Skocz do zawartości


Zdjęcie

Lot na Marsa


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
Brak odpowiedzi do tego tematu

#1

Cait Sith.
  • Postów: 685
  • Tematów: 159
  • Płeć:Nieokreślona
  • Artykułów: 3
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Wszystko zaczyna się od wizji holenderskiego przedsiębiorcy Bas Lansdorpa. To właśnie on jest pomysłodawcą przedsięwzięcia Mars One. Według projektu w 2025 roku na Marsie wyląduje statek z czterema ochotnikami na pokładzie. Załoga ma osiedlić się na Czerwonej Planecie i rozbudować bazę tak, żeby mogło w niej zamieszkać więcej osób. Lansdorp przekonuje, że technologia potrzebna na wysłanie ludzi na Marsa już istnieje. Największy kłopot może być z powrotem, więc wylot na Marsa to bilet w jedną stronę.

 

Mimo tego aplikacje do udziału w programie wypełnia ponad 200 tys. osób z całego świata, w tym niespełna dwa tysiące Polaków. Selekcja trwa, w tym momencie zostało ok. 660 kandydatów, z których to jeszcze w 2015 roku zostanie wyselekcjonowanych 24 śmiałków. Wybrańcy zostaną podzieleni na sześć zespołów, a potem przejdą ośmioletnie szkolenie przygotowujące ich do wylotu na Czerwoną Planetę.

 

W grze pozostaje wciąż m.in. Kazimierz Błaszczak, emerytowany inżynier przetwórstwa drzewnego.

 

25k7yx5.jpg

 

Odwiedziłem pana Kazimierza w jego domu w Wieruszowie.

 

Ile Pan będzie miał lat w 2025 roku?

 

78.

 

Nie za dużo, żeby lecieć na Marsa. Po co to Panu?

Ten wylot byłby spełnieniem moich marzeń. Pamiętam, jak z wielką fascynacją oglądałem lądowanie na Księżycu. Akurat byłem wtedy w wojsku i musiałem uprosić swojego dowódcę, żeby pozwolił mi śledzić to wydarzenie w telewizji. Już wtedy mówiło się, że kolejne lądowanie, tym razem na Marsie, to kwestia czasu. Tymczasem mijają kolejne dekady i wszyscy, NASA, ESA, Rosjanie, Chińczycy, wciąż mówią tylko o tym, żeby chcieli polecieć. Tak naprawdę nie mają żadnego planu, a ja stawałem się coraz bardziej sfrustrowany i zły, bo zrozumiałem, że już za mojego życia tego lądowania nie będzie.

 

I w 2013 roku pojawił się Bas Lansdorp z projektem Mars One.

 

Jak dowiedziałem się, że nie tylko jest szansa zobaczyć lądowanie na Marsie, ale też wziąć w tym udział, długo się nie zastanawiałem. Od razu wypełniłem aplikację. Od tego czasu przeszedłem kilka etapów selekcji i wciąż jestem w grze. W tym roku okaże się, czy znajdę się w gronie 24 osób, które przejdą ośmioletnie szkolenie przygotowujące do wylotu i życia na Marsie.

 

A jak się nie uda?

 

Musi mnie pan dobrze zrozumieć, wylot na Marsa to moje pragnienie i ja już z niego nie zrezygnuje. Nie będę jednak zawiedziony, gdy do podróży zostanie wybrany ktoś inny. Ja, prawdę mówiąc, nawet nie przypuszczałem, że tak daleko zajdę. Przecież do programu zgłosiło się ponoć dwieście tysięcy ochotników, a ja znalazłem się w gronie kilkuset, którzy wciąż brani są pod uwagę. To już sukces. Chcę lecieć, ale będę zadowolony, jeśli w ogóle misja dojdzie do celu.

 

Liczy się Pan z tym, że na przeszkodzie może stanąć choćby Pana wiek?

 

Gdzie nie pójdę, z kim nie rozmawiam, to wszyscy pytają mnie, czy nie jestem za stary na lot na Marsa. A przecież nie ma ustalonego kryterium maksymalnego wieku dla kandydatów. Ja zresztą nie jestem najstarszym ochotnikiem, bo mój kolega ze Stanów Zjednoczonych jest ode mnie o cztery lata starszy. Dzisiaj mam 68 lat, czuję się świetnie, od kilkunastu lat nie piję i nie palę, i niech pan spojrzy – rękę mam jak stal, ani drgnie. Przydam się na Marsie.

 

Do czego?

 

Młodsi pojadą w teren prowadzić badania, a ja zostanę w bazie. Będę przygotowywał posiłki, dbał o czystość, utrzymywał kontakt z Ziemią i pilnował, żeby wszystkie urządzenia do produkcji prądu czy wody funkcjonowały prawidłowo. Będę prowadził szklarnię, a kiedy będzie potrzeba, założę skafander i pojadę w teren. Naprawdę się przydam. W ankiecie do Mars One pytali o to, jak poradziłbym sobie w stresowej sytuacji. Wie pan co odpowiedziałem?

 

Co takiego?

 

Tu, od tego komina, zapalił się kiedyś dach. Byłem sam, brama zamknięta na kłódkę, bo to środek nocy. Próbowałem sam gasić, ale to już był za duży ogień. Otworzyłem bramę, wyprowadziłem samochód, wezwałem straż i policję. Później strażacy mówili, że jeszcze dziesięć minut i blacha na dachu rozgrzałaby się do czerwoności, a dom byłby nie do uratowania. Dziesięć minut.

 

Zachował Pan zimną krew i uratował dom.

 

Na Marsie też jestem w stanie zachować zimną krew. Tak naprawdę codziennie udowadniam, że świetnie sobie radzę. Mieszkam sam w tym wielkim domu, bo żona i córka żyją w Ameryce, a syn wyprowadził się do Wrocławia.

 

Rozmowę przerywa nam dzwonek do drzwi. Pan Kazimierz wraca po kilku minutach, z widocznym uśmiechem na twarzy i sporym pudłem w dłoniach.

 

Panie redaktorze, dostałem bardzo ważną przesyłkę. Właśnie przyszły osłony do siłowników, potrzebne nam do budowy radioteleskopu w Cieszęcinie, tu pod Wieruszowem. Cztery lata poświęciłem na budowę tego radioteleskopu. Te osłony zamawiałem aż pod Bydgoszczą, właśnie przyszły. Montujemy w piątek. (W grudniu budowa radioteleskopu została ukończona, oficjalne otwarcie planowane jest na maj 2015 roku – red.).

 

Skąd ta fascynacja astronomią i astronautyką?

 

Właściwie to od dziecka interesowałem się podbojem kosmosu. Kiedy czwartego października 1957 roku Związek Radziecki wystrzelił „Sputnika”, czyli pierwszego sztucznego satelitę Ziemi, miałem jedenaście lat. Pamiętam, że następnego dnia w szkole mieliśmy lekcję z panem Piotrem, jakieś zastępstwo za chorą nauczycielkę. Pan Piotr był matematykiem i fizykiem. Całą lekcję rozmawialiśmy właśnie o „Sputniku”. Po klasie latał bakcyl i ja go połknąłem.

 

Nie ciągnęło Pana na studia astronomiczne?

 

Ciągnęło i to bardzo. Rozmawiałem nawet o tym z jednym z nauczycieli, ale odradzał, bo – mówił wtedy – z tego nie ma chleba. W końcu poszedłem na uniwersytet przyrodniczy, skończyłem przetwórstwo drewna. Przez całe życie jestem jednak miłośnikiem astronomii, należę do Mars Society (organizacja, która promuje idee lotów na Marsa – red.), założyłem Wieruszowskie Koło Astronomiczne, buduję ten radioteleskop w Cieszęcinie. Wszystko wokół tego się kręci. Jestem pasjonatem.

 

Nie żałuje Pan tej decyzji sprzed lat, o wyborze studiów. Może łatwiej byłoby teraz ubiegać się o miejsce w załodze na Marsa, gdyby był Pan astronomem, miał specjalistyczną wiedzę?

 

Nie, niczego nie żałuje. Właściwie to dobrze, że nie jestem astronomem. Miałbym właśnie za dużą wiedzę specjalistyczną, za bardzo wrósłbym w to środowisko. W powodzenie misji Mars One wiele osób, wielu naukowców powątpiewa i ja, gdybym był astronomem, też pewnie bym powątpiewał. A tak naprawdę w to wierzę.

 

Usłyszał Pan kiedyś, że to wiara w niemożliwe. Że jest Pan szalony, bo chce lecieć na Marsa?

 

Pewnie, że tak. Jeden z naszych uznanych naukowców nazwał nawet pomysłodawców projektu hochsztaplerami, a tych, którzy chcą lecieć na Marsa – wariatami. Poczułem się urażony, napisałem do niego list, zażądałem przeprosin i je dostałem. Tak naprawdę wiele razy usłyszałem, że jestem szalony, że mi się nudzi na emeryturze, że wymyślam.

 

Żona. Co mówiła żona? Konsultował Pan z nią swoją decyzję?

 

Teraz konsultuję, a właściwie negocjuję. Dowiedziała się, kiedy przyjechała do Polski i praktycznie prosto z lotniska pojechaliśmy do telewizji, gdzie miałem umówiony wywiad. Mówi, że chyba mi odbiło, ale wie, że już niczego nie odpuszczę. Poza tym codziennie rozmawiamy przez Skype. Jest siedem tysięcy kilometrów stąd i mnie strofuje, że byłem u burmistrza i założyłem taką koszulę, a przecież mam w szafie lepszą. Na Marsie też będziemy mieli łączność z Ziemią i będziemy mogli rozmawiać z bliskimi. Tylko będę miał 40 minut na odpowiedź, bo z taką różnicą głos będzie do nas dochodził. Także sam pan widzi. Kiedy będę na Marsie, niewiele się zmieni.

 

( onet.pl )


  • 4





Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych