Skocz do zawartości


Zdjęcie

Trójkąt Bermudzki w Tatrach


  • Please log in to reply
9 replies to this topic

#1

Cait Sith.
  • Postów: 685
  • Tematów: 159
  • Płeć:Nieokreślona
  • Artykułów: 3
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

*
Wartościowy Post

Trójkąt Bermudzki w Tatrach

 

 

Literatura poświęcona zjawiskom paranormalnym prezentuje bardzo bogaty zbiór przypadków zaginięć, których nie da się wytłumaczyć w sposób konwencjonalny. Ich nieszczęśni bohaterowie, po których ginął wszelki ślad, dosłownie rozpływali się w powietrzu. W drugiej połowie XX wieku głośno stało się o Trójkącie Bermudzkim pochłaniającym statki i okręty niemal na masową skalę. Okazuje się jednak, że podobne przypadki zdarzają się na całym świecie i dotykają ludzi, którzy znaleźli się w złym miejscu o niewłaściwej porze.

 

Jednym z regionów, gdzie doszło do sporej liczby niewyjaśnionych zaginięć są Tatry.

 

Choć większość z tych przypadków było skutkiem ludzkiego błędu, są też i takie, które wciąż proszą się o rozwiązanie. Jednym z nich jest historia dwojga dwudziestolatków, którzy na początku marca 1981 r. wybrali się do Doliny Kościeliskiej, gdzie urywał się po nich wszelki ślad (a wynajęci jasnowidzowie wskazywali na... uprowadzenie przez UFO).

 

Szereg przedziwnych incydentów miał miejsce w Tatrach na początku XX wieku. Co ciekawe, w kilku przypadkach zwłoki ofiar odnajdywano po jakimś czasie w miejscu wielokrotnie przeszukiwanym przez ratowników. Tak było m.in. w przypadku Ernesta Weissa, który zniknął w 1909. Jego ciało odnaleziono 4 lata później w pobliżu ścieżki na Rysy, którą wielokrotnie przeczesywano. Podobnie było z zaginionym w 1921 r. Czechem, Karelem Kozakiem.

 

Lista tatrzańskich turystów, po których zaginął wszelki słuch i których zwłok nigdy nie udało się odnaleźć jest tak długa, że na jej podstawie powstała hipoteza zakładająca, iż zaginieni padli ofiarami systemu mikrojaskiń - trudnych do zauważenia otworów, do których wpadali niczym do wilczych dołów.

 

 

Tatry pełne tajemnic i dziwnych zjawisk

 

Śmierć rodziny Kaszniców do dziś jest tajemnicą. Wiele ciał, mimo poszukiwań, nie odnaleziono nigdy.
Na Czerwonych Wierchach coś człowieka ciągnie w przepaść, na Iwaniackiej Przełęczy wodzi po ścieżce i nie chce wypuścić do świata, na Gołym Wierchu straszy...

Najgorzej jest podobno dla turysty, gdy zobaczy swój olbrzymi cień na chmurze. Wtedy, jak opowiadają starzy górale, nie ma co człowiek liczyć, że wróci cało do chałupy i do rodziny. Czarny motyl w górach także ma wróżyć tragedię... Inne znaki, duchy, zjawiska, z jakimi można podobno spotkać się podczas tatrzańskich wędrówek – są do przeżycia. Tylko strachu napędzają!

 

Coś rzeczywiście jest w tych naszych górach – przyznaje Kazimierz Gąsienica Byrcyn, długoletni ratownik TOPR, przewodnik tatrzański. – Są miejsca w Tatrach, gdzie wodzi człowieka, miejsca o złej sławie. Są też, zapisane w księdze wyjść pogotowia, dziwne historie, do dziś niewyjaśnione, tajemnicze śmierci i zniknięcia, które na próżno człowiek by chciał tak na chłopski rozum wyjaśnić.

 

Największą tajemnicą Tatr, do dziś niewyjaśnioną, choć ma już 83 lata, jest śmierć rodziny Kaszniców i ich „przewodnika”.

 

To się zdarzyło dokładnie 3 sierpnia 1925 roku – opowiada pan Kazimierz. – Rodzina Kaszniców: 46-letni Kazimierz Kasznic, wiceprokurator Sądu Najwyższego w Warszawie, jego żona Zofia, 12-letni syn Wacław, wyszli z Chaty Tery’ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, by przez Lodową Przełęcz dotrzeć do Łysej Polany.
Szedł z nimi także 21-letni taternik Ryszard Wasserberger, który obiecał sprowadzić ich bezpiecznie z Lodowej. Wyczerpani krańcowo, bo pogoda załamała się, zaczął wiać silny wiatr i padać deszcz ze śniegiem

– zatrzymali się pod Jaworowymi Szczytami. Usiedli. Kasznicowa dała im się napić po kieliszku koniaku.

 

A oni wszyscy, po kolei, zaczęli umierać. – Umarli wszyscy trzej wciągu dosłownie 15 minut – podkreśla Byrcyn.

 

Kasznicowa niemal trzy dni przesiedziała przy zwłokach, a potem w zupełnie dobrej formie zeszła na Łysą Polanę. Było dochodzenie, podejrzewano Kasznicową, że ich otruła koniakiem, szczególnie że butelka po koniaku jako dowód koronny – zaginęła. Były też podejrzenia, że ktoś podarował prokuratorowi zatruty koniak. Sekcja zwłok wykazała, że wszyscy trzej zmarli na skutek obrzęku płuc i porażenia akcji serca. Ale jaka była przyczyna, tego do dziś nie wiadomo.

 

Tragedia ta na zawsze już pozostanie największą niewykrytą tajemnicą Tatr. Choć jedni zapewniali, że była to dobrze zaplanowana zbrodnia, inni uważali, że zaszły tam dziwne zjawiska. Powoływano się przy tym na podobne wypadki, do jakich doszło w Tatrach.

 

Pięciu grotołazów w drodze do jaskini w Kominiarskim Wierchu zdecydowało odpocząć. Z nieznanych też do dziś przyczyn w ciągu pół godziny dwóch z nich, choć nie byli wyczerpani, zmarło. Trzem nie stało się nic.

 

Były domysły, że zarówno Kasznicowie, jak i ci grotołazi znaleźli się w próżni – wspomina pan Kazimierz. – Ale dlaczego w takim razie Kasznicowa i ci trzej przeżyli?

 

Jak dodaje przewodnik, rzeczywiście, na próżnię można w Tatrach trafić.

 

Ja sam co prawda nigdy się w niej nie znalazłem, ale np. Eugeniusza Strzebońskiego czy Romka Hoły omal nie zabiła: już się zaczynali dławić bez powietrza, ale zdążyli uciec z tej próżni – twierdzi nasz rozmówca.

 

Były też w Tatrach takie dziwne przypadki, że – jak w Trójkącie Bermudzkim – ludzie w niewyjaśnionych okolicznościach ginęli i choć ratownicy przetrząsnęli czasem dosłownie metr po metrze, ani człowieka, ani ciała nie znaleźli.

 

Tak było z Krużelową! Po prostu jej zwłoki jakby się rozpłynęły! – przypomina historię sprzed lat pan Kazimierz.

– Grotołaz schodzący z gór na Wantulach w Miętusiej Dolinie zauważył leżące zwłoki kobiety. Zszedł szybko, zawiadomił TOPR. Ratownicy przybyli na wskazane miejsce, ale ciała nie było i choć bardzo dokładnie przeszukali teren, ciała nie znaleziono i do dziś nie wiadomo, co się z nim stało!

Podobna niezwykle dziwna historia zdarzyła się na Hali Kondratowej, też wiele lat temu. Pani Kwiatkowska poszła ze znajomymi w Tatry, ale poczuła się źle i została na Kondratowej. Miała wrócić do Kuźnic, lecz nie wróciła. Co się z nią stało, do dziś nie wiadomo! Nie znaleziono ani jej, ani jej ciała.

 

Takich miejsc o złej sławie, gdzie ludzie w dziwnych okolicznościach ginęli, jest w Tatrach sporo. Giewont, niby łagodne Czerwone Wierchy, Tatry Zachodnie. Zwłaszcza o tych ostatnich mówi się, że mamią turystów. Bardzo dużo osób w nich zginęło. Bardzo często młodych, silnych, z górami obytych.

 

Tatry Zachodnie może nie tyle mamią ludzi, co są wyjątkowo zdradliwe – tłumaczy Adam Marasek, zastępca naczelnik TOPR. – Są łagodniejsze niż Tatry Wysokie, wielu turystów wybiera je na wędrówki jesienne, zimowe, często bez odpowiedniego przygotowania i sprzętu, i wielu się przelicza.

 

Zimą tworzą się tam niebezpieczne nawisy śnieżne. Człowiek wchodzi na nie, myśląc, że to grań, i spada razem ze śniegiem, a jesienią bardzo łatwo zjechać po śliskich trawach prosto w przepaść.

Stąd i potem ludzie opowiadają sobie przedziwne historie, że mamią turystów, że trójkąty bermudzkie są tu, że na Iwaniackiej Przełęczy wodzi ludzi.

 

Pewnie że wodzi na Iwaniackiej! – zapewnia Bernadeta Krok, turystka z Nowego Sącza, która od 10 lat wędruje po tatrzańskich szlakach. – Znałam tę przełęcz dobrze, ale zdarzyło mi się, że chodziłam po swoich śladach dosłownie w kółko. Myślałam, że już nigdy się stamtąd nie wydostaniemy z koleżanką. A naprawdę zaczęłam się bać, gdy rozsypała mi się na drobne kawałeczki zapalniczka w ręku, akurat w tym momencie, kiedy chciałam zobaczyć na mapie, którędy mamy iść! Wtedy mnie taki strach obleciał, że zaczęłam się modlić do świętego Judy od spraw beznadziejnych. I choć minęło już sporo lat od tamtego wydarzenia, to do dziś uważam, że cudem wtedy znalazłyśmy już w nocy drogę i ocalałyśmy. Jestem przekonana, że coś dziwnego z nami się tam działo, bo to się czuje...
Nie tylko na Iwaniackiej wodzi. O Czerwonych Wierchach tak ludzie mówią, o Karczmiskach też
.

 

Na Karczmiskach często zdarzają się zabłądzenia, głównie zdarza się to zimą – potwierdza dyrektor TPN Paweł Skawiński. – Ludzie mówią, że ich wodzi. Ale zwłaszcza zimą, gdy jest mgła, dochodzi do takich sytuacji, że człowiek traci orientację i poczucie granicy pomiędzy pokrywą śnieżną a warstwą mgły. Wszystko nagle jest białe, człowiek nawet nie zauważa, że się porusza, bo nie ma punktu odniesienia i wtedy dochodzi do najróżniejszych zaburzeń: błędnika, równowagi, potem psychiki, czasem nawet mdłości ludzie mają.
Ale wodzenie, mamienie, trójkąty bermudzkie to nie jedyne przesądy związane z Tatrami. Najbardziej chyba ostatnio znane jest widmo Brockenu. Ludzie mówią, że jak ktoś zobaczy na chmurach swój cień, ten już chałupy i swoich bliskich więcej nie zobaczy. Tak samo zresztą jest z czarnym motylem.

 

Co do motyla, to nie spotkałem, ale widmo kilka razy widziałem, i nic! Owszem, ładne zjawisko, ale żebym się miał bać? – dziwi się Byrcyn.

 

Twierdzi, że tyle lat po górach chodzi i w żadne przesądy nie wierzy. Owszem, są podobno miejsca, gdzie wodzi, gdzie jego koledzy białe damy widzieli zupełnie na jawie, ale to raczej z wyczerpania, jak byli po tęgiej robocie...

 

– Ja tak sobie myślę, że jak się co ma stać, to się stanie. Tyle razy moje życie było w niebezpieczeństwie, ale widać nie było mi wtedy pisane – śmieje się przewodnik. – A te wszystkie przesądy, to myślę, że z tego są, że człowiek sobie sam dodaje, wymyśla i wyobraża Bóg wie co. Ja na początku mojej służby ratowniczej jak szedłem na nocną wyprawę, to w każdym pieńku czy wiatrołomie widziałem choć co.

 

 

 


2hd5nbd.jpg


Tatrzańskie szczyty, m.in. Czerwone Wierchy,

kryją w sobie niezliczone tajemnice, dziwne, niewytłumaczalne zjawiska

(FOT. HALINA KRACZYŃSKA)

 

 

 

"Trójkąt Bermudzki" - tajemnicza katastrofa Pirata podczas lotu na fali Tatrzańskiej

 

15 listopada 1979 roku, godzina 15:20. Przestrzeń powietrzna w rejonie Tatry-Pieniny. Wysokość 5800 metrów n.p.m.
Pilot szybowca SP-3130 „Pirat”, Tadeusz Wajda, nadaje komunikat radiowy na lotnisko w Nowym Targu: ”U mnie wszystko w porządku, czuję się dobrze, widoczność dobra. Bez odbioru”. Chwilę potem powietrzem targa wstrząs tak potężny, że szybowiec dosłownie rozlatuje się na kawałki.
 
  - W 1979 roku pracowałem na nowotarskim lotnisku, a tego dnia byłem kierownikiem lotów – opowiada Marian Zubek. Od samego rana 6 szybowników przygotowywało się do startu na tatrzańską falę, lecieli po diament. Fala jest specyficznym zjawiskiem występującym nad Tatrami. W czasie wiatrów halnych nad górami pojawiają się silne prądy wznoszące, dzięki którym szybowce samodzielnie wychodzą nawet na wysokość 8-10 tysięcy metrów n.p.m. Odznaka diamentu jest nadawana wtedy, gdy szybowiec wzniesie się samodzielnie 5 tysięcy metrów powyżej poziomu, na którym został wyczepiony z holu.

 

- Gdzieś od południa jeden samolot zaczął po kolei wyciągać szybowce w powietrze – wspomina dalej kierownik lotów.

 

- Pamiętam, że nad Nowym Targiem chmury wisiały nisko, widoczność była słaba.

  

Szybowce krążyły w rejonie Zakopanego – Morskiego Oka, szukając najlepszych wznoszeń. Tam jest zawsze prześwit w chmurach i z góry ziemia jest widoczna. Z lotniska szybowców nie widać, radaru nie mamy, dlatego utrzymywałem z pilotami częstą łączność radiową. Wszyscy doszli do poziomu gdzieś 5800-6200 metrów i do zdobycia diamentu zostało im zaledwie kilkaset metrów. Na tej wysokości temperatura na zewnątrz kabiny spada do minus 35, nawet 40 stopni. Szyby nieogrzewanej kabiny pokrywają się szronem, widoczność nawet przy bezchmurnym niebie jest ograniczona. Tego dnia na niższej wysokości wiał wiatr z południa, natomiast na wysokości 5 kilometrów wiatr zmieniał kierunek na zachodni. Na wschód od Tatr, w rejonie Jurgowa, granica łukiem skręca w stronę polską. Prawdopodobnie zachodni wiatr zepchnął jeden z szybowców nad obszar nadgraniczny, albo nawet nad teren Słowacji w rejonie Magury Spiskiej.

 

- Leciałem już ze cztery godziny. Pode mną chmury, a wokół cisza i spokój, jak zawsze, gdy się lata na fali – opowiada pilot „Pirata” Tadeusz Wajda.

 

- Brakowało mi może 200 metrów do diamentu i jeszcze mogłem iść do góry. Na południe miałem Tatry, od północy chmury. Słońce świeciło mi prosto w twarz. Na dole było coś widać, pamiętam chyba wyciąg w Tatrzańskiej Łomnicy, ale specjalnie się nie rozglądałem, bo trzeba ciągle patrzeć na przyrządy. Może nawet widziałem jakiś błysk na dole, ale w tej sytuacji łatwo się pomylić. Może to było tylko odbicie światła o powierzchnię blaszanego dachu czy szyby. Nagle szybowcem szarpnęła potężna fala powietrzna, która uniosła „Pirata” kilkanaście metrów w górę. W jednej sekundzie odpadły wyrwane z metalowych okuć końcówki skrzydeł, centropłat skrzydeł i ogon rozleciały się na kawałki. Pilot we wraku kabiny runął w dół z szybkością 40 metrów na sekundę.

 

- Coś się stało – opowiada Wajda, który nie zdołał nawet zawołać przez radio o pomoc.

 

- Poczułem tylko szarpnięcie i wpadłem z kabiną w wir w dół. Jak mi odpadły skrzydła i ogon, poczułem silny ból w kręgosłupie, nie mogłem się ruszyć. Chciałem od razu wyskoczyć, ale nie mogłem się wydostać z kabiny. Zacząłem się wypinać z pasów, w końcu uderzyłem nogami w przyrządy i wypchnąłem się z kabiny. Za mną ciągnęła się kabina, linki z szybowca. Otworzyłem spadochron i pomyślałem, że już jest w porządku.

 

- Wywoływałem ciągle swoje szybowce i od pewnego momentu Tadek Wajda przestał się odzywać, opowiada dalej kierownik lotów Marian Zubek.

 

- Niczego złego nie podejrzewałem. Radio miał dobre, ale przy takim zimnie mogły się wyczerpać akumulatory, mógł mu się w ciasnej kabinie mikrofon odłączyć. Mieliśmy zresztą takie dwa przypadki, że pilotom na fali spadały przewody tlenowe i tracili przytomność.

  

Jeden szybownik stracił przytomność na 8 tysiącach, a jak się ocknął był już na 3 tysiącach. Pamiętam, że zaczęło się robi późno i dałem rozkaz, aby wracali na lotnisko. Pięć szybowców już siedziało na ziemi, gdy zadzwonił ktoś z komisariatu milicji w Szczawnicy, czy mamy wszystkie maszyny, bo u nich spadły z nieba dwa białe skrzydła. Dwie końcówki skrzydeł „Pirata” spadły jedna prawie obok drugiej, w samym centrum Szczawnicy – jedna w parku, druga koło biblioteki. Na prośbę lotniska milicjanci opisali i zmierzyli znalezisko, a potem odnaleźli wybite numery identyfikacyjne. Zgadzały się z numerami szybowca Tadeusza Wajdy.

 

- Pomyślałem, że jest źle – opowiada Marian Zubek. – Zaraz zadzwoniłem do Strefy w Katowicach, gdzie się nadzoruje loty i skąd dostaliśmy pozwolenie na loty. Wziąłem też samolot i poleciałem go szukać. Było jednak dość późno, doleciałem do Czorsztyna i trzeba było wracać.

 

   Byliśmy wszyscy bardzo zajęci, powiadomiliśmy GOPR w Szczawnicy, ale sami nic nie mogliśmy zrobić. Czekaliśmy tylko na jakikolwiek telefon. Wieczorem zadzwonili ze strefy z Warszawy, że szybowiec jest rozbity na terenie Czechosłowacji, że pilot żyje, ale jest nieprzytomny, bo spadochron się nie otworzył, a on uderzył w drzewo. Lot szybowca w dół mógł trwać jakieś 3 minuty. Spadochron otworzył się 200 – 300 metrów nad ziemią. Tego dnia wiał silny wiatr, a spadochroniarz wylądował zaledwie kilkadziesiąt metrów od rozbitej maszyny.

 

- Zahaczyłem spadochronem o drzewo, złamałem dwie gałęzie, ale wylądowałem na ziemi. Cały czas czułem ból kręgosłupa, więc rozbujałem się do przodu, żeby upaść na „cztery łapy”. Wtedy jeszcze zwichnąłem nogę w kolanie i prawe ramię – opowiada Tadeusz Wajda.

 

- Nie straciłem przytomności. Nawet się rozpiąłem i chodziłem. Z góry widziałem tylko las, żadnych domów, nie wiedziałem, że jestem na Słowacji. Czułem, że muszę coś zrobić, bo nadchodziła ciemność. Długo jednak nie pochodziłem, bo bolał mnie kręgosłup. Podłożyłem spadochron na śnieg i położyłem się, bo leżąc nie czułem bólu. Pewnie, dlatego rozeszła się potem pogłoska, że spadochron się nie otworzył. Jak już zmierzchało, znalazł mnie jakiś baca, który tam pasał w pobliżu.

  

Poszedł do wioski po pomoc. Wrócił z ludźmi po jakichś trzech godzinach. Karetka pogotowia nie mogła dojechać do tego miejsca, dlatego ludzie nacięli gałęzi, zrobili z tego leże, związali spadochronem i zaciągnęli mnie ze dwa kilometry do najbliższej drogi. Zawieźli mnie potem do szpitala w Starej Lubowni. Nad ranem na nowotarskim lotnisku zaterkotał telefon, wybijając z drzemki czuwających kolegów Wajdy.

 

- Znów telefonowali ze strefy w Warszawie z informacją, że pilot żyje i jest przytomny – opowiada Marian Zubek. – Że trzeba brać dwa samochody i jechać na Słowację po szybowiec, a badaniem przyczyn wypadku ma się zając inspektor lotnictwa z Krakowa Andrzej Jankowski.

  

Ściągnąłem Jankowskiego z Krakowa i bez paszportów, przepustek pojechaliśmy za granicę po szybowiec. Na granicy dali nam dwóch żołnierzy i zaczęliśmy szukać miejsca wypadku. Pamiętam, że się strasznie nachodziliśmy po górach i nic. Wreszcie wracając zobaczyliśmy dwóch żołnierzy i coś białego. Podeszliśmy, a to szybowiec. Maszyna wbiła się w ziemię na przestrzeni zaledwie kilku metrów kwadratowych. Wokół, w promieniu setek metrów, na ziemi leżały drobne kawałki plexi, plastiku. Największym, całym elementem szybowca została butla z tlenem, koło i kawałek statecznika. Reszta roztrzaskała się w drobny mak. Szczątków pilnowało dwóch zawodowych żołnierzy.

 

- Zachowanie Słowaków było, co najmniej dziwne – opowiada kierujący komisją badającą przyczyny wypadku Andrzej Jankowski – Kiedy z prokuratorem pojechaliśmy do szpitala w Starej Lubowni, nawet nas nie wpuszczono do pilota. Dużą rolę grali we wszystkim rosyjscy oficerowie, było widać, że oni tam dowodzą. A Czesi niewiele mają do gadania. Rosjanie często byli po prostu pijani. Wszyscy robili z tego wielką tajemnicę.

 

- W szpitalu obchodzono się ze mną bardzo dobrze. Miałem zgnieciony jeden krąg kręgosłupa, leżałem na Słowacji 7 tygodni – mówi Tadeusz Wajda. – Mojej rodziny też za pierwszym razem nie dopuszczono do mnie. Pamiętam, że kiedyś przyszli do mnie przesłuchiwać jacyś goście, chyba z ich „bezpieki”, ale mieli założone fartuchy, więc nie widziałem mundurów. Byli bardzo grzeczni, ciekawiło ich, co widziałem w powietrzu, ale wtedy akurat mi wypadł bark i lekarz nie pozwolił na przesłuchanie. Komisja lotnicza stwierdziła, że szybowiec uległ wypadkowi na skutek bardzo dużego obciążenia pionowego. Akta sprawy prowadzonej przez nowotarską prokuraturę zostały już zniszczone, zgodnie z ustawą o archiwizacji akt. W repertorium zachował się tylko zapis, że sprawę umorzono w marcu 1980 roku, ze względu na małą szkodliwość społeczną, ale przyjęto, że nastąpiło naruszenie zasad bezpieczeństwa pilota.

 

- Błąd pilota nie wchodzi w grę – stwierdza ekspert Andrzej Jankowski. – Nie mogliśmy napisać, co spowodowało tak olbrzymie obciążenie szybowca. Teoretycznie na fali występują silne rotory, ale to jedyny taki wypadek w Polsce, żeby się szybowiec rozleciał w powietrzu.

 

- „Pirat” to dobry i mocny szybowiec. Nawet przy szybkości wiatru rzędu 30 metrów na sekundę (108 km na godz.) nic się z nim nie dzieje – twierdzi obecny szef wyszkolenia Aeroklubu Tatrzańskiego Tadeusz Świst. – Tam musiało być co najmniej 100 metrów na sekundę (360 km na godz.). To niemożliwe, żeby na fali stało się coś takiego. Między nami od razu zaczęła krążyć wersja, że szybowiec po prostu zestrzelono. Nie, żeby trafiła rakieta, bo wtedy nic by z szybowca nie zostało. Ale coś musiało przelecieć bardzo blisko.

 

- Była taka supozycja, że szybowiec został zestrzelony – opowiada pracujący wtedy w Nowym Targu prokurator. – Ale z Czechosłowacji nie nadeszły żadne informacje, które by na to wskazywały. Tam był radziecki poligon, jednak z tej jednostki nie podzielono się żadną informacją. Prokuratura uznała więc, że szybowiec się rozpadł.

 

- Kiedy leżałem w wojskowej klinice w Warszawie, odwiedził mnie szef Aeroklubu Polski gen. Sobieraj – opowiada Wajda. – Nie pytał mnie nawet o przyczynę wypadku. Powiedział mi tylko, że mam cholerne szczęście, ale w tej sprawie nic nie możemy zrobić.

  

W szpitalu w Warszawie pilot Tadeusz Wajda wiele razy przysłuchiwał się nieoficjalnym dyskusjom wysokich stopniem lotników. Wymieniali nawet nazwę rakiety ziemia - powietrze, która mogła by wtedy użyta. – Rosyjska baza pod Kieżmiarkiem miała wtedy podobno ćwiczenia, takie strzelanie z poligonu na poligon. Prawdopodobnie był jakiś błąd, że w ogóle nas wypuszczono w powietrze. Ja się tam nie powinienem znaleźć. Nie myślę, że ktoś chciał mnie zestrzelić. To przypadek, te rakietki latają akurat na takiej wysokości.

 

 

28sc87p.jpg

 

 

http://z-ne.pl/s,doc...ch_zjawisk.html
http://www.aeroklub....roche-wspomnien
http://strefatajemni...i-znikaja/r1dtc


Użytkownik Trzynastka edytował ten post 22.02.2015 - 22:30

  • 14



#2

Ebola.

    sceptyczny sceptyk

  • Postów: 341
  • Tematów: 5
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Niestety nie mam dziś czasu czytać całego artykuły bo jutro rano trza wstać do roboty, ale w Tatrach byłem wielokrotnie, zarówno za dnia jak nocą, i nigdy nic nadprzyrodzonego nie było dane mi ujrzeć, a kilka przygód tam miałem:) co nie zmienia faktu że jutro artykuł chętnie przeczytam, z czystej ciekawości:) Pozdrawiam


  • 0



#3

FoxX.
  • Postów: 109
  • Tematów: 3
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Jak czytam to mi się śmiać chce. Proste pytanie: dlaczego właśnie trójkąt? Czy nie może być nigdzie np. Trapez zagłady? Wszystko wygląda jak na naciągnięte jak plandeka na żuku bo odwołuje się do jedynego miejsca na ziemi uważanego za przeklęte. Nawiązanie do zwiastunów grozy w górach jest śmieszne. Polecam zapoznać się ze zjawiskiem brockenu. Legenda zostala zmyslona na potrzeby dodania klimatu dla wszystkich ludzi zafascynowanych górami.
  • 0

#4

Zuzełka.
  • Postów: 194
  • Tematów: 2
  • Płeć:Kobieta
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

A mnie się artykuł podoba. Często bywam w tatrach i czasami zdarza się, że zagajony Góral, dla klimatu opowie jakąś mrożącą krew w żyłach historię. My mamy swojego ulubionego bacę, który z żoną prowadzi noclegi w Jurgowie, często u nich nocujemy. I ten to dopiero zna opowieści! A jak się mu wieczorem drinka zrobi, to jeszcze nam piosenki śpiewa. Wspaniali ludzie! Ostatnio opowiadał jak to się mu lata temu, duch jego brata na polanie pokazał, przy wypasie owiec. A o Czerwonych Wierchach też mówił, że tam licho jakieś miesza ludziom drogi, że kiedyś sami się pogubili, zegarki im się zatrzymały, zeszli do dolin już w nocy... Ja lubię takie legendy, mają swój klimat i są dużą częścią lokalnego folkloru.   :beer2:


Użytkownik Zuzełka edytował ten post 09.07.2018 - 11:31

  • 2

#5

Agnieszka81.
  • Postów: 321
  • Tematów: 29
  • Płeć:Kobieta
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

No cóż, z jednej strony Tatry, to naprawdę ciekawy rejon: piękny ale jednocześnie przerażajacy. Prawdą jednak jest, że i bardzo zdradliwy. Ludzie giną ale uważam, że wiele z tych wypadków, to po prostu brak odpowiedniego przygotowania i brawura. Owszem, jest też wiele wypadków tzw. dziwnych i niewyjaśnionych, jednak większość da się racjonalnie wyjaśnić. Zastanawiją mnie najbardziej zaginięcia ludzi, których szukano, nie znaleziono, a dopiero po jakimś czasie zostały znalezione ich szczątki bądź ubrania w miejscu, które wcześniej było wielokrotnie przeszkiwane. To jest zastanawiające...

Zainteresowanych tematem, odsyłam do lektury ,,Projekt Tatry'' Roberta Leśniakiewicza.


Użytkownik Agnieszka81 edytował ten post 09.07.2018 - 15:36

  • 0

#6

Staniq.

    In principio erat Verbum.

  • Postów: 6631
  • Tematów: 766
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 28
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Zainteresowanych tematem, odsyłam do lektury ,,Projekt Tatry'' Roberta Leśniakiewicza.

Książka ciekawa. Posiadam kopię PDF części pierwszej i jeżeli ktoś chce przeczytać, proszę adresy mailowe na PW. Oczywiście część drugą chętnie przytulę.





#7

Agnieszka81.
  • Postów: 321
  • Tematów: 29
  • Płeć:Kobieta
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Mi udało się książkę zakupić w antykwariacie w zeszłym roku, więc cieszę się całą publikacją. Czasem warto poszperać w internetowych antykwariatach. Można nabyć wiele takich rarytasów za stosunkowo niewielką cenę. 


  • 0

#8

Zuzełka.
  • Postów: 194
  • Tematów: 2
  • Płeć:Kobieta
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

 Zastanawiją mnie najbardziej zaginięcia ludzi, których szukano, nie znaleziono, a dopiero po jakimś czasie zostały znalezione ich szczątki bądź ubrania w miejscu, które wcześniej było wielokrotnie przeszkiwane. To jest zastanawiające...

 

A jeszcze bardziej są zastanawiające odnalezienia całych ciał! :) Stąd pewnie ludzie związani z górami zwykli mówić, że Tatry mają w zwyczaju zabierać i tak samo niespodziewanie oddawać ludzi... 


  • 0

#9

Agnieszka81.
  • Postów: 321
  • Tematów: 29
  • Płeć:Kobieta
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Na Onecie można przeczytać ciekawy artykuł, również podejmujący wyżej wspomnianą tematykę, czyli niewyjaśnione zaginięcia i śmierci w Tatrach. Link do artykułu TUTAJ.


  • 2

#10

Zuzełka.
  • Postów: 194
  • Tematów: 2
  • Płeć:Kobieta
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Na Onecie można przeczytać ciekawy artykuł, również podejmujący wyżej wspomnianą tematykę, czyli niewyjaśnione zaginięcia i śmierci w Tatrach. Link do artykułu TUTAJ.

Dzięki za podrzucenie artykułu. Ciekawe sprawy. Choć czasem wydaje mi się, że może w okresie wojennym i powojennym wiele osób chciało "zniknąć" i się nie odnaleźć... Ale nie bardzo siedzę w tematyce "wielkich ucieczek", to tylko taka luźna myśl, która mi czasem pojawia się w głowie, gdy myślę o tych przypadkach. 

Są też bardziej kryminalne przypadki śmierci w Tatrach, jak np. sprawa Uli Olszowskiej, która do dziś pozostaje pytaniem. Pamiętam jak przez chwilę było głośno o tym. Jednak sprawa nie została wyjaśniona. 

Osobiście bardzo lubię Tatry, nie odczuwam w nich lęku spowodowanego czymś niezwykłym. Jedynym czynnikiem, który może przestraszyć to nagłe załamanie pogody, burze. Myślę dlatego, że ludzie którzy zostali w górach już na zawsze, musieli mieć po prostu fatalnego pecha ... :(


Użytkownik Zuzełka edytował ten post 19.07.2018 - 15:20

  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych