzy ludzie powinni mieć odwagę powiedzieć to, czego nie można było dotąd powiedzieć. Są to od dawna znane słowa, Brecht włożył je w usta Galileusza: „Nasza niewiedza jest nieskończona. Usuńmy choćby jej milimetr sześcienny. Dlaczego chcemy jeszcze wciąż być tak mądrzy, skoro wreszcie możemy być odrobinę mniej głupi”.
Luc Burgin