Gdyby w jego czasach istniały media społecznościowe, miałby setki milionów fanów. W latach 20. XX wieku Charles Lindbergh musiał radzić sobie z ciężarem sławy porównywalnej dziś do Madonny lub Cristiano Ronaldo. Fala popularności spadła na niego nagle, bo jeszcze kilka dni przed swoim heroicznym wyczynem pozostawał niemal kompletnie anonimową postacią.
21 maja 1927 roku, wody Oceanu Atlantyckiego. Lindbergh walczy ze swoją maszyną, ale jeszcze większą bitwę toczy z zamykającymi się powiekami. Co chwilę przysypia na krótką chwilę i budzi się, przeżywa halucynacje. Ciasny samolot nie jest odpowiednim miejscem na takie stany. Tym bardziej, jeśli jesteś pierwszą osobą w historii, która samodzielnie prowadzi maszynę latającą cięższą od powietrza przez Wielką Wodę.
Lindbergh był sam sobie pilotem, nawigatorem i stewardem przez 33 i pół godziny lotu z Nowego Jorku do Paryża. Gdy jego maszyna dotknęła lotniska w stolicy Francji, z miejsca stał się międzynarodową megagwiazdą i dumą Stanów Zjednoczonych. Dlaczego?
Podniebny chaos
Lata 20. XX wieku były przełomem dla lotnictwa cywilnego. Rozwijały się linie lotnicze i budowano stosowną infrastrukturę. Z początku pasażer takich linii zamiast odgrzewanego, przeciętnego obiadu dostawał kask, okulary, odpowiednie buty i kombinezon. Mimo niewygód ludzie zaczęli jednak traktować lotnictwo coraz poważniej jako rozsądny środek transportu.
Stany Zjednoczone były wówczas zdecydowanie z tyłu za Europą pod względem jakości podniebnych usług. W 1927 roku Brytyjczycy wylatali wspólnie około miliona mil, a Niemcy przewieźli 150 tysięcy pasażerów. W tym roku w USA nie odbył się ani jeden regularny lot. Ani jeden. Rynek usług lotniczych był kompletnie nie regulowany i niemal każdy mógł zacząć przewozić ludzi w prywatnym samolocie. Praca amerykańskiego pilota wiązała się z marnymi zarobkami i olbrzymią szansą na rychłe pożegnanie z ziemskim padołem. Dopiero Air Commence Act z 1926 roku wytyczył pewne reguły dotyczące przygotowania pilotów, inspekcji samolotów lub prowadzenia rejestrów. Ustawa została podpisana 20 maja, dokładnie rok przez legendarnym lotem Charlesa Lindbergha.
Lindbergh obok maszyny, która uczyni go nieśmiertelnym
Samolot z duszą
Lot przez Atlantyk był nie lada gratką i wyzwaniem. W 1919 roku przez Wielką Wodę bez międzylądowań przedostał się duet Anglików. Tego samego roku Raymond Orteig zaoferował nagrodę 25 tysięcy dolarów (dziś byłoby to około 600 tysięcy dolarów) dla śmiałka, który samodzielnie dokona tego wyczynu. Szczodra oferta Orteiga stała się klątwą – kosztowała życie sześciu lotników. Chętnych do przejęcia nagrody wciąż nie brakowało.
W 1927 roku poza Lindberghiem w szranki do nagrody Orteiga stanęli Raymond Byrd w samolocie „America” oraz Charles Levine w „Columbii”. Mieli znaczącą przewagę nad Lindberghiem pod względem zasobów, ale ich próby opóźniały złe warunki pogodowe. Budżet lotu Byrda wynosił blisko 500 tysięcy dolarów i pracowało na niego 40 pomocników. Lindbergh budowę samolotu, opłacenie paliwa, jedzenia i reszty wydatków zamknął w 13,5 tysiącach dolarów. Za te pieniądze stworzył maszynę, która przeszła do historii.
Swój samolot nazwał „Spirit of St. Louis” (Dusza St. Louis), bo w finansowaniu wsparł go biznesmen z miasta St. Louis. Samolot miał trzy metry wysokości, osiem metrów długości oraz dysponował silnikiem o mocy 220 KM. Żeby pokonać trudną podróż przez Atlantyk musiał „zrzucić” wszystkie zbędne kilogramy. Lindbergh podszedł do tego zadania tak skrupulatnie, że podobno obdzierał nawet niezapełnione kontury map. Wszystko po to, aby zmieścić duży bak na paliwo pozwalający na lot bez przerwy. Konstruktorzy „Spirit of St. Louis” nie wiedzieli dokładnie ile paliwa będzie potrzebne na trasie Nowy Jork – Paryż. Oszacowali jego ilość na podstawie… pomiaru dystansu na globusie z wykorzystaniem sznura.
Przez mgły, walcząc ze snem
Dwa tygodnie przed planowaną datą startu Lindbergha do USA dotarły złe informacje o podróży w drugą stronę. Charles Nungesser i Francois Coli wyruszyli z Paryża w kierunku Ameryki Północnej, ale ślad po nich zaginął. Ogrom wyzwania pokazują słowa matki Lindbergha przed jego wylotem: „Powodzenia Charles. Żegnaj”. Nie była to zapowiedź rychłego kolejnego spotkania.
20 maja 1927 roku o 7:52 czasu nowojorskiego Lindbergh wzbił się w powietrze, już na starcie ledwie przelatując nad kablami telefonicznymi. Miał ze sobą cztery kanapki, dwie manierki wody i wielkie zadanie. Po 18:00 stracił z oczu ląd Ameryki Północnej. Czekało go kolejne 16 godzin samotnego lotu nad Oceanem. Już od południa Lindbergh walczył ze snem. Musiał wybrać między ciepłem, a otwarciem okna i powiewem zimnego wiatru w twarz. Wybrał morską bryzę. W międzyczasie leciał we mgle, musiał kontrolować kierunek na kompasie i szacować postępy podróży. Wszystko to podczas sterowania pionierską maszyną.
Czasami znajdował się ledwie 3-4 metry nad falami, aby kontrolować kierunek lotu. Widok łodzi rybackich zasugerował mu, że zbliża się do brzegów Europy.
Widok na ciasny kokpit samolotu Lindbergha, fot: 350z33 (Wikimedia)
Superbohater
W Paryżu znalazł się o 22:22 czasu lokalnego po 33 godzinach i 30 minutach nieustannej podróży. Przed wylotem Lindbergh martwił się o brak wizy lub komunikację z obsługą lotniska. Niepotrzebnie. Wieść o jego locie zelektryzowała Francję, która sprawiła mu królewskie przywitanie. – Czułem się jak tonący w morzu ludzi – przyznał później. Był noszony na rękach, a wielu ochotników zabrało się do rozbiórki części samolotu na pamiątkę.
Jeszcze większe szaleństwo ogarnęło Amerykę. Informacja o bezpiecznym lądowaniu dotarła za Ocean Atlantycki znacznie szybciej niż sam Lindbergh, bo już w ciągu kilku minut. I to w erze bez Facebooka lub Twittera! Na ulicach zawyły syreny, rozdzwoniły się dzwony kościelne. – To największe wydarzenie od zmartwychwstania Jezusa – pisała w jednej z gazet.
10 dni przed wylotem Lindbergh był kompletnie nie znany. „New York Times” wspomniał jego nazwisko raz (błędnie je zapisując). W ciągu czterech dni od osiągnięcia celu amerykańska prasa wyprodukowała około 36 mln słów na temat tego lotu. Lindbergh chciał upamiętnić to wydarzenie i przed startem poprosił o przywiezienie do domu materiałów opisujących jego wyczyn. Dostał przesyłkę złożoną z ton makulatury.
Pomysłów na uhonorowanie bohatera Ameryki było mnóstwo. Ktoś zaproponował zmianę nazwy stanu Minnesota (gdzie mieszkał) na Lindberghia. Inni chcieli dla niego dożywotniego zwolnienia z podatków. W rzeczywistości obsypano go toną nagród. We Francji został odznaczony Legią Honorową. Po powrocie do domu prezydent Calvin Coolidge wyróżnił go najważniejszym orderem w Stanach Zjednoczonych – Medalem Honoru.
Do Ameryki wrócił na podstawionym krążowniku USS Memphis w otoczeniu konwoju statków i samolotów. W Nowym Jorku przyjęła go największa parada w historii miasta, gdzie cześć Lindbergha stawiło się cztery miliony ludzi. Wówczas na ulice wysypano około 1800 ton śmieci. Niektórzy zrzucali z okien biurowców całe kosze śmieci w ramach konfetti – w powietrze leciały i książki telefoniczne, i katalogi. Lindbergh zaczął objazd po Stanach Zjednoczonych, uścisnął miliony dłoni, był na niezliczonej liczbie przyjęć. Stał się jednym z najpopularniejszych ludzi na świecie i przed II wojną światową odwiedził m.in. Warszawę.
Dziedzictwo
Lot Lindbergha jest jednym z głównych kamieni milowych tej formy transportu. Pozwolił upowszechnić lotnictwo i oswoić z lataniem przeciętnego obywatela. Jego wyczyn stał się symbolem panowania człowieka nad przestrzenią, która go otacza. Odległości zaczęły mieć mniejsze znaczenie.
Już w 1927 roku w USA potroiła się liczba pilotów. W krótkim czasie regularnie latanie stało się normą w Ameryce. W 1926 roku przewieziono tak 5782 pasażerów, a trzy lata później już 173 405 osób!
- Byłem zdumiony wpływem mojego udanego lądowania we Francji resztę krajów świata. Dla mnie to było jak zapalenie ogniska od jednej zapałki – mówił sam Lindbergh.
Spirit of St. Louis (na górze po lewej) w towarzystwie Apollo 11 (na dole) i Bell X-1 (na górze po prawej), fot: Jawed Karim
Około 5800 przebytych kilometrów, ponad 30 godzin nieustannej pracy. W ten sposób Charles Lindbergh skurczył nasz świat. Dziś maszyna „Spirit of St. Louis” jest jedną z najważniejszych atrakcji Muzeum Lotnictwa i Przestrzeni Kosmicznej, gdzie zasłużoną emeryturę spędza w pobliżu m.in Apollo 11 (pierwsze lądowanie na Księżycu) lub Bell X-1 (pierwszy lot człowieka, w którym przełamano barierę dźwięku). Doborowe i warte siebie towarzystwo.
źródło : http://polimaty.pl/2...onny/#more-2752