Skocz do zawartości


Zdjęcie

Aleksander Doba


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
5 odpowiedzi w tym temacie

#1

pishor.

    sceptyczny zwolennik

  • Postów: 4740
  • Tematów: 275
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 16
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

*
Popularny

Zwykle, w tym dziale prezentowane są sylwetki osób już nieżyjących.

Tym razem - wyjątek. Człowiek jak najbardziej żywy i na dodatek Polak.

 

Przedstawiam Wam Aleksandra Dobę, podróżnika z Polic, który kajakiem przepłynął Atlantyk.

 

67-letni wówczas Aleksander Doba, wykorzystując jedynie siłę własnych mięśni, przepłynął Atlantyk w najszerszym miejscu – wyprawa rozpoczęła się 5 października 2013 roku w Lizbonie, a zakończyła 19 kwietnia br. w New Smyrna Beach na Florydzie. Eskapadę wydłużyły ciężkie wiatry i prądy, z którymi musiał zmagać się w styczniu. Łącznie podróżnik pokonał 6710 mil morskich, czyli 12 427 km. Jest pierwszym człowiekiem w historii, który przepłynął kajakiem z Europy do Ameryki Północnej.

 

Właśnie przed kilkoma dniami gruchnęła wieść, że zdobył on 1 miejsce w konkursie National Geographic, co cieszy mnie tym bardziej, że mogłem swoimi skromnymi głosami przyczynić się do tego zwycięstwa.

 

Ten niezwykły wyczyn przyniósł mu nominację do prestiżowej nagrody National Geographic. Znalazł się w grupie 10 podróżników z całego świata, którzy w 2014 roku dokonali równie imponujących eksploracji. Towarzystwo było znakomite – wśród nominowanych znajdują się m.in. Ueli Steck, pierwszy człowiek w historii, który zdobył samotnie południową ścianę Annapurny - najbardziej śmiercionośnego z ośmiotysięczników, Tommy Caldwell, który dokonał pierwszego przejścia wielkiego trawersu szczytów masywu Cerro Fitz Roy w Patagonii czy Wasfia Nazreen, alpinistka i aktywistka, która jako pierwszy wspinacz z Bangladeszu próbuje zdobyć Koronę Ziemi. - Nominowanie przez National Geographic do tytułu „Podróżnik Roku 2015” jest dla mnie wielkim zaszczytem. Jestem w tym gronie jedynym kajakarzem i jedynym Polakiem. Zdobycie w tym plebiscycie pierwszego miejsca byłoby ukoronowaniem mojej długoletniej pasji, jaką stała się 34 lata temu turystyka kajakowa - powiedział Aleksander Doba.

 

źródło

 

Chciałbym też zaprezentować fantastyczny artykuł, pióra  Dominika Szczepańskiego, napisany jeszcze przed ogłoszeniem zwycięstwa Aleksandra Doby w ww konkursie. Artykuł jest długi ale napisany tak, że czyta się błyskawicznie

 

Stary człowiek i morze. Kajakiem przez Atlantyk

 

adoba.jpg

 

Dwa razy przepłynął samotnie kajakiem Atlantyk. Aleksander Doba, emerytowany inżynier mechanik z Polic, jest pierwszym człowiekiem, który dokonał tego bez wspomagania żaglem.

 

 

 

Kaszalot

Któregoś dnia poczułem, że ktoś na mnie patrzy. Obejrzałem się, a tam, 30 metrów dalej, wystawał wielki łeb wieloryba.

Po kształcie głowy poznałem, że to kaszalot. Przestałem wiosłować i gapiliśmy się na siebie. Potem podpłynął bliżej i płynęliśmy razem kilka minut. Pokazał się cały. Był długi na jakieś 20 metrów. W końcu dał nura.

 

Zdarza się, że wieloryby atakują jachty, ale ten był po prostu zainteresowany moim kajakiem. Pewnie nigdy nie widział kajaka, a w dodatku takiego. Zrobiono go specjalnie dla mnie, ma siedem metrów długości. Mogę się zamknąć w środku i ułożyć do snu. Jak w trumience, bo miejsca tam niewiele. Mnie pewnie nawet nie widział, bo nie byłem przecież w wodzie. Ani razu do niej nie zszedłem podczas dwóch wypraw przez Atlantyk.

 

Pierwszą rozpocząłem w 2010 roku w Dakarze. Dni były upalne. Opłukiwałem się wodą z miski kilka razy dziennie, ale w końcu pomyślałem, że przecież mogę się wykąpać w oceanie. Woda była czysta, widziałem, że w pobliżu nikogo nie ma. Nałożyłem żeglarską uprząż, przywiązałem się liną do kajaka. Łączyła mnie z nim jak pępowina. Gdyby pękła, a kajak odpłynął, byłbym zgubiony. Popełzłem na rufę i usiadłem tyłem do dziobu. Opanowała mnie radość, bo za chwilę miałem dać trochę wytchnienia przegrzanemu ciału. Zanurzyłem nogi, gwałtownie zapluskałem, tak jak to dzieci robią. Mój plusk był sygnałem wywoławczym. Nagle zobaczyłem płetwę rekina, który płynął w moim kierunku. Nie widziałem go wcześniej. Rekiny są znane z tego, że atakują często od dołu. Chęć na kąpiel w oceanie minęła na długo.

 

Przez trzy miesiące czerpałem wodę miską. Używałem szamponu, bo mydło nie sprawdzało się w słonej wodzie oceanicznej. Myłem się nawet po kilka razy dziennie. Wodę do picia miałem dzięki odsalarce.

 

Często wiosłowałem w nocy, kiedy upał nie przeszkadzał. Podziwiałem gwiazdy i wyłączałem światło nawigacyjne, by obserwować, co dzieje się wokół. Oczy przyzwyczajały się do ciemności i widziałem coraz więcej. Którejś nocy poczułem, że ster w coś uderzył. Ale w co? Pode mną były tylko kilometry wody. Minęła minuta i znów uderzenie. Wtedy już wiedziałem, że to nie ja w coś stukam. Miałem towarzystwo.

 

Włączyłem światło, wziąłem w rękę wiosło i zacząłem się rozglądać. Po minucie zobaczyłem wielki łeb rekina. Przepływał pod kajakiem. W życiu reaguję dość szybko, więc skoro miałem w ręce wiosło, to skorzystałem z niego. Walnąłem rekina w łeb, dość mocno. Miał jakieś 3,5 metra. Po niecałej minucie znów nadpłynął. Skoro raz mu nie starczyło, to przywaliłem mu ponownie, mocniej. Byliśmy kwita - on stuknął dwa razy w kajak, a ja go dwa razy w łeb.

 

 

 

Chudszy

Po 99 dniach, pokonaniu 2913 mil morskich (5394 km), dopłynąłem do Acarau w Brazylii. Nie do Fortalezy, jak sobie zamierzyłem, bo uniemożliwił mi to silny, znoszący na zachód wiatr oraz prąd. Zostałem pierwszym człowiekiem, który przepłynął kajakiem przez Atlantyk z kontynentu na kontynent wyłącznie dzięki sile mięśni. Wcześniej Atlantyk na kajaku przepłynęły trzy osoby: w 1928 roku Franz Romer (58 dni, z Wysp Kanaryjskich na Wyspy Dziewicze), w 1956 roku Hannes Lindemann (72 dni, z Wysp Kanaryjskich na Bahamy) - obaj płynęli na kajakach wspomaganych żaglem, w 2001 roku Peter Bray (76 dni z Nowej Fundlandii do Irlandii - czyli również z wyspy na wyspę).

 

Cała trudność w płynięciu kajakiem polega na tym, że ma bardzo małą moc napędową. Siły natury, wiatry i prądy mają więc ogromne znaczenie. W przypadku łodzi wiosłowej, gdzie używa się dwóch wioseł, moc jest o wiele większa. Wioślarz używa jeszcze nóg i pleców. Kajakarz, który macha samymi rękami, płynie z mocą sześć-osiem razy mniejszą. To dlatego kajakarzy, którzy przepłynęli Atlantyk, jest czterech, a wioślarzy całe setki.

 

Kiedy 2 lutego 2011 roku wyszedłem na brzeg, pewnie podskoczyłem najwyżej od kilkunastu lat. Byłem o 14 kg chudszy. W podróży miałem 11 różnych potraw obiadowych, w tym cztery różne zupy, pięć zestawów śniadaniowych, cztery różne mieszanki owocowe. Zabrałem dużo słodyczy, lecz okazało się, że i tak za mało. Nie pomogły nawet domowe śliwkowe powidła, które zapakowała żona. W dodatku skóra popękała mi w wielu miejscach. Woda w Atlantyku jest pięć razy bardziej słona niż w Bałtyku. Na ciele pojawiła się mocna wysypka i odparzenia, schodziły mi paznokcie ze stóp i dłoni. Odpocząłem kilka tygodni, ale dłużej nie wytrzymałem. Postanowiłem przepłynąć wzdłuż Karaibów aż do Waszyngtonu.

 

Chciałem zdążyć na spotkanie kajakarzy, które co roku w swoim domu organizuje Piotr Chmieliński, legenda polskiego kajakarstwa. Zbliżała się jednak pora huraganów, więc zrezygnowałem z płynięcia wzdłuż Karaibów. Wybrałem się na fragment Amazonki.

Na rzece rabowano mnie dwukrotnie. Za pierwszym razem bandytów było pięciu. Grozili karabinem, rewolwerem i maczetami. Starałem się wyciszyć ich agresję, na wszystko im pozwalałem. Udało się ich przekonać, żeby część rzeczy mi zostawili. Mówiłem, że to i to im się nie przyda. Trwało to trzy godziny.

 

Tydzień później poszło szybciej. Trzech bandytów w pół godziny. Przerwałem wyprawę przez Amazonkę i ruszyłem do Waszyngtonu, do Piotra Chmielińskiego, w którego domu spędziłem prawie dwa tygodnie.

 

 

 

Niewidzialny

Gabriela Doba: Olek wpadł na pomysł, żebyśmy kupili sobie działkę, ale od kilku lat pojawia się tam okazjonalnie. Myślę, że kojarzy mu się to ze starością, bo wszędzie dookoła tylko emeryci. Nie chce już tej działki, broni się przed nią. Gdy nie pływa, to siedzi przed komputerem, na Facebooku.

 

Czym jest dla mnie starość? Widzę ją, jak obserwuję ludzi, którzy chodzą o lasce, i kiedy słyszę, że są obłożnie chorzy. Ale myślę, że starość u ludzi jest mentalna. Rozmawiałem z o wiele młodszymi ode mnie, którzy mówili jak staruszkowie. Dwa lata temu byłem na zjeździe absolwentów Politechniki Poznańskiej. Wszyscy w moim wieku, ale jakby starsi o dziesięć lat. Niektórzy ledwo chodzili. Bardzo różnie się ludzie starzeją. A ci moi znajomi często do mnie przychodzą i mówią: "Olek, masz takie fajne pomysły". Mówią, że daję im zastrzyk witalności. A ja po prostu myślę, że jakoś się trzeba z tym światem pożegnać.

 

W domu wytrzymałem dwa lata. 5 października 2013 roku w minimalnie przebudowanym kajaku, który mógł pomieścić więcej żywności, wypłynąłem z Lizbony. Celem znów było przepłynięcie Atlantyku, ale tym razem w najszerszym miejscu. Metę ustawiłem sobie w New Smyrna Beach na Florydzie.

 

Po kilku dniach SPOT (lokalizator GPS) przestał działać. Miałem zapasowy, ale nie zabrałem wystarczającej liczby baterii. Dlatego momentami byłem niewidzialny dla osób próbujących śledzić moją podróż na komputerowej mapie. Powodów do niepokoju jednak nie było, bo regularnie wysyłałem SMS-y z telefonu satelitarnego:

 

14 października: Upał 30 stopni. Ocean łagodnie pofalowany. Kilkanaście żółwi. Jeden opalał się jak martwy. Gdy stuknąłem go lekko wiosłem - obudził się.

 

18 października: Silny przeciwny wiatr, duża fala i ulewa miota kajakiem. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rejsu kajak się cofa. Strata wynosi około 10 mil.

 

26 października: Nareszcie zmiana kierunku wiatru. Od południa wprost na mnie płynął statek. Włączyłem reflektor radarowy, przygotowałem aparat fotograficzny. Stałem przy pałąku i kiwałem, by płynęli w prawo. Przepłynęli 30 metrów ode mnie.

 

14 listopada: Gnębi mnie czerwona wysypka na całym ciele, jest szczególnie bolesna w fałdach skóry. Teraz dołączyło się zapalenie spojówek. Przyczyna: wiatr, słona woda i słońce. Mam krople.

 

17 listopada: Rano kilkadziesiąt delfinów baraszkowało obok kajaka. Wyprzedził mnie statek, w dużej odległości. Ćma usiadła na kajaku.

 

7 grudnia: Tragedia na kajaku. W nocy ryba latająca zabiła się przed włazem. Zrobiłem filet i zjadłem na surowo. Pycha! Noc była spokojna. Kondycja fizyczna i psychiczna OK.

 

16 grudnia: Kabina jest bardzo mała i hałaśliwa, słaba wentylacja. Śpię maksymalnie 6 godzin na dobę w kilku, w kilkunastu lub kilkudziesięciu ratach. Fale są nieregularne. Oprócz zwykłego szumu, pluskania i kołysania co jakiś czas mocniejsza lub załamująca się fala wali w kadłub tuż koło ucha. Taki piękny sen, a tu brutalna przerwa! Woda lejąca się na głowę przez niedomknięty właz. Jestem stale zmęczony brakiem snu.

 

 

 

Przedłużenie

Aleksander to moje oficjalne imię. Jest długie, więc znajomi mówią Olek. Ale można jeszcze zaoszczędzić czasu i mówić Olo. Łatwo wymówić w każdym języku. Tym imieniem został ochrzczony mój kajak. I tak sobie płyniemy przez życie, Olo na Olu. Nie przeszkadza mi, że dla wszystkich jestem Olkiem. Wiek nie gra roli, bo na kajakach szybko przechodzi się na "ty". Żona mi ostatnio mówi, że jestem celebrytą. Jaki ze mnie celebryta? Ludzi, których znałem, dalej poznaję. Głowy wysoko nie noszę. Jak ktoś sam niesie kajak, to mu pomogę. Żadna sodówka mi nie grozi. Ale mam wrażenie, że ludzie się tak dziwnie przyglądają. A ja mam słaby słuch, nie zawsze włączam aparaty w uszach, więc czasem mnie ktoś pozdrowi, a ja nie słyszę. Ale jak słyszę, to nikt mi jeszcze nie powiedział, że źle zrobiłem z tą moją podróżą. Raczej chwalą.

 

Gabriela Doba: A mnie to drażni, bo go zaczepiają, jak idziemy razem, i gratulują. Ja wiem, że to życzliwe, ale zawsze żyliśmy cicho i spokojnie. A tu od razu zainteresowanie.

 

 

 

HELP

Gabriela Doba: - W 76. dniu wyprawy straciłam kontakt z mężem. Nie odzywał się 47 dni. Spadła na mnie wielka trwoga. Nie mogłam myśleć rozsądnie, znaleźć logicznego wytłumaczenia tej ciszy.

 

Pod koniec grudnia nagle obok pojawił grecki tankowiec. Marynarze chcą mnie ewakuować! Pokazywałem im na migi: ja tu OK. No i pokazuję im: ja i kajak na zachód, a wy tam na wschód. Widziałem konsternację na statku. Powoli przepłynąłem w stronę nadbudówki, skąd robiono mi zdjęcia. Myślałem, że chyba przekazałem sygnał. Ale nie! Zrobili wielkie koło i podpływają jeszcze raz, więc powtarzam sygnały ponownie. W końcu wkurzyłem się. Chciałem, żeby zrozumieli, użyłem więc nieparlamentarnego słowa i... zrozumieli.

 

Okazało się, że poprosił ich o pomoc amerykański ośrodek ratownictwa morskiego. 23 grudnia odebrał ode mnie komunikat "HELP". Nacisnąłem przycisk w nadziei, że ktoś postara się wyjaśnić powód, dla którego nie mogę wysyłać SMS-ów. Po powrocie dowiedziałem się, że przerwę w łączności tłumaczono awarią. A żadnej awarii nie było! 6 lutego znaleziono przyczynę. Po 47 dobach mojego milczenia. Zorientowali się, że skończył mi się na karcie pre-paid limit jednostek. Po dokonaniu kolejnej opłaty łączność wróciła. W drugim telefonie, innej firmy, operator pomylił numery i uaktywnił nie moją kartę.

 

Przed wyprawą mówiłem na różnych spotkaniach, że każdy będzie mógł się ze mną połączyć dzięki mojemu wynalazkowi. To specjalna antena, dzięki której można było przesyłać do mnie dobre myśli bez użycia elektroniki i za darmo. Wystarczyło o mnie dobrze pomyśleć, a ta antena ładowała akumulator. Ktoś z sali rzucił, że pierdoły opowiadam. Mówię więc: słuchajcie, to działa. Ja odczuwam wsparcie, dobre myśli. Skoro więc ja czuję, że coś ładuje moją psychikę, to czego chcieć więcej?

 

Podczas wyprawy nie miałem ani jednej chwili zwątpienia, ani razu nie pomyślałem sobie: co ja tutaj robię, zabierzcie mnie stąd. Na początku pokonywałem dziennie nawet 80 mil morskich. Tyle pływają małe jachty. Później zacząłem zwalniać. Niesprzyjające wiatry i prądy cofnęły mnie w okolice Bermudów, o dobre 200 km w stronę Europy. Kiedy wydawało się, że najgorsza nawałnica minęła i znów popłynę w kierunku Florydy, kolejne sztormy i prądy najpierw wstrzymały mnie, a potem zaczęły znosić na północ i północny wschód.

Gdy nadchodził sztorm, wszystko szczelnie zamykałem. Potem zajmowałem w miarę wygodne miejsce i podziwiałem potęgę żywiołu. Delektowałem się nią. Zapatrzyłeś się kiedyś w ogień? Ciężko się oderwać. Z falami jest tak samo, a każda z nich jest inna, ma inny kształt. Można w nie długo patrzeć, obcować z nimi, jakby żyły. Niektóre miały nawet dziesięć metrów. Wiatry wiejące z prędkością powyżej 15 km/godz. już stanowią poważny problem, a ja próbowałem przeciwstawić się sile 40-60 km/godz. Walka trwała kilka tygodni.

 

W trudnej chwili pisałem do Piotra w Waszyngtonie: cofa mnie prąd, tracę tydzień albo dwa, ale ja jestem spokojniejszy niż ten ocean. Jak on się uspokoi, to popłynę dalej na zachód. Nie mam innej opcji. Jest dobrze. Dziś może nie tak całkiem dobrze, ale na pewno za dwa-trzy dni będzie już dobrze

Gabriela Doba : Trójkąt Bermudzki trzymał go i nie chciał puścić. Obawiałam się o niską temperaturę. Olek co prawda lubi chłód, zabrał ciepłe rzeczy, ale odzież narażona na wilgoć nie grzeje. Te tygodnie były bardzo nerwowe, bo zerwała się łączność.

 

 

 

Samotność

O czym myślałem przez tyle dni? Kiedy warunki były ciężkie i musiałem walczyć o każdy metr, to byłem zajęty myśleniem, jak się zachować. A gdy pojawiały się usterki, to myślałem o nich. Kiedy nie musiałem patrzeć, w co wkładam wiosło, nic się nie psuło, a ocean był spokojny, to myślałem o tym, co było w życiu. O tym, co będzie, kiedy wrócę. Najlepiej myślało się, gdy pojawiały się gwiazdy. Miałem ze sobą książkę "Jaka to gwiazda?" i uczyłem się rozpoznawać kolejne konstelacje. Byłem też przygotowany na pojawienie się meteoru, czyli spadającej gwiazdy. Miałem cały zestaw życzeń. Na wyprawie tęsknię do spotkań z ludźmi. Im dłużej jestem na oceanie, tym bardziej czekam, by spotkać kogoś i pogadać, nawet z kimś obcym, o byle czym. Brakowało mi zwykłej ludzkiej rozmowy, uściśnięcia ręki, uśmiechu do kogoś, nie tylko do ptaków i ryb.

 

Gabriela Doba : Każda wyprawa Olka to kolejne moje siwe włosy. Stres i strach idą w parze. Są dni buntu, żalu, wściekłości - by w następnych dniach cieszyć się z kolejnego szczęśliwie zakończonego etapu. Podczas jego ostatniej wyprawy czytałam książkę o żeglarzu, który samotnie płynął jachtem i się rozbił. Został gwałtownie zatopiony w nocy, nie wiedział, co się stało. 77 dób spędził na tratwie, którą sobie zbudował. Sam pośrodku oceanu. Nie mogłam dokończyć tej książki. Gdy w telewizji coś leciało o rozbitkach, to przełączałam. Poszłam na "Wilka z Wall Street", gdzie jest scena zatapiania jachtu. Strasznie to przeżywałam. Ale wierzyłam w jego determinację i szczęśliwy powrót.

 

 

 

Mustang

Prąd Zatokowy jest jak rzeka płynąca w oceanie. Niesie około 150 razy więcej wody niż Amazonka przy ujściu. Płynie z Morza Karaibskiego na północ. W Cieśninie Florydzkiej osiąga prędkość nawet pięciu węzłów (ponad 9 km/h). Żeglarze z Bermudów ostrzegali mnie, że najgorzej jest, gdy wieją wiatry z północy, czyli przeciwne do niego. A ja właśnie na takie trafiłem.

 

Wiatry północno-wschodnie wiały z siłą około 20-25 węzłów (ok. 37-46 km/godz.). Fale były szybkie i krótkie. Czułem się, jakbym jechał na dzikim mustangu. Wielka, niesamowita frajda, ale też coś bardzo męczącego. Z wiatrami walczyłem do końca. Spychały mnie na ląd na południe od New Smyrna Beach, gdzie czekał na mnie Piotr i miejscowa orkiestra. Gdyby to była zwykła plaża, to jeszcze pół biedy. Groziło mi jednak przymusowe lądowanie na przylądku Canaveral, w sercu amerykańskiego ośrodka lotów kosmicznych.

 

Miałem płynąć do New Smyrna Beach od strony oceanu. Musiałem jednak zmienić plany i postanowiłem, że wpłynę do Port Canaveral. Dopłynąłem tam z wielkim trudem. Piotr napisał mi w SMS-ie: "Olek, przypłyń przed zachodem słońca". Ledwo zdążyłem, ale się udało. Ostatnie 30 godzin wiosłowałem bez odpoczynku

 

Witały mnie okrzyki radości, powiewające biało-czerwone flagi i podrzucane biało-czerwone czapki. Grupy polonijne, które dowiedziały się o zmianie trasy ostatniego etapu podróży, przyjechały na spotkanie. 27 kajakarzy zrobiło szpaler, przez który wpłynąłem do portu. Wrzawa wywołała zainteresowanie straży przybrzeżnej i miejscowej policji, które pomimo wcześniejszych uzgodnień rozpoczęły procedurę kontroli emigracyjnej. W końcu zrozumieli, że chcę sam dopłynąć do lądu, i z honorami eskortowali mnie do portu.

W ciągu 167 dni przepłynąłem 12 427 kilometrów. Znów pokonałem Ocean Atlantycki, ale trasa i warunki były inne. Za pierwszym razem płynąłem w najwęższym miejscu między kontynentami, a teraz w najszerszym.

 

Co dalej? Marzy mi się znów przepłynąć Atlantyk, tym razem jego północną część, z Nowego Jorku do Europy.

Zawsze coś może się stać. Dlatego gdy wypływam, staram się mieć wszystkie życiowe sprawy uporządkowane. Żadnych długów, zobowiązań. Z drugiej strony - skąd pewność, że, gdy rozmawiamy z przyjacielem przy piwie w lokalu, to nie jest nasze ostatnie spotkanie?

 

autor: Dominik Szczepański

źródło wyborcza.pl


  • 12



#2

Rzeźnik z Blaviken.

    Biały Wilk

  • Postów: 83
  • Tematów: 21
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja ponadprzeciętna
Reputacja

Napisano

Bardzo pozytywny człowiek i do tego jaki odważny. :)


  • 0

#3

Padael.

    Tauri

  • Postów: 1017
  • Tematów: 73
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Wielki szacunek dla pana Aleksandra, twardy człowiek z szerokim uśmiechem.


  • 0



#4

Cait Sith.
  • Postów: 685
  • Tematów: 159
  • Płeć:Nieokreślona
  • Artykułów: 3
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Ja dziś czytałam taki wywiad :

 

"... Dziewięćdziesiąt dziewięć dni i nocy na oceanie to też cierpienie fizyczne. Miał Pan wysypkę, z palców schodziła skóra.

 

Przyznaję, że w czasie przygotowań do wyprawy popełniłem duży błąd. Nie wziąłem krążków na wiosła. I przez to najbardziej cierpiałem. Woda cztery razy bardziej słona niż w Bałtyku ciągle ściekała mi na dłonie. Sól wnikała bardzo głęboko w ciało, wchodziła między opuszki palców a paznokcie, traciłem paznokcie u rąk i nóg. Straciłem też 14 kilogramów...

 

Miał Pan na oceanie ciekawe spotkania, jak choćby to z rekinem.

 

Usiadłem na rufie i z tej radości, że sobie popływam, popluskałem nogami w wodzie. Nagle w odległości może 20 metrów od siebie widzę płetwę grzbietową rekina, który się do mnie zbliża. Później już nie próbowałem kąpieli. Nabierałem wody do miski.

 

Zdarzało się, że na pokład wpadały latające ryby.

 

Ryb nie łapałem, a jadłem świeże. Były to dwa rodzaje ryb. Pierwsze łapały się w dryfkotwę, którą wyrzucałem, kiedy niekorzystne wiatry spychały mnie w złym kierunku. Dryfkotwa to taki stożkowaty worek na kilkudziesięciometrowej linie, który powoduje, że kajak hamuje. Gdy wyciągałem z wody ten worek, to szamotały się w nim ryby. Inny rodzaj to latające ryby. Gdy śmigały i uderzały w pałąki nade mną, to wpadały do kokpitu. Jednego ranka miałem osiem takich latających ryb, gotowych do konsumpcji. Oczyściłem je tylko z łusek i wnętrzności i zjadłem na surowo. Polecam sushi z latających ryb. Naprawdę pycha!

 

Jest Pan człowiekiem pogodnym, na jednym z filmów widać, jak na środku oceanu nuci Pan sobie „Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal”.

 

Jednego bandyci mi nie zabrali - optymizmu. Nie traciłem go, mimo że zabierano mi telefony komórkowe i aparaty. Żal mi zwłaszcza tych zdjęć, które robiłem, kiedy sam spływałem Amazonką.

 

Jak rodzina, żona, synowie, reagowali na te niebezpieczne przygody?

 

Ludzie pytają, kiedy i czego najbardziej się bałem. Więc odpowiadam, że kiedy już cała wyprawa była w najdrobniejszym szczególe zaplanowana, to najbardziej bałem się momentu, gdy musiałem o swojej decyzji powiedzieć żonie. I nie zawiodłem się na reakcji. Od razu zostały wyciągnięte wszystkie argumenty „przeciw”. Aż do końca walczyła, liczyła na to, że nie dojdzie do wyprawy, „niestety” doszło do niej. Potem, już w trakcie, żona zaczęła mnie popierać. Ona miała gorszą sytuację psychiczną ode mnie. Mnie na oceanie nikt nie pytał, co ja tu robię, a do niej codziennie, na ulicy czy w pracy, ludzie mówili: „Pani Gabrysiu, a mąż tak daleko...”, „A co mu tam grozi” i tak niechcący ludzie ją dołowali.

 

Aż się boję zapytać, co żona na Pana kolejne plany.

 

Od sierpnia ubiegłego roku żyję nową wyprawą przez Pacyfik. Plan jest taki, żeby przetransportować najpóźniej w styczniu przyszłego roku kajak do Ekwadoru i stamtąd próbować w ciągu dwóch sezonów przepłynąć Pacyfik.

 

Mogę jedynie zawołać: „O Boże!”.

 

Pierwszy etap na Wyspy Galapagos to 1060 kilometrów. Tam kilka dni przerwy i potem chciałbym podjąć próbę pokonania najdłuższego dystansu w historii kajakarstwa - 5600 kilometrów do Markizów. To byłoby dosyć, jak na jeden sezon, bo potem zaczynają się tam tajfuny. Na ten czas powinienem wrócić do Polski i po kilku miesiącach, z zapasami żywności, wrócić na Markizy i próbować dopłynąć w następnym sezonie do Australii. To byłoby 10 tysięcy kilometrów.

 

Skąd się u Pana wzięło zamiłowanie do podróży?

 

Moi rodzice wpoili mi chęć poznawania świata, najpierw tego bliskiego, później coraz dalszego. Zawsze byłem aktywny turystycznie. Pieszo, rowerem, w górach, potem było żeglarstwo i szybownictwo. A w turystykę kajakową „wpadłem” już jako dorosły człowiek, w wieku 34 lat. Dziś mam za soba największy w Polsce dystans pokonany kajakiem - ponad 80 tysięcy kilometrów. Jedną z moich ulubionych rzek jest Brda. Nie byłem sportowcem, ale zawsze ciekawiły mnie nowe trasy, nowy sprzęt. Gdy otwarto przed kajakarzami morze, jako pierwszy opłynąłem Bałtyk. Za każdym razem podnosiłem sobie poprzeczkę. Atlantyk jest tego konsekwencją.

 

Nie jest Pan młodzieniaszkiem, tylko mężczyzną już ponad 60-letnim. Pokazuje Pan, że emerytura nie musi oznaczać ciepłych kapci.

 

Pracowałem długo w Zakładach Chemicznych Police i ze względu na specyfikę zakładu mogłem przejść na wcześniejszą emeryturę. Koledzy żartowali, że jak wezmą mnie pod lupę, to przedłużą wiek emerytalny. No i właśnie to się dzieje (śmiech). Ludzie są różni, niektórzy mówią, że nie są aktywni, bo nie mają zdrowia. Może właśnie mam to zdrowie, bo jestem aktywny i nie potrafię usiedzieć w miejscu...

 

To co Pan robi, kiedy akurat nie wiosłuje?

 

Hobby mojej żony to działka. I zmusza mnie, żebym to jej hobby uprawiał. Ale to w końcu żona. (śmiech).

 

 

Teczka osobowa

 

Aleksander Doba

 

Rocznik 1946. Absolwent Politechniki Poznańskiej.

 

Turystykę kajakową uprawia od 1980 roku, obecnie ma na kajakowym liczniku ponad 80 tys. km. Wylatał też 250 godzin na szybowcach i oddał 14 skoków spadochronowych.

 

Jako pierwszy opłynął kajakiem Morze Bałtyckie i jezioro Bajkał. Również jako pierwszy opłynął całe polskie wybrzeże z Polic przez Cieśninę Pilawską do Elbląga.

 

W miniony piątek był gościem II Bydgoskiego Festiwalu „Podróżnicy” i z rąk Elżbiety Dzikowskiej odebrał nagrodę im. Tony’ego Halika „za niesamowite przedsięwzięcia podróżnicze”.

 

Atlantyk przepłynął siedmiometrowym kajakiem „Olo”, zbudowanym specjalnie w tym celu w stoczni jachtowej w Szczecinie.

 

http://nowosci.com.pl/ )


  • 1



#5

Zaciekawiony.
  • Postów: 8137
  • Tematów: 85
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 4
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Strasznie mnie rozbawiło jak zatytułowano kilka dni temu odnośnik do artykułu o nim na jednym portalu "nie mył się, pił wodę z deszczu" - i do tego zdjęcie jego zarośniętej gęby, jakby chodziło o jakiegoś menela.


  • 0



#6

Cadavera.
  • Postów: 337
  • Tematów: 3
  • Płeć:Kobieta
  • Artykułów: 1
Reputacja ponadprzeciętna
Reputacja

Napisano

Ten Pan jest niesamowity! Więcej takich pozytywnie zakręconych by się przydało :)


  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych