Skocz do zawartości


Zdjęcie

Stary Testament - wierzyć czy też nie?


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
14 odpowiedzi w tym temacie

#1

+......

    Wędrowiec

  • Postów: 710
  • Tematów: 125
  • Płeć:Kobieta
  • Artykułów: 1
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

Debata na temat: Stary Testament - wierzyć czy też nie?

Forma debaty: 1 vs 1

Zasady debaty:

- Każdy uczestnik posiada prawo do 6 wpisów (przy czym pierwszy wpis powinien mieć formę wprowadzenia, a ostatni być konkluzją, czyli podsumowaniem)

- Na kolejne wpisy uczestnicy debaty mają maksymalnie 7 dni czasu

- Za każdy kolejny dzień zwłoki (po przekroczeniu limitu 7 dni) naliczane są 2 punkty karne.

- O kolejności wpisów zadecyduje rzut monetą


Uczestnicy debaty:

Amontillado - który będzie przekonywał, że warto wierzyć w to co jest zapisane w ST
Aquila – wg którego do zapisów ST należy podchodzić sceptycznie

Opiekun debaty:

+.....

- Rzut monetą wyłonił osobę, która rozpocznie debatę, a jest nią Amontillado. Debata rozpocznie się w dniu 16 lutego (sobota) o godzinie 20:00. Wtedy też temat zostanie otworzony, a Amontillado będzie miał 7 dni na pierwszy wpis.

- Debata jest dostępna publicznie, jednak bez możliwości komentowania w tym wątku dla osób postronnych. Za każdy wpis w tym temacie osoby, która nie bierze udziału w debacie przysługuje 1 ostrzeżenie. Debatę należy komentować wyłącznie w kuluarach.

Po zakończeniu debaty komisja przyzna oceny zgodnie z systemem oceniania i odbędzie się podsumowanie.

Komisja oceniająca:

Sędzia Korhil
Sędzia Mike
Sędzia _Silent_
  • 0



#2

Amontillado.
  • Postów: 631
  • Tematów: 50
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 21
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Witam serdecznie!

Już prawie rok minął od początku naszej ostatniej debaty, a my dopiero teraz zabieramy się za prequel ;) Kto czytał poprzednią debatę: „Jezus i jego wizerunek w Ewangeliach” wie czego może spodziewać się z mojej strony. W tym przypadku mamy jednak do czynienia z problematyką znacznie trudniejszą, już ze względu na atrybut czysto techniczny; debatując nad Ewangeliami dyskutowaliśmy nad tekstami, które powstały mniej więcej w tym samym okresie (na przestrzeni jednego wieku) z ewentualnymi późniejszymi poprawkami i dopiskami. Mimo wszystko nawet te cztery księgi–rówieśniczki nie opisywały, jak ustaliliśmy, postaci Jezusa w sposób jednoznaczny i niekiedy pewne opisy stały ze sobą w sprzeczności.

Dlatego łatwo sobie wyobrazić stopień niejednorodności i wewnętrznej ‘sprzeczności’ (czasem pozornej przyznaję, lecz nie zawsze) Starego Testamentu – spisywanego przez dobre kilka stuleci przez sporą liczbę autorów, czy edytorów. Dość wspomnieć, że Stary Testament jako księga stanowi sama w sobie całą literaturę – różnorodny zbiór pism w niej zawartych przedstawia niemal wszystkie gatunki literackie. Musimy więc zdać sobie sprawę, że każda z ksiąg to twór autorstwa wielu pisarzy z wielu pokoleń, opracowywana przez rzeszę edytorów także z różnych czasów.

Drugą rzecz jaką musimy sobie uświadomić – będę o tym nieraz przypominał – to fakt, że ci autorzy spisujący księgi Starego Testamentu nie mieli na celu spisywania historii. Celem samym w sobie było uwielbienie Jahwe i ukazanie jego relacji z narodem, często na poziomie wręcz mitologicznym. Jednakowoż autorom udało się mimo wszystko zawrzeć w pismach mnóstwo wiadomości ze ‘zwyczajnej’, rzeczywistej historii – zarówno społecznej jak i politycznej czy duchowo-intelektualnej (te aspekty życia stanowiły wtedy dla ludzi nierozerwalną całość); pod tym względem stanowi więc Stary Testament dla współczesnych historyków nadzwyczaj cenne źródło informacji historycznych obok odkryć archeologicznych (które co i rusz potwierdzają jakieś zawarte w Starym Testamencie fakty).

_______________________


Przyznaję, że przed rozpoczęciem debaty miałem niemały dylemat. Wahałem się między wybraniem jednej z dwóch dróg prowadzenia debaty uznając za właściwe podążanie ścieżką numer jeden: stanowcze bronienie WSZYSTKICH fragmentów Starego Testamentu, posługując się szeroko rozumianą teologią i symboliką. Owszem, byłoby to możliwe – stosując odpowiednią ekwilibrystykę wszystko da się zamieść pod dywan metaforyki, całkiem sprawnie rzekłbym (tak że prawie nic nie widać). Jeszcze kilka dni przed zgłoszeniem debaty, gdy dopinaliśmy ją z Aquilą w kuluarach, informowałem go o tym, że tym razem chciałbym chyba większy nacisk położyć na teologię i metaforykę właśnie…

I w ostatniej chwili zarzuciłem ten pomysł. Uznałem ostateczne, że lepiej dla debaty będzie gdy wybiorę bramkę numer dwa. Wedle niej już teraz – we wstępie – mam obowiązek napisać (i to jako osoba stojąca po stronie wiary):

W niektóre części Starego Testamentu nie warto wierzyć.


Zdaję sobie sprawę, że taką postawą mogę wprawić w zakłopotanie czytelników i sędziów (którzy będą musieli przecież rozliczyć mnie na koniec z tego jak poradziłem sobie jako obrońca Starego Testamentu) i już teraz czuję ostateczny smak porażki.

Nie znaczy to bynajmniej, że po mojej stronie zabraknie tłumaczeń metaforyki Starego Testamentu – o nie, tych będzie aż nadto. Po prostu uznałem, że wierzący muszą wreszcie zacząć odpowiadać za to w co wierzą – nie można ciągle unikać pewnych niewygodnych faktów historycznych. Trzeba wiedzieć, w którym miejscu powiedzieć: „Nie wierzę w to, bo…

Mam więc ostatecznie nadzieję, że debata z Aquilą pomoże ustalić, nam i czytelnikom, w których miejscach Testamentowi ufać nie można (i dlaczego?), a w których wypada (i dlaczego?)

_______________________


Jeszcze jedna sprawa techniczna – pod cytatami z Biblii będę, oprócz właściwych skrótów, podawał symbol z jakiego tłumaczenia dany fragment pochodzi. I tak: BT – Biblia Tysiąclecia (ze względu na jej powszechność i popularność, nie ze względu na poziom tłumaczenia, który jest u niej wątpliwy), NBG – Nowa Biblia Gdańska, BG - Biblia Gdańska. Jeśli fragment będzie tego wymagał będę podawał tłumaczenie interlinearne.

_____________________________________________________________________

O WIERZE W STARY TESTAMENT


Dołączona grafika


Jakiś czas temu, nie tak dawno, miałem przyjemność uczestniczyć w mszy prowadzonej przez biskupa Grzegorza Rysia. Kazanie dotyczyło Starego Testamentu – miłym zaskoczeniem było to kazanie ze względu na wiedzę mówcy i miłą odmianą od utartych przemów powtarzanych w kółko od wielu lat, tak jakby przepisanych z jednego „Podręcznika głoszenia kazań dla początkujących i opornych”. Niewątpliwie atutem tego kazania była osoba biskupa – opowiadając o Eliaszu i potoku w Dolinie Kerit wykazał się on wiedzą nie tylko z zakresu teologicznego, ale przede wszystkim (co tak wyróżniło go w moich oczach) z zakresu historycznego, a także geograficznego.

Pomyślałem sobie wtedy: „Czy naprawdę trzeba mieć tytuł biskupa żeby posiąść wiedzę umożliwiającą tłumaczenie wiernym zawiłości Biblii?”. Z całym szacunkiem, ale większość duchownych takiej wiedzy nie posiada. W kazaniach chętniej poruszają tematy około-polityczne i z perspektywy wiary – po prostu błahe.

Do czego zmierzam? Nie jest to przecież debata o kazaniach, księżach i Kościele – doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Chcę tylko zwrócić uwagę na istotny problem – przeciętny wierzący ma bardzo słabe pojęcie o Starym Testamencie. Wie on, że Biblia to Święta Księga; wie też, że zawarte są w niej „prawdy” czy „tajemnice”. Zna opowieści o sześciu dniach, Adamie i Ewie, Kainie i Ablu, itp. Zna – ale nic ponadto. Ot, usłyszał kiedyś historyjkę, odpowiednio często powtarzaną (na lekcjach religii, w Kościele, przez rodziców, itd.) ale nie wie co się za nią kryje. Nie wspominając już o innych fragmentach Starego Testamentu – krwawych ofiar ze zwierząt i ludzi, mordów, gwałtów, brutalnych obrzędów. O, te fakty są niewątpliwie słabym punktem każdego przeciętnego wierzącego, a ośmieliłbym się powiedzieć że i przeciętnego duchownego. W przypadku gdy jakiś ateista zacytuje na przykład:

Zabijecie więc spośród dzieci wszystkich chłopców, a spośród kobiet te, które już obcowały z mężczyzną. Jedynie wszystkie dziewczęta, które jeszcze nie obcowały z mężczyzną, zostawicie dla siebie przy życiu. Lb 31, 17-18; BT

wytrąca z ręki wierzącego wszelkie atuty o Bogu miłościwym, przebaczającym, kochającym cały świat. Dlaczego? Otóż dlatego, że przeciętny wierzący nie jest przygotowany; nie odrobił zadania, które w istocie nigdy nie zostało mu zadane przez nikogo. Dlaczego? Właśnie dlatego, że brakuje odpowiednich przewodników po Starym Testamencie…


Nie oszukujmy się – współczesny człowiek jest zabiegany, ma niejeden problem na głowie. Nie zawsze ma czas aby zajmować się rozwikływaniem zagadek wiary. Jest w stanie poświęcić około godzinę tygodniowo (bo taki okres czasu spędza w Kościele przeciętny wierzący). Tenże wierzący ma więc prawo oczekiwać, że w ciągu 20-30 minut poświęconych na kazanie będzie dowiadywał się istotnych prawd, które rozjaśnią jego wiedzę o Biblii (zarówno Starym jak i Nowym Testamencie). Niestety tak nie jest – za to dowiaduje się bardzo często na jaką partię zagłosować lub dostaje opinie o in vitro, GMO, aborcji; oczywiście to także ważne kwestie etyczne, ale nie powinny one przysłaniać prawdziwego celu mszy i powołania Kościoła.

Ostatecznie wierzący dostaje jasny przekaz, zdecydowane: wierzyć w Stary Testament. Nie dostaje odpowiedzi dlaczego. A właśnie pytanie „dlaczego” stanie się (mam nadzieję) domeną tej debaty – dlaczego wierzyć? - po jednej stronie, dlaczego nie wierzyć? – na szali numer dwa.

Po tym – mam nadzieje nie za długim – „wstępie” do Wstępu, przejdźmy do właściwego tematu, który moim zdaniem jest kluczowy i należy zrobić z niego fundament tej debaty...

_____________________________________________________________________

O MITACH


Dołączona grafika
Mit o przejściu przez Morze Czerwone. Co oznacza?


Współcześnie ludzie mają bardzo wypaczone pojęcie dotyczące mitów – rzekłbym nawet, że całkowicie błędne w świetle ogólnej religijności i jej historii. Dziś nazywa się mitem coś co jest nieprawdą, wymysłem, bzdurą. Słowo to upodobali sobie politycy („Udało się obalić ten mit, dotyczący” […]), dziennikarze oraz publicyści: („6/10/101 mitów o seksie”, itp.). Nie pomaga wcale przerabianie w szkołach już od wielu lat różnych mitologii (głównie greckiej) – społeczeństwo niemal całkowicie zatraciło sens Mitu. Gdy jakiś wierzący usłyszy: „To, że Jezus chodził po wodzie to mit!” – obrazi się śmiertelnie. Całkiem niesłusznie – ale po kolei…

Pojęcie mitu towarzyszy ludzkości od samego zarania. Ludzie tworzyli mity odkąd ‘zakończył się’ ich proces ewolucyjny – świadczy to o dwóch istotnych faktach:


Ludzkość od zawsze odczuwała istnienie transcendencji, sfery „poza”.

Ludzkość od zawsze operowała językiem symboli.



W różnych dyskusjach z ateistami na temat wiary i symboliki niemal zawsze pada z ich strony taki argument: „No dobrze, to że sześć dni (przykład) w ciągu których Bóg stwarzał świat jest jakimś ‘symbolem’ wymyślili sobie ludzie współcześni, po to żeby podtrzymać wiarę, która upada w konfrontacji z nauką. Wcześniej ludzie wierzyli dosłownie, że stworzenie świata trwało sześć dni i uważali to za fakt historyczny.” Nic bardziej mylnego! Zawsze bawią mnie podobne argumenty, bo świadczą one o niewiedzy i braku zrozumienia Mitu właśnie – jego celowości i funkcji.


Mit nigdy nie miał na celu przedstawiania faktów czy ukazywania rzeczywistej historii.


Mit był zawsze związany ze sferą duchową człowieka. Mitologia zaś była pierwotną formą tego co dziś nazywamy psychologią (zresztą sam Freud i Jung w swych badaniach bazowali na mitologiach klasycznych). Nie miała wiele wspólnego z faktami, które dziś nazwalibyśmy historycznymi. Owszem w mitach pojawiały się historyczne miejsca, czasem osoby – czasem nawet w tworzeniu mitu bazowano na jakimś rzeczywistym ważnym zdarzeniu – jednak nigdy nie dawały one wyznawcom bezpośredniej wiedzy o świecie materialnym, historycznym, ale o świecie duchowym, wewnętrznym.

Mit to forma sztuki, gry, udawania – zaś człowiek jest jedyną istotą, która potrafi zachować zdolności owej gry. Zwierzęta żyjące na wolności po pewnym czasie tracą swój zmysł zabawy, będący domeną młodych osobników. Człowiekowi gra i zabawa wyobraźni towarzyszy na każdym etapie rozwoju. Ta wyobraźnia, umiejętność abstrakcyjnego rozumowania, pozwala ludziom uciekać od rozumu i logiki tworząc SZTUCZNE formy. Formy te mają wzbogacić życie człowieka – dostarczyć mu faktów mówiących o czymś nieuchwytnym lecz istotnym i głęboko prawdziwym. Taką właśnie formą jest mit.


Mit jest prawdziwy nie wtedy gdy dokładnie i wiernie opisuje rzeczywistość czy świat materialny. W mit nie warto wierzyć wtedy gdy dokładnie i wiernie opisuje rzeczywistość.

Mit jest prawdziwy – i wtedy warto w niego wierzyć – gdy jest dla człowieka skuteczny; gdy zapewnia człowiekowi głębszy wgląd w sens życia; gdy zmusza człowieka do przemiany umysłu i ‘serca’ skłaniając do życia w sposób pełniejszy.


Jak już wspomniałem mit jest pewnym rodzajem gry. Jeśli przyrównamy go do gry planszowej okaże się, że ma on bardzo skomplikowane zasady – dla wielu nudne. Lecz jeśli nauczymy się tych zasad i zaczniemy grać zupełnie inaczej na to spojrzymy. W „grze w mity” zasad jest wiele ale jedna najważniejsza – odnoszenie mitu dla własnej sytuacji. Mit to nie rzeczywistość historyczna ani nie obiektywna prawda. Mit to subiektywna wędrówka w głąb własnego ja i przewodnik po wzbogacaniu życia człowieka. Póki to zadanie spełnia – warto, a nawet wypada, w niego wierzyć.

Aby nie być gołosłownym spójrzmy na kilka przykładów wiary w mity w czasach najdawniejszych. Ale zanim – jeszcze jedna kwestia. Zauważyłem, że osoby wierzące (żydzi, chrześcijanie, muzułmanie – nieważne) nie cierpią gdy mówi się o ich wierze, że ‘czerpie ona z innych religii, innych kultur’. Jest to pewna forma zazdrości czy przekonania o wyjątkowości wpisana w każdą społeczność wiernych; czasem stopień tych odczuć jest większy i bardziej drastyczny przybierając odcienie ekstremizmu czy ortodoksji widoczne w każdej religii - w jednej jest to bardziej intensywne w innej mniej.

Uważam to za bardzo niesłuszne podejście, bo jak sami zobaczymy w tej debacie (zarówno ja jak i zapewne Aquila nie raz będziemy zwracać uwagę na wpływy innych kultur w Starym Testamencie) wzorowanie się na poprzednikach i sąsiadach jest czymś nieuniknionym. Czy niewłaściwym? Nie sądzę – według mnie zaletą jest to, że pewne aspekty nauk Starego Testamentu odnaleźć możemy w innych kulturach i mitologiach. Zaletą jest też to, że w Starym Testamencie odnaleźć możemy pozostałości mitologii pierwotnych, paleolitycznych towarzyszących pierwszym ludziom. Obraz Boga bowiem ewoluował wraz z człowiekiem – tam gdzie homo sapiens zakończyło swoją fizyczną ewolucję, zaczęła się ewolucja duchowości, która trwa do dziś…

Aby lepiej zrozumieć proces ewolucji duchowej, jako doprowadził do ‘wykształtowania się’ Boga – Jahwe, będziemy musieli się cofnąć w czasie bardzo dawno. Pomoże nam to zrozumieć pewne kontrowersyjne i skomplikowane aspekty Starego Testamentu. Ale o tym w następnym wpisie…



Cofniemy się do początków ludzkości, do epoki paleolitu i pierwszych mitów. Przejdziemy przez dwie największe rewolucje ludzkości po czym wylądujemy w pierwszych miastach, m.in. w Babilonie. Stamtąd wreszcie trafimy na ziemie Kanaan gdzie na scenę wejdą nasi redaktorzy czy może źródła: J, E, D, P.

_____________________________________________________________________


Po moim wstępie, oddaje szybko głos Aquili :)
  • 1



#3

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Ja również witam wszystkich zainteresowanych naszą debatą ;)

Kiedy razem z Amontillado kończyliśmy naszą poprzednią – o Nowym Testamencie – od razu uznaliśmy, że warto byłoby w ten sam sposób podyskutować o „starszym bracie” tegoż – o tym, co my przywykliśmy nazywać „Starym Testamentem” (już usłyszałem od pewnej osoby, że „najwyraźniej mamy zbyt dużo wolnego czasu” ;) Oczywiście szczerze ją z tego miejsca pozdrawiam :) ). Dlatego cieszę się, że w końcu udało nam się zrealizować to postanowienie.

Specjalnie tak dobraliśmy temat debaty, aby każdy z nas mógł podejść do niego w taki sposób, jaki uzna za najlepszy dla swojego stanowiska. Pytanie jakie sobie postawiliśmy jest bowiem dość otwarte i zawiera w sobie wiele dróg do uzyskania na nie odpowiedzi. Każdy z nas ma zatem prawo podążyć swoją ścieżką – i w ten sposób zaprezentować nam wszystkim dlaczego jego zdaniem warto, lub też nie warto, wierzyć w zawartość ksiąg Starego Testamentu. Od czytelników zaś już zależeć będzie którą drogę wybiorą jako tę lepiej pomagającą im w wypracowaniu własnego zdania.

Tak jak w przypadku Amontillado – tak samo jest i w moim – czytelnicy zaznajomieni już z moimi tekstami powinni wiedzieć jaką drogę zdecydowałem się tutaj obrać ;)

A że to dopiero wstęp – to może i ja nieco rozwinę ten temat i przedstawię w skrócie (no, jak tak teraz patrzę to może w nieco bardziej rozbudowanym „skrócie”) swoje poglądy na temat religii jako takiej. Pomogą one nieco zrozumieć dlaczego przyjąłem taką a nie inną postawę.

(Przy okazji chciałbym zaznaczyć, że niektórzy wierzący próbują zawłaszczyć rzeczownik „bóg” – jakby miał on tylko jedno znaczenie. Problem w tym, że bóg Bogiem być nie musi a i Bóg też może być bogiem ;) )


Nie da się ukryć, że obecnie większość osób na tym świecie uznaje istnienie jakiejś siły wyższej – od „duchów” panujących nad rozmaitymi „domenami” aż po bóstwa – stworzycieli. Pytanie, jakie powinniśmy sobie teraz zadać jest dość proste (i jednocześnie jest jednym z moich ulubionych pytań ;) ) – „dlaczego?”

Odpowiedź na to pytanie można rozbić na dwie części:

„Dlaczego istnieją wierzenia jako takie” oraz „dlaczego konkretni ludzie w nie wierzą”.

Zajmijmy się póki co tą drugą kwestią.

Dlaczego sąsiadka spod piątki codziennie modli się do Jezusa i co tydzień chodzi do kościoła? Dlaczego Tarik ściśle przestrzega zasad swojej religii aby nie urazić swojego boga? Dlaczego Niranjan postanowił żyć tak, jak jego bogowie mu rozkazują?

Według mnie „główna” odpowiedź na te pytania jest dość prosta – ponieważ w ciągu pewnego okresu ktoś nauczył ich, że tak właśnie powinny te osoby się zachowywać. Jak to ktoś słusznie zauważył – dzieci nie posiadają własnych poglądów religijnych, nie posiadają skomplikowanych zasad własnej „wiary”. Dopiero w trakcie dorastania wpaja im się do głów rozmaite treści – mogą to być treści ukazujące prawa natury i pomagające im w zrozumieniu prawdziwej natury danego zjawiska („obrót Ziemi dookoła własnej osi sprawia, że mamy dzień i noc”) ale równie dobrze mogą to być zwykłe przekonania i wierzenia osób nauczających („jest ktoś taki jak bóg a Słońce to jego rydwan”).

To bowiem od osoby nauczającej zależy, co też w głowie tego dziecka się znajdzie. Jeżeli rodzice (oni to bowiem są najczęstszymi „nauczycielami” w tej kwestii) są żarliwymi wyznawcami „prawd” objawionych przez Allaha – przekażą te „prawdy” swojemu dziecku. Jeśli zaś są żarliwymi wyznawcami „prawd” objawionych przez Jezusa – będą pilnować, aby ich dziecko również je poznało i przyjęło.

Skąd zatem oni (rodzice) znają te „prawdy” i dlaczego je wyznają? Ponieważ oni sami w dzieciństwie zostali w ten sam sposób z nimi zaznajomieni. Przez kogo? Rzecz jasna – przez swoich rodziców. A ci rodzice - przez swoich – i tak aż do pradawnych czasów.

Stajemy zatem przed zwyczajnym przekazywaniem pewnych treści z pokolenia na pokolenie – z rodziców na dzieci. Czy to jednak wystarcza, aby usprawiedliwić tę całą „procedurę”? Czy fakt szczerej i żarliwej wiary rodziców-nauczycieli w prawdziwość danych wierzeń nadaje im „prawdziwości”? Czy fakt przykładowo tysiącletniej tradycji przekazywania tych wierzeń z pokolenia na pokolenie stawia ją automatycznie wyżej od tradycji przekazywania jakichś innych wierzeń przez „zaledwie” 500 lat? No i czy sam fakt, że dany nauczyciel jest gorąco przekonany o prawdziwości swoich wierzeń sprawia, że faktycznie stają się one prawdziwe?

Dzisiejszy świat stoi dla nas otworem. Posiadamy nieporównywalnie lepszą wiedzę na temat innych kultur niż ludzie żyjący wieki temu. Znamy wiele rozmaitych ludów wyznających wiele rozmaitych wierzeń – od prostego uwielbienia dla zjawisk natury po skomplikowane panteony bóstw. I już to wystarczy, aby zauważyć minusy takiego przekazywania „prawd” z pokolenia na pokolenie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby cały świat znał tylko jedną, objawioną dawno temu wszystkim ludziom, „prawdę”. Wtedy byłaby ona dla nas o wiele łatwiejsza do „przełknięcia” (choć niekoniecznie musiałaby być faktycznie prawdziwa – bowiem nie mielibyśmy po prostu punktu odniesienia i tylko trudniej byłoby nam to zauważyć). Problem jednak polega na tym, że na naszej planecie istnieją tysiące rozmaitych wierzeń i tradycji przekazywanych w ten sposób. Jedni wierzą, że wiatr zachodni jest duchem, na którego można wpłynąć poprzez wystawienie na niego gołych pośladków, zaoferowanie tłuszczu i wymówienie prośby przy jednoczesnym klaskaniu (Syberia). Jeszcze inni wierzą, że tenże zachodni wiatr pojawia się na świecie dzięki wzdęciom karlicy noszącej ubiór ze skóry jelenia i kapelusz ze słomy (plemiona okolic północnej Kalifornii i Oregonu). Inni z kolei uważają, że wycie wiatru spowodowane jest grzechotaniem kości w brzuchu Tchitchatsaasha (Zachodnie stany USA). Jeszcze inni wierzą, że trzęsienia ziemi powstają wtedy, gdy ogromny pies podmorskiego bóstwa zwyczajnie otrząsa się - ciekawe jednak tylko z czego ten wszakże podmorski pies się otrząsa – z powietrza? ;) (wyspy przy zachodnim wybrzeżu Kanady). Z kolei w innym rejonie świata ludzie wierzą, że brak zwierzyny w lesie spowodowany jest wcześniejszym polowaniem duchów, które również uwielbiają to robić (Kongo). A jeszcze inni ludzie są święcie przekonani, że ich bóstwo gniewa się gdy ktoś postanowi uczesać się podczas trwania burzy (Malezja/Tajlandia).

A te przykłady to zaledwie kropla w morzu – podobnych wierzeń jest tysiące. I spora część z nich jest taka, jak powyższe – z dzisiejszego punktu widzenia – dość prymitywna, nieprawdziwa albo wręcz zwyczajnie śmieszna. A jednak nie powstrzymywało to wyznających je osób od przekazywania ich z pokolenia na pokolenie jako całkiem realnych wyjaśnień zauważanych zjawisk lub żądań czy też preferencji bóstw.

A zatem – ludzie wierzą w istnienie danych istot nadprzyrodzonych, ponieważ ktoś kiedyś nauczył ich, że one ponoć istnieją. Uznają też dane wyjaśnienia związane z powstawaniem danego zjawiska czy też zapobieganiem mu, ponieważ wcześniej zostali „nauczeni”, że to ”coś” jest przyczyną lub sposobem zapobiegającym – obojętnie czy tym „czymś” będzie wystawienie pośladków czy też karlica cierpiąca na wzdęcia. Problem w tym, że takie wyjaśnienia i nauki nie zawsze muszą mieć realny związek z faktyczną naturą tego danego zjawiska.

Ale to nie wszystko. Ludzie nie przejmowaliby się takimi „wyjaśnieniami”, gdyby ich one nie interesowały. Dlatego przyczyn wiary można też upatrywać w zwykłej ludzkiej ciekawości. Dawno temu pewni ludzie zaczęli się interesować – „czym tak naprawdę jest wiatr?”, „jaka może być jego przyczyna?” Oczywiście nie mieli ani wiedzy ani narzędzi potrzebnych do znalezienia ”prawdziwej” odpowiedzi na te pytania. Nie znali pojęć takich jak „ciśnienie atmosferyczne”, „wyż”, „niż” ani też nie wiedzieli, że powietrze składa się z atomów. A mimo to ciekawiła ich natura świata, to dlaczego pewne rzeczy się dzieją i jaki mają przebieg. To wszystko sprawiało, że ludzie ci chcieli znaleźć odpowiedź na nurtujące ich pytania jednocześnie nie mając absolutnie żadnych szans na dotarcie do prawdy. Dlatego ich odpowiedzi są takie a nie inne. Z dzisiejszego punktu widzenia karlica cierpiąca na wzdęcia jest absurdalna, jednak dla żyjącego jakiś czas temu Indianina – była jak najbardziej akceptowalną odpowiedzią. Ponieważ spełniała swoje podstawowe zadanie – wyjaśniała powstawanie wiatru zachodniego. Oczywiście to „wyjaśnienie” mijało się z prawdą, lecz on o tym nie wiedział (i dlatego było mu z tym dobrze). Za każdym razem, gdy pomyślał o tymże wietrze mógł sobie dopowiedzieć – „ach, to znowu ta karlica!”. A gdy syn spytał go o naturę tego wiatru – szczęśliwy ojciec miał już gotową odpowiedź mogącą zaspokoić przynajmniej w tej kwestii ciekawość swego dziecka.

„Bogowie” to między innymi odpowiedzi na pytania. Człowiek jest tylko człowiekiem. Nie jest w stanie stworzyć świata. Nie potrafi stworzyć rośliny ani zwierzęcia. Nie potrafi stworzyć Słońca ani Księżyca. A mimo to te wszystkie elementy tam są – realnie istnieją. Skąd się tam wzięły? Jak to się stało, że zaistniały? Czym są tak właściwie? No i najważniejsze pytania – kim my sami jesteśmy? Skąd się wzięliśmy? Jaki jest nasz związek z otaczającym nas światem?

Religie można nazwać taką „prymitywną nauką” (już widzę oburzenie niektórych ;) ). A jednak – w dużej mierze odpowiadały po prostu na powyższe pytania. Oto zwyczajnie kiedyś (no bo przecież żyjemy już jakiś czas i pamiętamy swoich dziadków, a oni pamiętali swoich dziadków i tak dalej) jakieś istoty wyższe (bo my przecież mocy takiej nie posiadamy) stworzyły to wszystko. Raz używały do tego celu kamieni, raz gliny i drewna a gdzieś jeszcze indziej – samego słowa. One też w dalszym ciągu istnieją i odpowiadają za wszystkie aspekty naszego życia – za prawa natury, za pojęcia abstrakcyjne jak dobro i zło no i za (między innymi) prokreację. Chcemy wiedzieć czym jest Słońce? To proste - to istota nadprzyrodzona. Chcemy wiedzieć czym jest błyskawica? To też istota nadprzyrodzona lub jej atrybut. Chcemy wiedzieć dlaczego pojawiają się przypływy i odpływy? Odpowiedzialna jest za to jakaś istota nadprzyrodzona. Jak to się stało, że z nasiona wyrasta wielkie drzewo? Oczywiście zamieszana jest w to jakaś istota nadprzyrodzona. Dlaczego zmieniają się pory roku? Niechybnie za sprawką jakichś istot nadprzyrodzonych.

Tego typu „odpowiedzi” i „relacje” miały na celu oswojenie świata – sprawienie, że stawał się on nam „lepiej znany”. Dzięki nim „wiedzieliśmy” już dlaczego wszystko działo się tak, a nie inaczej. A to, że proces dochodzenia do tych wyjaśnień był totalnie „nienaukowy”? To nie miało akurat znaczenia, ponieważ po pierwsze i tak ludzie ówcześni nie mieli możliwości do znalezienia tych prawdziwych odpowiedzi a po drugie – ich własne i tak spełniały swoją rolę.

Do tego wszystkiego musimy też dodać jeszcze jedną rzecz – ludzie wierzą, ponieważ daje im to pewne (dodatkowe, oprócz przekonania, że poznali prawdę na temat danego zjawiska czy zagadnienia) korzyści. Wiara w to, że posiadam kota („- Cześć, słyszałaś że mam nowego kota? – Nie, naprawdę? – Oczywiście.”) różni się bowiem od wiary w to, że moje oddanie danym przekonaniom oddali ode mnie rozmaite nieszczęścia czy też w jakiś inny, cudowny sposób, polepszy komfort mojego życia.

Sprawa kota jest trywialna – mam go albo nie mam, ani jedno ani drugie nie robi jakiejś większej różnicy ani nie wpływa diametralnie na losy żadnego człowieka. Jeżeli jednak ktoś jest w trudnej sytuacji albo zwyczajnie boi się rozmaitych nieszczęść – wtedy przekonanie, że w jakiś sposób można zapobiec tym wszystkim potencjalnym nieszczęściom lub też poprawić swój byt (albo przynajmniej utrzymać go na dotychczasowym poziomie) może być bardzo pociągające i pomocne.

Umieram. Wiara w to, że nie jest to totalny koniec mojego istnienia „nieco” osładza ten nieunikniony dla nas (jeszcze, kto wie co będzie za kilkaset lat?) proces.

Jadę samochodem. Wiara w to, że medalik wiszący przy lusterku uchroni mnie przed wypadkiem zwiększa komfort wierzącego kierowcy.

Mam ważny egzamin. Wiara w to, że istota wyższa za sprawą swojej mocy pomoże mi w jakiś sposób zdać ten egzamin może dodawać otuchy osobie egzaminowanej.

Jestem tylko człowiekiem – a na świecie jest tyle rozmaitych chorób. Wiara w to, że odprawiane przeze mnie modły uchronią mnie i osoby które kocham przed tymi chorobami może sprawiać, że osoba wierząca będzie czuła się bezpieczniej.

I tutaj następuje dość szokująca zamiana – paradoksalnie w tego typu przypadkach bóg ma „służyć” człowiekowi. Ciągle go ochraniać, usuwać przed nim wszelkie zagrożenia albo sprawiać, aby żyło mu się dobrze. Staje się „maszynką do spełniania życzeń i poprawy życia”. „Daj mi przeżyć jeszcze jeden dzień”. „Daj mi zdrowe dziecko”. „Daj mi bezpiecznie dojechać do punktu B”. „Wylecz mnie z choroby X”.

Zauważmy też, że wierzenia powstały w czasach dość trudnych dla ludzi – w czasach kiedy byliśmy nierzadko „zwierzyną łowną” dla nieco lepiej przystosowanych do polowań gatunków. Kiedy prawie każda choroba mogła być dla nas śmiertelna. Kiedy byliśmy bardziej narażeni na łaskę i niełaskę żywiołów. Kiedy życie było tak naprawdę krótkie, niebezpieczne i niesłychanie ciężkie.

A dziś? Spójrzmy na Europę zachodnią. Ludzie żyją w wygodnych domach, wiodą względnie dostatnie życie a o ich zdrowie troszczy się dobrze rozwinięta służba medyczna (nie mówiąc o dobrze rozwiniętym systemie edukacji). Dla wielu osób taka „maszynka do ochrony przed złem” staje się niepotrzebna – nawet bez rozmaitych ateistycznych argumentów. Nic dziwnego zatem, że nie od dziś mówi się, że „ciężar” chrześcijaństwa przesuwa się w stronę Afryki i Ameryki Łacińskiej.

W tym dość dłuższym fragmencie postarałem się zawrzeć moją odpowiedź na pytanie „dlaczego ludzie wierzą?”. Oczywiście uprościłem ją nieco (na przykład przyjąłem „rodziców-nauczycieli” za „źródło” choć istnieją też osoby – choć mniej liczne – które stały się wierzące w dorosłym życiu – choć i tutaj schemat jest ten sam, jedynie czas nauki został przesunięty w czasie).

Teraz pozostaje nam drugie pytanie – dlaczego w ogóle istnieją takie wierzenia?

Trochę sugestii już podałem. Wierzenia pomagały ludziom zarówno „wyjaśniając” rozmaite zagadki jak i polepszały komfort tych, którzy przekonani byli w istnienie nadnaturalnych mocy gotowych pomóc bezbronnym ludziom. Teraz nieco rozwinę odpowiedź na to pytanie.

Jak można zauważyć gdy idzie o wytwory ludzkie – „coś” przeważnie istnieje ”po coś”.

Telewizja istnieje dla rozrywki/informacji/nauki/zysku itp.
Kalkulator – aby obliczać rozmaite wartości zwalniając z tego obowiązku ludzi.
Samochód istnieje aby człowiek mógł się szybko i łatwo przemieszczać na większą odległość.
Karabin istnieje po to, aby ten sam człowiek mógł względnie szybko i łatwo zabijać na większą odległość (większą niż broń biała).

Tak samo i religia/zestaw wierzeń – to też zostało powołane „po coś” – aby spełniało daną funkcję. Miejsce rzeczy bezużytecznych jest bowiem na śmietniku (a nawet – „w nicości”, ponieważ ludzie epoki prymitywnej, w której życie było ciężkie raczej nie marnowali czasu na bawienie się w wymyślanie rzeczy totalnie niepotrzebnych). I tutaj można z łatwością znaleźć przynajmniej kilka tego typu funkcji.

Funkcja nr 1. Wspomniana już próba odpowiedzi na nurtujące pytania.
Funkcja nr 2. Poprawa jakości życia.
Funkcja nr 3. Zespolenie społeczności i wypracowanie „pożądanych” zachowań przy jednoczesnym wskazaniu zachowań „niepożądanych”.
Funkcja nr 4. Dodatkowe korzyści dla pewnych osób.

O dwóch pierwszych już mówiłem. Teraz rozwinę nieco dwie kolejne.

Nie da się ukryć, że dużo łatwiej jest przekonać kogoś, że dane zachowanie jest złe lub w jakikolwiek sposób szkodliwe dla grupy jako takiej (albo odwrotnie – że jest mile widziane i pożyteczne) – gdy przekona się tę osobę, że istota nadprzyrodzona życzy sobie aby postępować tak a nie inaczej – a w razie złamania tej zasady – ześle na winowajcę surową karę. Dlatego też wyraźnie widać, że w społeczeństwach pierwotnych to religia była pierwszym „prawem”. Bogowie gniewali się, gdy ktoś okradał, mordował lub działał w jakikolwiek inny sposób na szkodę grupy. Bogowie też stali na straży moralności – a mówiąc dokładniej – na straży takiego akurat kodeksu jaki sobie dana grupa wytworzyła (bo „przepisy”, „tabu” i „zalecenia” mogą się różnić w zależności od grupy). Ciekawymi przykładami obrazującymi to zagadnienie niech będą wierzenia Polinezyjczyków, którzy byli święcie przekonani, że kradzież zostanie ukarana atakiem rekina na złodzieja lub pojawieniem się wrzodów, albo instrukcje wysyłane ludziom przez bogów starożytnej Mezopotamii, którzy wyraźnie (pod groźbą boskiej kary) zabraniali oddawać mocz lub wymiotować do strumieni.

Gdy lokalne plemiona rozrastały się i tworzyły coraz większe struktury – pojawiła się potrzeba „utrzymania” wszystkiego w ryzach. W niewielkiej wiosce pożądane i niepożądane zachowania są łatwo kontrolowane – w razie „wpadki” łatwo znaleźć winowajcę i wymierzyć mu dotkliwą karę – na przykład wykluczenie z wioski. Ale gdy liczba osób żyjących na danym obszarze zaczyna być liczona w setkach lub tysiącach – wtedy trudniej już narzucić ludziom jakieś sztywniejsze normy moralne i zachęcić ich do pozytywnych zachowań jednocześnie zniechęcając to tych negatywnych, szczególnie w stosunku do osób żyjących względnie blisko, ale niespokrewnionych.

I tutaj z pomocną dłonią wkraczają rozmaici bogowie. Wyznaczają prawa (będące tak naprawdę ludzkimi prawami przypisywanymi bogom) i pożądane/niepożądane zachowania (również zgodne z tym, co dana grupa uznaje za pożądane/niepożądane). Pozycja zaś nadnaturalnego „policjanta i sędziego” dość mocno oddziaływała na wyobraźnię. Rzecz jasna nie powstrzymywała ludzi od popełniania przestępstw całkowicie – tak jak i dziś nawet kara śmierci nie powstrzymuje niektórych od popełniania przestępstw) – jednak w czasach gdy nie było policji – pomagała (oprócz normalnego, wrodzonego poczucia dobra i zła) utrzymać przynajmniej większość członków danej społeczności w akceptowalnych ryzach.

W tym zatem przypadku religia służyła ogółowi – bogowie wiedzieli co jest dobre a co złe i stali na straży tych przepisów. Ludzie, obawiając się kary, czynili to, co było dobre w oczach bogów – jednocześnie czyniąc to, co było dobre dla współplemieńców. Innymi słowy – wspólnota posiadająca takie „prawa” składała się z lepiej współżyjących ze sobą członków niż wspólnota nieznająca takiego rozwiązania.

Ale nie da się ukryć, że religia służyła też konkretnym jednostkom. Zarówno szaman jak i wódz/król, którzy zdołali przekonać resztę „zwykłych” członków grupy że posiadają jakieś „nadnaturalne zdolności” (na przykład umiejętność kontaktu z duchami/bogami) czy „nadnaturalny status” (jak „namaszczenie” władcy przez boga) – jednocześnie zyskiwali wyższy status w hierarchii. Takim osobom łatwiej było uzasadnić swoją pozycję czy swoje decyzje – ponieważ zawsze mogli tłumaczyć, że działają w imieniu „bogów”. Z jakiegoś powodu popieram wyprawę na plemię mieszkające za rzeką – ogłaszam, ze bogowie żądają takiej wyprawy. Wódz chce wyprawić się na wrogie plemię a szamanowi nie przypada ten pomysł do gustu – „bogowie” zawsze mogą ogłosić, że nie podoba im się pomysł tego wodza.

Dodajmy do tego kolejne korzyści jakie można czerpać z bycia szamanem – a chodzi tu o zyski jak najbardziej materialne. Najlepszym przykładem jest tutaj leczenie chorób – chyba jedna z „najpopularniejszych” mocy szamanów. W pewnej części szamani leczyli podając rozmaite zioła – co w przypadku pewnych chorób pomagało, w przypadku innych zaś – było totalnie nieskuteczne. Jednak leczono też w wyłącznie „nadnaturalny” sposób – szaman bowiem uważany był (ponieważ sam tak rozgłaszał) za kogoś, kto ma kontakt z duchami/bogami – i leczył albo poprzez „wypędzanie złych duchów” albo nakłanianie dobrych bóstw/duchów do pomocy.

Oczywiście z punktu współczesnej medycyny takie „leczenie” nie jest skuteczne – co najwyżej można tutaj zastosować tak zwany „efekt placebo” (jednak sporo chorób i tak jest dość niegroźna jak i sama przechodzi z czasem – co wybitnie działa na korzyść szamana i jego „metod”). Zdecydowanie jednak było to lepsze (w przypadku praktycznie nieistniejącej medycyny) niż nic. Problem w tym, że szaman pobierał za swoje usługi dość pokaźne wynagrodzenie – a bywało i tak, że wyznaczenie ceny pozostawiał „duchom”. Szamani pewnego plemienia północnoamerykańskiego „leczyli” za pomocą śpiewu który miał być w istocie objawem działania „dobrych duchów”. W tym momencie rodzina chorego zaczynała wymieniać dobra jakie otrzyma szaman za odprawienie obrzędu. Jeżeli wymienione dobra satysfakcjonowały szamana – pieśń była głośna i pełna „mocy”. Jeżeli zaś szaman nie był zadowolony ze swojego wynagrodzenia – wówczas pieśń słabła a z nią – szanse na wyleczenie pacjenta (u innych Indian szaman zaś wyraźnie zaznaczał – „te paciorki nie są ładne” co wyraźnie sugerowało, że należy dać mu ładniejsze). Rolą rodziny było wówczas „podbicie stawki” – zaoferowanie czegoś więcej. Wówczas duchy zwiększały swoją moc a pieśń stawała się znów głośna. Oczywiście oficjalnie wszelkie zmiany „mocy” pieśni były zależne od duchów, a nie od szamana ;) Istnieje również bardzo niewiele przypadków plemion u których szaman zwracał swoje wynagrodzenie w przypadku niepowodzenia. Przeważnie – czy mu się udawało, czy też nie – dobra pozostawały jego własnością.

Oczywiście samo leczenie ziołami i tańcem/śpiewem nie wystarczało (szaman z wyraźnie słabymi wynikami mógł zostać wymieniony na innego). Dość często owi „święci ludzie” posuwali się do zwykłych sztuczek aby omamić niczego nie podejrzewającą gawiedź. Szamani Inuitów podczas obrzędów obficie „krwawili” po zadaniu ran ceremonialnym harpunem. Nikt z zebranych zaś nie wiedział, że krew w istocie pochodzi z ukrytego pod ubraniem pęcherza wypełnionego, owszem, krwią – ale zwierzęcą. Jednak sztuczki takie się opłacały – u tychże Inuitów szaman miał na przykład prawo spędzić noc z żoną lub córką swojego „klienta”. Z kolei szamani z innych części globu stosowali zwyczajne brzuchomówstwo – znane europejskim badaczom którzy od razu przejrzeli tę sztuczkę. Na całej planecie znany jest też szamanom trik polegający na „wyciąganiu” z ciała pacjenta rozmaitych obiektów – wcześniej rzecz jasna ukrytych w dłoniach samego szamana.

A zatem nakłonienie innych do wiary w zjawiska nadnaturalne i w duchy/bogów było na rękę pewnym osobom, ponieważ czerpały one z tego wymierne korzyści. Zazwyczaj były to:

- wyższy status w hierarchii
- dobra materialne albo inne korzyści wynikające z wyższego statusu (na przykład stosunek seksualny z młodymi dziewczętami).

Oczywiście te korzyści nie zaginęły po wyjściu z epoki szamańskiej. Warto zauważyć, że i w starożytności i w średniowieczu kapłani mieli zarówno wysoki status w społeczeństwie, zapewniony dobrobyt (rozmaite przywileje zarówno dla nich jak i dla świątyń, dary, prowadzone interesy jak pożyczki itp) jak i nierzadko wpływ na władców i losy królestw.

To wszystko (a także z pewnością i inne rzeczy, które być może mi tutaj umknęły) wyraźnie sugeruje, że wiara w rozmaite bóstwa była korzystna zarówno dla „przeciętnego członka grupy/obywatela”, dla ogółu, dla władców (którzy mogli podpierać swoje decyzje lub sankcjonować swoją władzę boskim przyzwoleniem) i dla szamanów/kapłanów. Innymi słowy – była ona dobra, akceptowana i chciana przez wszystkich.

Nic zatem dziwnego, że stała się tak powszechna a jej rozmaite warianty rodziły się w każdej grupie zamieszkującej każdy zasiedlony fragment naszego globu. Nic też dziwnego, że raz zakorzeniona – utrzymywała swoją pozycję. Rozmaici bogowie mogli się zmieniać, pojawiali się, upadali, ich miejsce zajmowali inni wraz z innymi zasadami i nakazami, ale sama idea i rdzeń tych wierzeń trwała nieprzerwanie.

Nieważne czy chodzi tu o bogów egipskich, którzy po tysiącach lat ulegli Jahwe tylko po to, aby na koniec ten ustąpił Allahowi czy też bogów słowiańskich, którzy umarli i zostali zastąpieni przez Jahwe – ludzie wciąż w coś musieli (bo chcieli) wierzyć. Rozmaite losy spotykały całe narody – a wraz z nimi – ich bogów.





A zatem przejdźmy powoli do podsumowania tej części wstępu. Mając na uwadze wszystko to, co tutaj napisałem – myślę, że nie zdziwi nikogo fakt, że nie wierzę w żaden nadnaturalny status religii. A w związku z tym - nie zgadzam się z natchnionym czy też objawionym przekazem ani Starego Testamentu, ani Nowego Testamentu, ani Koranu czy jakiejkolwiek innej księgi.

Religia to dla mnie pewien wytwór ludzki – fascynujący, ale ludzki. Tak samo jak wielki Boeing jest po prostu kolejną fazą produktu ludzkiej inteligencji – tak samo jest nią religia. Kiedyś nie było samolotów – tak samo jak kiedyś był taki okres kiedy nie było niczego takiego jak religia (wiek najstarszych wierzeń, czy nawet samego rodzaju ludzkiego – to zaledwie mgnienie oka w porównaniu z wiekiem Wszechświata). Samoloty zaczynały od prymitywnych konstrukcji z płótna i drewna i tak samo religia – zaczynająca się wraz z duchami, szamanami i prymitywnymi „odpowiedziami”, „teoriami” i praktykami. Wszystko jednak ewoluuje. Zmienia się świat, zmieniają się ludzie – zmieniają się też wytwory ich rąk i umysłów. Nie mieszkamy już w takich domach jak 5000 lat temu. Nie ubieramy się tak, jak 5000 lat temu. Nie żyjemy w społeczeństwach takich, jakie były 5000 lat temu. I dlatego też nie wyznajemy tej samej religii jaką wyznawali nasi przodkowie 5000 lat temu.

Czy to dlatego, że bogowie nagle zmienili zdanie?

Nie sądzę ;)

A zatem nie mogę podchodzić do Starego Testamentu jako do księgi w jakikolwiek sposób „objawionej” przez Boga. Tak samo jak nie mogę uznać Jahwe za taką postać, jaka jest odmalowywana w tejże księdze. Dla mnie Jahwe nie jest bowiem bogiem, stwórcą i opiekunem ludzkości. Z mojego punktu widzenia to jedynie jeden z wielu wytworzonych przez ludzi tworów, który miał im służyć do pewnego celu. A że kaprysy historii sprawiły, że z lokalnego, plemiennego bóstwa stał się bogiem mniej więcej jednej trzeciej ludzkości? To ciekawy proces, ale nijak nie podnosi wiarygodności jego istnienia ani wiarygodności rzekomo jego osobistego dla nas, ludzkości, przekazu (swoją drogą – tak właściwie to jest to jego porażką – jedyny bóg, stwórca wszystkiego, a zdecydowana większość ludzkości go odrzuca? ;) Chyba jego PR nie był zbyt skuteczny ;) ) i w całości może być wyjaśniony zwykłymi politycznymi i „świeckimi” decyzjami.

Uważam zatem, że Stary Testament jest księgą w całości „ludzką” – w takim sensie, że przy jej tworzeniu nie miała udziału żadna istota nadprzyrodzona. Absolutnie każde słowo jakie jest tam zawarte zostało tam wstawione wyłącznie przez ludzi – w określonym (przez nich samych) celu. Jednocześnie zawartość tej księgi była przez jej twórców prezentowana jako słowa samego boga, aby nadać jej (a więc i zapisom, które ci ludzie w niej zawarli) wyższy status i nakłonić zwykłych ludzi do ich poglądów.

A zatem nie należy wierzyć w treść tego Starego Testamentu, ponieważ w istocie nie jest ona tym, czym rzekomo powinna być. Nie zawiera „Słowa Bożego”. Nie zawiera prawdziwych nakazów i zakazów zesłanych nam przez samego boga. Nie opisuje żadnego realnego przymierza między bogiem a człowiekiem. Ani też nie opisuje żadnej innej relacji pomiędzy bóstwem a ludzkością.

Jest po prostu księgą. Słowami, które jedynie przypisuje się Bogu. Dlaczego nie posiadają one jednak boskiego pochodzenia – postaram się wyjaśnić już w kolejnych wpisach.



Ale zanim zakończę ten wpis i do nich przejdziemy – odniosę się do niektórych kwestii ze wstępu mojego poprzednika.

Drugą rzecz jaką musimy sobie uświadomić – będę o tym nieraz przypominał – to fakt, że ci autorzy spisujący księgi Starego Testamentu nie mieli na celu spisywania historii. Celem samym w sobie było uwielbienie Jahwe i ukazanie jego relacji z narodem, często na poziomie wręcz mitologicznym. Jednakowoż autorom udało się mimo wszystko zawrzeć w pismach mnóstwo wiadomości ze ‘zwyczajnej’, rzeczywistej historii – zarówno społecznej jak i politycznej czy duchowo-intelektualnej (te aspekty życia stanowiły wtedy dla ludzi nierozerwalną całość); pod tym względem stanowi więc Stary Testament dla współczesnych historyków nadzwyczaj cenne źródło informacji historycznych obok odkryć archeologicznych (które co i rusz potwierdzają jakieś zawarte w Starym Testamencie fakty).


Tutaj (Déjà vu) wydaje mi się, że już gdzieś widziałem coś takiego ;) Myślę, że próbujesz ponownie nieco przygotować się na każdą ewentualność. Z jednej strony – autorzy ST nie mieli na celu spisywania historii. No i dobrze – za każdym razem, gdy znajdziemy coś niezbyt historycznego – masz pod ręką ten argument aby go natychmiast użyć. W końcu należy im wierzyć, bo przecież nie spisywali historii. Ale gdy tylko znajdziemy coś zgodnego z wykopaliskami – wtedy również będziesz traktował to jako argument. No bo trzeba im wierzyć, bo tutaj akurat spisali historię. Innymi słowy – i tak dobrze, i tak doskonale ;)

Myślę jednak, że uda się znaleźć i takie fragmenty, które będą wystarczająco „nie na miejscu”, aby nieco ostudzić zaufanie do autorów pisma, niezależnie od tego czy chcieli spisać historię czy też nie.

I w ostatniej chwili zarzuciłem ten pomysł. Uznałem ostateczne, że lepiej dla debaty będzie gdy wybiorę bramkę numer dwa. Wedle niej już teraz – we wstępie – mam obowiązek napisać (i to jako osoba stojąca po stronie wiary):

W niektóre części Starego Testamentu nie warto wierzyć.


Jak wspomniałem w naszej prywatnej rozmowie przed rozpoczęciem debaty – każdy ma prawo wybrać taką drogę, która jego zdaniem najlepiej opisuje jego podejście do tematu. Nie sugerowałem Ci niczego, nie wtrącałem się, ponieważ kto jak nie Ty powinien wiedzieć lepiej dlaczego uważasz, że należy bronić takiego stanowiska jakie wyznajesz. Mamy też dość luźno sformułowany temat, co dodatkowo daje nam swobodę w wyborze drogi. Niemniej faktycznie – jeśli idzie o ocenę sędziowską – to myślę, że nieco obniżyłeś swoje szanse tym (szczerym zapewne – w to nie wątpię) wyznaniem. Ale i myślę też, że zrobisz wszystko co w Twojej mocy aby nam to uzasadnić i przekonać, że nie stoi to w sprzeczności z bronionym stanowiskiem. Bo i tak naprawdę nie stoi – nieco utrudnia sprawę, ale nie blokuje jej kompletnie. Zobaczymy na własne oczy już niedługo, czy fragmenty w które (jak uważasz) warto wierzyć będą na tyle mocne i silne, aby zniwelować te, w które jak uważasz – wierzyć nie warto.

Mit jest prawdziwy nie wtedy gdy dokładnie i wiernie opisuje rzeczywistość czy świat materialny. W mit nie warto wierzyć wtedy gdy dokładnie i wiernie opisuje rzeczywistość.

Mit jest prawdziwy – i wtedy warto w niego wierzyć – gdy jest dla człowieka skuteczny; gdy zapewnia człowiekowi głębszy wgląd w sens życia; gdy zmusza człowieka do przemiany umysłu i ‘serca’ skłaniając do życia w sposób pełniejszy.


Tutaj jednak myślę, że popełniłeś dość duży błąd – właśnie mieszając pewne pojęcia czy też nie rozumiejąc znaczenia „mitu” – co zarzucasz innym.

Przede wszystkim (najwyraźniej z duchem debaty) sprowadziłeś „mit” do kwestii wiary. A zupełnie niepotrzebnie. Napisałeś, że w mit „warto wierzyć” gdy jest „skuteczny”.

Weźmy na przykład opowieść o wieży Babel. Zapewne wszyscy ją jako tako (to na razie wystarczy) znamy – oto pewnego dnia ludzie zabrali się do budowy wieży mającej sięgać nieba (aby była „znakiem, dzięki któremu się ci ludzie nie rozproszą”), a bóg (najwyraźniej z obawy o rosnące możliwości gatunku ludzkiego) przerwał tę budowę „mieszając” ludzkie języki tak, że nikt nie mógł się ze sobą porozumieć.

Zapewne powiesz, że nie warto wierzyć w dosłowną treść tej historii – i będziesz miał rację. Być może przyznasz, że ta historia miała na celu wyjaśnienie poniekąd dlaczego ludzie – wszak rzekomo pochodzący od jednego przodka – mówią różnymi językami. I dobrze – bo taki cel zapewne również przyświecał autorowi (nie dało się ukryć, że nawet wówczas Izraelici spotykali się z ludźmi mówiącymi innymi językami, a przecież ich „genealogia narodów” wywodziła wszystkich od wspólnego przodka). Ale z pewnością skupiłbyś się na przesłaniu tej części Biblii – na zwróceniu ludziom uwagi na to, że nie powinni się wywyższać ani że ludziom nie dane będzie spełnić wszystkich swoich ambicji, ponieważ niektóre osiągnięcia zwyczajnie nie są im dane (albo i na jeszcze innym znaczeniu, „ukrytym” przekazie). Skupiłbyś się na tym, co można by wynieść z lektury, co mogłoby nas czegoś nauczyć albo skłonić do przemyśleń i wniosków wzbogacających nas samych.

To wszystko jest oczywiście dobre i chwalebne, ale…

To nie kwestia wiary.

Wyjaśnię to na innym przykładzie. Dziś w telewizji leciał Batman. To wersja Nolana – moja ulubiona (Joker jest istotnie fantastyczny ;) ). Również stąd da się wyciągnąć rozmaite wartości i interesujące wnioski – że ludzie niekoniecznie są źli, że warto o nich walczyć, że dla dobra ogółu należy się poświęcić i tym podobne. Wbrew pozorom nawet z Batmana można się czegoś nauczyć i wyciągnąć wnioski, które sprawią, że będziemy lepszymi osobami (a zatem – „treść” tego Batmana wcale nie jest tak zła ;) ).

Problem w tym, że taki przekaz i to wszystko nie znaczy, że nagle powinniśmy wierzyć w Batmana lub w wydarzenia zawarte w tym filmie.

Tak samo jak godne pochwały i naśladownictwa poświęcenie i lojalność Samwise’a nie powinny nas skłaniać do wiary w to, że gdzieś tam faktycznie dwóch hobbitów wciąż próbuje zniszczyć pierścień Saurona albo że powinno się wierzyć przynajmniej w niektóre fragmenty dzieł Tolkiena.

Tego typu opowieści należy przetrawić a potem wyciągać z nich wnioski – a jeśli uznamy, że wnioski te i wartości jakie są tam zawarte w jakiś sposób uszlachetnią naszą osobę – należy wcielić je w nasze życie lub chociaż wziąć pod uwagę. Ale nie musimy nijak w nie wierzyć.

My rozważamy, czy warto w treść ST wierzyć. A nie to, czy z treści ST można wyciągnąć jakieś uszlachetniające nas wnioski i przemyślenia. Najwyraźniej (być może się mylę) uznałeś, że jeśli z księgi tej można wyciągnąć jakieś piękne filozoficzno-moralne treści, to jest ona godna naszej wiary. Ja bym powiedział, że raczej godna zainteresowania i przemyślenia, ale nie wiary, ponieważ chodzi tutaj mimo wszystko o księgę religijną, pełną rozmaitych nadnaturalnych postaci i wydarzeń – w które raczej trudno uwierzyć.

Dlatego też mam nadzieję, że nie oparłeś całej debaty na tym fundamencie lub że też to ja źle odczytałem Twoje zamiary (co może się zdarzyć – cóż, bywa).



Skoro też zaoferowałeś, że:

Cofniemy się do początków ludzkości, do epoki paleolitu i pierwszych mitów. Przejdziemy przez dwie największe rewolucje ludzkości po czym wylądujemy w pierwszych miastach, m.in. w Babilonie. Stamtąd wreszcie trafimy na ziemie Kanaan gdzie na scenę wejdą nasi redaktorzy czy może źródła: J, E, D, P.


to w tym momencie ja oddam Ci głos czekając niecierpliwie na to, co zechcesz nam zaprezentować. Z mojej strony skupię się na dodaniu tego, co być może ominiesz albo skorygowaniu ewentualnych błędów. A jednocześnie będę starał się przekonać czytelników dlaczego to, o czym piszę, sprawia, że nie powinniśmy wierzyć w treść Starego Testamentu.
  • 0



#4

Amontillado.
  • Postów: 631
  • Tematów: 50
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 21
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Od razu na początku przepraszam, że jestem zmuszony ‘pociąć’ Twój wpis i odpowiadać na Twoje argumenty nie w kolejności. Niektóre Twoje zarzuty z końca i ze środka wpisu wymagają, abym ustosunkował się do nich już na wstępie – zaś kontrargumenty na niektóre argumenty pojawiające się na początku Twojej wypowiedzi pojawią się pod koniec mojej. Mam nadzieję, że się nie obrazisz.
___________________________________________

Uważam zatem, że Stary Testament jest księgą w całości „ludzką” – w takim sensie, że przy jej tworzeniu nie miała udziału żadna istota nadprzyrodzona. Absolutnie każde słowo jakie jest tam zawarte zostało tam wstawione wyłącznie przez ludzi – w określonym (przez nich samych) celu.


Ja również uważam, że Stary Testament jest księgą w całości „ludzką” – z tym, że przy jej tworzeniu brała udział istota nadprzyrodzona, jeśli za taką uznać możemy człowieka i jego naturę (a możemy ze względu na odwieczną potrzebę transcendencji tkwiącą w człowieku, a która to potrzeba wyłamuje się z powszechnie rozumianych praw natury, materii).

Jednocześnie zawartość tej księgi była przez jej twórców prezentowana jako słowa samego boga, aby nadać jej (a więc i zapisom, które ci ludzie w niej zawarli) wyższy status i nakłonić zwykłych ludzi do ich poglądów.


Rozumowanie trochę na wyrost. W czasach gdy spisywane były wierzenia i mity hebrajskie dotyczące Jahwe – gdy powstawały pierwsze księgi ST – w rzeczywistości nie istniało coś takiego jak Stary Testament. Księgi te funkcjonowały jako oddzielne i nie przypisywano ich autorstwa bezpośrednio Bogu - większość z ksiąg ma swojego tradycyjnego autora czy autorów (np. Księga Jozuego, Księga Sędziów, itp.).

Co prawda często prorocy przemawiający ze swoich ksiąg powoływali się na odgórne polecenia twierdząc, że mówią w imieniu Boga. Niestety to nie było tak, że wtedy ludzie chętnie przyjmowali ich poglądy i uznawali wyższy status takich nakazów – czasem bywało wręcz przeciwnie. Dany prorok bardzo często był potępiany i nie dowierzano mu ze względu na to właśnie, że uznawał się za swego rodzaju posłańca, który przynosi „słowa samego boga”. A więc zapewnienia autorów nie były wystarczającym argumentem – nie traktujmy ludzi (nieważne czy współczesnych czy starożytnych) jako jakieś bydło, które pójdzie za pierwszym lepszym pasterzem. Potrzeba było czegoś więcej.

A zatem nie należy wierzyć w treść tego Starego Testamentu, ponieważ w istocie nie jest ona tym, czym rzekomo powinna być. Nie zawiera „Słowa Bożego”.


Co rozumiesz przez zwrot „Słowo Boże”? Zgodnie z tradycją autorzy biblijni tworzyć mieli pod wpływem „Ducha Świętego”, „Ducha Bożego” - tajemniczej siły, której wpływ zawierał się w inspirowaniu autora, twórcy:

„I napełniłem go duchem Bożym, mądrością i rozumem, i umiejętnością wykonywania wszelkiego rodzaju prac” Rdz 31,3; BT

Współcześnie uznaje się, że cały Stary Testament napisany został pod wpływem Ducha Świętego. Jednak pierwotnie – gdy nie został jeszcze ustanowiony żaden kanon, a więc Stary Testament nie istniał jako taki – za w pełni natchniony uznawano jedynie „Pięcioksiąg” którego autorstwa przypisuje się w tradycji Mojżeszowi. Uważano wtedy, że każde słowo Księgi Rodzaju, Księgi Wyjscia, Ksiegi Kapłańskiej, Księgi Liczb oraz Księgi Powtórzonego Prawa, zostało napisane przez Mojżesza pod dyktando Boga. Pozostałe księgi zaliczone później do kanonu Starego Testamentu były natchnione ‘w różnym stopniu’, tzn. że nie wszystko z nich pochodziło bezpośrednio z natchnienia Ducha Świętego.

Jednak nie zawsze uznawano nawet Pięcioksiąg za dzieło autorstwa Mojżesza – krytyka tej tradycji pojawiła się już w XVI wieku. Za to współcześnie wiemy, że niejednorodność tekstu Pięcioksięgu wskazuje na długi proces kształtowania się tych ksiąg, przechodząc żmudne fazy zapisywania przekazów ustnych i późniejszych zabiegów edytorskich. Dlatego najbezpieczniej przyjąć, że Pięcioksiąg nie został spisany przez Mojżesza – co z kolei każe przypuszczać, że nie był podyktowany bezpośrednio przez Boga. W takim rozumieniu Stary Testament rzeczywiście nie jest „Słowem Bożym”, bo nie zawiera słów wypowiedzianych przez Boga.

Nie zawiera prawdziwych nakazów i zakazów zesłanych nam przez samego boga. Nie opisuje żadnego realnego przymierza między bogiem a człowiekiem. Ani też nie opisuje żadnej innej relacji pomiędzy bóstwem a ludzkością.


Stary Testament to w większości opis relacji pomiędzy bóstwem – Jahwe - a ludzkością.

Jest po prostu księgą. Słowami, które jedynie przypisuje się Bogu. Dlaczego nie posiadają one jednak boskiego pochodzenia – postaram się wyjaśnić już w kolejnych wpisach.


W takim razie ja postawię sobie inne cele – postaram się wyjaśnić dlaczego księgi ST nie są zwykłymi książkami. A także dlaczego w istocie posiadają boskie pochodzenie – choć trzeba będzie spojrzeć nieco inaczej na sprawę „boskości”.

Tutaj (Déjà vu) wydaje mi się, że już gdzieś widziałem coś takiego Myślę, że próbujesz ponownie nieco przygotować się na każdą ewentualność. Z jednej strony – autorzy ST nie mieli na celu spisywania historii. No i dobrze – za każdym razem, gdy znajdziemy coś niezbyt historycznego – masz pod ręką ten argument aby go natychmiast użyć. W końcu należy im wierzyć, bo przecież nie spisywali historii. Ale gdy tylko znajdziemy coś zgodnego z wykopaliskami – wtedy również będziesz traktował to jako argument. No bo trzeba im wierzyć, botutaj akurat spisali historię. Innymi słowy – i tak dobrze, i tak doskonale


Wyczuwam w tym fragmencie zakamuflowany przytyk w moją stronę :) – zarzucasz mi bowiem już we wstępie wykrętność i obłudę. Inaczej – przewidujesz, że będę posługiwał się nieczystymi zagraniami naginając pojęcie historyczności Starego Testamentu do własnych celów.

Prawda jest jednak taka, że nie wymyśliłem sobie tego, iż Stary Testament jest mieszanką faktów historycznych z faktami mitologicznymi. Chyba każdy historyk i badacz Pisma Świętego przyzna, że autorzy Starego Testamentu nie mieli na celu spisywania historii, a mimo to w Starym Testamencie zawarto PEWNE fakty historyczne. Są one jednak dodatkiem do metaforycznego przedstawiania świata. Każdy też historyk przyzna pewnie, że Stary Testament jest cennym i jedynym po odkryciach archeologicznych źródłem mówiącym nam o okresie przypadającym na dawne dzieje tamtych rejonów Bliskiego Wschodu. Mimo to nie jest w całości uznawany za źródło historyczne – bo z założenia nie był kroniką historyczną.



Naturalnie są i były pewne grupy religijne – ortodoksyjni żydzi i chrześcijanie – uznające, że wszystko co zawiera w sobie ST to fakty historyczne. Jednak grupy te są i były pewnym marginesem; zdecydowana większość wiernych zdaje sobie sprawę z niejednorodności gatunkowej ksiąg Starego Testamentu, a nie trzeba mieć wyższego wykształcenia żeby odróżniać lirykę od epiki, tak jak poemat od dokumentu historycznego.

Swoją drogą istnienie takich ortodoksyjnych wiernych to młyn na wodę współczesnych ateistów – postępowi ateiści bowiem upodobali sobie dyskusję wyłącznie z takimi wiernymi, co widać na przykładzie bodaj sztandarowego przedstawiciela ateizmu, Richarda Dawkinsa.

Myślę jednak, że uda się znaleźć i takie fragmenty, które będą wystarczająco „nie na miejscu”, aby nieco ostudzić zaufanie do autorów pisma, niezależnie od tego czy chcieli spisać historię czy też nie.


Naturalnie, że uda – co podkreśliłem pisząc, że nie we wszystko co zawiera Stary Testament powinno się wierzyć.

Niemniej faktycznie – jeśli idzie o ocenę sędziowską – to myślę, że nieco obniżyłeś swoje szanse tym (szczerym zapewne – w to nie wątpię) wyznaniem. Ale i myślę też, że zrobisz wszystko co w Twojej mocy aby nam to uzasadnić i przekonać, że nie stoi to w sprzeczności z bronionym stanowiskiem. Bo i tak naprawdę nie stoi – nieco utrudnia sprawę, ale nie blokuje jej kompletnie. Zobaczymy na własne oczy już niedługo, czy fragmenty w które (jak uważasz) warto wierzyć będą na tyle mocne i silne, aby zniwelować te, w które jak uważasz – wierzyć nie warto.


Widzisz, to zależy od samego podejścia do Starego Testamentu. Jeżeli ktoś uznaje go za jedną księgę, albo co gorsza księgę spójną i podyktowaną w całości przez Boga – wtedy rzeczywiście będzie myślał w kategoriach wierzyć we wszystko – nie wierzyć w nic (a wygląda na to, że prezentujesz takie właśnie podejście).

Tymczasem każdy kto zainteresuje się historią Biblii, jej powstawaniem, dojdzie do podobnego wniosku co ja – w NIEKTÓRE fragmenty Starego Testamentu nie warto wierzyć, bo nie jest to księga jednolita, a zbiór ksiąg (w dodatku w różnych religiach do kanonu ST zalicza się różne księgi).

Tutaj jednak myślę, że popełniłeś dość duży błąd – właśnie mieszając pewne pojęcia czy też nie rozumiejąc znaczenia „mitu” – co zarzucasz innym.


:]

Nie lubię przepychanek w stylu: „Ja wiem lepiej!”, ale tym razem nie dam sobie wmówić, że się mylę – wiem co mówię. Niestety dla mnie podając przykład Batmana udowodniłeś mi, że to Ty nie rozumiesz pojęcia „mitu” – co każe zakwalifikować Cię do grupy ludzi, o której pisałem wcześniej (bez urazy!).

Przede wszystkim (najwyraźniej z duchem debaty) sprowadziłeś „mit” do kwestii wiary. A zupełnie niepotrzebnie. Napisałeś, że w mit „warto wierzyć” gdy jest „skuteczny”.


Nie wydaje mi się, abym w swoim poprzednim poście sprowadzał „mit do kwestii wiary”, bo po prostu odnosiłem się do mitu, jako podstawowej jednostki kreującej KAŻDĄ religię i wiarę.

Ale po głębszym zastanowieniu, do którego mnie sprowokowałeś tymi słowami – rzeczywiście, można sprowadzić mit do kwestii wiary, a po pewnym uproszczeniu uznać go za kwintesencję wiary właśnie.

Weźmy na przykład opowieść o wieży Babel. Zapewne wszyscy ją jako tako (to na razie wystarczy) znamy – oto pewnego dnia ludzie zabrali się do budowy wieży mającej sięgać nieba (aby była „znakiem, dzięki któremu się ci ludzie nie rozproszą”), a bóg (najwyraźniej z obawy o rosnące możliwości gatunku ludzkiego) przerwał tę budowę „mieszając” ludzkie języki tak, że nikt nie mógł się ze sobą porozumieć.


Reprezentujesz bardzo niewłaściwe podejście do sprawy mitów. Otóż, uważasz (jak większość współczesnych ludzi, zarówno wierzących jak i nie), że tworzone były żeby ludzie tłumaczyli sobie pochodzenie niewytłumaczalnych zjawisk. Błąd podstawowy i karygodny – będę jeszcze do tego wracał, ale nie osiągniemy żadnego porozumienia, jeśli nie dopuścisz możliwości że jest zupełnie inaczej niż piszesz.

Opowieść o wieży Babel to mit bazujący na wierzeniach cywilizacji (podkreślam słowo: CYWILIZACJA) wschodnich, m. in. Mezopotamii i reprezentuje sobą wariant bazujący na pierwszych „mitach miejskich”. Więcej o tym w dalszej części debaty.

Zapewne powiesz, że nie warto wierzyć w dosłowną treść tej historii – i będziesz miał rację. Być może przyznasz, że ta historia miała na celu wyjaśnienie poniekąd dlaczego ludzie – wszak rzekomo pochodzący od jednego przodka – mówią różnymi językami.


Nie.
Powiem za to, że cel tego mitu był zupełnie inny.

Ale z pewnością skupiłbyś się na przesłaniu tej części Biblii – na zwróceniu ludziom uwagi na to, że nie powinni się wywyższać ani że ludziom nie dane będzie spełnić wszystkich swoich ambicji, ponieważ niektóre osiągnięcia zwyczajnie nie są im dane (albo i na jeszcze innym znaczeniu, „ukrytym” przekazie). Skupiłbyś się na tym, co można by wynieść z lektury, co mogłoby nas czegoś nauczyć albo skłonić do przemyśleń i wniosków wzbogacających nas samych.


O nie, mit o wieży Babel jest znacznie głębszy – i jak każdy mit funkcjonuje poza czasem i przestrzenią. A jeśli taki mit jest „skuteczny” to będzie dobrze opisywał naturę ludzką nawet współcześnie – i rzeczywiście tak jest w tym wypadku. Jak już mówiłem, później to rozwinę.

To wszystko jest oczywiście dobre i chwalebne, ale…

To nie kwestia wiary.


Oczywiście, że mit to kwestia wiary! Zadziwia mnie Twoje podejście, po jako rzekome poparcie swojej tezy podajesz przykład…

Wyjaśnię to na innym przykładzie. Dziś w telewizji leciał Batman. To wersja Nolana – moja ulubiona (Joker jest istotnie fantastyczny ).


...Batmana! Jednego z największych bohaterów mitów amerykańskich ;) Swoją drogą też bardzo lubię Batmana Nolana. I cieszę się, że go przytoczyłeś bo na przykładzie nolanowskiej trylogii doskonale widać funkcje mitu i wiary (jeszcze lepiej widać to na przykładzie komiksu „Azyl Arkham” z 1989, polecam).


Co to znaczy wierzyć w mit?

Jak wiemy Batman jest bohaterem mitologii amerykańskiej, a wiec jak każdy mit musi być ‘skuteczny’ aby sensownie w niego wierzyć. Batman to bohater podobny do Tezeusza czy Herkulesa w starożytnej Grecji - założenia mitologii bohaterów spełnia. Czy warto więc wierzyć w mit o Batmanie? Zauważ, Aquila, że istnieje subtelna różnica między zwrotami:

- wierzyć w Batmana, (wierzyć w rozstąpienie się morza)

- wierzyć w mit o Batmanie (wierzyć w MIT o rozstąpieniu morza)


Z pewnością powiesz, że nie warto wierzyć w Batmana, bo nie ma takich technologii które pozwalałyby mu walczyć z przestępcami tak jak u Nolana. Nie ma takich ludzi jak Joker czy Scarecrow, które zostały w filmach przerysowane. No właśnie – przerysowane w jakimś celu. (mam nadzieję, że oglądałeś wszystkie części; kto nie – ostrzegam o możliwym spoilerze).

W mit o Batmanie warto wierzyć (warto mu ufać) jeśli wyjawia nam prawdy, które będziemy chcieli wcielić w życie. Zakładając chwilowo że mit o Batmanie powstał w okresie paleolitu (mitologii łowieckich) zobaczmy co widziałby w tej opowieści człowiek prehistoryczny, myślący symbolami [więcej na ten temat w dalszej części wpisu].



Wiemy jak się kończy trzecia część nolanowskiego Batmana – spoiler:szczęśliwie Batman ratuje Gotham i jednocześnie uwalnia się od własnych słabości, kompleksów i poczucia winy czy obowiązku (wobec zmarłych rodziców, wobec umierającego miasta, wobec zmarłej ukochanej). Aby dojść do tego musiał trochę się wysilić:

- etap pierwszy – SCARECROW – STRACH; Batman po raz pierwszy pokonuje własne lęki, uczy się je zwalczać;

- etap drugi – JOKER – CHAOS; Batman zmierza się z niezdecydowaniem i uczy się podejmować decyzje mimo, że początkowo nie do końca wie co jest dla niego najważniejsze; z pojedynku z Jokerem także wychodzi zwycięsko – pod koniec z całego chaosu w jakim tkwił wyłania ostateczną wizję siebie i zdaje sobie sprawę dokąd zmierza jako człowiek i jako bohater (poświęcenie dla idei);

- etap trzeci – BANE – BÓL; ostateczna konfrontacja to zmierzenie się z konsekwencjami podjętych wcześniej decyzji co do swojego jestestwa; może pod wpływam bólu - przede wszystkim psychicznego (uwięzienie) – ulec i wyrzec się idei, lub doprowadzić sprawę do końca.

Po zwycięskim przejściu tych etapów Batman uzyskują nagrodę – upragniona WOLNOŚĆ.


Oto mit nolanowskiego Batmana. Jak każdy mitologiczny bohater Batman jest pewnym ponadczasowym archetypem – wcielając mit w życie człowiek powinien postępować jak Batman, być gotowym przejść przez ścisłe próby po to by uzyskać ostateczną wolność. Warto wierzyć w Batmana wtedy, kiedy uzna się, że ścieżka którą przebył mityczny Batman rzeczywiście prowadzi do Wolności.

Nie wierzy się w rzeczywistego Batmana, rzeczywiste Gotham i rzeczywiste ramy czasowe. Nie na tym polega wiara, nie na tym polega mit, nie na tym polegają religie.



Myślę, że na przykładzie Batmana doskonale widać rzeczywiste funkcje mitu i ukazuje on współczesnym pewne rozumowanie ludzi dawnych w stosunku do wiary. Na tej samej zasadzie zawarte są w Starym Testamencie pewne mity, opowieści, metafory – warto w nie wierzyć NIE dlatego, że dają nam obraz rzeczywistości (film o Batmanie takiego obrazu nam nie daje, podobnie ST), ale dają nam coś znacznie więcej.

Problem w tym, że taki przekaz i to wszystko nie znaczy, że nagle powinniśmy wierzyć w Batmana lub w wydarzenia zawarte w tym filmie.


Tym razem to ja mam deja vu. Już w poprzedniej debacie mieliśmy spięcie dotyczące ‘wiary’ i jej postrzegania. Twoje postrzeganie wiary jest bardzo ‘płytkie’ (bez urazy) i sprowadza się do takiej sytuacji:

Jaś wykonał fotografię zachodzącego słońca nad górami. Pokazuje ją swoim kolegom w klasie i mówi: „Byłem na wakacjach nad Morzem Bałtyckim i zrobiłem ładne zdjęcie, o patrzcie!”. Wszyscy robią wielkie oczy, bo na zdjęciu są skaliste szczyty, a jak wiadomo na północy Polski nie ma żadnych gór. Nikt nie wierzy Jasiowi, oprócz jego najlepszego kolegi.

Mniej więcej takie jest Twoje podejście. Bierzemy na kadr stokrotkę i robimy zdjęcie. Jeśli na zdjęciu wyjdzie stokrotka – to w zdjęcie warto wierzyć. Jeśli na zdjęciu wyjdzie róża – to zdjęcie zostało przez kogoś sfałszowane i nie warto m uwierzyć. (W naszym wypadku zdjęciem jest Stary Testament, stokrotką – fakty historyczne, różą – fakty przedstawione w tekście ST.)

U Ciebie wiara sprowadza się do prostego schematu: coś jest wiarygodne, realne – warto wierzyć, coś jest niewiarygodne, nierealne – nie warto wierzyć. Takie podejście jest samo w sobie sprzeczne z pojęciem „wiary”; jakkolwiek znaczenie tego słowa byśmy uznawali.


Wiara sprowadza się do takiej sytuacji:

Jaś narysował na białej kartce papieru dwa trójkąty i okrąg nad nimi. Poszedł z tą pracą do kolegów i powiedział: „Patrzcie, narysowałem góry!”. Rysunek nie bardzo przypominał góry – dlatego nie wszyscy Jasiowi uwierzyli.

Ale zarówno Ci co Jasiowi uwierzyli, jak i Ci którzy go zbesztali mieli „rację”.



Myślę, że warto też sięgnąć po znaczenie słowa wiara, które odpowiada naszemu tematowi debaty:

Za Słownikiem Języka Polskiego: przekonanie, że coś jest słuszne, prawdziwe, wartościowe lub że coś się spełni

Do tego dodam znacznie starsze, szczególnie silne w starożytnej Grecji, jej filozofiach, a także we wczesnym chrześcijaństwie. Otóż wiara nie oznaczała: „Macie tu doktryny i wierzcie w nie bo warto”

Wiara była synonimem zaufania, lojalności i oddania i jako zamiennik tych słów było stosowane (pistis). Danym dogmatom, warto było UFAĆ (wierzyć w nie), bo coś sobą reprezentowały.

Mitom Starego Testamentu należy ufać (wierzyć), budując to zaufanie (wiarę) na prawdach przez owe mity reprezentowanych.


Myślę, że powinieneś przewartościować swoje pojęcie „wiary” przynajmniej przy okazji debaty. Inaczej ciężko będzie Ci zrozumieć, że ludzie nie zawsze ufają (wierzą) tylko temu co widzą, ale przede wszystkim temu co czują, co tkwi gdzieś w nich i jest wydobywane przez obrazowe historie, nazywane mitami.


Tego typu opowieści należy przetrawić a potem wyciągać z nich wnioski – a jeśli uznamy, że wnioski te i wartości jakie są tam zawarte w jakiś sposób uszlachetnią naszą osobę – należy wcielić je w nasze życie lub chociaż wziąć pod uwagę. Ale nie musimy nijak w nie wierzyć.



Przecież w tych słowach podałeś nic innego jak jakąś definicję wiary…

Na takiej samej zasadzie nauczał Jezus, i na takiej zasadzie ludzie „wierzyli” w jego przypowieści, a potem w Niego samego. To co napisałeś to w końcu definicja mitów – podsumowując to słowami „nijak w nie wierzyć” brzmi to naprawdę dziwnie.

My rozważamy, czy warto w treść ST wierzyć. A nie to, czy z treści ST można wyciągnąć jakieś uszlachetniające nas wnioski i przemyślenia. Najwyraźniej (być może się mylę) uznałeś, że jeśli z księgi tej można wyciągnąć jakieś piękne filozoficzno-moralne treści, to jest ona godna naszej wiary.


Apeluję do Ciebie, abyś zaprezentował jasno swoje stanowisko dotyczące wiary, bo jak na razie jestem zmuszony domyślać się o co Ci chodzi.


Co tak naprawdę widzisz pod pojęciem „wiara”? Twoje próby ‘racjonalistycznego’ interpretowania pojęcia wiary są bardzo nieznośne gdyż są takie same w przypadku nauki jak i w przypadku religii.

Gdy nauczyciel napisze na tablicy: „2+2=4” to „wierzysz” w to? W takim razie jesteś kiepski z matematyki, bo nie poradzisz sobie z ambitniejszymi rachunkami – musisz „wiedzieć”, a nie „wierzyć”.

Według słownika polskiego „wiara” to przekonanie (a więc pojęcie bardzo subiektywne), a według starożytnych „zaufanie”. Nijak się to ma do Twojego bardzo zachowawczego podejścia w stosunku do tekstu ST, bowiem Ty interpretujesz ST na tej samej płaszczyźnie co algebrę. Problem w tym, że w matematyce nie ma miejsca na wiarę, a w przypadku tekstu Starego Testamentu - owszem.

Dlatego jeszcze raz pytam - czym jest wiara według Ciebie? Chciałbym zobaczyć Twoją definicję wiary, a potem zestawienie jej z badaniem ST.



Tymczasem przechodzę do swojej części.

________________________________________________________________________________________
________________________________________________________________________________________



Aquila zarzuca mi, że niesłusznie utożsamiam „mit” z wiarą. Prawda jest jednak taka, że mity są podstawą KAŻDEGO systemu wierzeń – co więcej, każdy system wierzeń jest takim czy innym etapem ewolucyjnym w religijności ludzkości którego początek sięga paleolitu. Mity pierwotne, prehistoryczne tak mocno zakorzeniły się w świadomości pierwszego człowieka (była na tyle skuteczne), że dotrwały w takim bądź innym stanie w większości religii i wierzeń cywilizacyjnych.

I w przypadku mitologii (wierzeń) wcale nie chodziło o to, że ludzie mitami, historyjkami, wierzeniami tłumaczyli sobie i dzieciom zjawiska fizyczne – jak twierdzi mój oponent. Jest to naiwne i śmieszne rozumowanie, bo pierwsi ludzi mieli znacznie większe problemy na głowie niż zajmowanie się tym, skąd pochodzi wiatr…


Dołączona grafika


Odkrycia archeologiczne pozwalają przypuszczać, że wiara towarzyszyła ludziom właściwie od początku. Wiadomo powszechnie o odkryciach świadczących o tym, że zarówno pierwsi homo sapiens jak i neandertalczycy chowali swoich pobratymców. Mało tego, już z tamtych czasów dowiadujemy się, że mit był nierozłącznie związany z wiarą – a nawet, że stanowiły jedno.

Choć dziś to dla nas nie do końca zrozumiałe, to aby zrozumieć mit należało go wcielać w życie. A jedną z podstawowych dróg wcielania mitu w życie był rytuał – dla nas, ludzi współczesnych pojęcie łączone z postawą prymitywną. Jestem niemal pewien, że Aquila postrzega rytuały jako prymitywne właśnie próby „przebłagania bogów” lub „próby wpływania na zjawiska przyrodnicze, fizyczne” ludzi pradawnych. Tymczasem rytuał miał mało wspólnego z takim stanem. Oczywiście podobnie jak mit, ewoluuje także rytuał – tzn. że gdy mit przestaje być zrozumiały dla wyznawców porzucają go oni i zapominają albo uznają z przyzwyczajenia (bez wcielania go w życie). Podobnie jest z rytuałami – jeśli ludzkość wraz z dojrzewaniem własnej duchowości zatraca poczucie sensu danego rytuału (składanie ofiar) – albo porzuca ten rytuał, albo praktykuje go ‘z przyzwyczajenia’, bez poczucia żadnej większej celowości duchowej, jaka musi być zawsze wpisana w mit i rytuał.

I tak dowiadujemy się na przykład, że pierwsi ludzie chowani byli niekiedy wraz ze szczątkami zwierząt – świadczy to o składaniu ofiar z tychże zwierząt, co jest oczywistym RYTUAŁEM. Jak już mówiłem, rytuał jest ściśle powiązany z jakimś MITEM – gdyż rytuał ma być ziemskim odbiciem tego co na płaszczyźnie duchowej, transcendentalnej dzieje się w micie. To z kolei jest zwykle częścią większego systemu mitologicznego, który jest niczym innym jak tym co współcześnie nazywamy religią, „wiarą”. Oddzielanie mitu od wiary – jak czyni to mój oponent – jest błędem tak dużym, że bez świadomości tego faktu nie sposób rozmawiać o jakiejkolwiek religii, o jakimkolwiek wyznaniu.


Okres paleolitu, kamienia łupanego, jest jednym z najdłuższych okresów ludzkości. Jest okresem dla ludzi najcięższym – człowiek żył w nieustającym strachu przed wszystkim i o wszystko. Nie ma rolnictwa, o pożywienie bardzo trudno, bo jej zdobycie sprowadzało się do polowania i zbieractwa. Aby przetrwać ludzie potrzebowali umiejętności, broni i… mitologii.

Aquila sprowadza mity do jakiś historyjek, którymi dorośli prehistoryczni ludzie tłumaczyli dzieciom i sobie skąd pochodzą zjawiska przyrodnicze, itd. Niestety geneza mitów tkwi w czymś zupełnie innym – jak mówiłem ludzie dawni mieli znacznie większe problemy na głowie niż tworzenie zbędnych teorii. Mitologia była ważna na płaszczyźnie duchowej, ale też fizycznej.

I choć nie posiadając pisma ludzie prehistoryczni nie zostawili żadnych zapisów dotyczących dawnych mitów – dowiadujemy się o nich z wierzeń ludów tubylczych, takich jak Aborygeni czy Pigmeje. Antropologowie są zgodni, że większość mitów współczesnych ludów koczowniczych i łowieckich, sięga korzeniami do paleolitu i mitologii ludzi pierwotnych.


Od czego się to zaczęło?

_____________________________


Od SYMBOLU.

Dziś niewiele ludzi potrafi myśleć w kategoriach symbolu na taką skalę jak ludzie prehistoryczni. Oczywiście potrafimy interpretować książki, filmy pełne symboliki – potrafimy w to ‘grać’, znamy pewne zasady. Jednak ludzie dawni nie grali w symbole – oni nimi żyli. Swoją drogą zatracenie myślenia symbolicznego to efekt dla ludzkości dość niedawny, bo zapoczątkowany ‘rewolucją naukową’ sięgająca początków XVI wieku.


Prehistoryczni ludzie myśleli WYŁĄCZNIE w kategoriach symbolu i mitu – jakkolwiek może to być dla nas niezrozumiałe. Etnologowie i antropologowie są zgodni (na podstawie obserwacji współczesnych ludów tubylczych, które nie zmieniły się bardzo na przestrzeni wieków), że człowiek od początku miał rozwiniętą świadomość duchową tyczącą się życia powszedniego, materialnego.

Dla nas, ludzi techniki, sfera „sacrum” – boskość - to coś dziwnego, odległego. Dawniej to było wszystko. Dla pierwszych ludzi „sacrum” było bardziej naturalne i bardziej rzeczywiste nawet niż sfera materialna, „profanum”. Każdy, najbardziej prozaiczny uczynek, był odpowiednikiem w świecie materialnym czegoś ze świata duchowego. Gdy pierwsi ludzie pletli wiklinowe kosze – była to ceremonia duchowa nie praca. Gdy chodzili na polowanie – było ono rytuałem, nie sportem.

Wiem, że ciężko jest to dziś zrozumieć, ale pomocna może być geneza słowa „symbol”: w języku greckim „symballain” – „SKŁADAĆ RAZEM”.

Dziś rozumiemy symbol jako metaforę, przenośnię. Dawniej symbol był sposobem wyrażania świata duchowego i materialnego RAZEM. Świat rzeczywisty i świat duchowy (niebiański) były nierozdzielną mieszanką – dwa odrębne światy, sklejały się w jeden z pomocą symbolu. Gdy człowiek szedł na polowanie w świecie materialnym, jednocześnie w świecie duchowym robił to mityczny Pierwszy Łowca (pochodzenia boskiego). Pomiędzy człowiekiem a światem duchowym była nierozerwalna więź – którą to więź opisuje każdy dawny mit, pełen symboli („symballain”). Bowiem dawne mity miały na celu przypominanie ludziom o więzi ze światem duchowym w każdym momencie ich życia – nie miały zabawiać ludzi opowieściami o bohaterskim Pierwszym Łowcy, czy przerażającej Wielkiej Bogini; opowieści o Księżycu, Słońcu czy Wietrze z założenia nie miały bogami tłumaczyć pochodzenia zjawisk przyrody…

Gdy człowiek patrzył na Księżyc, który nieustannie rósł i malał – nie oddawali mu czci bo się go bały albo coś od niego chciały, w Księżycu bowiem widzieli SYMBOL. Symbol odwiecznej regeneracji – w świecie duchowym reprezentowanym przez doskonałość Księżyca, w świecie materialnym odbitą w rzeczach przyziemnych, jak dochodzenie do siebie po ranach poniesionych w walce z drapieżnikami. Gdy patrzyli na Kamień nie oddawali mu czci bo się go bali – widzieli w nim SYMBOL siły – w świecie duchowym siły doskonałej i absolutnej, w świecie materialnym siły odbitej przez zestawienie jej z kruchym i niedoskonałym ciałem człowieka. Archetyp Kamienia, a więc siły absolutnej był świętością – nie sam głaz.


Jest to bardzo ważne dla zrozumienia Starego Testamentu, bo w czasach jego spisywania ludzie wciąż mieli nieco inne pojęcie symbolu i mitu od nas. Zdajmy też sobie sprawę jaką ewolucję duchową przeszła ludzkość, bo w swym dążeniu naprzód przypomina uroborosa, węża ciągle zjadającego swój własny ogon.

_____________________________


Znakomita część badaczy zgadza się co do tego, że początkowo ludzie byli wyznawcami monoteistycznymi. Skutki tego znajdujmy współcześnie w kulturach i mitologiach ludów plemiennych, np. Pigmejów.

Faktem jest, że niemal wszystkie mitologie w taki czy inny sposób utożsamiają lub łączą Niebo z bóstwem. Ma to swoje wytłumaczenie – gdy pierwszy człowiek wychylał się ze swej jaskini i patrzył w niebo musiał doznawać szokujących przeżyć. Wiem, że dla nas wydaje się to śmieszne – mamy technikę, samoloty, telewizory, itp. - ale warto choć odrobinę się wczuć.

Taki człowiek musiał czuć niezmierny zachwyt nad pięknem nieba i jego doskonałością – barwy jakie przybierał oddziaływały na jego poczucie piękna w stopniu niepoliczalnie zwielokrotnionym od tego jakie jest przydziałem choćby współczesnego fotografa czy artysty malarza.

Zaś jego nieposkromiona nieobliczalność przerażał człowieka – na niebie zachodziły zjawiska które napawały go strachem: błyski, grzmoty, ulewy, zaćmienia…

Z tej mieszanki uczuć narodził się – jak zwykle – symbol i poczucie, że Niebo jest istną transcendencją, odrębnością tak wielką, że nieosiągalną dla człowieka w żaden sposób. Tutaj zauważamy jak bardzo mylą się Ci sceptycy, którzy twierdzą, że człowiek stworzył sobie bóstwa aby zasypywać go prośbami albo żeby tłumaczyć sobie dziwne zjawiska (tutaj piję do Ciebie, Aquila).

Ludzie pierwsi doskonale zdawali sobie sprawę, że nie są w stanie w żaden w sposób wpłynąć na Niebo (ani na bóstwo z nim utożsamiane), bo w swoim założeniu było one czymś odrębnym. Czcili Niebo nie dlatego, bo chcieli od niego wieczne życie, zdrowie, itp. - czcili je dlatego, że było symbolem czystej transcendencji, wymiaru duchowego, nieskończoności; symbolem czegoś więcej niż świata materialnego. Niebo odpychało ich i przyciągało – ale pod żadnym względem niczego od niego nie oczekiwali. Niebo poprzez swoją nieskazitelną ‘inność’ było dla człowieka przyczynkiem do głębokiej kontemplacji i to samo w sobie było darem wystarczającym. Człowiek od początku odczuwał istnienie a potem potrzebę zgłębiania ‘czegoś’ tajemniczego. Wiedzieli, że to ‘coś’ kryje się w przyrodzie, w każdej istocie żywej i martwej – i czcząc Niebo oddawali cześć tej tajemnicy; a skoro istotą czci jest poczucie trwogi i zdumienia – nic nie spełniało tych wymogów lepiej od Nieba.

Później owa paleolityczna odrębność Nieba i uznawanie go za symbol sfery duchowej, sfery świętej (ze względu na swoją inność) znajdzie kontynuację w Starym Testamencie, gdzie lud Izraela nazywa jednym z imion Boga świętość mianem „kadosz” (odrębność, inność, oddzielenie).

_____________________________

W pewnym momencie ludziom przestało wystarczać tylko poczucie i zgłębianie transcendencji Nieba. Jak już mówiłem (z czym tak bardzo nie zgodził się Aquila) wyznacznikiem wiary jest skuteczność danego mitu. Z kolei wiemy już, że mit jest skuteczny gdy trafnie opisuje naszą duchowość i gdy możemy go wcielać w życie. Jeśli człowiek nie może go wcielać w życie, mit powoli się od niego oddala aż w końcu wyznawcy go porzucają.

Nie inaczej był z Niebem. Ludziom przestało wystarczać czczenie sacrum – w różnych zakątkach świata człowiek zaczął personifikować Niebo. Pojawił się „Bóg Niebios”, „Bóg Najwyższy” – stwórca nieba i ziemi. Ten pramonoteizm to wynik duchowości paleolitycznej, która przetrwała choćby u wspominanych już Pigmejów. Bóg Niebios był pewną praprzyczyną wszystkiego, władcą nieba i ziemi. Jest jednak tak ‘wysoko’, że jest całkowicie nieosiągalny – pierwotna arcyodrębność Nieba jest w nim zachowana. Z tego względu Bóstwo to nie ma żadnych wizerunków, świątyń ani kapłanów – jest ponad wszelkim kultem ludzkim. Ludzie mieli przeczucie, że ten Bóg Niebios czuwa nad nimi jednak w życiu codziennym był on zupełnie nieobecny. Współczesna ludność plemienna mówi, że jest on „niewyrażalny” i przez to nie może mieć nic wspólnego z działalnością człowieka. Ludzie mogą się do niego modlić i zwracać się z prośbami (taka jest natura człowieka), jednak w podświadomości zawsze tkwiła okrutna prawda przypominana przez starszych plemienia – Bóg Niebios jest milczący, bierny. Stąd w pewnym momencie zaczęto mówić, że ten Bóg Najwyższy, Bóg Niebios odszedł; opuścił nas.


Znamienne i paradoksalne jest to, że Bóg Niebios nieśmiało ‘wracał’ do ludzi kilka razy w historii – największy jego powrót jest jednak, moim zdaniem, piętnem naszych i przyszłych czasów. Ludzie coraz chętniej porzucają ‘tradycyjny’ obraz Boga wyrosły na gruncie cywilizacji wschodniej, ukształtowany w pełni przez cywilizację zachodnią. I o ile człowiekowi pierwotnemu niepotrzebny był Bóg oddalony, do którego trudno się modlić i czcić go – o tyle człowiekowi współczesnemu niepotrzebny jest Bóg, od którego czegoś się żąda, którego ukazuje się jako pociągającego za sznurki. W dobie postępu, niesłychanych osiągnięć nauki i techniki – człowiek przestaje potrzebować Boga-Czarodzieja, który wysłucha każdej prośby i spełni życzenie zbudowane na gorliwej modlitwie; do człowieka bardzo powoli (ale jednak) dochodzi, że Bóg nie spełnia życzeń. Że jest bardzo daleko, jest niedostępny, odrębny. Gdy człowiek sobie to uświadomi – skupi się wreszcie na szukaniu drogi do tej transcendencji… Jest to mimo wszystko melodia przyszłości. W ten sposób ludzkość zatoczy kolejny piękny okrąg – stopień ‘krąg’ na spirali duchowości.

_____________________________

Tymczasem Bóg Niebios odszedł i opuścił starożytnych Mezopotamczyków, Hindusów, Greków i Kananejczyków. W niektórych kulturach Najwyższy Bóg czai się gdzieś poza kręgiem politeistycznego korowodu bardziej aktywnych i dostępnych bóstw (Baala, Enlilem, itd.). Niektóre mity (pamiętajmy o symbolach!) pokazują krwawą detronizację Boga Niebios – Uranos (grecki odpowiednik) został wykastrowany przez Kronosa.

Ludzie woleli skupić się na bogach, których moc można było dostrzec w materialnym odbiciu – w wietrze, ogniu, lub żądzy krwi człowieka na polu bitwy. Ludzie przestali zadowalać się duchowością ukrytą – wypychając niejako siebie na pierwszy plan, chcieli by ich bóstwa, obiekty czci, miały więcej wspólnego z życiem przeciętnego człowieka.


Dołączona grafika


Lecz mimo, że personifikacja nieba została zdetronizowana – człowiek nigdy nie zapomniał o sferze sacrum kryjącej się w symbolicznym pojmowaniu Nieba. I tak w Starym Testamencie gdy pojawia się Góra – jest ona najczęściej symbolem miejsca w którym spotyka się Niebo (sfera duchowa) z Ziemią (sfera materialna). Góra jest wreszcie istotą „symballain” – SKŁADA RAZEM dwie różne rzeczywistości.

Bądź gotów jutro rano wstąpić zaraz na górę Synaj. I zaczekasz na Mnie na wierzchu góry.
Wj, 34;2, BT

Potem rzekł Pan do Mojżesza tego samego dnia: "Wstąp na tę górę Abarim: górę Nebo, w ziemi Moabu naprzeciw Jerycha, i spójrz na ziemię Kanaan, którą daję w posiadanie Izraelitom. Umrzesz tam na górze, na którą wejdziesz”
Pwt 32, 48, BT



Gdy Mojżesz (i inni ludzie jego pokroju) mieli spotkać się ze swoim Bogiem, zazwyczaj wchodzili na Górę. Jest to obrazowe ukazanie uwolnienia się z przymiotów ludzkiej kondycji, zbliżenie się do Nieba na taką odległość, że transcendencja jest wręcz namacalna. W buddyzmie jest bardzo ładna nazwa na taki stan – nirwana. ‘Symboliczny Mojżesz’ wchodząc na ‘symboliczną Górę’ to archetyp człowieka, który łącząc swoje doświadczenie i mądrość (których odpowiedniki w świecie sacrum są podniesione u mitycznego Mojżesza do rangi wręcz doskonałej) zagląda w głąb siebie odbywa wędrówkę ku transcendencji – gdzie ukazane zostają mu tajemnice o swojej osobistej naturze i ogólnej ludzkości (odpowiednikiem tego jest w świecie duchowym wyjawienie Mojżeszowie przyszłości jego i jego ludu).

Takie opowieści to nic innego jak mity. A wiara w nie, nie polega na uznawaniu za prawdę to, że Mojżesz wszedł na Synaj i dostał kamienne tablice. Wiara (ufność) w taki mit jest zasadna kiedy potrafmy wcielić go we WŁASNE życie – kiedy odczytując symbole sami wspinamy się na górę, a zaproszenie na nią dane Mojżeszowie tyczy się także każdego człowieka.



Podobne sięgnięcie Nieba (korzeniami sięgającego paleolitu) widzimy na przykładzie Eliasza:

„Podczas gdy oni szli i rozmawiali, oto [zjawił się] wóz ognisty wraz z rumakami ognistymi i rozdzielił obydwóch: a Eliasz wśród wichru wstąpił do niebios.2Krl, 2; 11, BT


I ten opis jest głęboko zakorzeniony w paleolicie – mity o wniebowzięciu wiążą się z postacią szamana. W dobie mitologii łowieckiej, szaman jako specjalista od religijności, nadawał polowaniu znamię duchowości.

Musimy zdać sobie sprawę z tego, że polowanie w czasach pierwszych ludzi nie było zajęciem przyjemnym. Myśliwi żegnali się z bliskimi – z całym plemieniem – na wiele dni, opuszczając bezpieczne schronienie jaskini musieli dostarczyć pokarm swoim ziomkom. I jak zwykle mamy do czynienia z praktyką symboliczną – tj. duchowo-materialną. W momencie gdy myśliwi opuszczali plemię, szaman ‘opuszczał’ swoje ciało aby spotkać się z bogami. Szkolony od młodości posiadał umiejętność wpadania w trans i wywoływania czegoś co dziś zaszufladkowalibyśmy jako zjawiska NDE. Najczęściej pomagały szamanowi rytmiczne hałasy - ludzie rytualnie tańczący wokół szamana (jak i sam szaman) przybierali maski ptaków, które symbolizowały lot (wznoszenie się do nieba, widzimy nawiązanie do Eliasza).


Aquila kpi z szamanów, twierdząc wprost że oszukiwali oni współplemieńców aby uzyskać dobra materialne. Nie bierze jednak pod uwagę jakie niebezpieczeństwa kryły się w praktykach szamańskich. Trans w jaki wchodził nie był zwykłym skakaniem i klaskaniem połączonym ze środkami halucynogennymi jak na współczesnej imprezie techno. Szaman igrał z własnym życiem. Aquila zapomina lub nie wie przez co przechodził młody szaman aby uzyskać swoje „moce” – w okresie dorastania konieczne jest wywołanie u niego głębokiego załamania psychicznego, przez co ‘porzuca’ swoje dotychczasowe nawyki – słowem porzuca dotychczasową świadomość. Jako osoba (dziś zakwalifikowano by go jako chorego psychicznie) które odrzuciła swoje „ja” uzyskuje on ‘moce’ pierwotne, umiejętności które dawniej dostępne były wszystkim ludziom. Podczas transu połączonego z rytmicznymi dźwiękami szaman często – nie zawsze i nie wszędzie - wspinał się na słup symbolizujący Drzewo (Ogród Eden) lub Górę (Mojżesz).

Dołączona grafika

Szaman pogrąża się w transie tak bardzo, że potrzebna jest interwencje reszty zgromadzonych osób. Pada nieprzytomny lub w drgawkach na ziemię – uważa się, że jego dusza jest wtedy u bogów, wspomagając w świecie duchowym myśliwych polujących w świecie materialnym – i jeśli nie zostanie udzielona mu pomoc, najzwyczajniej w świecie umiera. Zgromadzeni muszą w odpowiednim momencie (nie za późno) unieść jego głowę i „dmuchać w nią ze wszystkich stron” inaczej szaman już się nie obudzi. Oczywiście przeżycia szamana nie są prawdziwym „lotem” a duchową EKSTAZĄ. Jest to potrzeba tkwiąca w człowieku od zarania dziejów – potrzeba wzniesienia się ponad ludzką kondycje, doświadczenia czegoś więcej niż to co widać. Podobnej ekstazy doświadczał zapewne Eliasz – a także inni przed nim i po nim (rozwijając metody medytacji nie przebiegało to u nich tak drastycznie jak u szamanów ludów łowieckich): wielcy mistycy, jogini, itd.

_____________________________


Po czasach łowieckich przyszła rewolucja rolnicza i nowi bogowie z nowymi aspektami. W Starym Testamencie wpływ tej rewolucji widać m.in. w kulcie Aszery (owej głośnej „żonie Boga”, która nie wiedzieć czemu zdobyła popularność w ubiegłym roku, mimo że znana była badaczom już od dawna) czy micie o Kainie i Ablu – symboliczne zaadaptowanie konfrontacji pomiędzy paleolitycznym łowiectwem i mitologią łowców (Abel) a neolitycznym rolnictwem z mitologią rolników (Kain). Pojawili się nowi bogowie, inni odeszli w zapomnienie lub przeszli ‘lifting’. Rozwija się kult bogiń, zapoczątkowany w paleolicie.


Po niej przychodzi rewolucja miejska – znów wiara w bogów przechodzi odpowiednią metamorfozę w zgodzie z ewolucją duchową ludzi. Bogowie biorą pod opiekę miasta – nowe ośrodki społeczno-militarne (stąd też w antycznej Grecji każde miasto miało bóstwo patrona). Popularność zdobywają mity bohaterskie – bohater wyrusza w pełną niebezpieczeństw i przygód podróż by uratować/wynieść na wyższy poziom swoje miasto. Tak jak w dawnych czasach wiara w mit jest jasny – idealny bohater idealnymi wyczynami ratuje miasta w sferze duchowej, ponadczasowej; w sferze materialnej człowiek bazując na archetypie bohatera powinien działać na rzecz miasta, by rosło ono w siłę i potęgę.

Niektórzy bogowie wciąż odpowiadają za myślistwo i rolnictwo, ale większy nacisk kładzie się na rozwój ludzkości – bogowie stają się odpowiednikami (opiekunami) ludzkich wynalazków, a z czasem zostają spychani przez ludzi i coraz częściej uznawani za kaprys historii i ciekawostkę. Mity zaczynają tracić swoje pierwotne znaczenie (przestają być skuteczne) – są wcielane w tragedie, gdzie ludzie masowo i w kondensowany sposób mogą przeżywać katharsis (sięgają transcendecji, wcześniej dostępne przez bezpośredni kontakt z przyrodą – czasy łowców i rolników).

W okresie mitologii miejskich powstawały mity, na których potem bazował mit o wieży Babel. Ludzie żyjący w pierwszych miastach zaczęli dostrzegać pewne niepokojące zależności – wraz z postępem człowieka na polu technicznym, militarnym i kulturowym – rośnie konkurencja między plemionami. Miasto, które wspaniale się rozwija i rośnie w siłę staje się potęgą zarówno kulturową jak i militarną. Ludzie zauważyli, że takie miasto ma najczęściej tylko dwie drogi:

-albo ze względu na swoją potęgę musi pełnić rolę agresora w stosunku do sąsiadów i rozszerzać swoje wpływy na ziemie nieprzyjaciela
-albo padnie ofiarą agresji ze strony rozwijających się sąsiadów.

W ciągłym postępie cywilizacyjnym dostrzegali ludzie niebezpieczeństwo upadku. Co z tego, że jesteśmy mądrzejsi, mamy coraz więcej dóbr skoro albo musimy kogoś zniszczyć albo sami zostaniemy zniszczeni. Taki był układ sił – cywilizacja mogła być budowana tylko na zgliszczach.


Rozterki te przybierały formę przystępnych mitów – dzięki, którym poprzez wiarę w nie (ufanie im) i wcielanie w życie człowiek może inaczej spojrzeć na pewne sprawy. W mit o wieży Babel nie należy wierzyć lub nie wierzyć bo jest on wiarygodny historycznie lub nie (takie podejście - chyba niereformowalne - jest w dyskusji z Tobą, Aquila, moją największą bolączką). W mit o wieży Babel należy wierzyć (ufać mu) bo niesie ze sobą prawdę aktualną także dziś, a której ludzkość nieraz doświadczała na swojej skórze – czy to w starożytności czy w czasach współczesnych.

Dołączona grafika


Na poziomie duchowym, ponadczasowym (tzn. że nie wydarzyło się to kiedyś w historii, ale zdarza się ciągle) ludzie budując wieżę w szlachetnym celu:

"Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi".Rdz, 11;4


Co ostatecznie kończy się katastrofą – pomieszaniem języków; konfliktem.

Na poziomie materialnym założenia są również słuszne – ludzkość rozwija wszelki możliwe techniki, by żyło się lepiej. Budują miasta, stawiają piękne budynki. Jednak jednocześnie rozwijają sztukę wojenną, która w ostatecznym rozrachunku sprawia, że wszystko kończy się źle i nie jest tak pięknie jak miało.

Mity takie były wynikiem błyskotliwych obserwacji starożytnych – każdej cywilizacji, która zachłyśnięta postępem nie widzi niebezpieczeństwa upadku grozi zagłada. I historia nauczyła nas, że w mit o wieży Babel warto wierzyć bez względu na wyznanie (upadek, m.in. Mezopotamii, Egiptu, Rzymu, Izraela). W micie o wieży Babel tkwi wyraźna przestroga dla potencjalnej cywilizacji globalnej.


Nie poruszam na razie innych późniejszych kwestii zawartych przez Izraelitów w zaadaptowanym przez nich micie o wieży Babel (mam na myśli interwencję Jahwe, któremu przypisuje się ukaranie niepokornych ludzi; jest to wpływ niechęci Izraelitów wobec obcych metropolii, które w ich oczach „chciały przerosnąć Boga”, a z którymi zetknęli się podczas pobytu w Babilonii gdzie też zapewne znajdował się fizyczny pierwowzór wieży w postaci zigguratu).



_____________________________



Jako, że trochę się rozpisałem, a nie chcę zaciemniać obrazu – dalszy ciąg i ewentualne uzupełnienia w następnym wpisie.

Tymczasem…

Z mojej strony skupię się na dodaniu tego, co być może ominiesz albo skorygowaniu ewentualnych błędów.


… czekamy ;) Pozdrawiam.
  • 0



#5

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Ja również uważam, że Stary Testament jest księgą w całości „ludzką” – z tym, że przy jej tworzeniu brała udział istota nadprzyrodzona, jeśli za taką uznać możemy człowieka i jego naturę (a możemy ze względu na odwieczną potrzebę transcendencji tkwiącą w człowieku, a która to potrzeba wyłamuje się z powszechnie rozumianych praw natury, materii).


W takim razie i tutaj nasze poglądy różnią się diametralnie, ponieważ nie uznaję ludzi za istoty „nadprzyrodzone”. Wysoka inteligencja a co za tym idzie myślenie abstrakcyjne i tworzenie sobie rozmaitych symboli (itp.) – nie czyni z nas jeszcze istot „nadprzyrodzonych” (nawet najwyższa pozycja „w przyrodzie” nie wybija nas jeszcze „ponad nią” w tym znaczeniu tego słowa). Jedynie zwierzątka o wyższym niż inne poziomie inteligencji ;) Ale mniejsza już o to, bo nie ma to większego wpływu na przebieg debaty, a jedynie podkreśla różnice w postrzeganiu świata.

Rozumowanie trochę na wyrost. W czasach gdy spisywane były wierzenia i mity hebrajskie dotyczące Jahwe – gdy powstawały pierwsze księgi ST – w rzeczywistości nie istniało coś takiego jak Stary Testament. Księgi te funkcjonowały jako oddzielne i nie przypisywano ich autorstwa bezpośrednio Bogu - większość z ksiąg ma swojego tradycyjnego autora czy autorów (np. Księga Jozuego, Księga Sędziów, itp.).

Co prawda często prorocy przemawiający ze swoich ksiąg powoływali się na odgórne polecenia twierdząc, że mówią w imieniu Boga. Niestety to nie było tak, że wtedy ludzie chętnie przyjmowali ich poglądy i uznawali wyższy status takich nakazów – czasem bywało wręcz przeciwnie. Dany prorok bardzo często był potępiany i nie dowierzano mu ze względu na to właśnie, że uznawał się za swego rodzaju posłańca, który przynosi „słowa samego boga”. A więc zapewnienia autorów nie były wystarczającym argumentem – nie traktujmy ludzi (nieważne czy współczesnych czy starożytnych) jako jakieś bydło, które pójdzie za pierwszym lepszym pasterzem. Potrzeba było czegoś więcej.


Dlaczego „na wyrost”? W księdze tej co rusz mamy wypowiedzi przypisywane samemu Jahwe. Mamy „jego” nakazy i zakazy. A że ją właśnie staramy się analizować – to i musimy to przyjąć do wiadomości. Autorzy poszczególnych fragmentów ST zwyczajnie wkładali w usta swojego boga to, w co sami wierzyli lub sami uznawali za właściwe. Nic tutaj nie jest „na wyrost” ;) Ale o tym przekonamy się w swoim czasie.

Spytałeś się mnie (muszę ograniczać cytowanie, bo forum nie jest w stanie takiej ilości cytatów przetrawić – dlatego parę Twoich cytatów zamienię na kolor zielony):

Co rozumiesz przez zwrot „Słowo Boże”?

Ogólnie mówiąc przekaz (w tym przypadku w formie słów zapisanych w jakiejś księdze), który pochodzi od boga – w tym przypadku – Jahwe. Tak jak w przypadku NT tak i tutaj można przyjąć dwie interpretacje – że absolutnie każde słowo zawarte w tekście zostało „podyktowane” przez Jahwe – albo że Bóg jedynie „natchnął” autorów do przekazania przygotowanej i sprecyzowanej treści, ale pozwolił im to zrobić swoimi słowami mając i tak (dzięki swej wszechwiedzy) pewność, że zrobią to bezbłędnie.

Napisałeś też:

Dlatego najbezpieczniej przyjąć, że Pięcioksiąg nie został spisany przez Mojżesza – co z kolei każe przypuszczać, że nie był podyktowany bezpośrednio przez Boga. W takim rozumieniu Stary Testament rzeczywiście nie jest „Słowem Bożym”, bo nie zawiera słów wypowiedzianych przez Boga.

Tutaj zaś się zgadzamy ;) Choć moim zdaniem w przypadku księgi religijnej (a taką bez wątpienia jest ST) sprawia to, że absolutnie traci ona na wartości. Z założenia bowiem (choć i takie elementy się tu znajdują) nie jest to tekst wyłącznie moralizatorski (jak staroegipskie „nauki”), ale głównie nastawiony na opis relacji boga z ludzkością lub przynajmniej jakąś jej częścią. A zatem jeśli według księgi Jahwe mówi Mojżeszowi „a odchodząc weź sobie te przykazania, wyryłem ci je na tablicach, trochę mało wygodne, wiem, ale nie miałem akurat pod ręką papirusu a poza tym poćwiczysz sobie ręce” podczas gdy w rzeczywistości najprawdopodobniej nic takiego nie miało miejsca – to niszczy to wiarygodność tego tekstu – i nie jest już ważne czy przykazania te są dobre, czy nie. Czy warto ich przestrzegać, czy też można je sobie „olać”. Najprawdopodobniej Bóg ich nie zesłał – ludzie opracowali je samodzielnie bez niczyjej (boskiej) pomocy. I, chociaż większość z tych przykazań jest godna przestrzegania, to już nie warto wierzyć w ten fragment opisujący to całe zdarzenie. Ale o tym jeszcze za chwilę, bo to dotyka kolejnej (i chyba najważniejszej do tej pory) różnicy między nami.

Użytkownik Aquila dnia 23.02.2013 - 01:18 napisał
Nie zawiera prawdziwych nakazów i zakazów zesłanych nam przez samego boga. Nie opisuje żadnego realnego przymierza między bogiem a człowiekiem. Ani też nie opisuje żadnej innej relacji pomiędzy bóstwem a ludzkością.



Stary Testament to w większości opis relacji pomiędzy bóstwem – Jahwe - a ludzkością.


Dlatego właśnie tak ważne były słowa „prawdziwych” i „realnego” w moim cytacie. ST aspiruje do miana takiego opisu – opisu relacji Jahwe – ludzkość. Ale w istocie nim nie jest, ponieważ (jak już wspomniałem) księga ta jest dziełem rąk (i wyobraźni) ludzkich. Jest jedynie zapisanym na kartach przekonaniem spisujących ją autorów – że taka relacja istnieje i tak właśnie wygląda. Zarówno wyznawcy judaizmu, jak i chrześcijanie, muzułmanie czy też członkowie Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich („mormoni”) uważają, że oto otrzymali do swych szczęśliwych rąk tekst, który zawiera taki właśnie przekaz. Ale to nie znaczy od razu, że uznawane przez nich „święte teksty” rzeczywiście taki opis/przekaz zawierają. Inaczej musielibyśmy mieć wielu bogów (a, co za tym idzie bogów-kłamczuszków zapewniających niesłusznie o swojej „wyłączności” na tym stanowisku) albo jednego boga, ale niestety cierpiącego na rozdwojenie jaźni.

Piszesz:

W takim razie ja postawię sobie inne cele – postaram się wyjaśnić dlaczego księgi ST nie są zwykłymi książkami. A także dlaczego w istocie posiadają boskie pochodzenie – choć trzeba będzie spojrzeć nieco inaczej na sprawę „boskości”.

Tylko czy można tak spojrzeć i czy jest to uzasadnione? W kwestii ST jest raczej małe pole manewru jeśli idzie o „sprawę boskości”. Jest to bowiem wyraźnie sprecyzowane w jej tekście – ta „sprawa boskości” to nic innego jak „istnieje ktoś taki jak bóg, on wszystko stworzył a teraz w rozmaity sposób wpływa na losy świata i ludzkości a my o tym wiemy, ponieważ osobiście natchnął nas do przekazania odpowiedniej treści”. Możesz oczywiście spróbować przybliżyć nam swoją koncepcję „boskości” w kontekście ST, ale musisz pamiętać, że to może być wyłącznie Twoja interpretacja. Jeśli zaś „boskość” ta ma wiązać się jedynie z „potrzebą transcendencji zawartą w człowieku” – to może się okazać, że tak naprawdę mało jest tej „boskości w boskości” – tak mało, że nie ma tam w istocie miejsca na żadną „boskość” – a już na pewno nie taką, o jakiej myśleli autorzy omawianych ksiąg.

Omawiając religijną księgę starożytnych Izraelitów – powinniśmy przyjmować taką właśnie „sprawę boskości” jak oni – a nie taką, jaką my sami (dziś) chcemy w niej widzieć (z takiego lub innego powodu).

Piszesz:

Wyczuwam w tym fragmencie zakamuflowany przytyk w moją stronę :) – zarzucasz mi bowiem już we wstępie wykrętność i obłudę. Inaczej – przewidujesz, że będę posługiwał się nieczystymi zagraniami naginając pojęcie historyczności Starego Testamentu do własnych celów.

Prawda jest jednak taka, że nie wymyśliłem sobie tego, iż Stary Testament jest mieszanką faktów historycznych z faktami mitologicznymi. Chyba każdy historyk i badacz Pisma Świętego przyzna, że autorzy Starego Testamentu nie mieli na celu spisywania historii, a mimo to w Starym Testamencie zawarto PEWNE fakty historyczne. Są one jednak dodatkiem do metaforycznego przedstawiania świata. Każdy też historyk przyzna pewnie, że Stary Testament jest cennym i jedynym po odkryciach archeologicznych źródłem mówiącym nam o okresie przypadającym na dawne dzieje tamtych rejonów Bliskiego Wschodu. Mimo to nie jest w całości uznawany za źródło historyczne – bo z założenia nie był kroniką historyczną.


Wzięło się to z tego, że wielokrotnie taki właśnie manewr stosowały osoby wierzące gdy dochodziliśmy do tego zagadnienia. Uznawały one, że z wiarygodnością Biblii jest wszystko w porządku – ponieważ w obu sytuacjach (coś jest zgodne z badaniami archeologicznymi lub też coś nie jest z nimi zgodne) uważali to za argument przemawiający za ich stanowiskiem. Gdy dane „wydarzenie” z Biblii było dość słabo potwierdzone przez archeologów/historyków – wówczas metodą obrony było „to nie ma znaczenia, ponieważ to nie była przecież kronika wydarzeń historycznych – więc wszystko i tak jest w porządku” – zaś gdy okazywało się, że dany fragment znajduje potwierdzenie w badaniach – wówczas przebijała z nich duma „widzisz? Zgadza się z historią – a zatem to my mamy (w całości) rację”.

Cały temat zaś jest trochę bardziej skomplikowany. Całość ST nie miała być dziełem historycznym, ale też nieuzasadniony jest pogląd, że autorzy nie mieli na celu spisywania historii. Ponieważ było i tak i tak.

Z jednej strony mamy fragmenty, które raczej nie miały na celu upamiętnienia historii – na przykład psalmy, fragmenty o nakazach i zakazach czy też na przykład opowiastka o Hiobie. Z drugiej strony mamy jednak listy następujących po sobie królów (wraz z oceną ich panowania) oraz opisy podejmowanych przez nich przedsięwzięć. Mamy też opowieści związane z osobami, które księga (jej autorzy) uważała za rzeczywiście istniejące w odległej przeszłości – opowieści te są podane w formie wyraźnie sugerującej chęć przekazania pewnej historii – a zatem serii wydarzeń, które (według autora) autentycznie się wydarzyły. Niech za przykład posłuży tu opowieść o wyjściu z Egiptu (przedstawiona stosunkowo realistycznie, choć rzecz jasna z odpowiednią domieszką wydarzeń „nadnaturalnych”) i związany z tym podbój Kanaanu. No i na koniec mamy też fragmenty mające znamiona „opowieści historycznej”, jednak z dzisiejszego punktu widzenia – wyraźnie zmierzające w stronę fikcji – czyli na przykład opowieść o stworzeniu świata i ludzkości. Pozostaje nam więc pytanie – jak ówcześni ludzie, którzy żyli w świecie księgi, podchodzili do tych opowieści? Czy uznawali je w 100% za mit, opowieść nieprawdziwą – czy też może uznawali, że jest to opowieść jak najbardziej opisująca prawdziwe dawne wydarzenia, zawierające przy okazji rozmaite „mądre przesłania”?

Piszesz:

Naturalnie są i były pewne grupy religijne – ortodoksyjni żydzi i chrześcijanie – uznające, że wszystko co zawiera w sobie ST to fakty historyczne. Jednak grupy te są i były pewnym marginesem; zdecydowana większość wiernych zdaje sobie sprawę z niejednorodności gatunkowej ksiąg Starego Testamentu, a nie trzeba mieć wyższego wykształcenia żeby odróżniać lirykę od epiki, tak jak poemat od dokumentu historycznego.

Swoją drogą istnienie takich ortodoksyjnych wiernych to młyn na wodę współczesnych ateistów – postępowi ateiści bowiem upodobali sobie dyskusję wyłącznie z takimi wiernymi, co widać na przykładzie bodaj sztandarowego przedstawiciela ateizmu, Richarda Dawkinsa.


Jak widzę – już odpowiedziałeś na to pytanie. Ale… czy ta odpowiedź rzeczywiście opisuje przekonania starożytnych Izraelitów, czy jedynie jest to Twój pogląd na temat poglądów ówczesnych ludzi?

Weźmy taki opis stworzenia świata albo potopu. Czy zapis tych „wydarzeń” jaki mamy w ST – to wyłącznie materiał, który musi zostać poddany interpretacji (którego nie wolno traktować jako czegoś w rodzaju „sprawozdania z przebiegu akcji”)?

Mówisz, że ludzie wierzący w dosłowne (historyczne) przesłanie tych fragmentów to margines. Dziś – pewnie tak (choć i dzisiaj jest sporo takich osób, nie oszukujmy się). Ale czy dawniej tak bywało? To po prostu trudne do oszacowania – ponieważ bardzo niewiele wiemy o poglądach osób prostych – którzy w dawnych czasach byli zdecydowanie większością (a nie marginesem). Dlaczego zaś dziś tak wiele osób nie traktuje tekstu Genesis dosłownie? Ponieważ mamy pewne potężne „narzędzia”, które nam to umożliwiają.

Naukę i wykształcenie.

Wyobraźmy sobie, że żyjemy w czasach „stereotypowych jaskiniowców”. Nasza matka, Bulgun Dużo Mówi, kończy garbowanie skór a ojciec, Gormak Silna Ręka, kończy obgryzać mięso z upolowanego mamuta. Jest już późno, więc wszyscy zbierają się przy ogniu, gdzie Ruglak Słabe Oko zazwyczaj przekazuje nam swoje mądrości. Tym razem przyszedł czas na opowieść o początkach naszego świata i plemienia – posłuchajcie…

Dawno, dawno temu – nie było żadnej ziemi. Wszystko było jednym wielkim morzem. I wtedy Łosoś powiedział do Ośmiornicy – „za dużo tu kamieni, nie mam gdzie położyć się spać”. Ośmiornica przytaknęła – „owszem, mi również jest niewygodnie”. I tak Łosoś i Ośmiornica zabrali się do pracy – podnosili kamyki z dna i sypali je na górkę. Tak powstały lądy.

Duchy spojrzały wówczas na ten ląd i pomyślały – „to dobre miejsce do życia”.

„Będę mógł jeść pyszną trawę” – pomyślał Makasz i stał się jeleniem.
„Będę mógł dużo polować” – pomyślał Semasz i stał się wilkiem.
„Będę miał gdzie wędrować” – pomyślał Agilak i stał się mamutem.

I tak duchy stały się zwierzętami i zaczęły chodzić i mieszkać na lądzie. I wszystko było dobrze, lecz największy duch, Gulguzumbar, widział, że czegoś mu w tym świecie brakuje. Nie było nikogo, kto byłby tak szybki jak rączy jeleń. Nie było nikogo, kto mógłby w polowaniu równać się z wilkiem. I nie było nikogo, kto byłby silny jak mamut. Gulguzumbar postanowił więc stworzyć istotę, która mogłaby równać się z każdą inną istotą jaka chodziła po ziemi i je wszystkie pokonać. Chuchnął więc na nasiono klonu, zagrzechotał Grzechotką Życia i tak wyrosło drzewo. A z drzewa tego wyszli nasi prarodzice. I tak na świecie pojawił się człowiek, który poluje na każde z tych zwierząt.


Wszyscy zgromadzeni przy ognisku pokiwali głowami – bo znali już tę historię na pamięć.

Ale co pomyślał sobie mały chłopiec, który właśnie poznał tę opowieść?

Opowiadała ją osoba najstarsza i „najmądrzejsza” – ktoś, kto już z zasady jest „posiadaczem największej wiedzy”. Wszyscy, których znam – akceptują tę historię a i czasem oni, spytani o to, ją opowiadają. Innymi słowy – gdy spytasz o początki świata i ludzkości – zawsze otrzymasz taką odpowiedź – ona jest bowiem „obowiązującym” opisem stworzenia świata i ludzkości. Chłopiec nie ma możliwości aby skonfrontować tę historię z jakąś inną. Dla niego istnieje tylko ta jedna. Nie ma też możliwości, aby skonfrontować ją z prawdziwym przebiegiem wydarzeń – bo zwyczajnie nie ma pojęcia o tym, że lądy nie powstały w wyniku pracy łososi i ośmiornic (wie co prawda, że łososie i ośmiornice to obecnie po prostu zwykłe zwierzęta, ale kiedyś mogły być inne, specjalne – czemu by nie?). Wiedza w jaki sposób tak naprawdę powstały morza i lądy – jest dla niego totalnie nieosiągalna. Do końca swego życia nie usłyszy niczego o wypiętrzaniu się i ruchach płyt tektonicznych, o istocie związku chemicznego o nazwie „woda” ani o zwykłej ewolucji życia która z pierwotnych komórek obdarzyła nas mnogością zwierząt i roślin. Całe swoje życie spędzi też w totalnej nieświadomości jeśli idzie o ewolucję człowieka i o jego miejsca w przyrodzie.

To my dziś wiemy, że świat powstał w taki a nie inny sposób, że zwierzęta i ludzie zwyczajnie wyewoluowali z form wcześniejszych. I dlatego to dla nas ta opowieść jest opowieścią nieprawdziwą, zmyśloną – stworzoną przez pierwotnego człowieka między innymi (albo i „głównie”) po to, aby odpowiedzieć sobie na pytanie – „jak to się stało, że mamy świat a na nim to wszystko?”

Ale dla nich – z racji tego, że nie mieli absolutnie żadnej możliwości aby skonfrontować to z wiedzą jaką dała nam współczesna nauka – była to najnormalniejsza w świecie opowieść również o tym jak faktycznie powstał świat i żyjące na nim istoty. Oswajała świat, dawała odpowiedzi, „przybliżała” człowieka do zrozumienia rozmaitych kwestii.

Choć nie miała związku z rzeczywistością.

Opowieść ta została rzecz jasna w całości wymyślona przeze mnie (na szybko, więc proszę o zrozumienie – miała służyć jedynie jako przykład). Ale gdybyśmy zajrzeli do „prymitywnych” podań o stworzeniu świata i ludzkości – byłyby one na dość zbliżonym poziomie jeśli idzie o zgodność z faktami naukowymi ;)

Podobnie ma się rzecz z ludami „mniej prymitywnymi” – czyli naszymi Izraelitami. Choć wciąż więcej łączyło ich z „jaskiniowcami” niż z nami – stali oni już zdecydowanie wyżej jeśli idzie o rozwój „cywilizacyjny”. Posiadali rozbudowane idee, wypracowali mnogość pojęć abstrakcyjnych - ale wciąż brakowało im obu „narzędzi” potrzebnych do oceny swoich przekonań – nauki (i mówiąc to mam oczywiście na myśli wyniki badań) która mogłaby wskazać im jak było naprawdę, a co można włożyć między bajki – oraz wykształcenia (co nam po wynikach badań naukowych, skoro i tak ich nie znamy bo nikt nas nie nauczył?). Innymi słowy – dla niewykształconego wieśniaka z wioski w pobliżu Jerozolimy wersja o Jahwe stwarzającym świat w 6 dni i Adamie i Ewie hasających nago po Edenie była tak samo prawdopodobna jak każda inna. A może nawet i bardziej – bo przecież tak mówią kapłani i tak jest (podobno, bo przecież nie potrafię czytać) zapisane w Księdze (a ją przecież tenże Jahwe podyktował – tak przecież mówią ci kapłani).

A zatem sprawa nie jest tak oczywista, jak uważasz, Amontillado. Zobaczmy zatem czy są jakieś wskazówki mogące nam nieco pomóc w tej kwestii.

Chyba jednym z ważniejszych przykładów będzie tutaj tak zwany „grzech pierworodny”. Chodzi w nim ogólnie o to, że (jak naucza Kościół) ludzie już od momentu narodzin obciążeni są grzechem – grzech ten zaś wynika z nieposłuszeństwa prarodziców ludzkości – Adama i Ewy. Chrzest zaś jest tym, co ma „zmazywać” tenże. Koncepcja grzechu pojawiła się już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Tutaj zatem musimy zadać sobie pytanie – czy taka koncepcja mogłaby się pojawić, gdyby ówcześni ludzie nie traktowali historii Adama i Ewy dosłownie? Czy gdyby Adam i Ewa byli jedynie postaciami fikcyjnymi – to czy należałoby się martwić (albo w ogóle czy pojawiłby się pomysł „wymyślenia) czymś takim jak ów grzech? A mimo to wiara w tę pierworodną skazę jest wciąż podtrzymywana autorytetem Kościoła a oczyszczający z niej rytuał jest stosowany do dziś (za chwilę podam przykłady).

Warto też zwrócić uwagę na „Księgę Jubileuszów” – tekst zaliczany do apokryfów ST który w Etiopii jest już jednak częścią kanonu. W księdze tej (Palestyna - okolice II wieku p.n.e.) możemy przeczytać (rozdział trzeci i czwarty, wersja angielska):

And after the completion of the seven years, which he had completed there, seven years exactly, and in the second month, on the seventeenth day (of the month), the serpent came and approached the woman, and the serpent said to the woman, 'Hath God commanded you, saying, Ye shall not eat of every tree of the garden' And she said to it, 'Of all the fruit of the trees of the garden God hath said unto us, Eat; but of the fruit of the tree which is in the midst of the garden God hath said unto us, Ye shall not eat thereof, neither shall ye touch it, lest ye die.'

And on the new moon of the fourth month, Adam and his wife went forth from the Garden of Eden, and they dwelt in the land of Elda in the land of their creation.

And in the third week in the second jubilee she gave birth to Cain, and in the fourth she gave birth to Abel, and in the fifth she gave birth to her daughter Awan. And in the first (year) of the third jubilee, Cain slew Abel because (God) accepted the sacrifice of Abel, and did not accept the offering of Cain.

And Adam and his wife mourned for Abel four weeks of years, and in the fourth year of the fifth week they became joyful, and Adam knew his wife again, and she bare him a son, and he called his name Seth.


To tylko wycinki tekstu, ale zawierają ciekawe fragmenty – autor tej księgi podchodzi do historii Adama i Ewy dość realistycznie – wylicza nawet ilość lat i tygodni jakie dzieliły poszczególne wydarzenia (stworzenie świata od grzechu nieposłuszeństwa, śmierci Abla od urodzin Seta itp.). Jakie podejście do tematu Adama i Ewy sugerują te fragmenty? Czy autor uważał, że prarodzice to jedynie „symbole”, czy może jednak myślał o nich jako o realnie istniejących w odległej przeszłości istotach?

Istnieje też pewna tradycja (nie jest oficjalna, ale w pewnych kręgach dość popularna – dawniej zaś była z pewnością bardziej popularna niż obecnie) która każe uznawać tak zwaną „Jaskinię Patriarchów” za… grób Adama i Ewy. Myślę, że twórcy tej „tradycji” patrzyli na Adama i Ewę jako na fizycznie istniejące (w przeszłości) osoby – gdyż ciężko wymyślić i wierzyć w grób kogoś, kto według nas nigdy nie istniał (bo był jedynie symbolem albo czymś w tym stylu).

Zobaczmy, co mówił też Bazyli Wielki – biskup Cezarei:

I know the laws of allegory, though less by myself than from the works of others. There are those truly, who do not admit the common sense of the Scriptures, for whom water is not water, but some other nature, who see in a plant, in a fish, what their fancy wishes, who change the nature of reptiles and of wild beasts to suit their allegories, like the interpreters of dreams who explain visions in sleep to make them serve their own ends. For me grass is grass; plant, fish, wild beast, domestic animal, I take all in the literal sense. “For I am not ashamed of the Gospel

I inni:

Justyn Męczennik (103–165): “cała ziemia, jak mówi Pismo, została zalana a woda wznosiła się 15 kubitów nad wszystkimi górami”

Tertullian (c. 160–225) “Był taki czas kiedy cały glob […] zalany przez wodę. Do dziś morskie muszle i “rogi trytonów” znajdowane są na szczytach gór”

Jan Chryzostom (c. 347–407) ”Zauważcie precyzję Pisma, nie tylko podaje nam rok potopu, lecz także miesiąc i dzień”

Prokopiusz z Gazy (c. 465–528) “Można jasno wykazać na wiele sposobów, że powszechny potop spadł na ziemię.[…] Nawet dziś, na górach wysokich i trudnych do wspinaczki, znajduje się morskie szczątki – muszle i fragmenty żółwich skorup I innych podobnych rzeczy, które widzieliśmy nawet osobiście”

A inne ciekawe słowa Tertulliana, jednego z „Ojców Kościoła”?

If there dwelt upon earth a faith as great as is the reward of faith which is expected in the heavens, no one of you at all, best beloved sisters, from the time that she had first "known the Lord," and learned (the truth) concerning her own (that is, woman's) condition, would have desired too gladsome (not to say too ostentatious) a style of dress; so as not rather to go about in humble garb, and rather to affect meanness of appearance, walking about as Eve mourning and repentant, in order that by every garb of penitence she might the more fully expiate that which she derives from Eve,— the ignominy, I mean, of the first sin, and the odium (attaching to her as the cause) of human perdition. "In pains and in anxieties do you bear (children), woman; and toward your husband (is) your inclination, and he lords it over you." And do you not know that you are (each) an Eve? The sentence of God on this sex of yours lives in this age: the guilt must of necessity live too. You are the devil's gateway: you are the unsealer of that (forbidden) tree: you are the first deserter of the divine law: you are she who persuaded him whom the devil was not valiant enough to attack. You destroyed so easily God's image, man. On account of your desert— that is, death— even the Son of God had to die.

I am aware that the Scripture of Enoch, which has assigned this order (of action) to angels, is not received by some, because it is not admitted into the Jewish canon either. I suppose they did not think that, having been published before the deluge, it could have safely survived that world-wide calamity, the abolisher of all things. If that is the reason (for rejecting it), let them recall to their memory that Noah, the survivor of the deluge, was the great-grandson of Enoch himself; and he, of course, had heard and remembered, from domestic renown and hereditary tradition, concerning his own great-grandfather's "grace in the sight of God," and concerning all his preachings; since Enoch had given no other charge to Methuselah than that he should hand on the knowledge of them to his posterity. Noah therefore, no doubt, might have succeeded in the trusteeship of (his) preaching; or, had the case been otherwise, he would not have been silent alike concerning the disposition (of things) made by God, his Preserver, and concerning the particular glory of his own house.


Tutaj z kolei widzimy dwa zagadnienia – po pierwsze Tertullian obwinia kobiety za upadek ludzkości. Wyraźnie stwierdza, że to kobieta (Ewa) „zniszczyła mężczyznę”. Że to ona (najwyraźniej realnie) zerwała zakazany owoc. Po drugie zaś opowiada o arce Noego i potopie jak o normalnych i faktycznie zaistniałych wydarzeniach (w rozdziale drugim zaś roztrząsa sprawę związków kobiet z „aniołami”, którą to historię również brał zapewne na poważnie).

Po raz kolejny stajemy przed pytaniem – czy zatem można uznać, że Tertullian przynajmniej niektóre fragmenty brał dosłownie? Nie odmawiał im zapewne i symbolicznego znaczenia, ale nie oznaczało to, że nie mogły być one dla niego zapisem prawdziwych wydarzeń.

Warto też zwrócić uwagę na to, co o tym wszystkim sądził sam Jahwe w swej człowieczej postaci ( ;) ):

Lecz na początku stworzenia Bóg stworzył ich jako mężczyznę i kobietę.

Mk 10, 6

Lecz o dniu owym i godzinie nikt nie wie, nawet aniołowie niebiescy, tylko sam Ojciec. A jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Albowiem jak w czasie przed potopem jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop i pochłonął wszystkich, tak również będzie z przyjściem Syna Człowieczego.

Mt 24, 36-39

Co zaś dotyczy umarłych, że zmartwychwstaną, czyż nie czytaliście w księdze Mojżesza, tam gdzie mowa "O krzaku”, jak Bóg powiedział do niego: Ja jestem Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba.

Mk 12, 26


Wygląda na to, że Jezus poważnie (i dosłownie) traktował historię o Adamie i Ewie i potopie (a także sugeruje, że tak samo podchodził do historii o „krzewie gorejącym”). Nie mówiąc już o tym, że w NT wyraźnie mamy linię genealogiczną Jezusa wyprowadzoną od… Adama. Zaś św. Paweł donosi:

Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli... Bo i przed Prawem grzech był na świecie, grzechu się jednak nie poczytuje, gdy nie ma Prawa. A przecież śmierć rozpanoszyła się od Adama do Mojżesza nawet nad tymi, którzy nie zgrzeszyli przestępstwem na wzór Adama. On to jest typem Tego, który miał przyjść.

Rz 5, 12-14


Czy autor tych słów wierzył czy też nie w dosłowne znaczenie przynajmniej niektórych fragmentów Genesis?

Nie możemy również zapomnieć o tym, jak to dawni ludzie wyobrażali sobie (i jednocześnie obliczali) wiek Ziemi – bazowali na ST a wyliczenia ich były do siebie z tego powodu dość zbliżone (podam już listę z angielskiej Wikipedii):

Clement of Alexandria (5592 BC)
Julius Africanus (5501 BC),
Eusebius (5228 BC),
Jerome (5199 BC)
Hippolytus of Rome (5500 BC),
Theophilus of Antioch (5529 BC),
Sulpicius Severus (5469 BC),
Isidore of Seville (5336 BC),
Panodorus of Alexandria (5493 BC),
Maximus the Confessor (5493 BC),
George Syncellus (5492 BC),
Gregory of Tours (5500 BC),
Marianus Scotus (4192 BC),
Maimonides (4058 BC),
Henri Spondanus (4051 BC),
Benedict Pereira (4021 BC),
Louis Cappel (4005 BC),
Augustin Calmet (4002 BC),
Isaac Newton (4000 BC),
Johannes Kepler (April 27, 3977 BC)
Petavius (3984 BC),
Theodore Bibliander (3980 BC),
Christen Sørensen Longomontanus (3966 BC),
Melanchthon (3964 BC),
Martin Luther (3961 BC),
John Lightfoot (3960 BC),
Cornelius Cornelii a Lapide (3951 BC)
Joseph Justus Scaliger (3949 BC),
Christoph Helvig (3947 BC),
Gerardus Mercator (3928 BC),
Matthieu Brouard (3927 BC),
Benito Arias Montano (3849 BC),
Andreas Helwig (3836 BC),
David Gans (3761 BC),
Gershom ben Judah (3754 BC)
Yom-Tov Lipmann Heller (3616 BC)

Którą to zakończę najsłynniejszym chyba takim “historykiem-matematykiem” – biskupem Jamesem Ussherem (zm. 21 III 1656) który to na podstawie Biblii wyliczył, że świat powstał 22 października 4004 r. p.n.e. – rzecz jasna wieczorem.

Do tego wszystkiego dodajmy jeszcze Dr Ludwiga Otta i jego „Fundamentals of Catholic Dogma” (strona 106, dół):

The biblical account of the fall through the sin of the First Parents is contained
in Gn. 2, 17 and 3, 1 et seq. Since Adam's sin is the basis of the dogma of
Original Sin and Redemption the historical accuracy of the account as regards
the essential facts may not be impugned. According to a decision of the
Bible Commission in 1909, the literal historical sense is not to be doubted
in regard to the following facts
:
a) That the first man received a command
from God to test his obedience ;
b) That through the temptation of the devil
who took the form of a serpent he transgressed the Divine commandment ;
c) That our First Parents were deprived of their original condition of innocence.


Gdzie ponownie mamy wyraźne zalecenie – są pewne elementy Genesis, które należy traktować dosłownie jako prawdziwie historyczne wydarzenia.

Zajrzyjmy też do Gaudium et Spes – „konstytucji duszpasterskiej” opracowanej podczas soboru watykańskiego II (1965r.):

Although the mystery of death utterly beggars the imagination, the Church has been taught by divine revelation and firmly teaches that man has been created by God for a blissful purpose beyond the reach of earthly misery. In addition, that bodily death from which man would have been immune had he not sinned will be vanquished, according to the Christian faith, when man who was ruined by his own doing is restored to wholeness by an almighty and merciful Saviour.

Gdzie wyraźnie pada stwierdzenie, że nie byłoby “śmierci cielesnej” gdyby nie grzech Adama (co po raz kolejny nakazuje nam patrzeć na ten fragment Księgi Rodzaju dosłownie).

Ciekawy też jest tekst encykliki Humani Generis wydanej przez Piusa XII w 1950 roku (pogrubienia rzecz jasna moje):

29. Ewolucjonizm antropologiczny

Nie zakazuje więc kościelny Nauczycielski Urząd, by teoria ewolucjonizmu, o ile bada, czy ciało pierwszego człowieka powstało z istniejącej poprzednio, żywej materii - że bowiem dusze stwarzane są bezpośrednio przez Boga, tego niewątpliwie uczy nas katolicka wiara - stała się przedmiotem dociekań i dyskusji uczonych obydwu obozów, zgodnie z obecnym stanem nauk ludzkich i świętej teologicznej wiedzy. Te dyskusje jednak powinny być tak prowadzone, żeby racje obydwu stron, tak zwolenników jak przeciwników ewolucjonizmu roztrząsane były i oceniane poważnie, z miarą i umiarkowanie, a nadto, żeby obie strony gotowe były poddać się sądowi Kościoła, któremu Chrystus zlecił obowiązek, zarówno autentycznego wykładania Pisma, jak strzeżenia dogmatów wiary. Są jednak tacy, co niestety tej swobody dyskusji nierozważnie i zbyt śmiało nadużywają, przemawiając takim tonem, jakby dotychczasowe odkrycia i oparte na nich rozumowania dawały już zupełną pewność, że ciało ludzkie w swym pierwszym początku wyszło z istniejącej uprzednio i żywej materii, i jakby źródła Bożego objawienia niczego nie zawierały, co w tej zwłaszcza kwestii jak największej domaga się ostrożności i umiarkowania.

30. Poligenizm

Co się zaś tyczy natomiast hipotezy, tzw. poligenizmu, synom Kościoła wspomniana wyżej swoboda bynajmniej już nie przysługuje. Nie wolno bowiem wiernym Chrystusowym trzymać się takiej teorii, w myśl której przyjąć by trzeba albo to, że po Adamie żyli na ziemi prawdziwi ludzie nie pochodzący od niego, drogą naturalnego rodzenia, jako od wspólnego wszystkim przodka, albo to, że nazwa „Adam" nie oznacza jednostkowego człowieka ale jakąś nieokreśloną wielość praojców. Już zaś zupełnie nie widać jakby można było podobne zdanie pogodzić z tym, co źródła objawionej prawdy i orzeczenia kościelnego Nauczycielstwa stwierdzają o grzechu pierworodnym, jako pochodzącym z rzeczywistego upadku jednego Adama i udzielającym się przez rodzenie wszystkim ludziom, tak iż staje się on grzechem własnym każdego z nich.



II. NAUKI HISTORYCZNE: JEDENAŚCIE PIERWSZYCH ROZDZIAŁÓW KSIĘGI RODZAJU

Jak w biologii i antropologii, tak też i w historii śmiało przekraczają niektórzy granice i przepisy ostrożności, przez Kościół ustanowione. Osobliwie jednak opłakiwać trzeba zbyt wielką swobodę praktykowaną w wykładzie ksiąg historycznych starego testamentu, przy czym zwolennicy tej swobody powołują się niesłusznie w swej obronie na list, skierowany niedawno przez Papieską Komisję Biblijną do Arcybiskupa Paryża. List ten bowiem wyraźnie stwierdza, że jedenaście pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju, choć styl i sposób ich historycznego ujęcia nie odpowiada ściśle metodzie, jaką posługiwali się wielcy pisarze greccy lub łacińscy i jaką dziś jeszcze posługują się uczeni naszych czasów, mimo to w pewnym prawdziwym sensie są historią. W jakim zaś sensie charakter historii im przysługuje, to, na podstawie głębszych studiów, egzegeci powinni starać się określić. Te bowiem rozdziały, w prostej i obrazowej mowie, dostosowanej do pojęć niewykształconego ludu, podają i zasadnicze prawdy, na których opierają się wysiłki nasze podejmowane dla zdobycia wiekuistego zbawienia, i popularny opis początków rodzaju ludzkiego oraz wybranego ludu. Jeżeli zaś natchnieni pisarze to i owo zaczerpnęli z ludowych opowieści (co przyjąć wolno), nie można nigdy zapomnieć, że przy tego rodzaju postępowaniu wspomagało ich natchnienie Boże, zabezpieczające ich w wyborze i ocenie dokumentów od wszelkiego błędu.

Co zaś przeszło do ksiąg świętych z ludowych opowieści, tego żadną miarą nie można zestawiać z mitologicznymi albo innymi podobnymi opowieściami. O ile bowiem w tych ostatnich gra rolę raczej wybujała wyobraźnia, o tyle w Księgach świętych, także starego testamentu, tak jasno występuje dążność do prostoty i prawdy, że naszym autorom natchnionym nie podobna nie przyznać jawnej wyższości nad świeckimi pisarzami starożytności.


Mamy tutaj między innymi apel o poszanowanie „przeciwników ewolucjonizmu” – sugerujący dopuszczanie myśli, że kreacjonizm może być poprawną teorią wyjaśniającą początki świata. Mamy też lekką naganę „zbyt optymistycznego podejścia do teorii ewolucji” jednocześnie sugerującą, że naganne jest sugerowanie, że „źródła Bożego objawienia niczego nie zawierały” (zatem poprawne wydaje się być przekonanie, że „źródła Bożego objawienia zawierają prawdę w tej lub innej formie – zresztą, to encyklika, więc czego innego moglibyśmy się w sumie spodziewać? ;) ). Mamy też wyraźny zakaz („nie wolno”) uznawania teorii której przyjęcie oznaczałoby jednocześnie ryzyko odrzucenia tego, że Adam był realnie istniejącym człowiekiem i odrzucenia „prawdy”, że „upadek Adama” jest „rzeczywistym upadkiem jednego Adama”. Mamy także ostrożną (w obliczu nauki coraz bardziej stąpającej Kościołowi po piętach) uwagę, że pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju są „w pewnym sensie historią” – jednak nie uściślają już w jakim sensie. Zatem nawet jeżeli Genesis nie powinna być (obecnie) uznawana za całkowicie historyczną – to jednak w świetle tego fragmentu zawiera ona w sobie też i pewne fakty historyczne – z (jak już wiemy) realnym istnieniem Adama i realnie popełnionym czynem stanowiącym podwaliny grzechu pierworodnego. Mamy też wyraźne stwierdzenie, że księga ta zawiera „popularny opis początków rodzaju ludzkiego oraz wybranego ludu” – czyli wyraźne zwrócenie uwagi na to, że jest to księga uważana (przynajmniej dawniej) za księgę w dużej mierze „historyczną” – traktującej o „historii rodzaju ludzkiego” – w tym konkretnym przypadku – jej początków. To nieważne, że nie jest on dosłownie zgodny z ogólnie przyjętą naukową wersją – był „popularny” i postrzegany jako opis realnie zaistniałych wydarzeń. Symbole symbolami, ale lud odbierał ją tak, jak odbierał. No i na koniec zaś mamy urocze stwierdzenie, że „autorom Biblii przyświecało dążenie do prawdy” i nie są to zwykłe fantazje oraz że istnieje „jawna wyższość” autorów ksiąg biblijnych nad „świeckimi pisarzami starożytności” ;)

A wszystko to pochodzi z papieskiej encykliki wydanej równo w połowie XX wieku. A zatem nawet jeśli nie należy według tej encykliki przyjmować tekstu Genesis dosłownie (choć nie jest to najwyraźniej i niczym złym), to pewne jej elementy powinny być traktowane jako zapis „prawdziwie zaistniałych czynów” z postacią Adama-praojca i jego grzechu – a co za tym idzie także konsekwencji jego czynu. Myślę, że ta encyklika to nie jest jakiś „margines” ;)


Możemy też zajrzeć do Katechizmu Kościoła Katolickiego, który stwierdza w paragrafie 390:

390 Opis upadku (Rdz 3) używa języka obrazowego, ale stwierdza wydarzenie pierwotne, fakt, który miał miejsce na początku historii człowieka. Objawienie daje nam pewność wiary, że cała historia ludzka jest naznaczona pierworodną winą, w sposób wolny zaciągniętą przez naszych pierwszych rodziców.

A na koniec – zostawmy sobie księgę spisaną przez Żyda żyjącego w I wieku n.e. Ten człowiek nazywał się Józef Flawiusz i napisał Dawne Dzieje Izraela. Księga ta miała być, jak to stwierdza autor – dziełem historycznym. Zobaczmy sami:

WSTĘP. 1. Ludzie przystępujący do pisania dzieł historycznych nie
dążą zazwyczaj do tego celu z jednego wspólnego wszystkim powodu, ale,
jak mogłem się przekonać, kieruje nimi wiele, i to bardzo różnych,
pobudek. […]A nasze święte Pisma mówią o niezmiernie
wielu sprawach, jako że objęte są w nich dzieje dwóch tysięcy lat, pełne
przedziwnych odmian losu, wojen toczonych ze zmiennym szczęściem,
bohaterskich czynów dokazanych przez wodzów oraz nagłych przemian
ustroju.


Przy czym warto zwrócić uwagę na… spis treści. Oto i on:

Rozdział I.
1. Stworzenie świata: nieba, ziemi, światła, rozdzielenie wody
i lądu, powstanie roślin i ciał niebieskich, zwierząt wodnych i ptaków,
zwierząt czworonożnych i człowieka — spoczynek Boga i ustanowienie
sabbatu /szabatu/.
2. Stworzenie pierwszego człowieka — jego
imię — nazwy zwierząt — stworzenie niewiasty — imię Ewa.
3. Raj— drzewo życia i mądrości — rzeka i jej odnogi oblewające ziemię.
4. Upadek i wygnanie z raju: przykazanie Boże — kuszenie węża —
upadek i pokaranie Adama i Ewy — pozbawienie węża mowy
i nóg — wypędzenie z raju.

Rozdział II.
1. Kain i Abel — różne ich usposobienia — zazdrość Kaina
— zabójstwo Abla — ukaranie Kaina.
2. Występne życie Kaina —
zbudowanie miasta Anochy /Henochy/ — potomstwo Kaina i jego
deprawacja.
3. Narodziny Seta — jego potomkowie i ich odkrycia
astronomiczne.

Rozdział III.
1. Późniejsza generacja i jej rozwiązłe życie — napomnienia
Noego.
2. Potop — Noe znajduje łaskę u Boga — arka — dziesiąte
pokolenie Adama.
3. Czas potopu — zmiana kalendarza przez
Mojżesza — rok potopu.
4. Data potopu według genealogii patriarchów.
5. Opadnięcie wód — opuszczenie arki i ofiara Noego.
6. Świadectwa
pisarzy pogańskich o potopie.
7. Noe obawia się drugiego
potopu i prosi Boga, by już nie okazywał ziemi swego gniewu.
8. Bóg zawiera przymierze z Noem: obietnice i zakaz zabijania ludzi
i pożywania krwi zwierząt — znak przymierza.
9. Długowieczność
patriarchów — świadectwa historyków starożytnych.


A jest to zaledwie fragment spisu treści pierwszej księgi – a mimo to już daje nam pewne pojęcie o tym, że w swoim dziele historycznym Józef Flawiusz zawarł… treść ST. Co prawda zaznaczył on, że:

Wszystko bowiem jest tu wyłożone w zgodzie z naturą
wszechrzeczy. Różnymi sposobami przemawia nasz prawodawca: jedne
rzeczy ukrywa za przemyślnymi zagadkami, inne spowija w dostojną
alegorię, tam zaś, gdzie było to wskazane, wypowiada swoje myśli zupełnie
wyraźnie.


jednak fakt dołączenia treści ST do dzieła (tak, tak, powtórzę to) historycznego jest już szalenie wymowny. Podobnie jak i inny fragment ze wstępu tejże księgi:

Z całości zaś tych dziejów, jeśli się pilnie je prześledzi, taka ogólna
wyłania się nauka, iż ludzie posłuszni woli Bożej i zachowujący prawa
ogłoszone przez mądrego prawodawcę niewiarygodnej wprost zażywają
pomyślności i obsypywani są przez Boga wszelkimi dobrami; gdy zaś
tylko zstąpią z tej drogi, o najbłahsze nawet potykają się przeszkody
i w niepowetowane klęski obracają się wszystkie ich, choćby najbardziej
przemyślne, zabiegi.
Przeto na wstępie proszę czytelników tych ksiąg, by
poświęcili uwagę przede wszystkim Bogu i osądzili, czy nasz prawodawca
trafne miał wyobrażenie o Jego naturze i czy mówiąc o Nim ustrzegł
się wszelkich niegodnych Go mitów, rozpowszechnionych u innych, przypisując
Mu tylko takie czyny, które godne są Bożej potęgi. Chociaż, mając
do czynienia z epoką tak ogromnie dawną, wiele fałszów mógłby on
zmyślić bezkarnie.
Urodził się bowiem przed dwoma tysiącami lat, czyli
w takiej otchłani przeszłości, do której poeci nie ośmielili się odnieść
nawet narodzin swych bogów, a cóż dopiero mówić o dziejach ludzkich
i prawach. Wszystko tedy, co zawarte jest w owych pismach, dokładnie
tu powtórzę we właściwej kolejności, niczego nie dodając ani nie ujmując,
zgodnie z celem, jaki wyznaczyłem temu dziełu.


Pogrubiłem tutaj dwa fragmenty. Pierwszy możemy zapamiętać, ponieważ w kolejnych wpisach jeszcze do tej kwestii wrócimy. Drugi zaś przyjmuję z nieukrywaną radością – ponieważ wskazuje na to, że Józef Flawiusz potrafił myśleć krytycznie – nawet w stosunku do ksiąg ST. Być może uznawał, że treść ST jest naszpikowana „fałszem”, a może nie – nieważne. Miał jednak wystarczająco dużo odwagi, aby przyznać, że gdyby ktoś chciał, to mógłby bezkarnie fałszować rozmaite fragmenty. I tutaj możemy przyznać mu rację.

Dlatego też, wracając do Twoich słów, Amontillado, są pewne powody, aby przypuszczać, że to wcale nie był taki znowu „margines”. Brakuje nam danych na ten temat, ponieważ niestety zdecydowana większość mieszkańców starożytnej i średniowiecznej Europy jest dla nas anonimowa. Nie pozostawili oni po sobie jakichś jasnych przekazów odnoszących się do poruszanych przez nas kwestii. Mamy jednak dość solidne powody aby przypuszczać, że dla stosunkowo sporej części ludzi Biblia była odczytywana dosłownie – jeśli nie w 100% to i tak w znaczącym stopniu. Z pewnością istniały osoby dość liberalne i wykształcone, które nie traktowały opowieści o Adamie lub potopie dosłownie – nie przeczę. Chodzi jednak o to jakie jest prawdopodobieństwo, że ich poglądy podzielał dość słabo wykształcony lud stanowiący zdecydowaną większość.



Ale…


Interpretacja ludu jest jedynie interpretacją ludu. Ale czy autorzy ksiąg ST podchodzili do tych spisywanych przez siebie kwestii dosłownie? Bo to przecież powinno nas najbardziej interesować.

Jak zauważyliśmy dosłowne odczytywanie ST uważane było za „właściwe” nie tylko przez lud, ale i przez niektórych „Ojców Kościoła” (osoby, które powinny wszak być obeznane z historią i znaczeniem swoich ksiąg) jak i na przykład autora Księgi Jubileuszów. Również autorzy ksiąg wpisanych ostatecznie do kanonu Biblii zdają się traktować opisywane przez siebie historie jako historie „realnie zaistniałe” w przeszłości (na przykład Adam jest wspominany i w innych fragmentach Biblii jako ktoś, kto „istniał rzeczywiście”).

ST bowiem tak powinno się traktować – jako zapis historii, który jednocześnie nie jest zapisem historii. Jest to zbiór tekstów mających prezentować (w zamyśle autorów – realne/historyczne) losy Izraelitów (ich historię), ale historia ta (wciąż prezentowana jako prawdziwa) została „podrasowana” i wyidealizowana. Tam, gdzie autorzy zwyczajnie nie mieli pojęcia o prawdziwym przebiegu wydarzeń (stworzenie świata i ludzkości) – spisywali swoje przekonania dotyczące tego „wydarzenia” (przemycając rzecz jasna w nich to, w co wierzyli – wypracowane i powtarzane od dawna mity i „głębsze znaczenie”). Tam, gdzie mieli zaś pewne informacje (dzieje królów) – zawsze opisywali je z perspektywy wyznawców Jahwe – w ten lub inny sposób modyfikując przekaz i dając upust swojej wierze (co w mniejszym lub większym stopniu zniekształcało opisywane wydarzenia i postacie).

Wracając zaś do Dawkinsa – nie przepadam za tym człowiekiem, choć niewątpliwie prezentuje trafne argumenty. Za mało u niego jednak „historii” ;)

Widzisz, to zależy od samego podejścia do Starego Testamentu. Jeżeli ktoś uznaje go za jedną księgę, albo co gorsza księgę spójną i podyktowaną w całości przez Boga – wtedy rzeczywiście będzie myślał w kategoriach wierzyć we wszystko – nie wierzyć w nic (a wygląda na to, że prezentujesz takie właśnie podejście).


Oczywiście – różnice w podejściu do zagadnienia zazwyczaj prowokują dyskusję ;) Może dlatego wyjaśnię tutaj (najlepiej jak potrafię) moją postawę i w tej kwestii.

ST to „całość”, choć składa się z wielu ksiąg. Nie da się temu zaprzeczyć. Dawno temu pewni Izraelici zebrali się, przejrzeli rozmaite święte księgi i uznali że tylko te są dostatecznie „wartościowe”, aby ustalić z nich „kanon” (tak w skrócie). Innymi słowy – osoby najbardziej uprawnione do tego, aby wskazać nam które księgi przekazują nam „wolę Boga” – dokonały tego. Ich decyzja dała nam ST.

Tenże ST jest stale prezentowany jako „autentyczny (i jedynie prawdziwy) opis relacji Bóg – ludzkość” – który „został natchniony przez Jahwe osobiście”. Innymi słowy – Bóg osobiście do nas przemówił poprzez karty tej księgi (co dodatkowo wzmacnia jej „jednorodność”).

A przynajmniej tak się mówi. Wszystko bowiem byłoby dobrze, gdyby księga taka nie nosiła śladów „majstrowania” przy niej. Dużo łatwiej byłoby uwierzyć w księgę „napisaną” (w pewnym sensie) przez samego Jahwe gdyby była wewnętrznie spójna i zgodna z uniwersalnymi faktami naukowymi. Mogłaby i prezentować boga-okrutnika – czemu by nie? Gdyby taki był faktycznie – to i tak musiałaby go opisywać i księga. Ale to właśnie „ślady majstrowania” zapalają pierwszą czerwoną lampkę.

Dlaczego bowiem przekaz od boga miałby być „edytowany przez ludzi”? Jaką możemy mieć pewność, że ludzie ci faktycznie byli pod natchnieniem samego boga? Tylko dlatego, że sami tak o sobie mówią? Że tak mówi „tradycja”? To zdecydowanie zbyt mało, abym mógł tak bez żadnych wątpliwości przyjąć taki pogląd.

Kiedy dodatkowo zauważymy, że modyfikacje te (jak i opisywane historie) zaczynają „być opisywane” z punktu widzenia pewnej grupy ludzi (a nawet służyć jej interesom) – to musi zapalić u nas kolejną czerwoną lampkę.

Gdy dojdzie do tego fakt, że w księdze tej znajduje się wiele anachronizmów, są również przesądy, postacie i wydarzenia totalnie nieprawdopodobne, historie zwyczajnie nielogiczne a także wątpliwe pod kątem moralnym? Trzecia lampka właśnie zabłysnęła.

A kiedy już zauważymy, że zawartość i treść tej księgi ewoluuje – czyli zmienia się istota pewnych pojęć – wtedy nasza „konsola rozsądku” powinna już oślepiać nas alarmem „COŚ TU JEST WYBITNIE NIE TAK, NATYCHMIAST ZAWRÓĆ”.

Musimy pamiętać, że ST jest nam prezentowany jako „słowo boże” – od początku do końca. Dlatego już choćby jeden przykład ingerencji ludzkiej w tekst albo jeden przykład jakiejś nielogicznej sytuacji – burzy wizerunek tego zbioru ksiąg jako autentycznego „przekazu od istoty wyższej”.

Zauważmy, że to teoretycznie ma być „przekaz od samego boga” – gdyby był prawdziwy – byłby najważniejszym i najwspanialszym dokumentem jaki kiedykolwiek istniał. Po „wyższym statusie” boga powinniśmy oczekiwać też „wyższych standardów” tekstu. Tymczasem krytyczne podejście obnaża jego słabość i stosunkową przeciętność. Biblia poddana analizie traci na swojej „boskości” i ujawnia swoją smutną prawdę – to dzieło ludzkie. Skomplikowane, ale w tymże skomplikowaniu nie ma żadnego boga ani niczego, co nie mogłoby być dziełem ludzkim.

A „nadzwyczajny” status jaki się jej przypisuje wynika jedynie z chęci nadawania jej takiego statusu.

Dlatego też tak właśnie powinno być – wszystko albo nic. Albo wszystko jest „zesłane od boga”, albo mamy mieszankę „objawienia” i ludzkich wymysłów albo – po prostu stuprocentową inwencję ludzkich autorów. Tylko pierwsza opcja jest dla nas korzystna – druga i trzecia dyskwalifikują same siebie (w drugim przypadku nie możemy odróżnić co jest „boskie” a co ludzkie – zatem nie wiemy w co tak naprawdę wierzyć a co jest jedynie bajką, w trzecim zaś – wszystko jest bajką, a skoro tak, to nie ma sensu zawracać nią sobie głowy, bo napisano piękniejsze bajki).

Tymczasem każdy kto zainteresuje się historią Biblii, jej powstawaniem, dojdzie do podobnego wniosku co ja – w NIEKTÓRE fragmenty Starego Testamentu nie warto wierzyć, bo nie jest to księga jednolita, a zbiór ksiąg (w dodatku w różnych religiach do kanonu ST zalicza się różne księgi).


Ja bym to nieco zmodyfikował – to prawda (po części), z tym że następnym krokiem powinno być dojście do kolejnego wniosku – a zatem nie warto wierzyć w całość ST ;)

Nie lubię przepychanek w stylu: „Ja wiem lepiej!”, ale tym razem nie dam sobie wmówić, że się mylę – wiem co mówię. Niestety dla mnie podając przykład Batmana udowodniłeś mi, że to Ty nie rozumiesz pojęcia „mitu” – co każe zakwalifikować Cię do grupy ludzi, o której pisałem wcześniej (bez urazy!).


Zobaczymy, ale do naszego Człowieka-nietoperza (idąc za Tobą, bo kontynuujesz ten wątek kawałek dalej) przejdziemy za chwilę.

Reprezentujesz bardzo niewłaściwe podejście do sprawy mitów. Otóż, uważasz (jak większość współczesnych ludzi, zarówno wierzących jak i nie), że tworzone były żeby ludzie tłumaczyli sobie pochodzenie niewytłumaczalnych zjawisk. Błąd podstawowy i karygodny – będę jeszcze do tego wracał, ale nie osiągniemy żadnego porozumienia, jeśli nie dopuścisz możliwości że jest zupełnie inaczej niż piszesz.


Użyłeś dość stanowczych ocen – „bardzo niewłaściwe”, „błąd podstawowy i karygodny”. Tymczasem sprawdźmy coś:

Słownik PWN:

mit
1. «opowieść o bogach, demonach, legendarnych bohaterach i nadnaturalnych wydarzeniach, będąca próbą wyjaśnienia odwiecznych zagadnień bytu, świata, życia i śmierci, dobra i zła oraz przeznaczenia człowieka»
2. «ubarwiona wymyślonymi szczegółami historia o jakiejś postaci lub o jakimś wydarzeniu»
3. «fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś uznawane bez dowodu»


Oxford Dictionary:

Definition of myth
noun
1a traditional story, especially one concerning the early history of a people or explaining a natural or social phenomenon, and typically involving supernatural beings or events:
ancient Celtic myths
2a widely held but false belief or idea
a fictitious or imaginary person or thing
an exaggerated or idealized conception of a person or thing


Wikipedia:

Mit (stgr. μῦθος mythos – "myśl, zamysł, temat rozmowy, opowieść, baśń") – opowieść o otaczającym ludzkość świecie, opisująca historię bogów, zjawisk paranormalnych, demonów, legendarnych bohaterów oraz historię stworzenia świata i człowieka. Próbowała ona wyjaśnić odwieczne zagadnienia dotyczące bytu ludzkiego, mistyki, życia i śmierci, dobra i zła, jak również istnienie zjawisk przyrody (np. pory roku, piorun). Z religiologicznego punktu widzenia mit, obok świętych ksiąg jest teologicznym uzasadnieniem przedmiotu wiary religijnej.


Jeśli zatem „bardzo niewłaściwie” podchodzę do sprawy mitów, oraz „popełniam w tej kwestii błąd podstawowy i karygodny” – zatem taki sam błąd muszą popełniać autorzy słownika PWN i Oxford Dictionary (wikipedię podałem jako uzupełnienie, wszak jej autorem może być każdy) – co jednak uważam za dość mało prawdopodobne.

Nie mam podstaw aby uważać, że nie wierzysz tak naprawdę w swoją definicję „mitu” – wręcz przeciwnie – myślę, że szczerze uważasz, że jest tak, jak mówisz. Nie zgadzam się z Twoim stanowiskiem i uważam je za przynajmniej częściowo błędne. Problem w tym zaś, że zarzucasz mi „całkowicie błędne” podejście podczas gdy jest ono zgodne z akceptowaną definicją „mitu”. Nie da się ukryć, że mit był również stosowany do wyjaśniania zjawisk i poszukiwania odpowiedzi na rozmaite pytania. Owszem – miał też i pewne ukryte symboliczne przesłanie, ale odmawianie mu w całości właśnie próby wyjaśnienia podstawowych pytań i wątpliwości – jest zwyczajnie bezsensowne. Kiedy dawni ludzie przekazywali sobie opowieści zwane przez nas mitami – jednocześnie przekazywali sobie „wiedzę” na temat rozmaitych zagadnień (dlaczego wiatr wieje, dlaczego Słońce wschodzi, jak powstali ludzie) jak i rozmaite „głębokie treści”. Nie można skupić się na jednym i całkowicie odrzucić tę drugą funkcję.

Myślę jednak, że chcąc przekonać nas do swoich racji próbujesz jednocześnie przekonać wszystkich, że opowieści biblijnych nie można traktować tak, jak na przykład opowieści Indian „tłumaczących” sobie powstawanie wiatru zachodniego. Że mit to wyłącznie głębokie treści a jakiekolwiek opisy powstawania świata/zwierząt/ludzi/narodów nie mogą być traktowane jako autentyczne próby wyjaśnienia pochodzenia świata/zwierząt/ludzi/narodów. Innymi słowy – kiedy mowa o karlicy ze wzdęciami która to wyraźnie ma odpowiadać za powstawanie zachodniego wiatru – absolutnie nie chodzi o to, żeby wyjaśnić przyczynę tego wiatru. Gdyby zaś było tak faktycznie – myślę, że wiele mitów spadłoby wówczas do roli pustych i bezsensownych historyjek. Gdyby pozbawić opowieści o karlicy „próby wyjaśnienia pochodzenia wiatru” – byłaby ona tylko głupawą opowiastką o karlicy i jej wzdęciach.

Poza tym dziwna wydaje mi się myśl, że opowieść w której od początku do końca mowa o przyczynie (karlica) zaistnienia czegoś, o związku między ową przyczyną a zachodzącym zjawiskiem (karlica ma wzdęcia i wytwarza wiatr) i o wniosku (zatem wiatr to po prostu gazy jakiejś karlicy) nie może według Ciebie być uważana za próbę wyjaśnienia powstawania wiatru a wszelkie sugestie, że tak może być – są „karygodne” i „niewłaściwe”.

Podobnie jest z ST – Bóg stwarza świat (wiemy już zatem skąd pochodzi) - rośliny i zwierzęta (też już mamy odpowiedź gdy ktoś nas spyta) no i człowieka („tak było, synu, tak było”). Ludzie jednak grzeszą, więc zostają wygnani z raju i muszą żyć w podłych warunkach („więc widzisz, synu, dlatego tak nam ciężko”) a w końcu – umierają („więc nie pytaj już dlaczego umieramy, przecież ci wyjaśniłem”). Mamy tutaj wiele odpowiedzi na zwykłe pytania odnośnie przyczyny, procesu w wyniku którego pojawiło się to wszystko co się pojawiło – oraz wyjaśnienie podłych warunków bytowych no i nieuniknionej śmierci. Jakakolwiek inna treść (ukryta symbolika) by nie została tam zawarta – opis ten jest również zwykłą próbą znalezienia przez prostych i niewykształconych ludzi odpowiedzi na nurtujące ich pytania.

I na koniec nie wierzę, że ówcześni ludzie nie szukali odpowiedzi na te pytania, że nie zastanawiali się nad swoim losem, nad śmiercią, nad przyczyną istnienia świata, ludzi i zjawisk – a to przecież zdajesz się sugerować. Jeżeli te wszystkie mity o początku świata i ludzkości, pochodzeniu zwierząt, pór roku, przypływów i odpływów – nie miały na celu znalezienia odpowiedzi odnośnie przyczyn tych wszystkich zagadnień – to znaczy, że ludzie najwyraźniej się tym nijak nie interesowali (aż mnie boli gdy to piszę, ponieważ jest to totalna sprzeczność), ponieważ (Twoim zdaniem) nie pozostawili nam tak naprawdę żadnych swoich prób wyjaśnień pochodzenia zjawisk przyrody/człowieka itp. (bo skoro „mity”, jak twierdzisz, tak naprawdę nimi nie są…).

- Tato! Jak to się stało, że my, ludzie, żyjemy na tym świecie?
- Nie wiem, mój synu.
- Nie zastanawiałeś się nigdy?
- Nie.
- A nasz szaman?
- On też nie.
- Ale przecież opowiadał, że wyszliśmy z drzewa.
- No tak, ale wiesz, to tylko taka symbolika. Karygodne i bardzo niewłaściwe jest dopatrywanie się w tym odpowiedzi na pytanie o nasze pochodzenie lub choćby próby znalezienia takiej odpowiedzi.
- Ale jak to?
- No wiesz, „głęboki sens” (puszcza oko).
- Nie rozumiem.
- Nie martw się, ja też nie.
- No to w takim razie, choć mamy opowieść o pojawieniu się człowieka i ją sobie co parę wieczorów powtarzamy, nie wiemy jak to się stało, że pojawiliśmy się na tym świecie?
- Dokładnie tak.
- To może usiądźmy i zastanówmy się jak to było tak naprawdę, skoro tamtej opowieści nie można wierzyć w tej kwestii.
- E tam, jeszcze ktoś kiedyś uzna, że nas to w ogóle interesowało. Niech mają naszą historię o wyjściu z drzewa i niech się z nią męczą.



A teraz wracając do Batmana:

Czy warto więc wierzyć w mit o Batmanie? Zauważ, Aquila, że istnieje subtelna różnica między zwrotami:

- wierzyć w Batmana, (wierzyć w rozstąpienie się morza)

- wierzyć w mit o Batmanie (wierzyć w MIT o rozstąpieniu morza)


Czy istnieje ta różnica? Według mnie – raczej nie, bo choć inne są desygnaty, to jednak są one ściśle powiązane. I już to wyjaśniam.

Przede wszystkim zależy to od tego co rozumiemy przez pojęcie „wierzyć”. Uważasz, że warto wierzyć, jeśli możemy z takiej opowieści wyciągnąć coś dobrego dla siebie (tak w skrócie, każdy kto czyta moje słowa przecież przeczytał i Twoje). U mnie pojęcie to wiąże się bliżej ze słowem prawdziwe z przytoczonej przez Ciebie definicji. Innymi słowy w kwestii „wierzyć czy też nie” najbardziej zależy mi na ustaleniu, czy to coś, w co mam wierzyć – jest, lub bardziej - może być prawdziwe. I nie mówię tu o przesłaniu – mówię o całości. Jak już wcześniej wspomniałem – dla mnie „głębokie treści” są godne naśladowania (czy choćby wzięcia pod uwagę) gdy możemy wyciągnąć z nich jakieś uszlachetniające nas elementy. Ale to nie powód, aby od razu w daną opowieść wierzyć (a zatem uznawać ją za prawdziwą).

Wracając do Batmana – nie da się ukryć, że Batman zawiera owe „głębsze przesłanie” (rozpracowałeś je dla nas wszystkich). Nie da ukryć się, że biorąc je pod uwagę – można stać się nieco lepszym człowiekiem (choć może niekoniecznie tak, jak pewien bodajże Brytyjczyk, który ubrał się w strój Batmana i doprowadził niedawno na policję własnoręcznie schwytanego przestępcę ;) ). Ale nijak nie wpływa to na prawdziwość Batmana. Tak jak była to postać wymyślona dla potrzeb pewnego komiksu – tak dalej nią będzie.

Czy zatem jest różnica między wiarą w Batmana a wiarą w mit o Batmanie?

Wiara w Batmana jest bezsensowna – Batman realnie nie istnieje, to postać fikcyjna.

Ale czymże jest „wiara w mit o Batmanie” z punktu widzenia kogoś, dla kogo „prawdziwość” (lub lepiej – „prawdopodobieństwo”) jest wyznacznikiem wiarygodności? Czy można z całą pewnością rozdzielić mit o Batmanie z jego główną postacią? Jeżeli postać Batmana nie jest prawdziwa (a zatem nie warto w nią wierzyć) – to i mit o Batmanie nie jest warty naszej wiary – ponieważ jest w całości poświęcony perypetiom nieistniejącej postaci. Jest godzien zainteresowania, naśladowania, ale nie wiary.

Ponieważ, idąc już tym tropem słownikowym (PWN):

wierzyć
1. «uznawać coś za prawdę»
2. «wyznawać jakąś religię»
3. «być przekonanym, że ktoś mówi prawdę»
4. «mieć do kogoś lub czegoś zaufanie»
5. «być przekonanym, że ktoś ma duże możliwości i w końcu odniesie sukces»

zaufanie
1. «przekonanie, że jakiejś osobie lub instytucji można ufać»
2. «przekonanie, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»
3. «przekonanie, że ktoś posiada jakieś umiejętności i potrafi je odpowiednio wykorzystać»

zaufać
1. «powierzyć swoje sprawy osobie lub instytucji, której się ufa»
2. «uznać, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»
3. «uznać, że ktoś posiada jakieś umiejętności i potrafi je odpowiednio wykorzystać»

ufać
1. «mieć przekonanie, że ktoś nie oszuka i nie zrobi niczego złego»
2. «być przekonanym, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»
3. «być przekonanym, że ktoś posiada jakieś umiejętności, zdolności itp. i potrafi je odpowiednio wykorzystać»
4. «mieć nadzieję lub być pewnym, że coś się stanie»

prawdziwy
1. «zgodny z rzeczywistością, z prawdą»
2. «autentyczny, niesfałszowany»
3. «taki jak zwykle bywa, typowy; też: mający cechy osoby, stanu, przedmiotu, do których jest porównywany»

Nie widzę tutaj żadnego uzasadnienia odnośnie „wiary” w „mit o Batmanie”. Nie uważam, że opowieści o Batmanie są prawdziwe (bo są fikcją, nie są zgodne z rzeczywistością ani z prawdą, nie są autentyczne). Nie jestem przekonany, że autor filmu opowiada mi prawdę. Nie mam do autora filmu o Batmanie ani do opowiadanej historii zaufania, ponieważ nie mam przekonania, że mogę mu ufać ani że podawane przez scenarzystę/reżysera informacje (np. o samym Batmanie) są prawdziwe. A nie mogę mu ufać, ponieważ nie mam przekonania, że mnie nie oszuka, nie zrobi nic złego albo że informacje podawane przez niego są prawdziwe.

Jeśli już zaś tym tropem chcesz iść, to myślę, że lepiej byłoby spytać czy warto „wierzyć” w „głębokie przesłanie” pewnych fragmentów ST. Wtedy bowiem odpowiedź na to pytanie byłaby zapewne bliższa Twoim oczekiwaniom. Owszem – niektóre fragmenty ST niosą ze sobą ciekawą i mądrą naukę, którą nawet dziś można wyciągnąć i zastosować.

Problem w tym, że takie nauki to nie całość ST, a zaledwie jego część. Znajdującą się tuż obok wielu rozmaitych fragmentów którym zdecydowanie nie powinno się wierzyć (ponieważ z całą pewnością nie opisują niczego prawdziwego).

No i na koniec jeszcze jedna rzecz. Pamiętajmy, że dyskutujemy o księdze religijnej. Pytanie o to, czy wierzyć czy też nie – jest tutaj dość uzasadnione, ponieważ podświadomie zdajemy sobie sprawę z tego o co chodzi w pytaniu „wierzyć?”

Weźmy teraz jeszcze raz tego Batmana. A na dokładkę - bajkę „Kruk i Lis”:

Bywa często zwiedzionym,
Kto lubi być chwalonym.
Kruk miał w pysku ser ogromny;
Lis, niby skromny,
Przyszedł do niego i rzekł: "Miły bracie,
Nie mogę się nacieszyć, kiedy patrzę na cię!
Cóż to za oczy!
Ich blask aż mroczy!
Czyż można dostać
Takową postać?
A pióra jakie!
Szklniące, jednakie.
A jeśli nie jestem w błędzie,
Pewnie i głos śliczny będzie."

Więc kruk w kantaty; skoro pysk rozdziawił,
Ser wypadł, lis go porwał i kruka zostawił.


Oba przykłady zawierają w sobie jakieś przesłanie. Ale… pomimo tego, że warto je przeanalizować, odkryć to przesłanie a potem je zastosować – jak często spotykamy się z zagadnieniem czy „wierzyć w Batmana” albo czy „wierzyć w bajkę o kruku i lisie”?

Być może dlatego, że wiemy, że nie są to kwestie wiary. Możemy zastanawiać się nad treścią tych opowieści, możemy wyciągać z nich jakieś wnioski, ale nie zastanawiamy się nad tym czy wierzyć w opowieść o kruku i lisie czy też nie. Bo gdybyśmy zadali komuś takie pytanie – myślę, że odpowiedź byłaby dość oczywista - ponieważ tak sformułowane pytanie dotyka kwestii prawdziwości tej historii a prawdziwość tę oceniamy pod kątem tego czy mogła się wydarzyć, czy też nie – a że nie istnieją gadające kruki ani lisy...

I dlatego też:

W mit o Batmanie warto wierzyć (warto mu ufać) jeśli wyjawia nam prawdy, które będziemy chcieli wcielić w życie.


Uważam, że warto zwrócić uwagę na te (niech już będzie – w tym zdaniu się poświęcę, ale tylko po to, aby pasowało do Twojej myśli) prawdy (choć raczej „przesłanie”) – ale nijak się to ma do „wiary” ponieważ choć (skoro tak już chcesz) są tam „prawdy”, to jednak nie ma tam „prawdy” ( ;) ).


Nie mogłem się oprzeć, ale ok - już wyjaśniam ;) Nawet jeśli uznamy, że wartości godne naśladowania to „pewne prawdy” (l.mn.), to jednak opowieść o Batmanie to opowieść o fikcyjnym bohaterze walczącym w fikcyjnym mieście z fikcyjnymi przeciwnikami – na dodatek wymyślona przez konkretną osobę w konkretnym czasie (co i jedno i drugie da się z całą pewnością ustalić). Dlatego też taka opowieść z taką dozą „fikcji” nie jest „prawdziwa” (w sensie – nie wydarzyła się nigdy, postać nie istnieje, miejsce akcji nie istnieje itp.) – a zatem nie ma tam „prawdy” (l.p.) ;)

No i zastanówmy się jeszcze:

Nie wierzy się w rzeczywistego Batmana, rzeczywiste Gotham i rzeczywiste ramy czasowe. Nie na tym polega wiara, nie na tym polega mit, nie na tym polegają religie.


Czy aby na pewno? Czy samo takie stwierdzenie wystarczy, abyśmy wszyscy przytaknęli „oczywiście, tak właśnie”.
Widzę, że zacząłeś dość solidnie przekonywać nas „jak nie powinno się” robić i postrzegać pewnych rzeczy. Dowiedzieliśmy się, że nie powinno się patrzeć na mit jak na próbę wyjaśnienia pewnych zagadnień i znalezienia odpowiedzi na jakieś zjawiska itp. (niestety definicje mitu się nie zgadzają z Twoją wersją). Teraz dowiadujemy się, że „nie na tym polega wiara, nie na tym polegają religie”.

Ale czy na pewno?

Ponieważ jeśli jest tak, jak mówisz… to wszystkie organizacje religijne od setek albo nawet i tysięcy lat… postępują nie tak, jak powinny. Nie wiedzą, że to, co robią, nie jest tym, na czym „polegają religie”.

Historia Adama i Ewy, węża/Szatana, Noego, potopu, arki, 10 przykazań, Mojżesza, wyjścia z Egiptu, podboju Kanaanu, Abrahama i Izaaka itp. – to wszystko ma swoje ukryte znaczenie, ale nie da się ukryć, że w zamyśle autorów jak i w interpretacji wiernych – były to jednocześnie i wydarzenia historyczne. Nie sposób nie zauważyć, że tak się naucza – Mojżesz istniał realnie i realnie wyprowadził ludzi z Egiptu (czasem robi się głośno o kolejnych „naukowcach” próbujących odnaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie na przykład „rozstąpienia się morza” – a zatem podchodzą oni do tekstu „dosłownie”). Abraham istniał realnie i realnie został poddany próbie. Adam istniał realnie i realnie zgrzeszył (co ma swoje konsekwencje – rzecz jasna według Kościoła – do dziś).
A zatem organizacje religijne robią to, co ty określasz słowami „nie na tym polega wiara, nie na tym polegają religie”. Tym samym przydajesz sobie niemalże „tajemnej wiedzy” – nikt nie wie na czym tak naprawdę polega wiara i religia, wszyscy (włącznie z Kościołem) się mylą – ale Ty to wiesz. A ja myślę, że jednak w tej kwestii nie jest to takie pewne.

Mniej więcej takie jest Twoje podejście. Bierzemy na kadr stokrotkę i robimy zdjęcie. Jeśli na zdjęciu wyjdzie stokrotka – to w zdjęcie warto wierzyć. Jeśli na zdjęciu wyjdzie róża – to zdjęcie zostało przez kogoś sfałszowane i nie warto m uwierzyć. (W naszym wypadku zdjęciem jest Stary Testament, stokrotką – fakty historyczne, różą – fakty przedstawione w tekście ST.)

U Ciebie wiara sprowadza się do prostego schematu: coś jest wiarygodne, realne – warto wierzyć, coś jest niewiarygodne, nierealne – nie warto wierzyć. Takie podejście jest samo w sobie sprzeczne z pojęciem „wiary”; jakkolwiek znaczenie tego słowa byśmy uznawali.


Nie do końca (zarówno w pierwszej jak i w drugiej części). Zdjęcie to zdjęcie, nie ma tutaj miejsca na wiarę (zakładamy, że zdjęcie zostało wykonane poprawnie i przedstawia wyraźnie to jak wygląda cały kwiatek). Znacznie lepszym przykładem będzie lekko zmodyfikowany tekst:

Ktoś bierze aparat i robi zdjęcie – na tym zdjęciu jest pewien kwiatek. Chowa to zdjęcie do kieszeni a po przyjściu do domu mówi – „zrobiłem zdjęcie pięknej stokrotki!”

I teraz wkracza do akcji „wiara”. Albo wierzymy, że ta osoba faktycznie zrobiła zdjęcie stokrotki, albo nie. Jeśli wierzymy – przyjmujemy na słowo, że dana osoba powiedziała nam prawdę. Wiara zaś nie wymaga od nas zobaczenia zdjęcia – przyjmujemy, że ta osoba nas nie oszukała.

Ale równie dobrze możemy nie uwierzyć tej osobie i postanowić ją „sprawdzić”. Wtedy naszym zadaniem jest proste „tak? To pokaż nam to zdjęcie.”

Wtedy może okazać się, że na tym zdjęciu faktycznie jest stokrotka (przyjmujemy w przykładzie, że to faktycznie to zdjęcie o którym była mowa, a nie jakieś inne). Wszystko ok – wiara osób, które nie potrzebowały potwierdzenia była zgodna z faktami – osoby te mogą czuć się szczęśliwe (że miały rację, że autor ich nie oszukał itp.).

Ale równie dobrze może się okazać, że na zdjęciu tym jest róża. I co teraz? Opcje są dwie – albo autor zdjęcia pomylił się – był przekonany, że robi zdjęcie stokrotki, ale nie miał pojęcia jak ta stokrotka (jak i róża) wygląda. A zatem mówił nieprawdę, ale nie w złej wierze (ponieważ był przekonany, że mówi prawdę). Druga opcja zaś jest o wiele smutniejsza – wiedział, że robi zdjęcie róży, ale celowo skłamał.

I jak teraz, w tej nowej sytuacji, wyglądać będą osoby, które uwierzyły autorowi na słowo? A co, jeśli już zgłosiły autora tego zdjęcia do konkursu „najładniejsze zdjęcie stokrotki roku”? Albo zaciągnęły kredyt i kupiły samochód, który chciały spłacić pieniędzmi, które miały zarobić na tym konkursie?

I tutaj leży sedno sprawy – uważam, że w kwestiach takich jak religia nie należy brać wszystkiego na słowo – szczególnie kiedy można zabrać się za weryfikację podawanych „prawd”. Ktoś mówi, że Adam i Ewa to prarodzice od których pochodzi cała ludzkość jak i grzech pierworodny? Biorę prace naukowców które mogą mi pomóc w rozwiązaniu zagadki prawdziwości tego zagadnienia i oceniam – jeśli nic nie stoi na przeszkodzie a podana teoria jest dla mnie zadowalającym wyjaśnieniem omawianego zagadnienia – mogę wierzyć. Jeśli nie – nie wierzę. Tym bardziej jeśli ode mnie – z powodu tej wiary - oczekuje się jeszcze jakichś innych przekonań lub działań.

Jeszcze inaczej – wierzę w prawdziwość teorii ewolucji. Nie mam przecież odpowiednio wysokiego wykształcenia w tej kwestii. Nie widziałem nigdy zwierzęcia ewoluującego na moich oczach. Nie wykonałem żadnych badań osobiście jak też i nie wykopałem nigdy żadnego „brakującego ogniwa”. Nie trzymałem w ręku niczego, co byłoby dowodem na ewolucyjne powiązanie między wielorybem a słoniem. Ale wierzę w to, że teoria ta jest zgodna z faktycznym stanem rzeczy ponieważ istnieje coraz więcej dowodów prezentowanych przez naukowców jak i nie znaleziono do tej pory żadnych poważnych mankamentów tejże. Innymi słowy – choć nie mam odpowiednich predyspozycji aby samemu bezbłędnie ocenić prawdziwość teorii ewolucji – uznaję, że prezentujący ją naukowcy mają rację – gdy mówią, że to najlepiej pasująca odpowiedź – wierzę im.

Co do drugiej kwestii – też nie jest zgodna z rzeczywistością. Owszem – zgodzę się z tym, że moje podejście do „wiary” można określić słowami „coś jest realne, wiarygodne – można wierzyć, coś nie jest – nie warto”. Myślę, że to najzdrowsze podejście. Jeżeli coś jest wiarygodne (możliwe do zaistnienia) – mogę w to uwierzyć (koleżanka mówiła, że w marcu pojedzie nad morze – a potem opowiada mi, że faktycznie nad nim była – no to jej wierzę, czemu by nie? To wiarygodna opowieść). Jeżeli jednak dana opowieść nie jest wiarygodna – to raczej ciężko mi będzie w to uwierzyć (chodź szybko! Nad okolicą lata najprawdziwszy smok i niszczy wszystko ogniem!)

Nie zgodzę się jednak z tym, że to jest „sprzeczne z pojęciem wiary”. Dlaczego bowiem miałoby być sprzeczne? Co jest sprzecznego z pojęciem wiary z tym, że wierzę w rzeczy które uważam za wiarygodne a nie wierzę w te, które uważam za niewiarygodne? Czy „pojęcie wiary” oznacza, że trzeba wierzyć „we wszystko jak leci”? Zarówno w rzeczy wiarygodne i niewiarygodne? Jeżeli wierzę w coś, co uważam za wiarygodne (koleżanka była nad morzem) – to jej wciąż przecież wierzę – nie żądam od niej dowodów („pokaż mi zdjęcie z plaży! Pokaż, bo nie uwierzę!”). Jest to najzwyklejsza 100% wiara. Nie ma tutaj nic „sprzecznego” z pojęciem wiary. Jeżeli zaś nie wierzę w smoka niszczącego okolicę – to również nie ma tutaj niczego sprzecznego z pojęciem wiary – bo „pojęcie wiary” nie wymaga ode mnie wiary we wszystko co mi się mówi.

Dlatego też myślę, że się tutaj nieco zapędziłeś.

Wiara sprowadza się do takiej sytuacji:

Jaś narysował na białej kartce papieru dwa trójkąty i okrąg nad nimi. Poszedł z tą pracą do kolegów i powiedział: „Patrzcie, narysowałem góry!”. Rysunek nie bardzo przypominał góry – dlatego nie wszyscy Jasiowi uwierzyli.

Ale zarówno Ci co Jasiowi uwierzyli, jak i Ci którzy go zbesztali mieli „rację”.


Czy na pewno? „Rację” tak naprawdę mieli tylko ci, którzy podążyli za tym, co Jaś faktycznie miał na myśli (za jedyną opcją, która pasowała do „prawdziwych intencji”). Jeśli Jaś faktycznie chciał narysować góry – wtedy ci, którzy uwierzyli – mieli „rację”. Ci, którzy nie uwierzyli – w pewnym sensie też, bo jeśli rysunek był niedoskonały i nie można było ocenić czy to faktycznie są góry – wówczas ostrożność jest zrozumiana.

Ale jeśli Jaś z premedytacją kłamał? Wtedy ci, którzy mu nie uwierzyli – mieli „rację”. To nie były góry, tylko dwa trójkąty i okrąg (które nie muszą przedstawiać gór i słońca). Ale co z tymi, którzy uwierzyli?

Zostali oszukani. A zatem nie wyszło im to na dobre.

Myślę, że warto też sięgnąć po znaczenie słowa wiara, które odpowiada naszemu tematowi debaty


Co też zrobiłem nieco wcześniej, ale i tutaj przypomnę (aby mieć blisko i Twoje i moje). Ja zaś poszedłem nieco inną drogą:

wierzyć
1. «uznawać coś za prawdę»
2. «wyznawać jakąś religię»
3. «być przekonanym, że ktoś mówi prawdę»
4. «mieć do kogoś lub czegoś zaufanie»
5. «być przekonanym, że ktoś ma duże możliwości i w końcu odniesie sukces»

Skoro zaś zostało tu użyte słowo „zaufanie”:

Zaufanie
1. «przekonanie, że jakiejś osobie lub instytucji można ufać»
2. «przekonanie, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»
3. «przekonanie, że ktoś posiada jakieś umiejętności i potrafi je odpowiednio wykorzystać»

A skoro tutaj zaś użyto „ufać”:

ufać
1. «mieć przekonanie, że ktoś nie oszuka i nie zrobi niczego złego»
2. «być przekonanym, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»
3. «być przekonanym, że ktoś posiada jakieś umiejętności, zdolności itp. i potrafi je odpowiednio wykorzystać»
4. «mieć nadzieję lub być pewnym, że coś się stanie»

I jako że pada też słowo „prawdziwy”:

prawdziwy
1. «zgodny z rzeczywistością, z prawdą»
2. «autentyczny, niesfałszowany»
3. «taki jak zwykle bywa, typowy; też: mający cechy osoby, stanu, przedmiotu, do których jest porównywany»

prawda
1. «zgodna z rzeczywistością treść słów, interpretacja faktów, przedstawienie czegoś zgodne z realiami»
2. «to, co rzeczywiście jest, istnieje lub było»
3. «zasada dowiedziona naukowo lub wynikająca z doświadczenia, uważana powszechnie za niepodważalną»

Jak widać takie podejście (te definicje) nie są tak łatwo zgodne z tym, o czym mówiłeś, bowiem nie pasują zbytnio te definicje do Twojej linii obrony (nic o godności, szlachetności, wartościowych pojęciach itp.). „Wierzyć” zostało tutaj określone jako „uznawać coś za prawdę”, „być przekonanym, ze ktoś mówi prawdę”, „mieć do kogoś lub czegoś zaufanie”.
Podane definicje „prawdy” nie pasują do Twojej wersji – ponieważ treść mitów/opowieści biblijnych nie jest zgodna z rzeczywistością, nie jest autentyczna. Również „zaufanie” i „ufać” nie pasują – ponieważ w stosunku do opowieści biblijnych (czy też Batmana, „Kruka i Lisa” itp.) nie można być przekonanym, że dany przekaz (słowa) są prawdziwe (a zatem zgodne z rzeczywistością, z prawdą, autentyczne i niesfałszowane).

Pozostaje Ci zatem tylko jedna opcja.

wierzyć
1. «uznawać coś za prawdę»
2. «wyznawać jakąś religię»
3. «być przekonanym, że ktoś mówi prawdę»
4. «mieć do kogoś lub czegoś zaufanie»
5. «być przekonanym, że ktoś ma duże możliwości i w końcu odniesie sukces»

A tutaj:

religia
1. «zespół wierzeń dotyczących istnienia Boga lub bogów, pochodzenia i celu życia człowieka, powstania świata oraz w związane z nimi obrzędy, zasady moralne i formy organizacyjne»

Czyli to, o czym mówiłem. Między innymi wyjaśnienia mające na celu „przybliżenie” niewykształconym ludziom takich kwestii jak pochodzenie i cel życia człowieka oraz jak to się stało, że powstał świat.
Początkowo nie chciałem używać słownikowych definicji uważając, że pojęcia „wiary/wierzyć” w kontekście debaty o księdze religijnej są dość oczywiste, jednak jak widzisz – powoływanie się na słownik może być czasem obosieczne ;)

Myślę, że powinieneś przewartościować swoje pojęcie „wiary” przynajmniej przy okazji debaty. Inaczej ciężko będzie Ci zrozumieć, że ludzie nie zawsze ufają (wierzą) tylko temu co widzą, ale przede wszystkim temu co czują, co tkwi gdzieś w nich i jest wydobywane przez obrazowe historie, nazywane mitami.


A ja myślę, że nie ma takiego powodu, ponieważ moje pojęcie „wiary” doskonale pasuje do otaczającej rzeczywistości i dobrze odnosi się (moim zdaniem) do obiektywnego „pojęcia wiary”.

Wiem czym jest wiara – również potrafię „wierzyć”. Po prostu uważam jedynie, że nie wszystkiemu warto wierzyć. I nie jest to absolutnie nic złego ani sprzecznego z jakimikolwiek pojęciami.

Na takiej samej zasadzie nauczał Jezus, i na takiej zasadzie ludzie „wierzyli” w jego przypowieści, a potem w Niego samego. To co napisałeś to w końcu definicja mitów – podsumowując to słowami „nijak w nie wierzyć” brzmi to naprawdę dziwnie.


W świetle tego, co napisałem powyżej – to nie jest już chyba tak „dziwne” ;)

Apeluję do Ciebie, abyś zaprezentował jasno swoje stanowisko dotyczące wiary, bo jak na razie jestem zmuszony domyślać się o co Ci chodzi.


Co też już, jak mi się wydaje, w tymże wpisie zrobiłem. Ale odniosę się jeszcze do ostatnich słów skierowanych bezpośrednio do mnie.

Twoje próby ‘racjonalistycznego’ interpretowania pojęcia wiary są bardzo nieznośne gdyż są takie same w przypadku nauki jak i w przypadku religii.

Gdy nauczyciel napisze na tablicy: „2+2=4” to „wierzysz” w to? W takim razie jesteś kiepski z matematyki, bo nie poradzisz sobie z ambitniejszymi rachunkami – musisz „wiedzieć”, a nie „wierzyć”.


Dlaczego są „nieznośne”? Dowiedziałem się już, że popełniam karygodne błędy i nie wiem o co tak naprawdę chodzi w religii, micie i wierze. Teraz dowiaduję się, że moje podejście jest „nieznośne”, ale nie dostaję żadnego przekonującego wyjaśnienia „dlaczego” (co sugeruje, że „nieznośne”, bo „inne”, „sprzeczne” z Twoim).

Ciekawe jest to, że rozróżniłeś „przypadek nauki” i „przypadek religii”. Tak jakby te dwa „przypadki” były tak obce, że nie wolno stosować wobec nich podobnych „narzędzi”.

A ja uważam inaczej. I naukę i religię można sprowadzić do pewnego wspólnego mianownika – do „słów”, które opisują (według ich autorów) prawdę. Przykład:

Naukowiec mówi, że Słońce to kula gazów produkująca gigantyczne ilości energii dzięki reakcji syntezy pierwiastków wodoru i helu (tak w skrócie).

Starożytna księga religijna mówi, że Słońce to rydwan boga (całe narody w to wierzyły – dosłownie wierzyły, więc po prostu to zaakceptuj ;) ).

Naukowiec może podać swoje argumenty – istnieje coś takiego jak synteza pierwiastków i produkuje ona gigantyczne ilości energii. Wiemy też, że Słońce składa się z wodoru i helu (analiza widma) jak i że panują tam warunki takie, jakie są potrzebne do podtrzymywania tejże syntezy. No i obserwujemy inne gwiazdy których zachowanie pasuje do przedstawionego modelu.

Kapłan starożytnej religii może zaś powiedzieć, że Słońce to rydwan, bo… no bo bóg słońca musi mieć przecież jakiś swój pojazd, poza tym Słońce coś zbyt regularnie się pojawia na horyzoncie no i przodkowie wierzyli tak od tysiącleci. Jest to przecież zbyt ważny element naszego życia aby był zaledwie kulą rozżarzonych gazów.

Czy jest coś złego w racjonalnej ocenie twierdzeń obu panów? Czy jest coś złego w przyjęciu argumentów naukowca a odrzuceniu wersji kapłana? Czy jest coś złego w braku wiary w opowieść o bogu będącym naszą gwiazdą lub używającym jej do przemieszczania się?

Według słownika polskiego „wiara” to przekonanie (a więc pojęcie bardzo subiektywne), a według starożytnych „zaufanie”. Nijak się to ma do Twojego bardzo zachowawczego podejścia w stosunku do tekstu ST, bowiem Ty interpretujesz ST na tej samej płaszczyźnie co algebrę. Problem w tym, że w matematyce nie ma miejsca na wiarę, a w przypadku tekstu Starego Testamentu – owszem.


No i w tym rzecz. „Nijak się to ma do Twojego bardzo zachowawczego podejścia w stosunku do tekstu ST” – oczywiście, w końcu uważam, że nie warto w niego wierzyć! ;)

Po prostu nie jestem przekonany do tekstu ST. Nie widzę powodu, aby mu w jakimkolwiek stopniu „ufać” (pamiętaj, że najprawdopodobniej mamy inne definicje słowa „ufać” z czego moje jest chyba bliższe tej słownikowej ;) Przypomnę: 2. «być przekonanym, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»).
Widzę też te elementy, które są dla mnie z całą pewnością wyłącznie radosną twórczością starożytnych kapłanów.

Mówisz, że w przypadku ST „jest miejsce na wiarę”.

Ale ja tego miejsca (biorąc pod uwagę moje podejście do kwestii „wiary”) zwyczajnie nie widzę ;) I nie uważam, aby było to czymś gorszym albo niewłaściwym, tak samo jak nie uważam, że w stosunku do ST „powinno wykazywać się wiarę”. Niby dlaczego? Wciąż nie widzę najmniejszego powodu, tak samo jak nie widzę najmniejszego powodu aby wierzyć komuś tylko dlatego, że ktoś inny tak mówi i tego ode mnie oczekuje ;) To ja oceniam w co chcę wierzyć, a w co nie – co spełnia moje kryteria a co nie.

I wyobraźmy sobie, że dopiero tutaj dochodzimy do miejsca, w którym zakończyłem odpisywanie na Twoje słowa skierowane bezpośrednio do mnie. Teraz jeszcze pozostało ustosunkować się do paru kwestii z Twojej „części właściwej” prezentującej nowe argumenty. A dopiero potem – przyjdzie czas na moje własne (nowe) argumenty.

Chyba szykuje nam się dłuuuuuugi wpis.

Aquila zarzuca mi, że niesłusznie utożsamiam „mit” z wiarą. Prawda jest jednak taka, że mity są podstawą KAŻDEGO systemu wierzeń – co więcej, każdy system wierzeń jest takim czy innym etapem ewolucyjnym w religijności ludzkości którego początek sięga paleolitu. Mity pierwotne, prehistoryczne tak mocno zakorzeniły się w świadomości pierwszego człowieka (była na tyle skuteczne), że dotrwały w takim bądź innym stanie w większości religii i wierzeń cywilizacyjnych.

I w przypadku mitologii (wierzeń) wcale nie chodziło o to, że ludzie mitami, historyjkami, wierzeniami tłumaczyli sobie i dzieciom zjawiska fizyczne – jak twierdzi mój oponent. Jest to naiwne i śmieszne rozumowanie, bo pierwsi ludzi mieli znacznie większe problemy na głowie niż zajmowanie się tym, skąd pochodzi wiatr…


No tak – są podstawą wierzeń – to jest kwestia której nigdy nie zamierzałem przeczyć. Ale…

Są one podstawą wierzeń – i ludzie wierzyli w nie – gdy uznawali ten mit za wyjaśnienie przyczyn danego „czegoś” (mieli mit opisujący powstanie ludzkości – no to wierzyli że opisuje on właśnie powstanie ludzkości) albo gdy mit ten był elementem ich rytuału (wierzymy w X a mit Y nam to dogłębniej ilustruje i uzasadnia).

Ale jak to ma się do naszego stosunku do mitów?

Weźmy prosty przykład mitu – istota nadprzyrodzona X zrobiła Y w wyniku czego mamy Z.

Nie wątpię, że autorzy tego mitu (obojętnie czy byli to ludzie epoki neolitu czy współczesne „prymitywne” plemiona) wierzyli w prawdziwość tego mitu – moim zdaniem również dosłownie (inaczej po co by go tworzyli i utrwalali). Nie wątpię, że był to dla nich niezwykle ważny element wierzeń i rytuałów.

Ale czy to znaczy, że my dzisiaj też powinniśmy dalej tak samo wierzyć? W dzisiejszym świecie mity (w znaczeniu takim, jak dawniej) wychodzą z użycia. Opis Genesis dla coraz większej liczby ludzi nie jest „dosłownym opisem stworzenia” – ponieważ nauka dała nam solidniejszą alternatywę. Obecnie mity takie (Genesis, Babel, Prometeusz, Herkules) nie mają już tej „siły”, co dawniej. Nie mają grona żarliwych „wyznawców”. Gdy spytasz kogoś o Heraklesa czy Prometeusza – co ludzie odpowiedzą? Że „wierzą” w nich? Że faktycznie zrobili to, o czym się mówi że niby zrobili?

Raczej nie. Jeśli ktoś patrzy na tego typu historie – to stara się (jeśli chce rzecz jasna) wyciągnąć z nich jakieś wartościowe treści. Jakieś „mądre przesłanie”.

I tutaj właśnie już (jak staram się wciąż wyjaśnić) przestaje pasować to do pytania „wierzyć czy też nie”? Uznawać za wartościowe, godne naśladowania itp. – ale już niezbyt należące do kwestii „wiary”.

W Heraklesa czy Prometeusza i ich działania już nie „wierzymy” (bo to nie jest już kwestia „wiary”). I to właśnie miałem na myśli.

No i czy faktycznie jest to „naiwne i śmieszne” rozumowanie? I argumentem wyjaśniającym Twoje stanowisko ma być jedynie „ponieważ (tamci ludzie) mieli ważniejsze problemy na głowie”?

Jak już wspomniałem – tym stwierdzeniem odbierasz ówczesnym ludziom ciekawości świata. Widzieli na przykład pioruny, odczuwali niekiedy delikatny, a niekiedy potężny wiatr – ale według Ciebie najwyraźniej nigdy nie zaciekawiło ich dlaczego on powstaje i nigdy nie spróbowali nawet wyjaśnić sobie ich pochodzenia- ponieważ, jak twierdzisz, „mieli większe problemy na głowie”. Mnie to nie przekonuje. Tym bardziej, że ogromna liczba ludów ma te swoje (różne w zależności od danej grupy) wyjaśnienia – mamy wyraźnie sformułowane dlaczego ludzie umierają, dlaczego zwierzęta są takie a nie inne (i zajmują takie a nie inne miejsce w przyrodzie) a nawet takie zagadnienia jak piorun i grzmot – mają swoje rozmaite (w zależności od plemienia) „wyjaśnienia”.

No ale te wszystkie wyjaśnienia (mające wszelkie znamiona prób wyjaśnienia) najwyraźniej nimi nie są, bo… bo tak mówisz. Dla mnie to za mało, niestety, wybacz.

Jestem niemal pewien, że Aquila postrzega rytuały jako prymitywne właśnie próby „przebłagania bogów” lub „próby wpływania na zjawiska przyrodnicze, fizyczne” ludzi pradawnych. Tymczasem rytuał miał mało wspólnego z takim stanem.


Poczekaj chwilę, zaraz odpowiem ale najpierw pozwolisz, że przebiję się przez ten szalenie gęsty natłok argumentów który masz na poparcie tej właśnie teorii.



Uff… już jestem.

Choć to „przebijanie się”… trwało zaledwie kilka sekund - bo póki co lubisz prezentować poglądy które niekoniecznie mają coś wspólnego z rozmaitymi przykładami. Nie mówię, że wszystkie rytuały miały na celu przebłaganie istot nadprzyrodzonych lub wpłynięcie na zjawiska przyrodnicze, ale totalnie nieuzasadnione jest twierdzenie, że rytuały ogólnie nie miały tego na celu lub też miały mało wspólnego. Mamy po prostu wiele przykładów w których jakiś rytuał był wykonywany właśnie po to, aby skłonić duchy/bogów do jakiegoś działania lub aby wpłynąć na świat/zjawiska.

Jeżeli Czukcza wystawia w kierunku wiatru zachodniego gołe pośladki, jeżeli przygotowuje porcję tłuszczu i jeśli wymawia (jednocześnie klaszcząc) formułkę (słowa oryginalne):

„Zachodni wietrze! Popatrz tutaj! Spójrz na moje pośladki! Damy ci trochę tłuszczu. Przestań wiać!”

To jakim cudem można mówić, że on tak naprawdę nijak nie zamierzał wpłynąć na tenże wiatr i „nakłonić go” do zmiany zachowania?

Wracając do karlicy w którą wierzyli Indianie z plemienia Klamath – zwracali się oni do niej gdy wiatr zachodni był zbyt silny. Prosili ją, aby zesłała odpowiedni wiatr gdy taki był potrzebny gdy pływano canoe. Prosili też ją aby przegoniła swoim wiatrem nieznośne komary znad Pelican Bay (jak donosi badacz tego plemienia Leslie Spier).
Czy to też nie jest w żadnym stopniu „próba wpłynięcia na nadnaturalną istotę albo zjawisko przyrodnicze”?

Plemię Semangów, które uważało, że gwałtowna burza pojawiła się ponieważ ktoś akurat patrzył na parzące się psy (no cóż, takie mieli wyjaśnienie i już) – nacinali skórę, mieszali krew z wodą i chlustali nią jednocześnie wykrzykując w kółko prośby „Przestań! Przestań! Przestań!” To również nie jest żadna próba wpłynięcia na zjawiska przyrody poprzez rytuał, czy tak?

Kiedy Inuici mieli problemy z polowaniami – oznaczało to niechybnie, że przewinienia/grzechy ludzi wpłynęły na boginię morza (no bo przewinienia te, według wierzeń, zamieniały się w błoto które opadało na dno i zlepiało włosy bogini – przecież to oczywiste). Wówczas członkowie plemienia gromadzili się w ciemnym pomieszczeniu, na rozkaz szamana zamykali oczy a on sam „schodził na dno aby dowiedzieć się co się stało” (tak naprawdę, według relacji badaczy, chował się po prostu za zasłonką). Gdy szaman „powracał” – żądał aby winowajcy (którzy złamali jakieś zasady postępowania i tym samym przyczynili się do „nieurodzaju”) przyznali się do winy. Przyznanie się do winy zaś oczyszczało sprawę i zapewniało lepsze szanse w przyszłych polowaniach. Czy to również nie jest wykorzystanie mitu i rytuału do wpłynięcia na świat materialny (pojawienie się zwierzyny)?

U plemienia Aranda z Australii do zadań szamana należało pilnowanie (zapewne za pomocą jakiegoś rytuału) aby zaćmienie słońca było jedynie przejściowe, a nie trwałe (co, jak możemy się domyślać, było zawsze 100% skuteczne). Czy to też nie jest próba wpłynięcia na zjawisko przyrodnicze?

A co z ludami (daleki wschód), które na widok zaćmienia słońca biły w gongi aby „odpędzić smoka pożerającego słońce”? Czy to w końcu próba wpłynięcia jakimś rytuałem (bicie w gongi) na zjawisko przyrodnicze/astronomiczne, czy też nie?

A co z wszelkimi ofiarami dla duchów/bóstw? Ludy Polinezji składały ludzi w ofierze aby „zapewnić sobie pomyślność w wojnie”. Takie same ofiary (choć niekoniecznie z ludzi) składano we wszystkich kulturach i w każdej epoce. Nieważne czy chodziło o kawałek jagnięcia, gołębicę czy 100 byków. Robiono to aby skłonić bóstwo do zrobienia czegoś lub pobłogosławienia czemuś/komuś. Pierwszych chrześcijan prześladowano, ponieważ uporczywie odmawiali składania ofiar bogom „pogańskim” – a że ofiary te były połączone z „prośbami o pomyślność państwa” – uznawano, że w takim razie działają na szkodę państwa rzymskiego. W cesarstwie rzymskim też boską cześć cesarza wprowadzono początkowo poprzez promowanie składania ofiar dla duchów opiekuńczych cesarza. W ofiarach tych błagano lary aby zapewniły cesarzowi pomyślność.

No i na koniec nie możemy zapomnieć o „najpopularniejszej” chyba działalności szamanów – leczeniu chorych. Owszem – podawano także zioła i inne składniki mające realne działanie lecznicze w przypadku przynajmniej niektórych chorób. Ale bodajże najważniejszym elementem leczenia były rytuały magiczne – taniec, śpiew, ofiary itp. Istnieją plemiona w których leczenie wymaga tańca trwającego nieprzerwanie nawet kilka lub kilkanaście godzin. Mamy przedziwne gesty, które mają moc przebłagania duchów (wyrwać dwa młode drzewka, zebrać ziemię z dołków po tych drzewach, wetrzeć tę ziemię w ciało chorej osoby, splunąć na nią a potem wyrzucić owe wyrwane drzewka do lasu – to autentyczna terapia szamanów z południowo-wschodniej Azji).

Jakim cudem można nie widzieć w tym właśnie próby wpłynięcia albo na bóstwo/duchy (albo dobre – aby zrobiły coś, o co się prosi lub zapobiegły czemuś złemu – albo złe, aby uciekły z ciała chorej) albo na (za sprawą tychże istot nadprzyrodzonych) zjawiska naturalne jak deszcz, burze, wiatry, zaćmienia (i tak zresztą za którymi stały jakieś siły nadprzyrodzone) itp.? Chyba tylko dlatego, że uporczywie nie chce się ich w tym widzieć, ponieważ ma się już na ten temat wyrobione inne zdanie.

Nie mówiąc już o tym, że na Hawajach proces budowania nowej łodzi trwał nierzadko kilka dni/tygodni dłużej niż gdyby się odbywał bez rozmaitych (zbędnych z naszego punktu widzenia) rytuałów. Zarówno wybranie drzewa, jak i jego ścięcie a potem obróbka – wszystko wymagało odpowiedniego rytuału (na przykład sen jaki przyśnił się leżącemu pod drzewem człowiekowi „wskazywał” czy nadaje się ono na łódź, czy też nie). Wielokrotnie też z tej okazji składano świnie w ofierze (a potem pieczono je i zjadano, no bo bogowie już zjedli „duchową część” ofiary więc szkoda, aby „materialna część” się zmarnowała - w końcu mięso świni = cenna rzecz). Modlono się nawet do „boga toporów” aby ludzie posługujący się tymi narzędziami nie napotkali żadnych problemów. Co miało to wszystko na celu? Między innymi takie wpłynięcie na duchy i rzeczywistość, aby wszystko poszło dobrze. Wyobrażacie sobie co poczuliby robotnicy, gdyby dopiero pod koniec pracy wykryli jakieś mankamenty pnia? A tak „mieli pewność”, że wszystko pójdzie dobrze, bo „duchy przecież czuwają, zostały przebłagane” ;)

Dlatego absolutnie nie zgodzę się z Twoim stwierdzeniem, że „rytuał miał mało wspólnego z takim stanem (próbą wpłynięcia na bóstwo lub zjawiska przyrody)”. Po prostu zbyt wiele przykładów (a to przecież zaledwie kilka przytoczonych z niezliczonej liczby) wskazuje na coś zupełnie innego.

Oddzielanie mitu od wiary – jak czyni to mój oponent – jest błędem tak dużym, że bez świadomości tego faktu nie sposób rozmawiać o jakiejkolwiek religii, o jakimkolwiek wyznaniu.


Przy czym tak naprawdę to nie oddzielam mitu od wiary w takim znaczeniu w jakim starasz się to zaprezentować. Przecież od początku mówiłem, że ówcześni ludzie wierzyli święcie w treść swoich mitów. Wciąż mówię, że spora liczba osób wierzyła dosłownie w treść mitów, ponieważ widziała w nich odpowiedzi na rozmaite pytania. A zatem nie oddzielam tak w zasadzie wiary od mitu.

Mówię jedynie, że stanowisko które zdajesz się prezentować – „wybieranie” z mitów (lub innych opowieści religijnych – na przykład ST) jedynie „głębokich treści” i przyswajanie ich w celu stania się lepszym – to nie jest już kwestia „wiary”. To kwestia wybierania treści, które uważamy za godne uwagi i przyswajania ich. Zauważmy, że wyciągnięcie takich treści/wartości z danego mitu (ale nie tylko mitu – „przypowieści” czy nawet bajki z morałem) nie wymaga już „wiary” w tę opowieść. Tak samo jak wyciągnięcie pozytywnych wartości z Batmana nijak nie musi wiązać się z „wiarą” w Batmana czy też w „mit o Batmanie” (gdzie tutaj właśnie rozmijamy się dość wyraźnie w kwestii znaczenia słów „wiara” i „wierzyć”).

Aquila sprowadza mity do jakiś historyjek, którymi dorośli prehistoryczni ludzie tłumaczyli dzieciom i sobie skąd pochodzą zjawiska przyrodnicze, itd. Niestety geneza mitów tkwi w czymś zupełnie innym – jak mówiłem ludzie dawni mieli znacznie większe problemy na głowie niż tworzenie zbędnych teorii. Mitologia była ważna na płaszczyźnie duchowej, ale też fizycznej.


Przy czym kolejny raz przypominam, że nie tylko ja to robię. Podobnie uważają również ludzie zajmujący się badaniem mitów. Jak już mówiłem – mity posiadają rozmaite warstwy – znaczenie dosłowne i „głębokie”, ukryte. W tym „dosłownym” znaczeniu mają (szczególnie mity „początku”, mity kosmogoniczne itp.) właśnie za cel wyjaśnienie ludziom jak zaistniały dane zjawiska. Jak to zostało ujęte (dość trafnie) na wiki:

Funkcje mitu:

poznawcza – poprzez mity ludzie starali się wyjaśnić niezrozumiałe dla nich zjawiska przyrody;
światopoglądowa – mity jako podstawa wierzeń religijnych;
sakralna – w mitologiach odnajdujemy wzorce rytualnych obrzędów oraz wskazówki, jak należy czcić bogów;
literacka – inspiracja dla twórców kolejnych epok;
motywacyjna – mity jako uzasadnienie ludzkiego losu.

Ale nie tylko zjawiska przyrody… weźmy takiego Argejosa, syna Licymniosa. Herakles miał, zgodnie z umową, przywieźć z powrotem (z wyprawy wojennej) Argejosa do domu (ojciec postawił taki warunek i wymusił na Heraklesie taką przysięgę, ponieważ wcześniej stracił w boju starszego syna – Ojonosa). Argejos jednak poległ, a Herakles, nie mając pojęcia jak mógłby wypełnić dane przyrzeczenie – spalił ciało Argejosa. Tak oto, według Androna z Halikarnasu, powstał zwyczaj palenia zwłok w Grecji a Argejos miał być pierwszym, który tak został pochowany. Czyż to nie próba wyjaśnienia pochodzenia zwyczaju palenia ciał zmarłych?

A historia dwóch królów Sparty? W Sparcie władzę bowiem posiadało dwóch królów jednocześnie – jako wyjaśnienie tego fenomenu podawano opowieść o Eurystenesie i Proklesie – bliźniakach będących jednocześnie Heraklidami – potomkami samego Heraklesa. Oni to mieli założyć dwie linie królewskie wspólnie rządzące Spartą. Kolejny ciekawy przykład jak mity (w tym przypadku o Heraklesie) „zakorzeniane były” w przeszłości po to, aby wyjaśnić obecną sytuację (a przy okazji kolejny przykład sugerujący, że przez wielu brane one były dosłownie i na poważnie).

Znakomita część badaczy zgadza się co do tego, że początkowo ludzie byli wyznawcami monoteistycznymi. Skutki tego znajdujmy współcześnie w kulturach i mitologiach ludów plemiennych, np. Pigmejów.


A o tym, przyznam, nie słyszałem. Tym bardziej, że nasza wiedza o wierzeniach ludzi pierwotnych jest bardzo szczątkowa. Zobaczmy co na ten temat mówi nam na przykład Mircea Eliade – badacz o wszakże dość zbliżonych do niektórych Twoich argumentów poglądach („Historia wierzeń i idei religijnych” tom 1):

Jeśli jednak panuje zgoda co do faktu, że ludzie dolnego i środkowego paleolitu mieli swoją „religię”, trudno jest dziś określić, o ile w ogóle jest to możliwe, jaka była jej treść. […] W religii ludów myśliwskich stwierdzono istnienie rozmaitych nadprzyrodzonych istot: wyróżnia się towarzyszy lub teriomorficzne „duchy opiekuńcze”, bóstwa typu Istoty Najwyższej – Pana Dzikiego Zwierza – opiekujące się jednocześnie zwierzyną łowną i myśliwym, duchy buszu i duchy różnych gatunków zwierzęcych.

Co zaś tyczy się Pigmejów, to na przykład Pigmeje Mbuti/Bambuti posiadają swój własny panteon – wierzą w istnienie między innymi Khonvouma, Gora, Arebati i Tore.

A skoro już jesteśmy przy twórczości Mircei Eliade:

W sumie można chyba stwierdzić, że pewna liczba mitów była znana populacjom paleolitycznym, głównie mity kosmogoniczne i mity początku (o pochodzeniu człowieka, zwierzyny, śmierci itd.). By podać tylko jeden przykład, mit kosmogoniczny mówi o pierwotnych wodach i o stwórcy, przedstawiając go albo w formie antropomorficznej, lub w postaci wodnego zwierzęcia, opuszczającego się na dno oceanu by przynieść materiał konieczny do stworzenia świata.[…] Równie trudno wyobrazić sobie społeczność myśliwych pozbawioną mitów o pochodzeniu ognia.


Wydaje mi się, że pan Eliade właśnie zgodził się ze mną, że już ludzie paleolitu posiadali chęć wyjaśnienia sobie pochodzenia rozmaitych „obiektów” – a wyjaśnieniami tymi były właśnie mity.

W dobie postępu, niesłychanych osiągnięć nauki i techniki – człowiek przestaje potrzebować Boga-Czarodzieja, który wysłucha każdej prośby i spełni życzenie zbudowane na gorliwej modlitwie; do człowieka bardzo powoli (ale jednak) dochodzi, że Bóg nie spełnia życzeń.


Po raz kolejny mam wrażenie, że czytam coś, co pochodzi z jakiejś rzeczywistości alternatywnej. Ale widzę też tutaj i dwie bardzo ważne (moim rzecz jasna zdaniem) rzeczy.

Po pierwsze – najwyraźniej nie spotkałeś się już dawno z osobami wierzącymi. Ponieważ tam, gdzie przebywa osoba święcie przekonana w istnienie swojego boga – tam są i prośby do niego kierowane. Mamy prośby o zdrowie (zarówno zachowanie jak i wyleczenie), prośby o bezpieczeństwo (ochrona przed wypadkami, kataklizmami itp.) prośby o szczęście i powodzenie rodziny. Są prośby o zlitowanie się nad daną osobą, prośby o wstawienie się za osobami zmarłymi czy odwieczne niedzielne modły i prośby o pokój na świecie (niestety, jak wiemy, nieskuteczne). Ba – nie tak dawno temu spotkałem się nawet z tym, że pewna moja koleżanka (dość żarliwa chrześcijanka)… modliła się „za mnie” (mogę się jedynie domyślać o co jej chodziło). A zatem „człowiek przestaje potrzebować boga, który wysłucha prośby i spełni życzenia”? Wątpię. U osoby niewierzącej – zgoda (no bo jakżeby inaczej). Ale u wierzącej – nigdy w życiu.

No a po drugie… zauważ, co przed chwilą napisałeś:

W dobie postępu, niesłychanych osiągnięć nauki i techniki – człowiek przestaje potrzebować Boga-Czarodzieja, który wysłucha każdej prośby i spełni życzenie zbudowane na gorliwej modlitwie; do człowieka bardzo powoli (ale jednak) dochodzi, że Bóg nie spełnia życzeń.

Sam stwierdziłeś, że dla wielu ludzi (jeśli nie dla praktycznie wszystkich) bóg stał się właśnie „maszynką do spełniania życzeń” do której kierowane były lub są ustawiczne prośby.

Wcześniej zaś napisałeś:

Tutaj zauważamy jak bardzo mylą się Ci sceptycy, którzy twierdzą, że człowiek stworzył sobie bóstwa aby zasypywać go prośbami albo żeby tłumaczyć sobie dziwne zjawiska (tutaj piję do Ciebie, Aquila).

I z tego powodu nasuwa się proste pytanie – niby dlaczego nie?

Skoro robi to dziś, bo wierzy w istnienie kogoś obdarzonego większą mocą i potrafiącego wpłynąć dzięki tej mocy na świat (jeśli zechce) – to dlaczego nie miałby robić tego samego i na początku dziejów – kiedy również wierzył w taką postać? Wspomniany Mircea Eliade opisuje paleolitycznego jeszcze „Pana Dzikiego Zwierza” – chyba łatwo wyobrazić sobie myśliwego, który prosi go o szczęśliwe polowanie. Myślę też, że o wiele lepiej iść na polowanie gdy się ma wewnętrze przeświadczenie, że tym razem jakaś nadprzyrodzona istota mi pomoże (no bo ją poprosiłem o to) i przyniosę wielki łup!

Tym bardziej, że takie prośby o dobre łowy są znane wśród prymitywnych plemion i dziś.

Takie opowieści to nic innego jak mity. A wiara w nie, nie polega na uznawaniu za prawdę to, że Mojżesz wszedł na Synaj i dostał kamienne tablice. Wiara (ufność) w taki mit jest zasadna kiedy potrafmy wcielić go we WŁASNE życie – kiedy odczytując symbole sami wspinamy się na górę, a zaproszenie na nią dane Mojżeszowie tyczy się także każdego człowieka.


I ponownie – dlaczego nie? Trzymając w rękach opowieść o Mojżeszu i górze trzymamy historię, której główny bohater wspina się na górę, która została (jak uważają pewni ludzie) ustalona – a na jej masywie lub w pobliżu ustawiono sakralne budowle (czyż to nie potwierdzenie dosłownego odczytywania treści tej księgi przez ludzi, którzy gotowi byli taszczyć materiał budowlany na określoną wysokość i mieszkać w dość nieprzyjaznej okolicy?).

Uważasz, że na tę historię powinno patrzeć się tylko w jeden sposób – Twój sposób (oczywiście przypadkiem zgodny z najwygodniejszą linią obrony w debacie jak i zgodny z najwygodniejszym myśleniem współczesnego człowieka o Biblii). Dzięki temu nie musimy zastanawiać się którędy i dlaczego Mojżesz tam się znalazł. Nie musimy zastanawiać się dlaczego akurat takie a nie inne kamienne tablice i co się z nimi stało. Ba, nie musimy nawet zastanawiać się czy w ogóle taki ktoś jak Mojżesz istniał – bo z punktu widzenia prezentowanego przez Ciebie – nie jest to konieczne.

Myślę jednak, że aby uwierzyć w opowieść o Mojżeszu trzeba bliżej się jej przyjrzeć, ocenić jej prawdopodobieństwo i spojrzeć na to tak, jak zapewne (między innymi, bo nie odmawiam Twojej interpretacji ziarenka prawdy, po prostu uważam, że należy patrzeć szerzej) patrzyli na nią ludzie ówcześni. Ci ludzie, którzy ją spisywali. Ci, którzy budowali tam klasztory i kaplice. Albo ci, którzy trzymali w świątyni Arkę mającą zawierać owe tablice. Czy dla nich też nie było ważne, czy to prawda, że Mojżesz dostał tablice, czy też nie? Bo dla mnie – abym uwierzył – jest dość ważne.

W micie o wieży Babel tkwi wyraźna przestroga dla potencjalnej cywilizacji globalnej.


I tutaj właśnie przyszedł czas na to, czego domyślałem się od początku. Tak odczytałeś znaczenie tej opowieści. Mnie jednak zastanawia na ile jej autor (osoba żyjąca prawdopodobnie w czasie wygnania na terenie Mezopotamii) myślał tak samo. Ile on mógł wiedzieć o „przestrogach dla potencjalnej cywilizacji globalnej”. Innymi słowy – na ile to „odczytane znaczenie” jest zamysłem autora, a na ile – jedynie Twoją interpretacją.

Po prostu - czasem ludzie, mający takie a nie inne przekonania, próbują przypisać odczytywanym przez siebie tekstom takie znaczenie i „ukryte treści” jakich się spodziewają lub jakie są zgodne z ich poglądami. Tak na przykład postępują ci, którzy wierzą w odwiedzających nas kosmitów – dla nich rydwan bodajże Ezechiela (w jego księdze, nie jako jego własność) będzie pojazdem kosmitów i koniec – nieważne czy autor podzielał to zdanie czy też nie. Nieważne że dopatrywanie się wszędzie kosmitów to domena XX wieku (a nie starożytności). Oni mają już „swoją” interpretację i się jej trzymają, bowiem pasuje ona do ich światopoglądu. Czy jednak autor istotnie miał to ma myśli czy też nie – to już zupełnie inna historia.

Tak to bowiem jest właśnie z interpretacjami. Jeżeli autor nie przekaże nam swoich myśli jasno i czytelnie – stawia przed nami problem i niejako rzuca nam kłody pod nogi. Innymi słowy – mówi:

- Chcę ci powiedzieć coś niezmiernie ważnego.
- Tak? Co takiego?
- A zgadnij sobie.

Można zgadywać. Ale skąd pewność, że wytypujemy trafną odpowiedź?

No i pamiętajmy, że mowa przecież o Biblii – „słowie bożym”. Warto zatem zastanowić się w tej chwili – skoro to słowa samego boga – Jahwe – to dlaczego przemawia on do nas zagadkami? Dlaczego nie powie wprost o co mu chodzi? „Szyfrując” i ukrywając przekaz – naraża nas (biedne i niezbyt doskonałe istoty ludzkie) na popełnienie błędu. A biorąc pod uwagę rozmaite nierzadko wzajemnie wykluczające się interpretacje i szkoły – już skazał wielu swoich czcicieli na życie w nieznajomości swojego przekazu.

Ale wracając do samej wieży (skoro już stoimy w jej cieniu) – może zobaczmy, co jeszcze mają na jej temat do powiedzenia inne (niektóre antyczne) źródła. Zacznijmy od „oryginalnego przekazu” – z Biblii:

Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa. A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear i tam zamieszkali. I mówili jeden do drugiego: «Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu». A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej, rzekli: «Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi». A Pan zstąpił z nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które budowali ludzie, i rzekł: «Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego!»
W ten sposób Pan rozproszył ich stamtąd po całej powierzchni ziemi, i tak nie dokończyli budowy tego miasta. Dlatego to nazwano je Babel, tam bowiem Pan pomieszał mowę mieszkańców całej ziemi. Stamtąd też Pan rozproszył ich po całej powierzchni ziemi.

Rdz 11, 1-9


I to wszystko. A co inni mają w tej kwestii do powiedzenia?

I zaczęli budować, i w czwartym tygodniu wyrobili cegłę z ognia, i cegły służyły im zamiast kamienie, i glina którą je polepiali była asfaltem co pochodzi z morza i z wodotrysków w ziemi Szinar. I zbudowali ją: czterdzieści trzy lata ją budowali; jej długość wynosiła 203 cegieł, i wysokość [cegły] była jedna trzecia jednej; jej wysokość wynosiła 5434 kubitów i 2 palmy, i [jedna ściana] miała trzynaście stadiów.

Tak sprawę przedstawia nam wspomniana już wcześniej Księga Jubileuszów (ta od doskonałej znajomości życia Adama, Ewy i ich potomstwa). Według wyliczeń autora wieża zatem mieć miała (w przeliczeniu na nasze jednostki) jakeś 2484 metry wysokości (czyli miała być mniej więcej 10,5 razy wyższa od naszego Pałacu Kultury). Trzecia apokalipsa Barucha zaś podaje nam wysokość „zaledwie” 212 metrów. Grzegorz z Tours przytacza nam słowa Pawła Orozjusza, który „wyliczył” zaś, że wieża Babel posiadała 25 bram z każdej strony – co dawało łącznie liczbę 100 bram w całej budowli. Średniowieczny „historyk” Giovanni Villani dowodził, że wieża ta miała obwód wynoszący 8 mili i mierzyła prawie 6 kilometrów wysokości. John Mandeville nie zgadzał się z tym podając wysokość prawie 13 kilometrów. Historyk Richard Rowland (XV/XVI wiek) uważał, że wysokość wynosiła 7,6 kilometra a spiralna rampa była tak szeroka, że nie tylko mieściły się tam szopy dla robotników i zwierząt, ale także pola zasiewane po to, aby zwierzęta miały co jeść.

No i tutaj po raz kolejny jestem niezmiernie ciekawy – czy zatem ludzie ci uważali wieżę Babel jedynie jako „symbol”, czy też może podchodzili do niej jak do realnie istniejącego w przeszłości budynku?

A na koniec – bodajże najciekawszy dla nas tekst – nieoceniony Józef Flawiusz i jego „Dawne Dzieje Izraela”:

2. To pyszne lekceważenie Boga rozjudził w nich Nabrod /Nemrod/,
wnuk Chama, syna Noego, zuchwały mąż o krzepkich rękach. On właśnie
przekonywał ich, by szczęście, którego zażywają, uważali nie za dar Boga,
ale za zdobycz swojej własnej dzielności i stopniowo zaprowadził w państwie
ustrój despotyczny; sądził bowiem, że jedynym sposobem oderwania
ludzi od bojaźni Bożej jest całkowite uzależnienie ich życia i pomyślności
od potęgi władcy. A groził również, że gdyby Bóg chciał
jeszcze raz zalać ziemię, potrafi on już sobie przeciw Niemu poradzić:
zbuduje wieżę wyższą, niż zdoła dosięgnąć woda, i pomści nawet zagładę
przodków.
3. Pospólstwo ochoczo poddało się nakazom Nabroda /Nemroda/,
uległość wobec Boga uważając za niewolę. Zaczęli budować wieżę i pracowali
z niezmordowanym zapałem. Dzięki mnogości rąk wieża dźwigała
się w górę nadspodziewanie szybko. Ale była ona zarazem tak ogromnie
szeroka, że patrzącym wydawała się niższa, niż była w rzeczywistości.
Budowano ją z wypalonych cegieł, spajając je smołą, by nie mogła zmyć
ich woda. — Widząc to szaleństwo, Bóg nie skazał ich na zupełną zagładę,
przekonał się bowiem, że zagłada ich przodków i tak nie nauczyła
ludzi rozsądku. Ale wzniecił wśród nich niezgodę, poróżniwszy ich języki,
tak że wskutek odmienności mowy jedni drugich nie mogli rozumieć.
Miejsce, w którym zbudował wieżę, zwane jest teraz Babilon z powodu
owego pomieszania mowy niegdyś zrozumiałej dla wszystkich;
po hebrajsku bowiem babel znaczy „pomieszanie". O tej wieży i o poróżnieniu
mowy ludzkiej wspomina również Sybilla, tak powiadając:
„Gdy jeszcze wszyscy mówili jednym językiem, jacyś ludzie zbudowali
wieżę niezmiernie wysoką, zamierzając wedrzeć się po niej do nieba.
Ale bogowie nasłali wichry, które zwaliły ich wieżę, i każdemu dali
osobny język. Stąd właśnie pochodzi nazwa miasta Babilonu." A o dolinie
w kraju babilońskim, zwanej Senaar /Sennaar/, tak pisze Hestiajos: „Ci
spośród kapłanów, którzy ocaleli, wzięli święte naczynia Zeusa Enyaliosa
/Zwycięzcy/ i przybyli z nimi do Senaaru /Sennaaru/ w Babilonii".


Co ciekawe – Józef Flawiusz (na pewno bliższy autorom ST niż my) – najwyraźniej nie zauważa Twojego, Amontillado, wyjaśnienia mitu o wieży Babel. Nie wydaje się widzieć w tym „przestrogi dla potencjalnej globalnej cywilizacji”. I co teraz? Józef Flawiusz się mylił? A mylił się, ponieważ…?
Dlatego też wciąż wydaje mi się, że widzisz takie a nie inne treści w naszych opowiastkach, ponieważ chcesz je w takiej formie widzieć. No a skoro chcesz, to kto Ci zabroni lub przekona, że może być jednak inaczej?

Józef Flawiusz jasno stwierdza – Nabrod/Nemrod postanowił zbudować wieżę, aby w razie potopu – przetrwać bez żadnej łaski ze strony Boga. Miał to być element „oderwania ludzi od służalczej postawy względem Jahwe”. Co ciekawe – pogląd o „wieży jako zabezpieczeniu przed nowym potopem” widoczny jest też w „spajaniu cegieł smołą, aby nie mogła ich zmyć woda”. Jahwe zaś nie niszczy ludzkości za ten akt buntu – bo najwyraźniej „zauważył, że i tak nic to nie da na dłuższą metę” – dlatego „jedynie” miesza ludziom języki.

To bardzo ciekawe źródło, ponieważ podaje nam przekonania Żyda żyjącego w I wieku n.e. Jest zamieszczone w „dziele historycznym”. Podaje dodatkowe szczegóły dotyczące całej historii. Ba – nawet dodaje „autentyczności” całej opowieści przytaczając rzekome pozabiblijne wzmianki o tymże wydarzeniu.

A zatem, choć zazwyczaj nie zgadzam się z biblijnymi przypisami jakie umieścili redaktorzy Biblii Tysiąclecia przy poszczególnych fragmentach – zgadzam się akurat z tym, który dołączony jest do opisu wieży Babel:

Folklorystyczne to opowiadanie ma wyjaśnić przyczynę różnorodności narodów i języków. Oto ludzkość po potopie oddala się coraz bardziej od Boga, dążąc do przekroczenia granic jej zakreślonych. Gigantyczna budowla jest ucieleśnieniem tych niezdrowych dążeń. (Archeologia dotąd odkryła w Mezopotamii wiele podobnych wież). Karą za rosnącą pychę jest rosnące nieporozumienie między narodami.

Ale czas już chyba najwyższy zakończyć to wszystko i skupić się wreszcie na czymś nowym. Niepodobne to bowiem do niczego aby dopiero przy stronie 40 rozpoczynać swoją „część właściwą” (zepchniętą tutaj raczej, z powodu nieubłaganego upływu czasu, bardziej do roli „zakończenia”).

JEst Duży Problem…


Na początek zatem (hah! Dobre sobie ;) ) wróćmy do czegoś o czym zaledwie wspomniał Amontillado (a co, jak miałem nadzieję, rozwinie nieco w nowym poście) – bo przyda nam się to czasem przy późniejszych wpisach. Tak jak w przypadku głównego członu Nowego Testamentu mamy rozmaitych autorów (Marek, Mateusz, Łukasz i Jan – a także prawdopodobnie ukryte „Q”) – tak i w przypadku Starego Testamentu mamy księgi, którym oficjalnie przypisuje się konkretnych autorów (Mojżesz, Ezdrasz, Izajasz itp.).

Od starożytności pierwsze księgi ST (tak zwany Pentateuch) były uznawane za dzieło samego Mojżesza. Uważano, że oto Jahwe natchnął poczciwego starca i z pomocą jego rąk „spisał” swój własny przekaz dla narodu wybranego. Jednak przy takim założeniu pojawiał się pewien problem – bowiem już w starożytności zauważono, że taka tradycja ma swoje słabe strony. Można bowiem w treści tych ksiąg znaleźć na przykład… sprzeczności. Jeden fragment księgi opisuje coś lub prezentuje nam jakiś „fakt”, a jakiś inny – opisuje dokładnie to samo wydarzenie, ale podaje inne „fakty”.
Początkowo ignorowano ten problem argumentując, że owe sprzeczności są jedynie pozornymi sprzecznościami. Żyjący w średniowieczu Izaak ibn Yashush trafnie jednak zauważył, że nie są to wcale „pozorne sprzeczności” i że z autorstwem tych ksiąg (a dokładniej z bezmyślnym przypisywaniem autorstwa Mojżeszowi) jest nieco więcej problemów. Wykazał bowiem, że lista królów podana w Genesis zawiera postaci, które żyły długo po czasach przypisywanych Mojżeszowi. Doszedł zatem do dość logicznego wniosku – ten fragment musiał być dodany znacznie później do tekstu Mojżesza – nie odmawiał on bowiem Mojżeszowi autorstwa ksiąg – uważał tylko, że ta konkretna lista królów musiała zostać dopisana przez jakiegoś późniejszego skrybę.

Ale ówczesne środowiska religijne nie były zbyt wyrozumiałe. Izaak ibn Yashush porwał się na świętą tradycję – a zatem przylgnął do niego obraźliwy przydomek – w tym przypadku Izaak Niedołęga. Przydomek ten przypiął mu zaś Abraham ibn Ezra dodatkowo domagający się, aby „książki Izaaka zwyczajnie spalić”.

Wszystko byłoby „dobrze”, gdyby Abraham ów sam nie powątpiewał w owe mojżeszowe autorstwo. Pozostawił on bowiem po sobie notatki w których zauważał, że są w istocie pewne fragmenty, które sugerują, że nie spisał ich wcale sam Mojżesz. Według niego fragmenty te to między innymi te odnoszące się do osoby Mojżesza w trzeciej osobie albo podające informacje, których Mojżesz znać zwyczajnie nie mógł.

Lecz nie wolno nie doceniać potęgi wiary. Abraham w innej swej notatce odnoszącej się do owych nieścisłości stwierdził:

„Jeżeli rozumiesz – poznasz prawdę”.

A w jeszcze innej:

„A kto rozumie – zachowa milczenie.”

W XIV wieku Bonfils z Damaszku miał więcej odwagi – uznał wprost:

„A oto dowód, że ten wers Tory został napisany później i że nie napisał go Mojżesz – zrobił to raczej jeden z późniejszych proroków.”

Sprawa zaczęła się (acz powolutku) rozwijać. Jakiś czas później zauważono, że fragmenty opisujące śmierć Mojżesza (a więc z całą pewnością niespisane przez niego samego – zaczęto przypisywać ich autorstwo Jozuemu) są napisane takim samym stylem jak i fragmenty znajdujące się w innych, wcześniejszych, miejscach. To zaś sugerowało, że Jozue (który miał według ówczesnych „badaczy i znawców” spisać relację z ostatnich chwil Mojżesza) napisał także i inne, wcześniejsze fragmenty pism do tej pory przypisywanych wyłącznie Mojżeszowi. W XVI wieku Andreas van Maes zasugerował, że Mojżesz napisał podstawę owych ksiąg, ale jakiś późniejszy skryba pozmieniał nieco tekst – jednak nie w złych zamiarach, ale aby uczynić go przystępniejszym dla czytelnika. Reakcja Kościoła była zdecydowana – książka Andreasa została dodana do „Indeksu ksiąg zakazanych”.

Lawina jednak powoli i nieubłaganie nabierała tempa. Coraz to nowi myśliciele podważali (ośmielając się na coraz to poważniejsze teorie) mojżeszowe autorstwo owych ksiąg wykazując stosowne nieścisłości. Ich teorie stawały się coraz głośniejsze mimo że ich książki były zakazywane i palone a autorzy - prześladowani. Jednym z takich prześladowanych był Izaak de la Peyrere, który został aresztowany i zwolniony dopiero wtedy, gdy odrzucił swoje poglądy i ukorzył się przed papieżem.

Szał skierowany na ludzi powątpiewających w mojżeszowe autorstwo tekstu był nieubłagany. Gdy Richard Simon napisał książkę „Histoire critique du Vieux Testament” w której bronił natchnionego charakteru ksiąg mojżeszowych – sprzeciwiał się autorom „krytycznym” i argumentował, że księgi te pochodzą od Mojżesza, a wszelkie modyfikacje zostały dokonane przez natchnionych przez Boga proroków – został wyrzucony ze stowarzyszenia księży a jego dzieło było (jakżeby inaczej) z zapewne nieukrywaną satysfakcją palone.

Wieki późniejsze okazały się jednak coraz bardziej przyjazne wszystkim tym, którzy chcieli w sposób racjonalny podchodzić do zagadnienia autorstwa poszczególnych fragmentów ST. Ostatecznie przy dokładniejszej analizie okazało się, że styl i „zawartość” tekstu zaczyna istotnie sugerować istnienie „innych” autorów (lub też mówiąc dokładniej – zapewne grupy osób). Popularna teoria głosi, że autorów tych (albo „grup autorów”) było czterech:

J – czyli Jahwista
E – czyli Elohista
D – czyli Deuteronomista

Oraz
P – czyli źródło kapłańskie

Gdybyśmy chcieli zaś przedstawić tę teorię i to „autorstwo” w sposób graficzny – wyglądałoby to mniej więcej tak:

Dołączona grafika


Jak zatem widać… pierwsze księgi ST są… dość solidnie poszatkowane. A teoria przypisująca Mojżeszowi autorstwo wszystkich z nich – upadła całkowicie (szkoda tylko, że nie można już dziś w żaden sposób „podziękować” żarliwym „obrońcom tradycji” z wieków wcześniejszych ;) ). Okazuje się bowiem, że pierwsze księgi ST tak naprawdę składają się z przemieszanych słów rozmaitych autorów – przy czym każdy z tych autorów posługiwał się swoim językiem/stylem, miał swoje cele i przekonania oraz żył w innym okresie.

A tak przynajmniej mówi podstawowa teoria o JEDP, ponieważ i ona nie jest ostateczna. Jedni badacze uznają istnienie JEDP, inni z kolei uważają, że z listy tej należy usunąć E. Jedni datują owe źródła w taki sposób:

J – ok. 950 r. p.n.e.
E – ok. 850 r. p.n.e.
D – ok. 621 r. p.n.e.
P – ok. 450 r. p.n.e.

Inni zaś uważają, że wszystkich autorów należy lokować w okresie wygnania lub okresie powygnaniowym. Musimy pamiętać, że teoria JEDP (tak bowiem w skrócie będę ją nazywać) to wciąż jedynie teoria. Nie musi wcale być prawdziwa – ale faktem jest, że póki co dość dobrze spełnia swoje zadanie i dość dobrze pasuje do analizowanego tekstu i kontekstu historycznego. Tak to bowiem jest z teoriami – są dobre, gdy dobrze pasują do badanego materiału i dobrze wyjaśniają rozmaite zagadnienia z nim związane. Teoria JEDP to z powodzeniem robi – dlatego też jest obecnie dość powszechnie akceptowana.

Jako że badacze nie potrafią się w tej kwestii dogadać – to i nam nie przystoi prezentowanie wyłącznie jednej wersji jako „świętej prawdy”. Wystarczy, że będziemy mieć to na uwadze.

I w tej chwili znowu przychodzi czas na pewne pytanie – jeżeli księga ta jest przekazem od Boga – w domyśle spójnym/jednolitym – to dlaczego okazuje się być tak straszliwie poszatkowana? Jeżeli Jahwe dyktował swoje dzieło rozmaitym autorom żyjącym w rozmaitych epokach („wam powiem to, a tę część objawię dopiero za sto lat, tak, to dobry pomysł”) – to czy nie mógł się mimo wszystko zatroszczyć o to, aby dyktowane fragmenty były już jednolite? Bo póki co wygląda to mniej więcej tak:

- Nędzny pisarzu! Otom Jahwe, Pan twój!
- Panie! Nie jestem godzien abyś przemawiał do mnie!
- Owszem, ale słuchaj mnie – oto zaraz podyktuję ci pewien tekst a ty go napiszesz, gdyż Mojżesz zniszczył tablice które mu tak pięknie wyryłem i dlatego już nigdy nie napiszę wam niczego osobiście. Szacunku nie macie dla boskiej twórczości. A teraz do dzieła! Zrelaksuj się i otwórz umysł, otwieram channeling i przesyłam tekst za 3, 2, 1…


(mija 100 lat)

- Nędzny pisarzu! Otom Jahwe, Pan twój!
- Panie! Nie jest godzien abyś przemawiał do mnie!
- Tak, wiem, ale słuchaj mnie – bo mam ważną wiadomość a nie będę powtarzać dwa razy. Macie już parę ksiąg które podyktowałem twoim poprzednikom. A teraz weź trzcinkę i słuchaj mnie tutaj uważnie: z księgi Rodzaju usuń wers 15 z rozdziału 3, nie wiem po co go podyktowałem, było przecież inaczej. A w miejsce to w zamian wpiszesz to co ci za chwilę prześlę do mózgu. Tak samo wywalisz cały rozdział siódmy, trzynasty i dwudziesty piąty – zawiera nieaktualne informacje. Zamiast nich powinno być bowiem… (odgłos napełniania rozumu niegodnego pisarza). A do rozdziału dziewiątego koniecznie dopisz coś o moim nowym łuku. Coś tam że nim potrząsam albo coś innego z nim robię. W końcu sam go zrobiłem – spojrzałem tylko na niego i od razu wiedziałem, że jest dobry, więc szkoda by było gdyby ludzie się o nim nie dowiedzieli. Z Księgi Wyjścia zaś z końcówki wersu dziewiątego z rozdziału trzydziestego usuniesz jeszcze „lub czasopisma”. No, to tak w skrócie, nadążasz?
- Tak, tak, o Najwyższy!
- Dobrze. Ale aha – nie przywiązuj się zbytnio do swojego nowego tekstu – może za jakieś stulecie znów zajrzę i coś wymienimy. A może nie. Nie wiem. Dobra, lecę, muszę zrobić porządki. Czas usunąć w końcu Baala z listy znajomych.


Taki właśnie chaos w tych pierwszych księgach, wyraźnie wskazujący na rozmaitych autorów i późniejsze edycje (przycinanie, wycinanie, wklejanie itp.) – jednocześnie i wyraźnie wskazuje na „ludzkie” pochodzenie tekstu (co dla kogoś, kto nie uznaje istnienia bogów – nie jest szczególnie zaskakujące). Taki obraz jaki wyłonił się z ST po jej dokładniejszym zbadaniu psuje bowiem (a przynajmniej czyni ją wielce nieprawdopodobną) wersję wedle której autorem jest Bóg, który przesyłał ludziom „prawdę” i kazał ją spisać. Gdyby bowiem faktycznie takim autorem byłby Jahwe, moglibyśmy spodziewać się po nim nieco lepszej organizacji (co prawa ciężko nam byłoby „wejść” w osobę boga i ocenić co bóg zrobiłby lub nie – ale myślę, że nawet „nadprzyrodzone” istoty potrafią kierować się prostą logiką). Boga przesyłającego na przykład jedną księgę lub rozdział jednemu autorowi (już nawet zakładając, że „koniecznie trzeba było” dyktowanie księgi rozłożyć w czasie na wielu pisarzy). Nie zaś boga, który jednemu autorowi przesyła jeden rozdział, drugiemu każe po pewnym czasie dodać do niego parę zdań itp.

A zatem jest to bardzo solidny argument przemawiający za tym, aby w ST nie wierzyć. Ponieważ wierząc w treść ST nie podążamy tak naprawdę śladem jakiegoś realnego boga – ale ludzi, którzy w pewnym (pewnych) okresie po prostu napisali swoje teksty (oczywiście każąc innym uważać, że to „przekaz od boga”) a w jakimś innym – zebrali owe teksty i połączyli (lub też – postarali się połączyć) w jedno. Aktualnie podoba mi się taka wersja danej księgi – oficjalnie ona funkcjonuje. Ale za jakiś czas zmienia się sytuacja – potrzebna jest korekta pism – wówczas inny człowiek bierze je i zmienia tak, aby znowu były „takie jak trzeba”.

Do teorii JEDP będziemy jeszcze od czasu do czasu wracać – przy omawianiu konkretnych fragmentów – więc dobrze byłoby zapamiętać podane informacje.

I tutaj powinniśmy przejść powoli do omawiania materiału. Przygotowałem sobie wstępny szkic dotyczący pierwszych rozdziałów Genesis, lecz (wspomniany już) nieubłagany upływ czasu (choć pisaniu poświęcałem praktycznie każdą wolną godzinę) nie powoli mi zawrzeć tutaj tych informacji. Musimy odłożyć to zatem chwilowo na półkę i poczekać do następnego wpisu. Miejmy nadzieję, że Amontillado nie zmusi mnie ponownie do tak obszernego odpisywania i wyjaśniania swoich racji jak miało to miejsce w tymże (przydługawym) poście ;) Lecz było to uzasadnione – na początku warto przedstawić podstawy i rozumienie pojęć – wtedy łatwiej będzie zrozumieć dalszą część dyskusji.



Dlatego też dziękuję wszystkim za uwagę – a sam zabieram się powoli do pisania swojego kolejnego wpisu – aby następnym razem czas w niczym mi nie przeszkodził ;)

























Mija kilkaset lat. Gdzieś na wschodzie cesarstwa rzymskiego…

- Nędzny pisarzu! Otom Jahwe, Pan twój!
- Panie! Nie jestem godzien aby…
- Dobrze już, dobrze. Skoro mówię do ciebie to znaczy żeś wystarczająco godny jak na tę sytuację. Słuchaj, gdy przemawiam! Oto kiedyś podyktowałem twoim poprzednikom rozmaite teksty.
- Tak, Panie! Nasze przymierze!
- Tak, tak, o nim właśnie mowa. Wiesz… tak przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że nie jest do końca takie, jak być powinno. Kiedyś myślałem, że taki image jest fajny, zresztą wiesz, to były inne czasy, ten Baal, nieposłuszny lud i w ogóle... ale teraz przydałoby się nieco odczarować ten kiepski wizerunek. Dlatego weźmiesz trzcinkę a ja ci prześlę taki nowy tekst. Przymierze 2.0. Zupełnie inna wymowa. Zupełnie nowe przepisy i wymagania – w sam raz dostosowany do obecnej sytuacji politycznej – a ty to już jakoś skopiujesz i rozpowszechnisz. Nie bój się - Łukaszowi i innym też już podyktowałem co nieco, choć w paru kwestiach to już nie pamiętam co im tam właściwie nagadałem. No ale nic, zatem słuchaj: „W maleńkiej wiosce zwanej Betlejem…”



(Wybaczcie, nie mogłem się oprzeć ;) ).
  • 0



#6

Amontillado.
  • Postów: 631
  • Tematów: 50
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 21
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

W takim razie i tutaj nasze poglądy różnią się diametralnie, ponieważ nie uznaję ludzi za istoty „nadprzyrodzone”. Wysoka inteligencja a co za tym idzie myślenie abstrakcyjne i tworzenie sobie rozmaitych symboli (itp.) – nie czyni z nas jeszcze istot „nadprzyrodzonych” (nawet najwyższa pozycja „w przyrodzie” nie wybija nas jeszcze „ponad nią” w tym znaczeniu tego słowa). Jedynie zwierzątka o wyższym niż inne poziomie inteligencji Ale mniejsza już o to, bo nie ma to większego wpływu na przebieg debaty, a jedynie podkreśla różnice w postrzeganiu świata.

Pojęcie „nadprzyrodzoności” tyczy się działań i zachowań odrębnych od praw przyrody lub z tymi prawami sprzecznych. Nie chodzi tu bynajmniej o ‘nadnaturalne’, ‘paranormalne’ moce, itp.

Rzeczywiście wysoka inteligencja pozwala człowiekowi myśleć abstrakcyjnie stawiając nas na najwyższą pozycję w przyrodzie – dokładnie tak jak piszesz. Zgadzam się też, że samo to nie czyni z człowieka istoty „nadprzyrodzonej”. „Nadprzyrodzoność” nie objawia się w wysokiej inteligencji homo sapiens, a w tym co ten gatunek z ową inteligencją robi. Człowiek nie tylko myśli abstrakcyjnie i logicznie co pozwala piąć się po szczeblach cywilizacji, a wcześniej ewolucji.

Jednocześnie człowiek potrafi tworzyć pojęcia przekraczające abstrakcję i logikę, pojęcia które nie mają sensu w zestawieniu z prawami przyrody – w związku z tym myślenie to jest „nadprzyrodzonością”. Człowiek tworzy pojęcia, które przekraczają granice wyobraźni i inteligencji, a które nie mają żadnego naturalnego odpowiednika w świecie materialnym. Czym na przykład jest „nieskończoność”? Albo „wieczność”? Takie stany są niespotykane w przyrodzie i w świecie fizycznym, a dodatkowo samo pojęcie przekracza możliwości zrozumienia człowieka, którego przecież cechuje „wysoka inteligencja a co za tym myślenie abstrakcyjne i tworzenie rozmaitych symboli”. Kto więc dał człowiekowi pojęcie „nieskończoności” – skoro nie mógł osobiście zaobserwować tego w świecie fizycznym, otaczającym go? Bóg? Nie – to jest właśnie ten pierwiastek „nadprzyrodzoności” w człowieku. Potrafimy przekraczać własne granice narzucane przez przyrodę i przez rozum czy inteligencję – potrafimy w pewnych momentach wybić się ponad własne człowieczeństwo. Nikt nie potrafi zdefiniować „nieskończoności” bo taki stan nie istnieje – mimo to każdy z nas wie intuicyjnie co się za tym pojęciem kryje. To jest ta ‘nadprzyrodzoność’.

I nie zgadzam się, że kwestia ta nie ma większego wpływu na przebieg debaty – odgrywa bowiem dużą rolę w zrozumieniu Starego Testamentu. Tam gdzie niektórzy widzą „natchnienie Ducha Świętego” stoi ta niespotykana umiejętność człowieka – wznoszenie się ponad pewne granice: językowe, filozoficzne, przyrodnicze – i tworzenie pojęć czy abstrakcji, które zdumiewają swoją niezrozumiałością, a jednocześnie intrygują prawdziwością. W tym duchu (na tej samej płaszczyźnie na której człowiek wymyśla „nieskończoność”) napisane zostały niektóre części ST – cechuje je ponadczasowość i szeroko rozumiana mistyczność, w której człowiek odnaleźć może się tylko dzięki „nadprzyrodzoności” w sposobie myślenia.

Dlaczego „na wyrost”? W księdze tej co rusz mamy wypowiedzi przypisywane samemu Jahwe. Mamy „jego” nakazy i zakazy. A że ją właśnie staramy się analizować – to i musimy to przyjąć do wiadomości.

Jeszcze raz odwołam się do popkultury – (tak jak Ty wcześniej do Batmana). Czy kwestie, które przypisuje się Yodzie z Gwiezdnych Wojen tracą swoją wartość tylko dlatego, że postać ta w istocie nie wypowiedziała tych słów? Abstrahując już od tego, że prawdopodobnie [ ;) ] nie istnieje (przynajmniej nie w naszej galaktyce). Są mniej wiarygodne? Nie są.

Yoda staje się pewnym uosobionym archetypem, w którego usta wkładane są idee filozofii i dorobku większej zbiorowości (np. stoików), zawierają pewne uniwersalne prawdy, których wiarygodność nie ma nic wspólnego z osobą samego Yody.

Podobnie (oczywiście po odpowiednim spotęgowaniu) Jahwe wypowiada w Starym Testamencie pewne uniwersalne prawdy, które się mu przypisuje, a które są wynikiem duchowych poszukiwań ludzi na przestrzeni wielu stuleci. Jahwe, starożytne bóstwo wojny, zostaje – na drodze ewolucji duchowej - w Starym Testamencie wyniesione do poziomu źródła wszelkiej wiedzy w dziedzinach m. in. moralności.

Autorzy poszczególnych fragmentów ST zwyczajnie wkładali w usta swojego boga to, w co sami wierzyli lub sami uznawali za właściwe.

W istocie (po bardzo dużym spłyceniu i uproszczeniu) możemy sprowadzić kwestie autorstwa wypowiedzi zawartych w ST do takiego stwierdzenia jak powyżej.

Ogólnie mówiąc przekaz (w tym przypadku w formie słów zapisanych w jakiejś księdze), który pochodzi od boga – w tym przypadku – Jahwe. Tak jak w przypadku NT tak i tutaj można przyjąć dwie interpretacje – że absolutnie każde słowo zawarte w tekście zostało „podyktowane” przez Jahwe – albo że Bóg jedynie „natchnął” autorów do przekazania przygotowanej i sprecyzowanej treści, ale pozwolił im to zrobić swoimi słowami mając i tak (dzięki swej wszechwiedzy) pewność, że zrobią to bezbłędnie.

Mówiąc o „Słowie Bożym” w kontekście Starego Testamentu mówisz o pewnej tradycji. Wiesz może kiedy ta tradycja się zrodziła? Bo księgi Starego Testamentu nie powstały jako Słowo Boże. Taki tytuł nadany im został z czasem.

Według mnie błędem z Twojej strony jest podchodzenie do ST (czy Biblii w ogóle) z perspektywy zindoktrynowanej. W jakim celu zakładasz, że Stary Testament to „Słowo Boże” w takich znaczeniach jakie podałeś? Rozumiem, że chcesz na podstawie wytknięcia nieścisłości i błędów wykazać, że Stary Testament nie może zawierać prawdziwych słów pochodzących od Boga, co z kolei ma pomóc Ci w pokazaniu, że w ST nie warto wierzyć. Ale… Kto powiedział, że ST to „Słowo Boże”? Czy we wstępie do jakiejkolwiek Księgi ST znajdujemy komunikat: „Wszystko co zawarte w tej księdze to najprawdziwsze słowa pochodzące od Boga”.?

Termin „słowo Boże” w ST ma zupełnie inne znaczenie od tych jakie nam podałeś. Pojawia się w Księgach ST około 200 razy, w różnych kontekstach i w różnych znaczeniach. Czasem jest to po prostu jedno z wielu Imion Boga.

Tutaj zaś się zgadzamy Choć moim zdaniem w przypadku księgi religijnej (a taką bez wątpienia jest ST) sprawia to, że absolutnie traci ona na wartości. Z założenia bowiem (choć i takie elementy się tu znajdują) nie jest to tekst wyłącznie moralizatorski (jak staroegipskie „nauki”), ale głównie nastawiony na opis relacji boga z ludzkością lub przynajmniej jakąś jej częścią.

Powiedziałbym, że te relacje są podtrzymywane i płyną tylko od jednej ze stron – od ludzi. Jahwe jest jedną z wielu odsłon paleolitycznego Boga Niebios, który jest tak odległy od świata materialnego, że nie ma z nim żadnego kontaktu. Aby ten kontakt z transcendencją Boga Najwyższego ‘nawiązać’ potrzebne Mu są ‘maski’. Jedną z takich masek jest ‘Jahwe’, a także pozostałe około 70 imiona Boga pojawiające się w ST. Problem w tym, że maski nie ubiera Bóg Najwyższy (Bóg Niebios), ale zakłada mu ja człowiek. Pewne rzeczy człowiek musiał Bogu przypisać, aby móc choć odrobinę go zrozumieć – a raczej móc chcieć go zrozumieć.

A zatem jeśli według księgi Jahwe mówi Mojżeszowi „a odchodząc weź sobie te przykazania, wyryłem ci je na tablicach, trochę mało wygodne, wiem, ale nie miałem akurat pod ręką papirusu a poza tym poćwiczysz sobie ręce” podczas gdy w rzeczywistości najprawdopodobniej nic takiego nie miało miejsca – to niszczy to wiarygodność tego tekstu – i nie jest już ważne czy przykazania te są dobre, czy nie.

Jest tak tylko wtedy gdy do tekstu podchodzisz w sposób dosłowny. Zdaję sobie sprawę, że „wątpiący” nienawidzą gdy używa się wobec nich argumentu „symboliki” – choćby ST. Ale prawda jest taka, że ST jest odczytywany dosłownie przez:

- część ortodoksyjną wyznawców
- wszystkich niewierzących

To o czymś świadczy. Dosłowne odczytywanie ST jest niezbędne ateistom w dyskusji, ponieważ z symboliką nie mogą walczyć – z dosłownością owszem.
Nie wiem jak czytelniej wyjaśnić Ci problematykę mitów… Mit o daniu Mojżeszowi przykazań, o górze i kamiennych tablicach, płonącym krzewie, itd. jest MITEM. Mit NIE JEST wiarygodny gdy przedstawia rzeczywistość taką jaka jest! Tylko wtedy gdy przedstawiając ją taką jaką nie jest naprawdę - wzbogaca życie człowieka.

Mówią o tym najwięksi mitologowie i mitografowie – znawcy mitów wszelkich, mający poprzez swe badania wgląd w cały proces ewolucyjny mitologii ludzkości.

Czy warto ich przestrzegać, czy też można je sobie „olać”. Najprawdopodobniej Bóg ich nie zesłał – ludzie opracowali je samodzielnie bez niczyjej (boskiej) pomocy. I, chociaż większość z tych przykazań jest godna przestrzegania, to już nie warto wierzyć w ten fragment opisujący to całe zdarzenie.

„Większość z tych przykazań jest godna przestrzegania” – więc gdzie problem z wiarygodnością?

Widzę, że przedkładasz formę nad treść. Wiarygodność jest według Ciebie przymiotem ‘formy’ i tylko z perspektywy ‘formy’ powinna być rozstrzygana. Gdy tymczasem jest zupełnie odwrotnie – forma jest naczyniem na treść i to treść powinna być badana pod kątem wiarygodności. Naczynie może mieć dowolny kształt byle tylko odpowiednio zabezpieczyło treść przed stratą.

Dlatego właśnie tak ważne były słowa „prawdziwych” i „realnego” w moim cytacie. ST aspiruje do miana takiego opisu – opisu relacji Jahwe – ludzkość. Ale w istocie nim nie jest, ponieważ (jak już wspomniałem) księga ta jest dziełem rąk (i wyobraźni) ludzkich.


W takim razie niezbyt czytelnie przedstawiłem problematykę zapisując ją formie: „relacje miedzy Jahwe – a człowiekiem”. W istocie, aby zostać dobrze zrozumianym, powinienem zapisać: „ST to opis relacji pomiędzy człowiekiem a bogiem Jahwe, z perspektywy ludzkiej”. Co też czynię.

Inaczej musielibyśmy mieć wielu bogów (a, co za tym idzie bogów-kłamczuszków zapewniających niesłusznie o swojej „wyłączności” na tym stanowisku) albo jednego boga, ale niestety cierpiącego na rozdwojenie jaźni.

Twój wywód sprowadza się do tego zdania:

„Albo boga cierpiącego na rozdwojenie jaźni” Które jest opinią wielce nietrafną.

Bóg nie ingeruje w świat materialny, bo trudno powiedzieć o nim, że jest Bytem. Jest jakąś nieokreśloną transcendencją pozbawioną przymiotów. Człowiek aby choć częściowo ją zrozumieć potrzebuje przymiotów – i te przymioty Bogu nadaje. Nadaje je w ST i nadaje je potem w NT. Nadaje w Koranie i starożytnych pismach wedyjskich. Nadaje je w filozofiach greckich i współczesnych. Tak musi być.

Tylko czy można tak spojrzeć i czy jest to uzasadnione? W kwestii ST jest raczej małe pole manewru jeśli idzie o „sprawę boskości”. Jest to bowiem wyraźnie sprecyzowane w jej tekście – ta „sprawa boskości” to nic innego jak „istnieje ktoś taki jak bóg, on wszystko stworzył a teraz w rozmaity sposób wpływa na losy świata i ludzkości a my o tym wiemy, ponieważ osobiście natchnął nas do przekazania odpowiedniej treści”.
(…)
Omawiając religijną księgę starożytnych Izraelitów – powinniśmy przyjmować taką właśnie „sprawę boskości” jak oni – a nie taką, jaką my sami (dziś) chcemy w niej widzieć (z takiego lub innego powodu).


Rzeczywiście, tak się rzeczy miały. Jednak…

Przypomina mi się pewna żydowska przypowieść z pierwszego wieku po Chrystusie, zawarta w Talmudzie (zaznaczam po przyjacielsku, że jest to opowieść, MIT – wydarzenia w nim zawarte nie wydarzyły się naprawdę, a ich wiarygodność ogranicza się do czegoś innego; pewnej prawdy). Streścić można ją tak:

Na przełomie I i II wieku n.e. żył pewien rabin – Akiba ben Josef (akurat postać w pełni historyczna). Dokonał on pewnych reform w myśli judaistycznej i ostatecznie ukształtował Biblię Hebrajską (która po dodaniu przez katolików 7 ksiąg stanie się naszym Starym Testamentem).

Jego mądrość i znajomość Pisma dotarła aż do Niebios. Zaciekawiony Mojżesz poprosił Boga o zaaranżowanie spotkania z tym wielkim myślicielem Akibą. Bóg zgodził się i w następnym momencie Mojżesz zstąpił na ziemię i udał się do synagogi. Usiadł w ostatnim rzędzie słuchając nauk Akiby.

Pod koniec z wielkim zdziwieniem i smutkiem Mojżesz stwierdził, że nie rozumie nic z tego co Akiba uczy na temat zawiłości Tory (która przecież została napisana przez Mojżesza). „Moi synowie mnie przerośli” – pomyślał z żalem i dumą, po czym wrócił do domu Pana.


To jest jedną z największych zalet Starego Testamentu – możliwość ciągłej interpretacji i odkrywania prawd na nowo i w nowej postaci.

Wiara to nie skamielina – w jej obrębie zachodzi ciągły proces ewolucyjny. Człowiek idzie naprzód.


Dlaczego więc powinniśmy badać prawdy ST wyłącznie z perspektywy ludu starożytnego Izraela, plemienia nastawionego na wojaczkę? Współcześnie wojna uznawana jest za zbędną – powinno się więc do odbić na naszym odczytywaniu ST. Po tylu wiekach jesteśmy jako ludzkość bogatsza o nowe doświadczenia, także perspektywa z której patrzymy na ST jest inna niż u ludzi za czasów Mojżesza, którzy kilkadziesiąt lat przed nim wyznawali jeszcze wielobóstwo.

Możesz oczywiście spróbować przybliżyć nam swoją koncepcję „boskości” w kontekście ST, ale musisz pamiętać, że to może być wyłącznie Twoja interpretacja.

Oczywiście nigdy nie sposób pozbyć się w całości subiektywnych poglądów – jednak w przypadku podobnych debat staram się ograniczyć je do minimum. Stąd też nie zawsze piszę o swoich prawdziwych poglądach, gdyż staram się przedstawiać zdanie poparte autorytetami w postaci religioznawców, teologów, historyków, badaczy Bibli, itp. A uwierz mi, że zawsze dobieram ich bardzo dokładnie – jednym z wymogów jest jak największa ich obiektywność.

Stąd też nic co tutaj piszę nie jest wyłącznie moją interpretacją. Zapewniam Cię też, że moje podejście do tekstu Starego Testamentu jest nie mniej krytyczne od Twojego.

Wzięło się to z tego, że wielokrotnie taki właśnie manewr stosowały osoby wierzące gdy dochodziliśmy do tego zagadnienia. Uznawały one, że z wiarygodnością Biblii jest wszystko w porządku – ponieważ w obu sytuacjach (coś jest zgodne z badaniami archeologicznymi lub też coś nie jest z nimi zgodne) uważali to za argument przemawiający za ich stanowiskiem.


Myślałem, że już dość jasno przedstawiłem stosunek do tej sprawy. Wierzący wierzącemu nierówny.

Otóż nie uznaję wiarygodności Biblii po faktach historycznych czy archeologicznych. Inaczej – ST nie staje się wiarygodny bo zawiera fragmenty idealnie pokrywające się z odkryciami archeologicznymi; analogicznie nie staje się niewiarygodny gdy zawiera fakty sprzeczne z odkryciami archeologicznymi.

Sprowadza się to do tego o czym pisałem na początku:

Biblia nie jest kroniką historyczną i jej główną funkcją nie jest przedstawienie historii. Tyle powinno wystarczyć do tego, aby zaniechać omawiania wiarygodności tekstów ksiąg ST pod kątem ich historyczności.

Fakty historyczne zawarte w ST to dodatek do części duchowej, a nie na odwrót. Fakty historyczne (potwierdzające lub nie odkrycia archeologiczne) są ciekawostką odkrywająca przed nami kontekst historyczny, na którego tle odbywały się praktyki duchowe. Historia obiektywna (historia historyków) jest funkcją podrzędną ST i nie stanowi o jego wiarygodności bardziej niż w przypadku jakiejkolwiek innej powieści przedstawiającą alternatywny obraz rzeczywistości.

Gdy dane „wydarzenie” z Biblii było dość słabo potwierdzone przez archeologów/historyków – wówczas metodą obrony było „to nie ma znaczenia, ponieważ to nie była przecież kronika wydarzeń historycznych – więc wszystko i tak jest w porządku” – zaś gdy okazywało się, że dany fragment znajduje potwierdzenie w badaniach – wówczas przebijała z nich duma „widzisz? Zgadza się z historią – a zatem to my mamy (w całości) rację”.


Takie podejście jest całkowicie niedojrzałe.


Cały temat zaś jest trochę bardziej skomplikowany. Całość ST nie miała być dziełem historycznym, ale też nieuzasadniony jest pogląd, że autorzy nie mieli na celu spisywania historii. Ponieważ było i tak i tak.

Z jednej strony mamy fragmenty, które raczej nie miały na celu upamiętnienia historii – na przykład psalmy, fragmenty o nakazach i zakazach czy też na przykład opowiastka o Hiobie. Z drugiej strony mamy jednak listy następujących po sobie królów (wraz z oceną ich panowania) oraz opisy podejmowanych przez nich przedsięwzięć. Mamy też opowieści związane z osobami, które księga (jej autorzy) uważała za rzeczywiście istniejące w odległej przeszłości – opowieści te są podane w formie wyraźnie sugerującej chęć przekazania pewnej historii – a zatem serii wydarzeń, które (według autora) autentycznie się wydarzyły. Niech za przykład posłuży tu opowieść o wyjściu z Egiptu (przedstawiona stosunkowo realistycznie, choć rzecz jasna z odpowiednią domieszką wydarzeń „nadnaturalnych”) i związany z tym podbój Kanaanu.



Opowieści takie jak „wyjście z Egiptu” są podane w formie sugerującej chęć przekazania pewnej historii (jak piszesz) ale nie są HISTORIĄ – są MITEM. Autorzy nie opisywali rzeczywistej historii.


Wiem, że ludzie współcześni dużą wagę przywiązuję do rzeczy minionych i starają się jak najlepiej zrekonstruować przeszłość w zdjęciach czy kronikach historycznych. Takiego zacięcia nie mieli ludzie starożytnego Izraela – tam historia rzeczywista nie miała aż tak dużego znaczenia póki nie przeszła odpowiedniej metamorfozy, która wyniosła by tę historię do rangi mitu. Po prostu ludzie tamci nie widzieli żadnych korzyści w powtarzaniu zdarzeń rzeczywistych – za to zdarzenia rzeczywiste obleczone w mit wzbogacały ich życie duchowe, filozoficzne oraz społeczne; słowem – duże korzyści.


Wyjście z Egiptu jest jak mówiłem MITEM bazującym na pewnym zdarzeniu historycznym - na ucieczkach i wypędzeniach z Egiptu ludności imigracyjnej składającej się z semickich ludów koczowniczych (które stanowiła tanią siłę roboczą). Takie „wyjścia” z Egiptu nie były niczym niezwykłym i w starożytności były dość częste (historie o takich deportacjach znajdują się na papirusach m.in. z XIII w.pn.e.). Sama opowieść z Księgi Wyjścia jest kompilacją co najmniej dwóch historii „wyjścia z Egiptu” – jedna to ucieczka imigrantów semickich bez zgody władz egipskich, druga to wypędzenie imigrantów semickich z ziem faraona ze względu na zaburzanie porządku publicznego. Już na samym początku tworzenia Księgi Wyjścia historie te zlały się ze sobą, okraszone symbolami i metaforami stały się mitem – historią która dzieje się zawsze w sferze duchowej, a nie wydarzyła się raz w historii rzeczywistej.


Wyjście z Egiptu to dobry przykład na to w jaki sposób starożytni Izraelici podchodzili do historii – miała przekazywać następnym pokoleniom prawdy duchowe, a nie wiedzę o historii, która do niczego nie była im potrzebna. Później oczywiście w ramach zainteresowania własną przeszłością zaczęto traktować Wyjście z Egiptu wraz z cudami jako zdarzenie historyczne, ale nie zostało ono w istocie zapisane w Exodusie w takim celu.


Jak widzę – już odpowiedziałeś na to pytanie. Ale… czy ta odpowiedź rzeczywiście opisuje przekonania starożytnych Izraelitów, czy jedynie jest to Twój pogląd na temat poglądów ówczesnych ludzi?

Weźmy taki opis stworzenia świata albo potopu. Czy zapis tych „wydarzeń” jaki mamy w ST – to wyłączniemateriał, który musi zostać poddany interpretacji (którego nie wolno traktować jako czegoś w rodzaju „sprawozdania z przebiegu akcji”)?


Tak.

I tak jak już wspominałem – nie są to tylko moje wydumane interpretacje tylko wyniki badań poważanych i znanych specjalistów i historyków, a także biblistów.

Mówisz, że ludzie wierzący w dosłowne (historyczne) przesłanie tych fragmentów to margines. Dziś – pewnie tak (choć i dzisiaj jest sporo takich osób, nie oszukujmy się). Ale czy dawniej tak bywało? To po prostu trudne do oszacowania – ponieważ bardzo niewiele wiemy o poglądach osób prostych – którzy w dawnych czasach byli zdecydowanie większością (a nie marginesem).


Od tego byli rabini i kapłani wszelkich religii. Ich celem było wytłuszczanie spraw wagi duchowej ludziom „prostym”. W judaizmie prócz Tory Pisanej istniała równolegle Tora Ustna i miszny, które objaśniały symbolikę i ukryte znaczenia. Nie jest żadną przesadą stwierdzenie, że badanie symboliki Pisma potrafiło zająć mędrcowi całe życie – bo było i jest co badać.


Dlaczego zaś dziś tak wiele osób nie traktuje tekstu Genesis dosłownie? Ponieważ mamy pewne potężne „narzędzia”, które nam to umożliwiają.

Naukę i wykształcenie.


Nie.

„Narzędzia”, o których piszesz – a więc dorobek naukowy ludzkości – przyczynił się do tego, że w pewnym momencie ludzie przestali patrzeć na ST w sposób symboliczny, a dosłowny. Jest to wynik konfliktu jaki zaszedł w Europie Oświeconej (pisałem o tym przedtem, zdaję się, że napiszę o tym także potem).


Wyobraźmy sobie, że żyjemy w czasach „stereotypowych jaskiniowców”. Nasza matka, Bulgun Dużo Mówi, kończy garbowanie skór a ojciec, Gormak Silna Ręka, kończy obgryzać mięso z upolowanego mamuta. Jest już późno, więc wszyscy zbierają się przy ogniu, gdzie Ruglak Słabe Oko zazwyczaj przekazuje nam swoje mądrości. Tym razem przyszedł czas na opowieść o początkach naszego świata i plemienia – posłuchajcie…


Oj, to tak nie wyglądało.

Piszesz tak jakby opowieści o stworzeniu były dla ludzi dawnych historyjką dla urozmaicenia czasu.

Prawda jest taka, że opowieści o stworzeniu były świętością i nie opowiadano ich byle kiedy, przy ognisku i dla zabawy. Opowieści to był istny rytuał i powtarzano je tylko w ważnych momentach.


Dawno, dawno temu (…) A z drzewa tego wyszli nasi prarodzice. I tak na świecie pojawił się człowiek, który poluje na każde z tych zwierząt.

Wszyscy zgromadzeni przy ognisku pokiwali głowami – bo znali już tę historię na pamięć.

Ale co pomyślał sobie mały chłopiec, który właśnie poznał tę opowieść?


:D

Też błąd.

Żaden mały chłopiec nie mógł usłyszeć tak ważnej opowieści.
Takie duchowe opowieści nie były powtarzane dla rozrywki powtarzam.


Po raz pierwszy chłopiec (dajmy na to plemienia łowieckiego) słyszał mit danego plemienia w czasie własnej inicjacji. Do tego np. służyły Jaskinie z rysunkami naskalnymi. Gdy chłopiec osiągał odpowiedni wiek przechodził inicjację – zwykle było to zdarzenie brutalne i jak najbardziej traumatyczne (zakopywanie żywcem nie było niczym niezwykłym, obrzezania, nacięcia, tatuaże, itp.). Został wprowadzany do sieci jaskiń gdzie czołgał się i przeciskał póki nie trafił do głównej groty gdzie z kolei czekali przebrani starsi plemienia – i co najważniejsze naskalne rysunki zwierząt. Tutaj w odpowiedniej otoczce następował rytuał a młodemu akolicie przedstawiane były mity plemienia i objaśniane najważniejsze prawdy życia ludzkiego.


Opowiadała ją osoba najstarsza i „najmądrzejsza” – ktoś, kto już z zasady jest „posiadaczem największej wiedzy”. Wszyscy, których znam – akceptują tę historię a i czasem oni, spytani o to, ją opowiadają. (…) Do końca swego życia nie usłyszy niczego o wypiętrzaniu się i ruchach płyt tektonicznych, o istocie związku chemicznego o nazwie „woda” ani o zwykłej ewolucji życia która z pierwotnych komórek obdarzyła nas mnogością zwierząt i roślin. Całe swoje życie spędzi też w totalnej nieświadomości jeśli idzie o ewolucję człowieka i o jego miejsca w przyrodzie.


Bo człowiek dawny NIE POTRZEBOWAŁ takiej wiedzy. Potrzebował wiedzy, która byłaby przydatna do życia. Potrzebował wiedzy – dlaczego musi zabijać zwierzęta, które nic mu nie zrobiły? Dlaczego musi żyć w ciągłym strachu? Dlaczego aby coś się narodziło coś musi umrzeć?
To był prawdziwy cel opowieści o stworzeniu. Nie potrzebował dokładnej wiedzy jak powstał świat (wystarczało mu to co zawarte w micie) bo:
-miał lepsze zajęcia niż zaspokajania pustej ciekawości,
-i tak z taką wiedzą nic nie mógłby zrobić.



Opowieść ta została rzecz jasna w całości wymyślona przeze mnie (na szybko, więc proszę o zrozumienie – miała służyć jedynie jako przykład). Ale gdybyśmy zajrzeli do „prymitywnych” podań o stworzeniu świata i ludzkości – byłyby one na dość zbliżonym poziomie jeśli idzie o zgodność z faktami naukowymi


Jeśli chodzi o zgodność z faktami naukowymi – jest na podobnym poziomie.


Jeśli chodzi o zgodność z prawdami duchowymi – nie umywa się do mitów najprymitywniejszych plemion. Przebijają ją np. opowieść Eskimosów o bogu wiatru, z której tak się śmiałeś w pierwszym wpisie, a która swoją drogą niesie bardzo interesującą problematykę.


A zatem sprawa nie jest tak oczywista, jak uważasz, Amontillado. Zobaczmy zatem czy są jakieś wskazówki mogące nam nieco pomóc w tej kwestii.

Chyba jednym z ważniejszych przykładów będzie tutaj tak zwany „grzech pierworodny”.



Koncepcja ‘grzechu pierworodnego’ jest dość młoda, ale niepozbawiona elementów mitologicznych. Na jakiej podstawie uznajesz, że Adam i Ewa musieli być uznawani za rzeczywistych ludzi aby ‘grzech pierworodny’ miał sens? Bujda. ‘Grzech pierworodny’ to bagaż duchowy i tylko na poziomie duchowym ma sens. Adam i Ewa to mitologiczne archetypy ludzi w sferze duchowej, które według dogmatów Kościelnych zostały ‘obciążone’ grzechem pierworodnym. Każdy człowiek jako odpowiednik Adam i Ewy w świecie materialnym jest odbiciem pierwszych ludzi ze sfery duchowej – dlatego też jako wcielenie archetypu obarczone jest ‘grzechem’. Adam i Ewa nie istnieli kiedyś w świecie rzeczywistym – istnieją ciągle w świecie mitologicznym, duchowym, a każdy człowiek jest ich odbiciem w pewnych momentach.




Warto też zwrócić uwagę na „Księgę Jubileuszów” – tekst zaliczany do apokryfów ST który w Etiopii jest już jednak częścią kanonu. W księdze tej (Palestyna - okolice II wieku p.n.e.) możemy przeczytać (rozdział trzeci i czwarty, wersja angielska):


Myślę, że twórca apokryfu i jego ewentualni wyznawcy jest doskonałym przykładem obiektu wchodzącego w skład „marginesu” o którym mówiłem. Zastanawiałeś się dlaczego jest to apokryf?


Istnieje też pewna tradycja (nie jest oficjalna, ale w pewnych kręgach dość popularna – dawniej zaś była z pewnością bardziej popularna niż obecnie) która każe uznawać tak zwaną „Jaskinię Patriarchów” za… grób Adama i Ewy. Myślę, że twórcy tej „tradycji” patrzyli na Adama i Ewę jako na fizycznie istniejące (w przeszłości) osoby – gdyż ciężko wymyślić i wierzyć w grób kogoś, kto według nas nigdy nie istniał (bo był jedynie symbolem albo czymś w tym stylu).


Kolejny margines.


Znajdziesz w całej historii świata pełno różnych tradycji, które mógłbyś tu cytować, a które będą owym marginesem.
Dość wspomnieć, że – zgodnie z Księgą Rodzaju – w Jaskini Patriarchów znajdują się tylko 3 pary patriarchów: Abraham, Izaak i Jakub wraz z żonami – wszyscy uznawani za postaci historyczne.


Znacznie później powstała tradycja, która mówiła że Jaskinia ta jest grobem także dla Adama i jego żony Ewy co ma wymiar MITOLOGICZNY. Mitologiczny Adam został uznany za proto-patriarchę, ojca wszystkich ludzi i z tego powodu w sensie SYMBOLICZNYM znajduje się dla niego miejsce w grobie. Adam w pewnym momencie stał się ARCHETYPEM patriarchy.


Jednak jak już wspominałem – tradycja o grobie Adama i Ewy to późna legenda, nie jest uznawana we wszystkich kręgach judaistycznych i stanowi pewien margines. Zresztą co tu dużo mówić – jeśli sama Księga Rodzaju nie mówi, że pochowano tam Adama i Ewę, ale za to mówi o pozostałych patriarchach – wniosek jest taki, że ludzie nie wierzyli że rzeczywiście jest tam miejsce na pierwszych rodziców. W przeciwnym razie nic nie stało na przeszkodzie aby zawrzeć ich w Księdze Rodzaju; dopisać po prostu.

Zobaczmy, co mówił też Bazyli Wielki – biskup Cezarei:

I know the laws of allegory, though less by myself than from the works of others. There are those truly, who do not admit the common sense of the Scriptures, for whom water is not water, but some other nature, who see in a plant, in a fish, what their fancy wishes, who change the nature of reptiles and of wild beasts to suit their allegories, like the interpreters of dreams who explain visions in sleep to make them serve their own ends. For me grass is grass; plant, fish, wild beast, domestic animal, I take all in the literal sense. “For I am not ashamed of the Gospel



Wchodzisz na bardzo grząski teren, czyli burzliwy okres początków chrześcijaństwa. Jest to okres o tyle specyficzny, że różne postacie chciały za wszelką cenę przeforsować swoje idee mimo, że nie zawsze były w tym biegłe. Jest to bowiem okres polityki i spięć między biskupami, sporów o interpretację Pism. Podawanie autorytetów w tej kwestii wymaga więc ogromnego wyczucia.




Powyższy cytat Bazylego jest wyrwany z kontekstu. Jednak Bazyli jako zwolennik szkoły antiocheńskiej w badaniu Pism rzeczywiście z niechęcią odnosił się do alegorycznego odczytywania Biblii. Dlaczego? Otóż dlatego, że WIĘKSZOŚĆ wiernych – pierwszych chrześcijan – wyznawała opozycyjną szkołę aleksandryjską (alegoryczne postrzeganie Biblii). Niektórym z biskupów nie podobało się bagatelizowanie historii oraz racjonalistyczno-krytycznego postrzegania Biblii – stąd wyznawali bardziej literalne odczytywanie Pisma, skupiając się na rozróżnianiu różnych właściwości Pisma Świętego.


Pod wpływem nauk tej szkoły znajdował się właśnie Bazyli Wielki. Nie oznaczało to jednak, że on i inni jemu podobni odrzucali alegorię. Bzdura! Jak już pisałem ten nurt w teologii cechował się chęcią wyraźnego oddzielenia: funkcji historycznej, funkcji społecznej od funkcji alegorycznej i duchowej. Dlatego, że opozycyjna większość skupiała się niemal wyłącznie na alegoryczności, szkoła antiocheńska kontrastowo wysuwała na pierwszy plan literalne interpretowanie historii.



Szkoła antiocheńska i jej odrzucanie alegorii szybko – bo już w V wieku – przegrała wyścig ponosząc ogromną porażkę na Soborze Efeskim z 431 r. gdzie triumfowała szkołą aleksandryjska ze swoim alegorycznym interpretowaniem Biblii i Cyrylem na czele.


I inni:


Ależ pewnie, że możesz zasypać mnie różnymi osobami i ich poglądami – jak już podkreślałem początki chrześcijaństwa to wielka wojna i opinii było niemal tyle co głów.


Pomijając fakt, że większość cytowanych przez Ciebie osób to zwolennicy szkoły antiocheńskiej (cieszącej się mniejszą popularnością od szkoły aleksandryjskiej, a więc stanowiącą mniejszość) – taki sposób argumentowania swoich racji w postaci wyliczanki jest wielce naiwny.


Przedstawiłeś tutaj listę 4 „ojców Kościoła” wyznających bardziej dosłowne interpretowanie Biblii (pomijam już to, że niektóre cytaty są wyrwane z kontekstu i w ogólnym rozrachunku nie stanowią żadnego argumentu). Idąc Twoim tokiem rozumowania – wystarczy, że przedstawię listę 5 „ojców Kościoła” wyznających alegoryczne odczytywanie Biblii aby uzyskać większość i wykazać swoją rację? Zrobię to, mimo że jest to zabawna praktyka…


1.Orygenes (185-254): „Czyż więc rozsądny człowiek będzie sądził, że pierwszy, drugi i trzeci dzień, wieczór i poranek był bez Słońca, Księżyca i gwiazd, a ów jakoby pierwszy dzień upłynął nawet bez nieba? Kto będzie tak naiwny, aby myśleć, że Bóg jak ogrodnik zasadził raj w Eden na Wschodzie i w nim stworzył "drzewo żywota" widzialne i dotykalne, postanawiając, że kto spróbuje jego owocu zębami swego ciała, otrzyma życie, a znów kto weźmie ten owoc, aby go jeść, pozna dobro i zło. I jeśli jest powiedziane, że Bóg przechadzał się wieczorem po raju i że Adam skrył się pod drzewem, to nikt, jak sądzę, nie będzie miał żadnych wątpliwości, że te słowa obrazowo wyrażają pewne tajemnice za pomocą opowiadania zdarzeń, które w sposób cielesny nie miały miejsca. Jasne jest też dla ludzi znających się na rzeczy, iż zdanie: "Kain oddalił się od oblicza Bożego" pobudza czytelnika do zastanowienia się, co znaczy "oblicze Boże" i co znaczy "oddalić się" od niego. Czy trzeba podawać więcej przykładów? Każdy, byle nie był zupełnie tępy, może ich zebrać tysiące: są to fakty opisane tak, jakby się zdarzyły, nie zdarzyły się one jednak w dosłownym znaczeniu opisu.”

2.Augustyn (354-430): „Być może przez «dzień [stworzenia]» należy rozumieć wszelki czas, być może wszystkie przemijające wieki są zawarte w tym słowie”

3.Klemens Aleksandryjski (150-212): „The Lord expressed this by means of symbols in the Gospel according to John when He said, "Eat My flesh and drink My blood," depicting [Greek word given] plainly the drinkable character of FAITH and the promise by means of which the Church, as a human being consisting of many members, is refreshed and grows and is welded together and compacted of both, of FAITH as the body and of HOPE as the soul, as also the Lord of flesh and blood.”


4. Ewagriusz z Pontu (345-399): „For behold the sinners have bent their bow, they have prepared their arrows for the quiver, to shoot in the moonless night the upright of heart.”Bow is the impure intellect. Arrow is the impassioned thought. Quiver is the worst habit, filled with impure thoughts. Moonless night is the soul’s ignorance.”


5. Maksym Wyznawca (580-662): „Stając się człowiekiem (…) sam Bóg pozostaje dla nas absolutnie niezrozumiały. Czyż może być bardziej niezbity dowód bożej transcendencji? Objawienie ukazuje nam, że jest ukryty, rozum, że jest niewysłowiony, a intelekt, że jest transcendentnie niepoznawalny.”


No i Paweł, św. Paweł oczywiście: „Powiedzcie mi wy, którzy chcecie żyć pod Prawem, czy Prawa tego nie rozumiecie? Przecież napisane jest, że Abraham miał dwóch synów, jednego z niewolnicy, a drugiego z wolnej. Lecz ten z niewolnicy urodził się tylko według ciała, ten zaś z wolnej - na skutek obietnicy. Wydarzenia te mają jeszcze sens alegoryczny: niewiasty te wyobrażają dwa przymierza; jedno, zawarte pod górą Synaj, rodzi ku niewoli, a wyobraża je Hagar: Synaj jest to góra w Arabii, a odpowiednikiem jej jest obecne Jeruzalem. Ono bowiem wraz ze swoimi dziećmi trwa w niewoli. Natomiast górne Jeruzalem cieszy się wolnością i ono jest naszą matką.”


Interpretacja ludu jest jedynie interpretacją ludu. Ale czy autorzy ksiąg ST podchodzili do tych spisywanych przez siebie kwestii dosłownie? Bo to przecież powinno nas najbardziej interesować.


Nie podchodzili dosłownie.


Czy Ty naprawdę masz ludzi sprzed 3 tysięcy lat za prymitywów, którzy ledwo potrafią posługiwać się pismem? Do tego się to sprowadza.


Myślisz, że ludzie dawniej byli tak prymitywni, że gdy czytając lub słuchając opowieści o Adamie i Ewie oraz o ich synach nie zorientowaliby się, że coś jest w tej opowieści nie tak jeśliby podchodzić do niej dosłownie? Zapewniam Cię, że starożytni ludzie wiedzieli skąd pochodzą dzieci i gdyby podchodzili do Biblii dosłownie nie odpuściliby faktu, że oprócz Ewy wg tego konkretnego mitu (stworzenie) nie było żadnej innej kobiety, z którą męscy członkowie rodu mogliby płodzić dzieci. Zorientowaliby się też szybko, ze arka Noego jest za mała aby pomieścić wszystkie zwierzęta z samego Kannanu – a gdzież z całego świata.


Nie uważasz więc, że dla takich ludzi, którzy według Ciebie odczytywali Biblię dosłownie – nie uważasz, że najprostszym wyjściem byłoby dołączenie do opisu stworzenia jeszcze kilku kobiet a do micie o Noem ‘nieco’ większe wymiary Arki, aby tekst był choć pozornie logiczny w zestawieniu z rzeczywistością przyrody? To jest najprostsze wyjście w przypadku dosłownego odczytywania pism przez wyznawców; znacznie prostsze niż jakieś wykręty – wystarczy tylko dodać do tekstu to i owo.


Nie. Niestety – ludzie od początku podchodzili do tego jak do SYMBOLI i METAFOR. Z czasem się to zmieniło – wszystko się zmienia i idzie do przodu – ale metaforyczność Biblii jest niezaprzeczalna.


Jak zauważyliśmy dosłowne odczytywanie ST uważane było za „właściwe” nie tylko przez lud, ale i przez niektórych „Ojców Kościoła” (osoby, które powinny wszak być obeznane z historią i znaczeniem swoich ksiąg) jak i na przykład autora Księgi Jubileuszów. Również autorzy ksiąg wpisanych ostatecznie do kanonu Biblii zdają się traktować opisywane przez siebie historie jako historie „realnie zaistniałe” w przeszłości (na przykład Adam jest wspominany i w innych fragmentach Biblii jako ktoś, kto „istniał rzeczywiście”).


Mógłbyś podać te fragmenty o Adamie? W takiej formie jak teraz Twój argument jest nie do przyjęcia (zaś o Ojcach Kościoła i Księdze Jubileuszów pisałem wcześniej).


ST bowiem tak powinno się traktować – jako zapis historii, który jednocześnie nie jest zapisem historii. Jest to zbiór tekstów mających prezentować (w zamyśle autorów – realne/historyczne) losy Izraelitów (ich historię), ale historia ta (wciąż prezentowana jako prawdziwa) została „podrasowana” i wyidealizowana. Tam, gdzie autorzy zwyczajnie nie mieli pojęcia o prawdziwym przebiegu wydarzeń (stworzenie świata i ludzkości) – spisywali swoje przekonania dotyczące tego „wydarzenia” (przemycając rzecz jasna w nich to, w co wierzyli – wypracowane i powtarzane od dawna mity i „głębsze znaczenie”).

Dobra – widzę, ze nie dojdziemy do porozumienia. Dyskusja z Tobą staje się ciężka bo zdajesz się w ogóle nie brać pod uwagę tego co pisałem na początku o mitach. Nie potrafisz wyzbyć się współczesnego myślenia o mitologiach, zestawiając je ciągle z historią.


Zdaje się, że musimy objąć inną strategię aby dojść na koniec do jakichkolwiek wniosków. Jestem więc zmuszony poprosić Cię o źródła Twoich informacji (zakładam bowiem, że to wyżej nie jest jedynie Twoją interpretacją gdyż napisana jest w formie podręcznikowej).


Wracając zaś do Dawkinsa – nie przepadam za tym człowiekiem, choć niewątpliwie prezentuje trafne argumenty. Za mało u niego jednak „historii”


Co by o nim nie mówić – ma niewątpliwą wiedzę z nauk przyrodniczych. Faktem jest jednak, że jego trafne argumenty są trafne tylko w dyskusji z wiernymi nie uznającymi alegoryczności Biblii, a biorących ją w całości dosłownie i literalnie. Nie bez powodu o nim wspomniałem, bo podobną strategię prezentujesz Ty ;)


ST to „całość”, choć składa się z wielu ksiąg. Nie da się temu zaprzeczyć. Dawno temu pewni Izraelici zebrali się, przejrzeli rozmaite święte księgi i uznali że tylko te są dostatecznie „wartościowe”


Nie tak znowu dawno – w czasach wczesnego chrześcijaństwa Żydzi dopiero dopięli skład swojego ST. Po nich uczynili to chrześcijanie.


Tenże ST jest stale prezentowany jako „autentyczny (i jedynie prawdziwy) opis relacji Bóg – ludzkość” – który „został natchniony przez Jahwe osobiście”. Innymi słowy – Bóg osobiście do nas przemówił poprzez karty tej księgi (co dodatkowo wzmacnia jej „jednorodność”).


Pisałem o tym w poprzednim poście – nie wszystkie księgi ST były uznane za natchnione (tylko Tora taka była) – pozostałe musiały zawierać elementy „natchnienia”.


A przynajmniej tak się mówi. Wszystko bowiem byłoby dobrze, gdyby księga taka nie nosiła śladów „majstrowania” przy niej. Dużo łatwiej byłoby uwierzyć w księgę „napisaną” (w pewnym sensie) przez samego Jahwe gdyby była wewnętrznie spójna i zgodna z uniwersalnymi faktami naukowymi. Mogłaby i prezentować boga-okrutnika – czemu by nie? Gdyby taki był faktycznie – to i tak musiałaby go opisywać i księga. Ale to właśnie „ślady majstrowania” zapalają pierwszą czerwoną lampkę.

Jest taka piękna metafora (wiem jak to lubisz ;) ) :


Biblia jest jak wieloowocowy krzew – jedne owoce są zgniłe, inne trujące, pozostałe - życiodajne.


Przyznam, że nie pojmuję do końca Twojego podejścia – żaden z nas nie wierzy, że jakikolwiek Bóg napisał ST, mimo to Ty ciągle odwołujesz się do tego argumentu. Pewnie, że prościej byłoby gdyby jakiś Bóg zesłał ludziom książkę, w której radziłby jak żyć. Taki poradnik. A my byśmy go teraz omawiali.


Wiem też, że niektórzy (tym razem większość) tak właśnie traktują ST – jako zesłany przez Boga przewodnik po życiu.


Prawda jest brutalna – Biblia to przewodnik napisany przez ludzi. Ludzie do wszystkiego do czego doszli, doszli sami – bez żadnej pomocy z zewnątrz. Siłą społeczności żydowskiej jest ich przekonanie, że kiedyś byli w ścisłych i bezpośrednich relacjach ze swoim Bogiem – to przekonanie jest tak silne, że praktycznie dzięki niemu przetrwali w ciągłym zagrożeniu. W pewnym sensie ten Bóg rzeczywiście z nimi jest. Ale my – nasz krytyczna kultura, nasz światopogląd – wie, że jest inaczej.



Dlaczego bowiem przekaz od boga miałby być „edytowany przez ludzi”? Jaką możemy mieć pewność, że ludzie ci faktycznie byli pod natchnieniem samego boga? Tylko dlatego, że sami tak o sobie mówią? Że tak mówi „tradycja”? To zdecydowanie zbyt mało, abym mógł tak bez żadnych wątpliwości przyjąć taki pogląd.


A kto powiedział, że rzeczywiście byli pod natchnieniem Boga? Skąd wiesz, że mówiąc iż byli pod „natchnieniem” mieli na myśli to samo co Ty dzisiaj?


Kiedy dodatkowo zauważymy, że modyfikacje te (jak i opisywane historie) zaczynają „być opisywane” z punktu widzenia pewnej grupy ludzi (a nawet służyć jej interesom) – to musi zapalić u nas kolejną czerwoną lampkę.


I powinna się zapalić.


Jest też taka bardzo mądra zasada – jeśli podchodzisz serio do kwestii mitologii, a jeszcze nikt nie nauczył Cię nią operować (a współcześnie niewielu ludzi wie do czego służy mitologia) zacznij swoją przygodę od zetknięcia się z mitami spoza swojej wiary czy kultury w której byłeś wychowany.


Z odrobiną chęci i otwartego umysłu dojrzysz pewne prawdy, pewne podobieństwa i różnice. Nie osiągniesz jakiegokolwiek efektu gdy będziesz podchodził do tego z negacją. Oczywiście jeśli nie interesuje Cię mitologia i wiara – nie rób tego, widocznie nie jest Ci to do niczego potrzebne.


Mitologia judaistyczna to tylko i wyłącznie ICH mitologia. Nie zrozumiesz jej w pełni nie będąc w niej wychowywany. Nie zrozumiesz jej, jeśli Twoje najbliższe otoczenie nie zapozna Cię z niezbędnymi rytuałami i mistycznymi prawdami. Każda mitologia ma SŁUŻYĆ INTERESOM swoich wyznawców. Mitologia Greków będzie służyła Grekom, mitologia Żydów – Żydom, mitologia Azteków – Aztekom, mitologia katolików – katolikom. I tak być powinno. Jednocześnie wszystkie te mitologie posiadają wspólne cechy, podobieństwa – które w ogólnym rozrachunku działają na rzecz całej ludzkości.
Oczywiście, że Żydzi (wcześniej starożytni Izraelici) mają prawo modyfikować swoją wiarę i mitologię. Wiara to przywilej i obowiązek danej grupy.

A kiedy już zauważymy, że zawartość i treść tej księgi ewoluuje – czyli zmienia się istota pewnych pojęć – wtedy nasza „konsola rozsądku” powinna już oślepiać nas alarmem „COŚ TU JEST WYBITNIE NIE TAK, NATYCHMIAST ZAWRÓĆ”.


Znów nie rozumiem – czemu? Czemu zakładasz, że ludzie powinni kisić się we własnych poglądach a tylko niektóre jednostki (wśród nich Ty, jako narrator) mają prawo do odmiennych poglądów.


Musimy pamiętać, że ST jest nam prezentowany jako „słowo boże” – od początku do końca. Dlatego już choćby jeden przykład ingerencji ludzkiej w tekst albo jeden przykład jakiejś nielogicznej sytuacji – burzy wizerunek tego zbioru ksiąg jako autentycznego „przekazu od istoty wyższej”.


Lubisz takie zero-jedynkowe podejście, już w poprzedniej debacie to zauważyłem. Problem jest taki – nie uznaję ST za „słowo boże” (nie w takim wydaniu jak Twoje) więc mnie nie przekonasz. To raz.


Dwa – czy na początku ST jest jakiś komunikat w stylu: „Uwaga oto czytacie Słowo Boga!”? Coś przeoczyłem?


To, że Tobie zaprezentowano ST jako „słowo boże od początku do końca” ma się nijak do treści samego ST. Chyba, że przytoczysz nam odpowiedni cytat mówiący o tym, że cały ST to słowo boże.



Ja bym to nieco zmodyfikował – to prawda (po części), z tym że następnym krokiem powinno być dojście do kolejnego wniosku – a zatem nie warto wierzyć w całość ST


Dlaczego? Po tak rozwlekłym opisywaniu przeze mnie roli „wiary” i „mitów” w poprzednim poście powinieneś dojść do wniosku, że z mojej perspektywy nie warto wierzyć tym fragmentom ST, które nie dają nam żadnych korzyści (nie wzbogacają naszej duchowości). Choć naturalnie w Twoim przypadku może być tak, że ST w całości nie dostarcza Ci żadnych korzyści – nie będę miał wtedy możności aby wykazać, że jest inaczej, przyznasz.


Jeśli zatem „bardzo niewłaściwie” podchodzę do sprawy mitów, oraz „popełniam w tej kwestii błąd podstawowy i karygodny” – zatem taki sam błąd muszą popełniać autorzy słownika PWN i Oxford Dictionary (wikipedię podałem jako uzupełnienie, wszak jej autorem może być każdy) – co jednak uważam za dość mało prawdopodobne.


W swoim pierwszym poście napisałem, że współczesny człowiek traktuje mit zupełnie inaczej od ludzi dawnych. Stąd słowniki WSPÓŁCZESNE nie zawsze przekażą nam właściwą definicję jaka nas interesuje.

Paradoksalnie najwłaściwszą definicję podaje – zabawne - Wikipedia! Pisząc: „Próbowała ona wyjaśnić odwieczne zagadnienia dotyczące bytu ludzkiego, mistyki, życia i śmierci, dobra i zła, jak również istnienie zjawisk przyrody (np. pory roku, piorun). „ choć w sposób czysto laboratoryjny, to jednak dobrze oddaje znaczenie mitu. Z tym, że jak łatwo zauważyć „wyjaśnienie istnienia zjawisk przyrody” znajduje się tu na szarym końcu (przeciwnie do Twoich argumentów, które wyciągają je na pierwszy plan), bo ta funkcja mitów w istocie jest najmniej niezbędna.


Cóż – możesz zaufać mi, gdy piszę, że wyjaśnianie pochodzenie piorunów nie było docelowym ani ważnym elementem mitów – możesz wierzyć słownikom. (odpowiednie cytaty badaczy potem)


Nie mam podstaw aby uważać, że nie wierzysz tak naprawdę w swoją definicję „mitu” – wręcz przeciwnie – myślę, że szczerze uważasz, że jest tak, jak mówisz. Nie zgadzam się z Twoim stanowiskiem i uważam je za przynajmniej częściowo błędne. Problem w tym zaś, że zarzucasz mi „całkowicie błędne” podejście podczas gdy jest ono zgodne z akceptowaną definicją „mitu”. Nie da się ukryć, że mit był również stosowany do wyjaśniania zjawisk i poszukiwania odpowiedzi na rozmaite pytania. Owszem – miał też i pewne ukryte symboliczne przesłanie, ale odmawianie mu w całości właśnie próby wyjaśnienia podstawowych pytań i wątpliwości – jest zwyczajnie bezsensowne. Kiedy dawni ludzie przekazywali sobie opowieści zwane przez nas mitami – jednocześnie przekazywali sobie „wiedzę” na temat rozmaitych zagadnień (dlaczego wiatr wieje, dlaczego Słońce wschodzi, jak powstali ludzie) jak i rozmaite „głębokie treści”. Nie można skupić się na jednym i całkowicie odrzucić tę drugą funkcję.


Myślę, że się nie zrozumieliśmy. Jeszcze raz moje słowa:


Reprezentujesz bardzo niewłaściwe podejście do sprawy mitów. Otóż, uważasz (jak większość współczesnych ludzi, zarówno wierzących jak i nie), że tworzone były żeby ludzie tłumaczyli sobie pochodzenie niewytłumaczalnych zjawisk. Błąd podstawowy i karygodny – będę jeszcze do tego wracał, ale nie osiągniemy żadnego porozumienia, jeśli nie dopuścisz możliwości że jest zupełnie inaczej niż piszesz.


„Błędem podstawowym i karygodnym” jest uznawanie, że mit został ‘WYNALEZIONY’ aby wytłumaczyć sobie zjawiska przyrody. Nie przeczę, że takie informacje mity niosły – ale był to efekt uboczny czy pochodna właściwego celu mitów, czyli dostarczania prawd o życiu człowieka, nie pioruna.


Mam nadzieję, że tym razem jasno się wyraziłem.


Myślę jednak, że chcąc przekonać nas do swoich racji próbujesz jednocześnie przekonać wszystkich, że opowieści biblijnych nie można traktować tak, jak na przykład opowieści Indian „tłumaczących” sobie powstawanie wiatru zachodniego.


Ależ skąd!


Wręcz przeciwnie – opowieści biblijne należy traktować DOKŁADNIE tak jak opowieści Indian o Bogu Wiatru. Gdyby debata brzmiała „Mitologia Indian – wierzyć czy nie” stałbym dokładnie po tej samej stronie barykady co teraz.

Że mit to wyłącznie głębokie treści a jakiekolwiek opisy powstawania świata/zwierząt/ludzi/narodów nie mogą być traktowane jako autentyczne próby wyjaśnienia pochodzenia świata/zwierząt/ludzi/narodów.


Nie. Nie rozumiesz tego co chcę przekazać.


Gdy nadnaturalna opowieść jest autentyczną próbą wyjaśnienia pochodzenia świata/zwierząt/ludzi/narodów – nie może być mitem. Jest historyjką, bajką, legendą bądź po prostu przekonaniem wynikającym z niedostatków wiedzy.


Tymczasem mit w założeniu tyczył się świata duchowego i wszystko o czym mówi odnosi się do świata duchowego i jego więzi ze światem materialnym. Gdy mit tyczy się wyłącznie świata materialnego – nie jest mitem.


To wszystko.


Poza tym dziwna wydaje mi się myśl, że opowieść w której od początku do końca mowa o przyczynie (karlica) zaistnienia czegoś, o związku między ową przyczyną a zachodzącym zjawiskiem (karlica ma wzdęcia i wytwarza wiatr) i o wniosku (zatem wiatr to po prostu gazy jakiejś karlicy) nie może według Ciebie być uważana za próbę wyjaśnienia powstawania wiatru a wszelkie sugestie, że tak może być – są „karygodne” i „niewłaściwe”.


Ejże, przecież nie przytoczyłeś tutaj mitu! To jest właśnie „karygodne” i „niewłaściwe” m.in. u Ciebie. Sprowadzasz mit do roli nie tyle już historyjki co jednozdaniowego opisu zawierającego przyczynę i skutek. Jest to w istocie niewłaściwe. Pomijasz około 90% mitu po to by zaprezentować go zgodnie ze swoimi racjami.


Jeszcze raz: „Karlica pierdzi i tak powstaje wiatr” to nie jest mit!


Przytocz mit, a zobaczysz co się za nim kryje – zapewniam, że nie chodzi w nim o wiatr (nie tylko i nie przede wszystkim). Przytocz rytuał, który z tym mitem jest związany – a zrozumiesz to jeszcze lepiej.


Podobnie jest z ST – Bóg stwarza świat (wiemy już zatem skąd pochodzi) - rośliny i zwierzęta (też już mamy odpowiedź gdy ktoś nas spyta) no i człowieka („tak było, synu, tak było”). Ludzie jednak grzeszą, więc zostają wygnani z raju i muszą żyć w podłych warunkach („więc widzisz, synu, dlatego tak nam ciężko”) a w końcu – umierają („więc nie pytaj już dlaczego umieramy, przecież ci wyjaśniłem”). Mamy tutaj wiele odpowiedzi na zwykłe pytania odnośnie przyczyny, procesu w wyniku którego pojawiło się to wszystko co się pojawiło – oraz wyjaśnienie podłych warunków bytowych no i nieuniknionej śmierci. Jakakolwiek inna treść (ukryta symbolika) by nie została tam zawarta – opis ten jest również zwykłą próbą znalezienia przez prostych i niewykształconych ludzi odpowiedzi na nurtujące ich pytania.


Nie do końca (bardzo pobieżnie przeleciałeś przez bardzo ważną tematykę – ale mniejsza z tym, kiedy indziej to omówimy).


Jak mantra:
Mit nie opisywał historii rzeczywistej dziejącej się w rzeczywistych ramach czasowych. Miał dostarczyć ludziom prawdy na temat ich życia przede wszystkim duchowego w ścisłym związku z życiem fizycznym.


Powiedz, naprawdę nie widzisz w micie o pierwszych ludziach, o wygnaniu z ogrodu - nie widzisz analogii z życiem każdego człowieka? Przecież wyraźny podział między beztroskim życiem w Ogrodzie (dzieciństwo), a ciężkim życiem jakie czeka człowieka po wygnaniu (dorosłość) rzuca się w oczy tak bardzo, że nie sposób uznać iż nie widzieli tego autorzy a potem wyznawcy. Adam i Ewa, ogród i wygnanie były uznawana za duchowe ARCHETYPY, a odnajdując je w sobie każdy człowiek mógł wyciągnąć naukę.


To jest cel mitu – przygotowanie człowieka do pewnych ważnych aspektów życia, w których bez mitu (czyli odpowiedniego przygotowanie) mógłby zabłądzić.


Tym bardziej, że podobne mity są bardziej powszechne. Nie jest to oczywiście mój wymysł – to, że nie przyjmujesz tego do wiadomości świadczy dobitnie o różnicach w mentalności ludzi starożytnych i współczesnych. Symbol. Symbol stracił znaczenie.


I na koniec nie wierzę, że ówcześni ludzie nie szukali odpowiedzi na te pytania, że nie zastanawiali się nad swoim losem, nad śmiercią, nad przyczyną istnienia świata, ludzi i zjawisk – a to przecież zdajesz się sugerować.


Jedyne co zasugerowałem to to, że ludzie w paleolicie mieli ważniejsze sprawy niż roztrząsanie tego skąd pochodzi piorun. Po prostu nie mieli czasu na myślenie – ciągła praca, zmagania się z niebezpieczeństwami. Dopiero rewolucja rolnicza przyniosła wytchnienie ludziom – mężczyźni i kobiety mieli więcej czasu – sadzili i czekali. W tym czasie wpadały im do głowy nowe pomysły i myśli, których wcześniej nie mieliby czasu zbadać.


Bowiem największe problemy na początku (paleolit) stanowiły rzeczy najważniejsze:


Najpierw myśleli jaki jest związek miedzy narodzinami a śmiercią.
Dlaczego muszę zabijać istoty, które są do mnie podobne – w których oczach widnieje strach gdy są osaczane?
Dlaczego sam żyje się w ciągłym strachu?
Dlaczego mam ciągle pod górkę?
Dlaczego wszystko przychodzi mi tak trudno i co zrobić, żeby przychodziło łatwo?
Dlaczego moje ciało kruche i łamliwe?
Dlaczego dzieciństwo (świat beztroski) musi być przez nas porzucony?



I tego typu problemy. Nie szukali w mitach samej przyczyny (ani związku przyczynowo-skutkowego jak piszesz) ale rad tyczących się tego jak z tymi problemami sobie radzić i jak się zachowywać aby zachować swoją duchowo-materialną harmonię. Gdzieś pod koniec długiej listy znajduje się – a skąd pochodzi wiatr?


Jeżeli te wszystkie mity o początku świata i ludzkości, pochodzeniu zwierząt, pór roku, przypływów i odpływów – nie miały na celu znalezienia odpowiedzi odnośnie przyczyn tych wszystkich zagadnień – to znaczy, że ludzie najwyraźniej się tym nijak nie interesowali (aż mnie boli gdy to piszę, ponieważ jest to totalna sprzeczność), ponieważ (Twoim zdaniem) nie pozostawili nam tak naprawdę żadnych swoich prób wyjaśnień pochodzenia zjawisk przyrody/człowieka itp. (bo skoro „mity”, jak twierdzisz, tak naprawdę nimi nie są…).


Podtrzymuję to co pisałem:


Mity nie zostały stworzone aby wyjaśniać zjawiska przyrody. Temu służyć mogły zwykłe historyjki. Mity zostały stworzone aby pomóc ludziom łączyć ich duchowość z życiem fizycznym – a że pierwsi ludzie mieli bardzo specyficzne podejście do przyrody, mity mówiły także o przyrodzie.


Z resztę i tak mi nie uwierzysz, oto co pisze Karen Armstrong, bardzo poważana religioznawczyni i znawczyni mitów:


„Mity zarysowały wyraziście rzeczywistość intuicyjnie wyczuwaną przez ludzi i nadały jej formę. Mówiły im o postępkach bogów – nie po to, by zaspokoić ich czczą ciekawość lub ich rozerwać, lecz aby umożliwić im naśladowanie owych potężnych istot i przeżywanie boskości w samych sobie.”


Mam nadzieję, że pani Armstrong wyraziła się jaśniej ode mnie ;)

- Tato! Jak to się stało, że my, ludzie, żyjemy na tym świecie?
- Nie wiem, mój synu.
- Nie zastanawiałeś się nigdy?
- Nie.
(…)- E tam, jeszcze ktoś kiedyś uzna, że nas to w ogóle interesowało. Niech mają naszą historię o wyjściu z drzewa i niech się z nią męczą.



Niby śmieszny dialog, ale go nie skomentuję.


Przecież nie przekonam Cię – a nawet nie mam w tym interesu – jak wielki błąd popełniasz. Powiem tylko, że nie tak powstała mitologia, o czym już pisałem.


A teraz wracając do Batmana:

(…)

Przede wszystkim zależy to od tego co rozumiemy przez pojęcie „wierzyć”. Uważasz, że warto wierzyć, jeśli możemy z takiej opowieści wyciągnąć coś dobrego dla siebie (tak w skrócie, każdy kto czyta moje słowa przecież przeczytał i Twoje). U mnie pojęcie to wiąże się bliżej ze słowem prawdziwe z przytoczonej przez Ciebie definicji. Innymi słowy w kwestii „wierzyć czy też nie” najbardziej zależy mi na ustaleniu, czy to coś, w co mam wierzyć – jest, lub bardziej - może być prawdziwe. I nie mówię tu o przesłaniu – mówię o całości. Jak już wcześniej wspomniałem – dla mnie „głębokie treści” są godne naśladowania (czy choćby wzięcia pod uwagę) gdy możemy wyciągnąć z nich jakieś uszlachetniające nas elementy. Ale to nie powód, aby od razu w daną opowieść wierzyć (a zatem uznawać ją za prawdziwą).



W takim razie, skoro już zdefiniowałeś czym dla Ciebie jest wiara – musisz więc teraz określić czym dla Ciebie jest prawda (prawdziwość danego zagadnienia). Bo znów wychodzi na to, że uznajesz inną „prawdę” – zakładam prawdę czysto historyczną. To wada większości historyków ;)



Czy zatem jest różnica między wiarą w Batmana a wiarą w mit o Batmanie?

Wiara w Batmana jest bezsensowna – Batman realnie nie istnieje, to postać fikcyjna.

Ale czymże jest „wiara w mit o Batmanie” z punktu widzenia kogoś, dla kogo „prawdziwość” (lub lepiej – „prawdopodobieństwo”) jest wyznacznikiem wiarygodności? Czy można z całą pewnością rozdzielić mit o Batmanie z jego główną postacią? Jeżeli postać Batmana nie jest prawdziwa (a zatem nie warto w nią wierzyć) – to i mit o Batmanie nie jest warty naszej wiary – ponieważ jest w całości poświęcony perypetiom nieistniejącej postaci. Jest godzien zainteresowania, naśladowania, ale nie wiary.




NIE! (ech te mity, tyle o nich napisałem a Ty zdajesz się to ignorować).


Mit nie wymaga ani prawdziwości ani rzeczywistego istnienia obiektu o którym mówi. Obiekt mitu ma stanowić ARCHETYP – pierwowzór każdego człowieka wyniesiony do rangi transcendentalnej, żyjącej w świecie nierealnym. Adam nie istniał jako fizyczny byt – to samo Batman i inni. Ich prawda kryje się NIE w ich historyczności, a w danym człowieku, który z mitem się zapoznaje.


Nie widzę tutaj żadnego uzasadnienia odnośnie „wiary” w „mit o Batmanie”. Nie uważam, że opowieści o Batmanie są prawdziwe (bo są fikcją, nie są zgodne z rzeczywistością ani z prawdą, nie są autentyczne).


OPOWIEŚĆ o Batmanie nie jest prawdziwa, ale MIT o Batmanie prawdziwy jest.


Nie jestem przekonany, że autor filmu opowiada mi prawdę. Nie mam do autora filmu o Batmanie ani do opowiadanej historii zaufania, ponieważ nie mam przekonania, że mogę mu ufać ani że podawane przez scenarzystę/reżysera informacje (np. o samym Batmanie) są prawdziwe. A nie mogę mu ufać, ponieważ nie mam przekonania, że mnie nie oszuka, nie zrobi nic złego albo że informacje podawane przez niego są prawdziwe.


Myślę, że celowo sprowadzasz wszystko do poziomu rzeczywistości materialnej. Przedstawiłem już poprzednio – chyba jasno – że warto UFAĆ, WIERZYĆ mitowi i jest on PRAWDZIWY (istnieje też prawda inna niż prawda historyczna) gdy daje człowiekowi odpowiedzi natury duchowej, wzbogaca jego życie, wskazuje mu jakiś kierunek lub sposób zachowania w danej sytuacji. Ty tymczasem z powrotem sprowadzasz nolanowski mit Batmana tylko i wyłącznie do rangi filmu sensacyjnego – i badasz na ile prawdziwie film oddaje rzeczywistość.


Konflikt, impas – dyskusyjne bagno, z którego nie wyjdziemy.


Nie każ mi się powtarzać :)


Jeśli już zaś tym tropem chcesz iść, to myślę, że lepiej byłoby spytać czy warto „wierzyć” w „głębokie przesłanie” pewnych fragmentów ST. Wtedy bowiem odpowiedź na to pytanie byłaby zapewne bliższa Twoim oczekiwaniom. Owszem – niektóre fragmenty ST niosą ze sobą ciekawą i mądrą naukę, którą nawet dziś można wyciągnąć i zastosować.


Tak!


Problem w tym, że takie nauki to nie całość ST, a zaledwie jego część. Znajdującą się tuż obok wielu rozmaitych fragmentów którym zdecydowanie nie powinno się wierzyć (ponieważ z całą pewnością nie opisują niczego prawdziwego).


Rzeczywiście są takie fragmenty.


Zwykle są one (i ich odpowiedniki w innych religiach) źródłem agresji czy pogardy – stanowią zamęt w dobrym zrozumieniu duchowości.


No i na koniec jeszcze jedna rzecz. Pamiętajmy, że dyskutujemy o księdze religijnej. Pytanie o to, czy wierzyć czy też nie – jest tutaj dość uzasadnione, ponieważ podświadomie zdajemy sobie sprawę z tego o co chodzi w pytaniu „wierzyć?”

Weźmy teraz jeszcze raz tego Batmana. A na dokładkę - bajkę „Kruk i Lis”:



Z uporem maniaka ignorujesz potęgę mitu („Come to the Dark Side, Aquila!  ).


Bajka to nie mit. Mit to nie bajka.


Być może dlatego, że wiemy, że nie są to kwestie wiary. Możemy zastanawiać się nad treścią tych opowieści, możemy wyciągać z nich jakieś wnioski, ale nie zastanawiamy się nad tym czy wierzyć w opowieść o kruku i lisie czy też nie. Bo gdybyśmy zadali komuś takie pytanie – myślę, że odpowiedź byłaby dość oczywista - ponieważ tak sformułowane pytanie dotyka kwestii prawdziwości tej historii a prawdziwość tę oceniamy pod kątem tego czy mogła się wydarzyć, czy też nie – a że nie istnieją gadające kruki ani lisy...


Na tym przykładzie znów wychodzi ta Twoja chęć sprowadzania wszystkiego do świata materialnego.


Nie mogłem się oprzeć, ale ok - już wyjaśniam Nawet jeśli uznamy, że wartości godne naśladowania to „pewne prawdy” (l.mn.), to jednak opowieść o Batmanie to opowieść o fikcyjnym bohaterze walczącym w fikcyjnym mieście z fikcyjnymi przeciwnikami – na dodatek wymyślona przez konkretną osobę w konkretnym czasie (co i jedno i drugie da się z całą pewnością ustalić). Dlatego też taka opowieść z taką dozą „fikcji” nie jest „prawdziwa” (w sensie – nie wydarzyła się nigdy, postać nie istnieje, miejsce akcji nie istnieje itp.) – a zatem nie ma tam „prawdy” (l.p.)


Czy zdajesz sobie sprawę z istnienia różnych „prawd”? Są prawdy świata zewnętrznego i są prawdy świata wewnętrznego. Zarówno te zewnątrz (w świecie materialnym) jak i wewnątrz (w świecie duchowym) mają tendencję do przedstawiania ich w sposób jak najbardziej obiektywny. Jednocześnie z obiektywnej prawdy wewnętrznej (prawdy świata duchowego) przedstawianej za pomocą MITU, człowiek może wytargać dla siebie pewną prawdę subiektywną (ograniczającą się do jednostki).


Ty wyznajesz tylko prawdę materialną, zgodną z historią i rzeczywistością. Ale – do cholery! – rozmawiamy o WIERZE! Ty zupełnie ignorujesz duchowość.


Ponieważ jeśli jest tak, jak mówisz… to wszystkie organizacje religijne od setek albo nawet i tysięcy lat… postępują nie tak, jak powinny. Nie wiedzą, że to, co robią, nie jest tym, na czym „polegają religie”.


Nie wszystkie i nie od tysięcy lat.


Nieznośna postawa osoby bazującej jedynie na powierzchownych ogólnikach tyczących się danej religii. Bez wgłębiania się w nią, nie możesz stanowić żadnego autorytetu.


Historia Adama i Ewy, węża/Szatana, Noego, potopu, arki, 10 przykazań, Mojżesza, wyjścia z Egiptu, podboju Kanaanu, Abrahama i Izaaka itp. – to wszystko ma swoje ukryte znaczenie, ale nie da się ukryć, że w zamyśle autorów jak i w interpretacji wiernych – były to jednocześnie i wydarzenia historyczne.


Pozwolisz, że tym razem ja nie uwierzę Tobie. Dowód, proszę?


Micheal Grant, znawca i badacz starożytności:


Jednakże celem autorów Biblii nie było pisanie historii. Pragnęli oni odmalować wspaniałość Jahwe i ukazać jego nieustanne ingerencje w sprawy ludzi na ziemi. (…) Mimo wszystko, chociaż rzadko rezygnowali z akcentowania boskiego przewodnictwa, przemycili do swych utworów mnóstwo wiadomości z zakresu „zwykłej” historii – zarówno politycznej i społecznej, jak i duchowej i intelektualnej – ponieważ wszystkie te dziedziny stanowiły w ich przekonaniu jedną, niepodzielną całośc.”


Nie sposób nie zauważyć, że tak się naucza – Mojżesz istniał realnie i realnie wyprowadził ludzi z Egiptu (czasem robi się głośno o kolejnych „naukowcach” próbujących odnaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie na przykład „rozstąpienia się morza” – a zatem podchodzą oni do tekstu „dosłownie”). Abraham istniał realnie i realnie został poddany próbie. Adam istniał realnie i realnie zgrzeszył (co ma swoje konsekwencje – rzecz jasna według Kościoła – do dziś).


Czy coś przeoczyłem?

Czy my prowadzimy debatę z perspektywy jakiejś konkretnej religii zrzeszonej w jakiejś konkretnej organizacji? Jakiej to?


A zatem organizacje religijne robią to, co ty określasz słowami „nie na tym polega wiara, nie na tym polegają religie”.


Ależ skąd Ty wziąłeś organizacje religijne?


Uznajesz religie za jakiś monolit, jednolity twór? Nie – religia przechodzi taki sam proces ewolucyjny jak wszystko. To, że w ostatnich 500 latach taki Kościół (jako organizacja nie religia) zatrzymał się w miejscu jest zjawiskiem nienaturalnym, sztucznie wytwarzanym. Kościół nie poradził sobie z zawrotną szybkością z jaką zaczął następować postęp ludzkości – wszystko działo się tak szybko, że nie potrafił odpowiadać na zmiany w moralności ludzkiej w odpowiednim tempie. Stąd uznał, że jedynym wyjściem jest zamknąć się w skorupie zaprzeszłości.


No, ale nie o Kościele mówimy, a o wierze – a ta jest w ciągłym ruchu.


Tym samym przydajesz sobie niemalże „tajemnej wiedzy” – nikt nie wie na czym tak naprawdę polega wiara i religia, wszyscy (włącznie z Kościołem) się mylą – ale Ty to wiesz. A ja myślę, że jednak w tej kwestii nie jest to takie pewne.


Nie wszyscy – konkretnie Ty się mylisz.


Nie przydaję sobie „tajemnej wiedzy” – skąd taki pomysł. Uważam, że problem współczesnych ludzi jest brak chęci zdobywania wiedzy na jakikolwiek temat (w tym przypadku religii i wiary). Kończy się to tym, że osobnicy tacy jak Ty, patrzą na religię z bardzo powierzchownej perspektywy – takiej jaka została im przekazana przez babcię, dziadka, itd. Oni zaś nie mieli możliwości wgłębienia się w historię czy znaczenie religii (także własnej), bo nikt im tej możliwości nie dał; nie ich wina. Za to winą dzisiejszych ludzi jest, że mimo iż mogą to tego nie robią.


Ciekawe jest to, że rozróżniłeś „przypadek nauki” i „przypadek religii”. Tak jakby te dwa „przypadki” były tak obce, że nie wolno stosować wobec nich podobnych „narzędzi”.

A ja uważam inaczej. I naukę i religię można sprowadzić do pewnego wspólnego mianownika – do „słów”, które opisują (według ich autorów) prawdę. Przykład:

Naukowiec mówi, że Słońce to kula gazów produkująca gigantyczne ilości energii dzięki reakcji syntezy pierwiastków wodoru i helu (tak w skrócie).

Starożytna księga religijna mówi, że Słońce to rydwan boga (całe narody w to wierzyły – dosłownie wierzyły, więc po prostu to zaakceptuj ).



I tutaj nie mam już siły po raz kolejny mówić o micie.


Naukowiec mówi o rzeczywistym Słońcu. Księga religijna (RELIGIJNA!) mówi o rzeczywistym Słońcu w kontekście duchowym – zmieniając jego znaczenie nadając mu rangę symbolu.


Twój kpiący przykład nijak nie odnosi się do wiary. Ludzie nie wierzyli, że Słońce to rydwan boga. Wyciągasz z obszernego mitu jakąś krótką treść i odzierasz go z symbolu.


To zaiste nieznośne :)


Naukowiec może podać swoje argumenty – istnieje coś takiego jak synteza pierwiastków i produkuje ona gigantyczne ilości energii. Wiemy też, że Słońce składa się z wodoru i helu (analiza widma) jak i że panują tam warunki takie, jakie są potrzebne do podtrzymywania tejże syntezy. No i obserwujemy inne gwiazdy których zachowanie pasuje do przedstawionego modelu.

Kapłan starożytnej religii może zaś powiedzieć, że Słońce to rydwan, bo… no bo bóg słońca musi mieć przecież jakiś swój pojazd, poza tym Słońce coś zbyt regularnie się pojawia na horyzoncie no i przodkowie wierzyli tak od tysiącleci. Jest to przecież zbyt ważny element naszego życia aby był zaledwie kulą rozżarzonych gazów.



Bzdura.


Tyle o tym pisałem…


Proszę, podaj mi jakieś wiarygodne źródło skąd czerpiesz wiedzę o tym, że kapłan starożytnej religii (a za nim wyznawcy) tak podchodzili do Słońca, rydwanu, mitu…


Przecież to jest Twój wymysł – choć jest to ‘postrzeganie’ religii bardzo popularne, wręcz powszechne – ale na gruncie rzeczywistości (z jej pojęciami słownikowymi) jest to wymysł NIEPRAWDZIWY, NIEGODNY ZAUFANIA I WIARY.


Czy jest coś złego w racjonalnej ocenie twierdzeń obu panów? Czy jest coś złego w przyjęciu argumentów naukowca a odrzuceniu wersji kapłana? Czy jest coś złego w braku wiary w opowieść o bogu będącym naszą gwiazdą lub używającym jej do przemieszczania się?


Tak, to coś złego. Bo historia o Bogu Słońca i rydwanie nie ma dawać nam informacji o Słońcu-Gwieździe. Stąd zestawianie naukowca i Twojego kapłana jest nie na miejscu – obaj w swych badaniach Słońca znajdują się na różnych poziomach rzeczywistości.


Po prostu nie jestem przekonany do tekstu ST. Nie widzę powodu, aby mu w jakimkolwiek stopniu „ufać” (pamiętaj, że najprawdopodobniej mamy inne definicje słowa „ufać” z czego moje jest chyba bliższe tej słownikowej Przypomnę: 2. «być przekonanym, że czyjeś słowa, informacje itp. są prawdziwe»).


Tak, moje podejście jest odległe od słownikowego – dlatego też nie podałem „zaufania” w wersji słownikowej; podałem grecką wersję ‘zaufania’ - „pistis”, który lepiej opisuje stosunek ludzi do mitów – a nie ma w języku polskim dokładnego odpowiednika.


Widzę też te elementy, które są dla mnie z całą pewnością wyłącznie radosną twórczością starożytnych kapłanów.


Dlaczego gdy ja piszę o mitach czy wierze spotykam się z zarzutem:

„To tylko Twoja interpretacja, nie jest tak w rzeczywistości”. Mimo, że to nie jest moja interpretacja – na co mam dowody…

Za to Ty gdy piszesz:
„Mit to dla mnie radosna twórczość starożytnych kapłanów” przedstawiasz to tak jakby było to zgodne z rzeczywistością i historią.


Widzisz tu pewną niekonsekwencję i niesprawiedliwość?


Mówisz, że w przypadku ST „jest miejsce na wiarę”.

Ale ja tego miejsca (biorąc pod uwagę moje podejście do kwestii „wiary”) zwyczajnie nie widzę I nie uważam, aby było to czymś gorszym albo niewłaściwym, tak samo jak nie uważam, że w stosunku do ST „powinno wykazywać się wiarę”. Niby dlaczego? Wciąż nie widzę najmniejszego powodu, tak samo jak nie widzę najmniejszego powodu aby wierzyć komuś tylko dlatego, że ktoś inny tak mówi i tego ode mnie oczekuje To ja oceniam w co chcę wierzyć, a w co nie – co spełnia moje kryteria a co nie.



A ja do niczego Cię nie zmuszam.


Jako, że jest to debata, pożądana jest wymiana zdań i wykazywanie przeciwnikowi luk w jego rozumowaniu. Choć obaj wiemy – i wiedzieliśmy to przed rozpoczęciem debaty – ze niezależnie co przeczytamy i tak nie zmienimy swojego podejścia.


No tak – są podstawą wierzeń – to jest kwestia której nigdy nie zamierzałem przeczyć. Ale…

Są one podstawą wierzeń – i ludzie wierzyli w nie – gdy uznawali ten mit za wyjaśnienie przyczyn danego „czegoś” (mieli mit opisujący powstanie ludzkości – no to wierzyli że opisuje on właśnie powstanie ludzkości) albo gdy mit ten był elementem ich rytuału (wierzymy w X a mit Y nam to dogłębniej ilustruje i uzasadnia).



O micie i jego stosunku do zjawisk przyrody już pisałem dużo, trochę będzie jeszcze pod koniec tego wpisu (podałem nawet cytat specjalisty, żeby nie było że to moje interpretacje).


Poważnym błędem jest za to druga cześć Twojego argumentu: „wierzyli w mit, bo był elementem ich rytuału”.


Nie. Rytuał powstał na bazie mitu – ludzie wierzyli w mit, do którego tworzyli rytuał. Nie na odwrót, jak piszesz. Jest to prymitywizowanie ludzi dawnych jako dziwolągów bez powodu praktykujących dziwne rzeczy.



Ale czy to znaczy, że my dzisiaj też powinniśmy dalej tak samo wierzyć? W dzisiejszym świecie mity (w znaczeniu takim, jak dawniej) wychodzą z użycia. Opis Genesis dla coraz większej liczby ludzi nie jest „dosłownym opisem stworzenia” – ponieważ nauka dała nam solidniejszą alternatywę. Obecnie mity takie (Genesis, Babel, Prometeusz, Herkules) nie mają już tej „siły”, co dawniej. Nie mają grona żarliwych „wyznawców”. Gdy spytasz kogoś o Heraklesa czy Prometeusza – co ludzie odpowiedzą? Że „wierzą” w nich? Że faktycznie zrobili to, o czym się mówi że niby zrobili?


A kto mówi, żeby wierzyć w to co zrobili? Mit o Heraklesie, choć wciąż może być uznawany za aktualny (wina i odkupienie) stracił na znaczeniu, bo zmieniła się ludzkość. Mit o Heraklesie został zastąpiony mitami o współczesnych bohaterach (np. Batmanie), bo tego wymaga postęp – aby zrozumieć mit, musi on być zrozumiały dla społeczeństwa.


Mit o Prometeuszu jest jak najbardziej wyznawany – prawie na całym świecie – bo jego naturalną ewolucyjną wersją jest mit Jezusa.


Z kolei mit Genesis i Babel są jak najbardziej aktualne – może nie dla ludzi upatrujących w nich historycznych zdarzeń i nie rozumiejących mitu ;)


Raczej nie. Jeśli ktoś patrzy na tego typu historie – to stara się (jeśli chce rzecz jasna) wyciągnąć z nich jakieś wartościowe treści. Jakieś „mądre przesłanie”.


Do tego służy mit.


I tutaj właśnie już (jak staram się wciąż wyjaśnić) przestaje pasować to do pytania „wierzyć czy też nie”? Uznawać za wartościowe, godne naśladowania itp. – ale już niezbyt należące do kwestii „wiary”.


Twój ojciec to mężczyzna pełen cnót – facet godny naśladowania. Można wiec śmiało powiedzieć, że jest godny zaufania i dzieciak nawet jak stanie się dorosłym będzie nie tylko wierzył i ufał takiemu ojcu, ale wierzył w samego ojca – (wierzę w Ciebie staruszku, ufam Ci, nigdy mnie nie zawiedziesz).


Dobra. Nigdy nie znałeś swojego ojca, matka mówi Ci, że zmarł w jakiejś katastrofie przed narodzinami. Nie ma grobu, dokumentów – w historii nie ma zapisu takiego mężczyzny. Mama opowiada Ci o nim, że był to facet WARTOŚCIOWY, PEŁEN CNÓT i GODNY NAŚLADOWANIA. Potrzebna Ci świadomość, że taki był Twój ojciec. Wierzysz matce i mało tego – wierzysz w samego ojca mimo, że nie masz żadnych informacji o jego życiu. Ufasz mu, bo jego odbicie widzisz we własnych czynach, bo jesteś jedynym materialnym świadectwem istnienia Twojego ojca.


Tak właśnie jest z mitem. Dlatego wciąż nie potrafię pojąć, dlaczego odmawiasz wiary w coś co – jak sam przyznajesz – jest wartościowe i godne naśladowania. Tylko dlatego, że możesz tego dotknąć? Zobaczyć? Czy zrozumieć?


W Heraklesa czy Prometeusza i ich działania już nie „wierzymy” (bo to nie jest już kwestia „wiary”). I to właśnie miałem na myśli.


Wierzymy i w Heraklesa i w Prometeusza bo choć mity o nich przeszły metamorfozę ich treść jest niezmieniona.


Poczekaj chwilę, zaraz odpowiem ale najpierw pozwolisz, że przebiję się przez ten szalenie gęsty natłok argumentów który masz na poparcie tej właśnie teorii.



Uff… już jestem.


Choć to „przebijanie się”… trwało zaledwie kilka sekund - bo póki co lubisz prezentować poglądy które niekoniecznie mają coś wspólnego z rozmaitymi przykładami.



Ujmę to tak:


Prowadzimy debatę – mam Cię za poważnego człowieka i uznałem, że mogę Ci ufać. Gdy podajesz jakiś argument nie oczekiwałem od Ciebie abyś popierał go literaturą czy źródłami. Wychodziłem z założenia: „Aquila pisze, że jest tak i tak – to człowiek uczciwy, więc na pewno ma powody żeby twierdzić, że jest tak i tak i nie polega wyłącznie na swoich „interpretacjach” i „poglądach”.”


Tego samego oczekiwałem w stosunku do siebie – widać się przeliczyłem. Co krok w swoim wpisie zarzucasz mi, że to są tylko moje ‘interpretacje’, nie było tak w rzeczywistości. Nie przepisuję tutaj książek tylko staram się streścić jak najbardziej pewne obszerne fakty.


Widzę jednak, że takie podejście się nie sprawdziło. Przyjmijmy więc, że od tego wpisu będziemy podawać źródło naszych argumentów na życzenie przeciwnika. Sam zacząłem w tym poście podawać (w miejscach, które uznałem za newralgiczne) fragmenty publikacji badaczy znających się na temacie – co jest odpowiedzią na zarzuty o zbyt subiektywne podejście do problematyki mitów i wiary.
Natomiast w kilku miejscach w poprzednich akapitach poprosiłem Cię, byś podał Twoje źródła do danych ‘rewelacji’.


Jeżeli Czukcza wystawia w kierunku wiatru zachodniego gołe pośladki, jeżeli przygotowuje porcję tłuszczu i jeśli wymawia (jednocześnie klaszcząc) formułkę (słowa oryginalne):

„Zachodni wietrze! Popatrz tutaj! Spójrz na moje pośladki! Damy ci trochę tłuszczu. Przestań wiać!”

To jakim cudem można mówić, że on tak naprawdę nijak nie zamierzał wpłynąć na tenże wiatr i „nakłonić go” do zmiany zachowania?



A to co podałeś to na pewno mit? Niestety nie. Nie przytoczyłeś mitu, którym kierowali się Indianie i Eskimosi wyznając boga wiatru. Przytoczyłeś – w kpiący sposób – fragment rytuału, ale jeśli nie znasz mitu zawsze będzie ci się wydawał śmieszny.


Wracając do karlicy w którą wierzyli Indianie z plemienia Klamath – zwracali się oni do niej gdy wiatr zachodni był zbyt silny. Prosili ją, aby zesłała odpowiedni wiatr gdy taki był potrzebny gdy pływano canoe. Prosili też ją aby przegoniła swoim wiatrem nieznośne komary znad Pelican Bay (jak donosi badacz tego plemienia Leslie Spier).
Czy to też nie jest w żadnym stopniu „próba wpłynięcia na nadnaturalną istotę albo zjawisko przyrodnicze”?



Po raz kolejny pytam – czy to o czym piszesz to mit? Zastanów się.


Plemię Semangów, które uważało, że gwałtowna burza pojawiła się ponieważ ktoś akurat patrzył na parzące się psy (no cóż, takie mieli wyjaśnienie i już) – nacinali skórę, mieszali krew z wodą i chlustali nią jednocześnie wykrzykując w kółko prośby „Przestań! Przestań! Przestań!” To również nie jest żadna próba wpłynięcia na zjawiska przyrody poprzez rytuał, czy tak?



To również nie jest mit. Przytoczyłeś fragmentaryczne ELEMENTY rytuału na podstawie jakiegoś mitu – ale nijak tego mitu nam nie przybliżyłeś.


Bez znajomości mitu każdy rytuał będzie dla obserwatora niezrozumiały, dla Ciebie – śmiesznym sposobem na zaklinanie przyrody.


Kiedy Inuici mieli problemy z polowaniami – oznaczało to niechybnie, że przewinienia/grzechy ludzi wpłynęły na boginię morza (no bo przewinienia te, według wierzeń, zamieniały się w błoto które opadało na dno i zlepiało włosy bogini – przecież to oczywiste). Wówczas członkowie plemienia gromadzili się w ciemnym pomieszczeniu, na rozkaz szamana zamykali oczy a on sam „schodził na dno aby dowiedzieć się co się stało” (tak naprawdę, według relacji badaczy, chował się po prostu za zasłonką). Gdy szaman „powracał” – żądał aby winowajcy (którzy złamali jakieś zasady postępowania i tym samym przyczynili się do „nieurodzaju”) przyznali się do winy.Przyznanie się do winy zaś oczyszczało sprawę i zapewniało lepsze szanse w przyszłych polowaniach. Czy to również nie jest wykorzystanie mitu i rytuału do wpłynięcia na świat materialny (pojawienie się zwierzyny)?


O, tutaj mamy już nieco więcej danych – bardzo ładnie! ;)


Oczywiście wciąż nie przedstawiłeś nam mitu (ciężka sprawa), ale już nieco więcej powiedziałeś o samym rytuale, z którego się śmiejesz – co pozwala nam zrekonstruować pewne istotne elementy.



Najprawdopodobniej mamy do czynienia z mitem łowieckim (no ale musimy się domyślać, Aquila nie zaprezentował nam jak dotąd żadnego mitu). Oczywiście błoto i boginia są archetypami na poziomie duchowym, nie są obiektami rzeczywistymi (tak,tak Aquila). Zaś mitologia łowiecka ma to do siebie, że jej wyznawcy odczuwali bardzo głęboką więź z przyrodą.


Otóż ten rytuał nie miał na celu wpłynięcia na boginię która magicznie im pomoże, Aquila. Celem tego rytuału – jak zawsze – było osiągnięcie przez wyznawców pewnego stanu mistycznego (coś podobnego czym w Grecji potem będzie katharsis) i DUCHOWEGO. Jak już mówiłem, ludy łowieckie odczuwały niesamowitą więź z przyrodą – zarówno ożywioną jak i nieożywioną. Dzielili życie i śmierć z każdym zwierzęciem, bo sami uznawali się za element świata zwierzęcego. Ta więź z przyrodą jest kluczowa dla zrozumienia tego rytuału.


Problemy z polowaniem są czymś nienaturalnym (skoro wcześniej nie było z tym problemów, a teraz są znaczy się, że coś jest nie tak) - wynika z tego, że coś w przyrodzie funkcjonuje źle. Coś się stało. Jak wspominałem w pierwszym poście – polowanie było świętością. Człowiek zabijał istotę równą sobie. Nie robił tego dla rozrywki, robił tego by przeżyć. Więź ludzi z przyrodą zakładała niepisaną umowę człowieka ze światem zwierzęcym – człowiek dał sobie prawo zabijania zwierząt, ale na SPECJALNYCH warunkach. Nie robił tego byle kiedy, nie robił tego byle jak i na byle jakim zwierzęciu. Gdyby złamał to prawo – złamał by swoje przyrzeczenie, a tym samym zdradziłby swoją więź ze światem natury.


Gdy z polowaniem było ciężko, był to jasny sygnał, że coś jest nie tak. Coś jest nie tak nie z przyrodą albo z naszą boginią – coś jest nie tak z nami. Człowiek miał pełną świadomość tego, że nijak nie może wpłynąć na przyrodę – nie może wpłynąć na zwierzęta aby te dały się upolować. Wiedział, też że człowiek jako część przyrody może ją ‘naprawiać’ tylko poprzez naprawianie samego siebie.


Jak naprawić siebie, ludzi – a co za tym idzie kojąco wpłynąć na przyrodę? Zdać sobie sprawę ze swoich niedoskonałości i przewinień względem całej przyrody (względem samych siebie i względem zwierząt). Przewinienia te w świecie duchowym (na poziomie mitu) stanowiły „brud”, „błoto”, który zanieczyszczał przyrodę. Aby tę przyrodę uleczyć trzeba się tego błota „pozbyć”. Szaman – łącznik między światem duchowym a materialnym – w świecie materialnym inscenizuje RYTUAŁ, w świecie duchowym zaś odbywa metafizyczną wędrówkę, aby pozbyć się ‘błota’.


W świecie materialnym chowa się za zasłoną – RYTUAŁ symbolizujący śmierć; w świecie duchowym także ‘umiera’ – ‘schodzenie na dół’, ‘wchodzenie w głąb ziemi’ to były oczywiste symbole śmierci. W ten sposób szaman i wierni odgrywają, poprzez rytuał, cykl życia i śmierci – cykl ten został zakłócony, bo zwierzęta nie umierają, a co za tym idzie nie odradzają się. Przyznaniu się do winy (przez prawdopodobnie ‘podstawione’ osoby, nie zapominajmy że jest to RYTUAŁ; nikt tu z nikogo nie robił kozła ofiarnego wszystko odbywało się świadomie) oznaczało nowe narodziny.


W ten sposób ludzie odświeżali własne poczucie więzi z przyrodą, było to dla nich przypomnienie że ich także obowiązuje cykl Życia i Śmierci. To mistyczne przeżycie (a rytuał zawsze takim przeżyciem jest, dla wszystkich uczestników) ludzie mogli odetchnąć z ulgą – ich więź z przyrodą wciąż była silna. Nieważne czy potem polowanie było lepsze czy nie – chodzi o to, że tylko tyle człowiek mógł zrobić wobec przyrody w tym ciężkim okresie. Pracować nad sobą i ‘uleczać’ siebie. Żadna bogini nie zrobiłaby tego za nich.



Oczywiście nie uwierzysz mi Aquila.
Zastrzegam więc, że jest to moja interpretacja – nie znam tego mitu, o którym piszesz (a jeszcze raz przypominam, że go nam nie zaprezentowałeś) – jednak bazuję na wiedzy, jak w podobny sposób funkcjonowały wszelkie mitologie łowieckie.


U plemienia Aranda z Australii do zadań szamana należało pilnowanie (zapewne za pomocą jakiegoś rytuału) aby zaćmienie słońca było jedynie przejściowe, a nie trwałe (co, jak możemy się domyślać, było zawsze 100% skuteczne). Czy to też nie jest próba wpłynięcia na zjawisko przyrodnicze?



Nie przytoczyłeś mitu. Jakieś drobne szczątki opisu rytuału.

Nie da się tego omówić.


A co z ludami (daleki wschód), które na widok zaćmienia słońca biły w gongi aby „odpędzić smoka pożerającego słońce”? Czy to w końcu próba wpłynięcia jakimś rytuałem (bicie w gongi) na zjawisko przyrodnicze/astronomiczne, czy też nie?


Nie przytoczyłeś mitu. Jakieś drobne szczątki opisu rytuału.

Nie da się tego omówić.



A co z wszelkimi ofiarami dla duchów/bóstw? Ludy Polinezji składały ludzi w ofierze aby „zapewnić sobie pomyślność w wojnie”.


Nie przytoczyłeś mitu. Jakieś drobne szczątki opisu rytuału.


Jednak… Ofiary z ludzi, bardzo logicznie łączą się w tym przypadku z wojną. Gdy plemię szło na wojnę miało zabijać LUDZI (przeciwników, ale wciąż ludzi). Ofiara nie miała zapewnić im jakiejś przychylności – ofiara z człowieka będącego członkiem danego plemienia oznaczała pełną odpowiedzialność za to co się zamierza zrobić w trakcie bitwy. ‘Będziemy zabijać ludzi i sami jesteśmy gotowi zginąć’. Wtedy było to moralnie dobre – dziś jest to dla nas postępowanie moralnie złe. Niech tak pozostanie.


To są tylko moje domysły – bo jak zwykle nie podałeś nic więcej (jak dokładnie przebiegał rytuał i na bazie jakiego mitu) ponad to co wystarczyło Ci aby się zaśmiać.


Takie same ofiary (choć niekoniecznie z ludzi) składano we wszystkich kulturach i w każdej epoce. Nieważne czy chodziło o kawałek jagnięcia, gołębicę czy 100 byków. Robiono to aby skłonić bóstwo do zrobienia czegoś lub pobłogosławienia czemuś/komuś.


Nie przytoczyłeś mitu. Jakieś drobne szczątki opisu rytuału.

Nie da się tego omówić.


Pierwszych chrześcijan prześladowano, ponieważ uporczywie odmawiali składania ofiar bogom „pogańskim” – a że ofiary te były połączone z „prośbami o pomyślność państwa” – uznawano, że w takim razie działają na szkodę państwa rzymskiego.


To o czym piszesz nie ma zbyt wiele wspólnego z mitem, a z polityką i propagandą rzymską pozbawioną większej duchowości.


W cesarstwie rzymskim też boską cześć cesarza wprowadzono początkowo poprzez promowanie składania ofiar dla duchów opiekuńczych cesarza. W ofiarach tych błagano lary aby zapewniły cesarzowi pomyślność.


Nie przytoczyłeś mitu. Jakieś drobne szczątki opisu rytuału.

Nie da się tego omówić.



No i na koniec nie możemy zapomnieć o „najpopularniejszej” chyba działalności szamanów – leczeniu chorych. Owszem – podawano także zioła i inne składniki mające realne działanie lecznicze w przypadku przynajmniej niektórych chorób. Ale bodajże najważniejszym elementem leczenia były rytuały magiczne – taniec, śpiew, ofiary itp. Istnieją plemiona w których leczenie wymaga tańca trwającego nieprzerwanie nawet kilka lub kilkanaście godzin. Mamy przedziwne gesty, które mają moc przebłagania duchów (wyrwać dwa młode drzewka, zebrać ziemię z dołków po tych drzewach, wetrzeć tę ziemię w ciało chorej osoby, splunąć na nią a potem wyrzucić owe wyrwane drzewka do lasu – to autentyczna terapia szamanów z południowo-wschodniej Azji).


Nie przytoczyłeś mitu. Jakieś drobne szczątki opisu rytuału.


Nie da się tego omówić bez przytoczenia odpowiednich mitów w całości i pełnego rytuału. Bez znajomości mitu każdy rytuał będzie dla obserwatora niezrozumiały, albo śmieszny.


Jakim cudem można nie widzieć w tym właśnie próby wpłynięcia albo na bóstwo/duchy (albo dobre – aby zrobiły coś, o co się prosi lub zapobiegły czemuś złemu – albo złe, aby uciekły z ciała chorej) albo na (za sprawą tychże istot nadprzyrodzonych) zjawiska naturalne jak deszcz, burze, wiatry, zaćmienia (i tak zresztą za którymi stały jakieś siły nadprzyrodzone) itp.? Chyba tylko dlatego, że uporczywie nie chce się ich w tym widzieć, ponieważ ma się już na ten temat wyrobione inne zdanie.


Nie – po prostu ktoś uporczywie unika tutaj mitów.


Ktoś ma z góry założoną tezę i przytacza tylko te fragmenty wierzeń, które są odpowiednie dla poparcia tej tezy (np. śmieszne rytuały sprowadzone do jednego krótkiego zdania). Nie mówię, że robisz to celowo – wręcz przeciwnie, jestem przekonany, że nie interesuje Cię pełen mit i cały rytuał. Być może wynika to z niezrozumienia mitu, gdyż Ty wciąż uważasz, że była to opowiastka tłumacząca rzeczywistość.


Nie mówiąc już o tym, że na Hawajach proces budowania nowej łodzi trwał nierzadko kilka dni/tygodni dłużej niż gdyby się odbywał bez rozmaitych (zbędnych z naszego punktu widzenia) rytuałów. Zarówno wybranie drzewa, jak i jego ścięcie a potem obróbka – wszystko wymagało odpowiedniego rytuału (na przykład sen jaki przyśnił się leżącemu pod drzewem człowiekowi „wskazywał” czy nadaje się ono na łódź, czy też nie). Wielokrotnie też z tej okazji składano świnie w ofierze (a potem pieczono je i zjadano, no bo bogowie już zjedli „duchową część” ofiary więc szkoda, aby „materialna część” się zmarnowała - w końcu mięso świni = cenna rzecz). Modlono się nawet do „boga toporów” aby ludzie posługujący się tymi narzędziami nie napotkali żadnych problemów. Co miało to wszystko na celu?


Pisałem o tym w pierwszym poście – plemienia koczownicze ŻYJĄ SYMBOLEM. Nie wymagam od Ciebie abyś zrozumiał co się za tym kryje, ale musisz uznać że tak właśnie jest.



Między innymi takie wpłynięcie na duchy i rzeczywistość, aby wszystko poszło dobrze.


Proszę o źródło tego stwierdzenia.


I oczywiście sam podaję własne („Krótka historia mitu”):


”Dziś rozdzielamy sfery religijną i świecką. Było to niepojęte dla paleolitycznych łowców, dla których nic nie miało całkowicie świeckiej natury. Przez wszelką rzeczywistość, jaką widzieli lub przeżywali, przeświecał jej odpowiednik w świecie boskim
(…)
Celem mitu było wyraźniejsze uświadomienie ludziom wymiaru duchowego, otaczającego ich zewsząd i stanowiący naturalny element życia.”



Dlatego absolutnie nie zgodzę się z Twoim stwierdzeniem, że „rytuał miał mało wspólnego z takim stanem (próbą wpłynięcia na bóstwo lub zjawiska przyrody)”. Po prostu zbyt wiele przykładów (a to przecież zaledwie kilka przytoczonych z niezliczonej liczby) wskazuje na coś zupełnie innego.


Nie przytoczyłeś ani jednego przykładu mitu. Naprawdę.


A o tym, przyznam, nie słyszałem. Tym bardziej, że nasza wiedza o wierzeniach ludzi pierwotnych jest bardzo szczątkowa. Zobaczmy co na ten temat mówi nam na przykład Mircea Eliade – badacz o wszakże dość zbliżonych do niektórych Twoich argumentów poglądach („Historia wierzeń i idei religijnych” tom 1):


Jeśli jednak panuje zgoda co do faktu, że ludzie dolnego i środkowego paleolitu mieli swoją „religię”, trudno jest dziś określić, o ile w ogóle jest to możliwe, jaka była jej treść. […] W religii ludów myśliwskich stwierdzono istnienie rozmaitych nadprzyrodzonych istot: wyróżnia się towarzyszy lub teriomorficzne „duchy opiekuńcze”, bóstwa typu Istoty Najwyższej – Pana Dzikiego Zwierza – opiekujące się jednocześnie zwierzyną łowną i myśliwym, duchy buszu i duchy różnych gatunków zwierzęcych.

Co zaś tyczy się Pigmejów, to na przykład Pigmeje Mbuti/Bambuti posiadają swój własny panteon – wierzą w istnienie między innymi Khonvouma, Gora, Arebati i Tore.



Oczywiście, że istnieje panteon. Sęk w tym, że najbardziej logicznym jest założenie iż ten panteon powstał na skutek potrzeby. Jeden Bóg (np. Pigmejski Bóg Niebios) stał się odległy, bo nie interesował się ludźmi. Był najpierw (jego odpowiedniki znajdują się we wszystkich religiach) ale został zastąpiony bardziej praktyczniejszymi i licznymi bogami.


Między innymi pisze o tym, nie kto inny jak wybitny Eliade właśnie! (Patterns in Comparative Religions):


„We find the same situation elsewhere; the supreme divinities of the sky are constantly pushed to the periphery of religious life where they are almost ignored; other sacred forces, neared to man, more accessible to his daily experience, more useful to him fill the leading role.”


Ten sam autor - “Sacrum a Profanum”:


“Najwyższe istoty o strukturze uranicznej mają skłonność do znikania z kultu. „Oddalają się” od ludzi, wycofują z powrotem w niebiosa i stają się dei otiosi. Można by rzez, że bogowie ci odczuwają po stworzeniu kosmosu, życia i człowieka niejakie „znużenie”, tak jakby ogromna praca stworzenia nadmiernie wyeksploatowała ich siły. Wycofują się z powrotem w niebiosa i pozostawiają na ziemi syna lub demiruga, który dokańcza dzieła stwarzania. Stopniowo ich miejsce zajmują inne boskie postaci, przodkowie mityczni, bóstwa macierzyńskie, bogowie płodności itd.”


A skoro już jesteśmy przy twórczości Mircei Eliade:

W sumie można chyba stwierdzić, że pewna liczba mitów była znana populacjom paleolitycznym, głównie mity kosmogoniczne i mity początku (o pochodzeniu człowieka, zwierzyny, śmierci itd.). By podać tylko jeden przykład, mit kosmogoniczny mówi o pierwotnych wodach i o stwórcy, przedstawiając go albo w formie antropomorficznej, lub w postaci wodnego zwierzęcia, opuszczającego się na dno oceanu by przynieść materiał konieczny do stworzenia świata.[…] Równie trudno wyobrazić sobie społeczność myśliwych pozbawioną mitów o pochodzeniu ognia.


Wydaje mi się, że pan Eliade właśnie zgodził się ze mną, że już ludzie paleolitu posiadali chęć wyjaśnienia sobie pochodzenia rozmaitych „obiektów” – a wyjaśnieniami tymi były właśnie mity.




Nic takiego w tych słowach nie brzmi. Eliade pisze, że już w tamtym okresie znane były mity np. początku, które potem zostały rozwinięte i znane są do dziś.


Oto co pisze Mircei Eliade („Czas święty i mity”) o mitach kosmogonicznych i do czego tak właściwie te mity ludziom służyły:


„Mit kosmogoniczny jest więc wzorcowym modelem wszelkiego tworzenia czy tez budowania i jest nawet wykorzystywany jako obrzędowy środek leczniczy. Człowiek powracający SYMBOLICZNIE do chwili stworzenia odzyskuje prapełnię. Chory odzyskuje zdrowie, gdyż rozpoczyna życie z nienaruszoną sumą energii.”



Z kolei mit o pochodzeniu ognia jest równie ważny, bo choć pochodzi z paleolitu to przechodząc metamorfozy istnieje do dzisiaj. Mit o pochodzeniu ognia miał tak jak inne mity tyczyć się duchowości człowieka – a przy okazji (jak już tłumaczyłem, wskutek efektu ubocznego) opowiadał mityczną historię o jego pochodzeniu [ognia]. Inaczej: głównym obiektem mitu o pochodzeniu ognia jest człowiek a nie ogień (nie wyklucza to tego, że jest on też o ogniu). Lepiej chyba tego nie wytłumaczę… Ale może zrobi to znów Eliade:


„Człowiek religijny podejmuje ludzki byt, który ma ponadludzki, transcendentny wzorzec. Rozpoznaje siebie jako rzeczywistego człowieka tylko w tej mierze, w jakiej naśladuje bogów, przynoszących kulturę herosów i mitycznych przodków. Oznacza ro, że człowiek religijny chce być kimś innym, niż jest na poziomie swojej świeckiej egzystencji. Nie jest czymś danym – ‘czyni’ siebie sobą, gdy zbliża się do boskich modeli. Te modele są przechowywane w mitach, historii boskich ‘czynów’.”

Po raz kolejny mam wrażenie, że czytam coś, co pochodzi z jakiejś rzeczywistości alternatywnej. Ale widzę też tutaj i dwie bardzo ważne (moim rzecz jasna zdaniem) rzeczy.


Z kolei ja mam wrażenie, że spotykasz przedstawicieli tylko jednej formy wyznawania wiary.


No a po drugie… zauważ, co przed chwilą napisałeś:

W dobie postępu, niesłychanych osiągnięć nauki i techniki – człowiek przestaje potrzebować Boga-Czarodzieja, który wysłucha każdej prośby i spełni życzenie zbudowane na gorliwej modlitwie; do człowieka bardzo powoli (ale jednak) dochodzi, że Bóg nie spełnia życzeń.

Sam stwierdziłeś, że dla wielu ludzi (jeśli nie dla praktycznie wszystkich) bóg stał się właśnie „maszynką do spełniania życzeń” do której kierowane były lub są ustawiczne prośby.

Wcześniej zaś napisałeś:

Tutaj zauważamy jak bardzo mylą się Ci sceptycy, którzy twierdzą, że człowiek stworzył sobie bóstwa aby zasypywać go prośbami albo żeby tłumaczyć sobie dziwne zjawiska (tutaj piję do Ciebie, Aquila).

I z tego powodu nasuwa się proste pytanie – niby dlaczego nie?



Nie dość dokładnie przeczytałeś to co napisałem.


Otóż napisałem, że w wieku XVI nastąpił religijny przełom w kulturze europejskiej, na skutek oświecenia i rewolucji naukowej przeobrażono Boga. Został on odarty z symboli i metafor – mniej więcej od tego momentu zaczęto na taką skalę wierzyć w Boga-czarodzieja.


Oto kolejny cytat Mircei Eliade (cieszę się, że go wprowadziłeś do debaty, bo dość dobrze go znam), gdyż zdaje się, że sam uznajesz go za pewien autorytet - w pewnym stopniu:


„Perspektywa ulega całkowitej zmianie, gdy sens religijności kosmicznej traci na jasności. Dzieje się tak w niektórych społeczeństwach bardziej zaawansowanych w rozwoju, gdy elity intelektualne stopniowo odrywają się od tradycyjnej religijności. Okresowe uświecanie okazuje się wówczas daremne i traci wszelkie znaczenie. Bogowie nie dają się osiągać poprzez rytmy kosmiczne. Zatraca się religijny sens powtarzania gestów wzorcowych [mitów]”.


Skoro robi to dziś, bo wierzy w istnienie kogoś obdarzonego większą mocą i potrafiącego wpłynąć dzięki tej mocy na świat (jeśli zechce) – to dlaczego nie miałby robić tego samego i na początku dziejów – kiedy również wierzył w taką postać?


Gdyż wtedy nieobce były człowiekowi pojęcia symbolu i metafory? Mitu? I wcielał je w życie?
Zrozum, że wtedy człowiek egzystował w zupełnie innej mentalności.


Wspomniany Mircea Eliade opisuje paleolitycznego jeszcze „Pana Dzikiego Zwierza” – chyba łatwo wyobrazić sobie myśliwego, który prosi go o szczęśliwe polowanie.


Pan Dzikiego Zwierza był reprezentantem przyrody i jak każdy bohater mitu stanowił Archetyp. Nie spełniał życzeń ludzi, a pokazywał im jak z szacunkiem i godnością należną każdym żywym istotom np. polować na zwierzęta. Jako bóstwo wprowadzał świętość do świata materialnego – za pomocą mitu.


Niestety prośba o szczęśliwe polowanie musi pozostać w sferze Twoich wyobrażeń o tamtym okresie.


I ponownie – dlaczego nie? Trzymając w rękach opowieść o Mojżeszu i górze trzymamy historię, której główny bohater wspina się na górę, która została (jak uważają pewni ludzie) ustalona – a na jej masywie lub w pobliżu ustawiono sakralne budowle (czyż to nie potwierdzenie dosłownego odczytywania treści tej księgi przez ludzi, którzy gotowi byli taszczyć materiał budowlany na określoną wysokość i mieszkać w dość nieprzyjaznej okolicy?).


A to akurat jest ciekawym przykładem na to, że mity bardzo często bazują na historycznych wydarzeniach – choć historii rzeczywistej nie opisują. Była jakaś historyczna góra, która oprócz tego, że była w jakiś sposób ważna dla ludu (stanowiła miejsce święte) to na poziomie mitu stanowiła SYMBOL. Na poziomie rzeczywistym była realnym miejscem z realnym ośrodkiem kultu – na poziomie mitu, była symbolem transcendencji.


Uważasz, że na tę historię powinno patrzeć się tylko w jeden sposób – Twój sposób (oczywiście przypadkiem zgodny z najwygodniejszą linią obrony w debacie jak i zgodny z najwygodniejszym myśleniem współczesnego człowieka o Biblii).


Za to bardzo chętnie przysłucham się Twoim sposobom – które są oczywiście zgodne z najwygodniejszą linią ataku w debacie jak i zgodne z najwygodniejszym myśleniem współczesnego człowieka o wierzeniach, religiach i mitologiach; w tym Biblii ;)



I tutaj właśnie przyszedł czas na to, czego domyślałem się od początku. Tak odczytałeś znaczenie tej opowieści. Mnie jednak zastanawia na ile jej autor (osoba żyjąca prawdopodobnie w czasie wygnania na terenie Mezopotamii) myślał tak samo. Ile on mógł wiedzieć o „przestrogach dla potencjalnej cywilizacji globalnej”. Innymi słowy – na ile to „odczytane znaczenie” jest zamysłem autora, a na ile – jedynie Twoją interpretacją.


Kolejny już zarzut w moją stronę. W takim razie – nie mając już siły na kolejne powtórzenia – posłużę się specjalistą. I tym razem nie muszę odsyłać Cię do biblioteki, bo na szczęście mam pod ręką „Krótką historię mitu” Karen Armstrong i mogę przepisać te słowa:


„Jednakże zasadnicza przemiana na taką skalę budzi również lęk. Powiada się, że historia jest procesem unicestwiania, gdyż każda innowacja zakłada zniszczenie tego, co dokonało się wcześniej. Ewidentnie tak właśnie rzecz miała w miastach mezopotamskich, gdzie budowle z suszonej na słońcu cegły wymagały ciągłej konserwacji i okresowej rekonstrukcji. (…) Cywilizację postrzegano jako coś wspaniałego, ale i kruchego: miasto wystrzelało w górę i rozkwitało burzliwie, aby wnet – aż nazbyt szybko – popaść w ruinę. (…) Szalały wojny, masakry, rewolucje i deportacje. Ta destrukcja oznaczała, że tworzoną z takim mozołem kulturę trzeba było ciągle od nowa odbudowywać i utwierdzać. Lękano się bezustannie, że życie powróci do dawnego barbarzyństwa. Nowe mity miejskie, przescone mieszaniną obaw i nadziei, snuły refleksję nad niekończącymi się zmaganiami ładu z chaosem.
Nie dziwota więc, że niektórzy postrzegali cywilizację jako katastrofę. Autorzy biblijni widzieli w niej znak oddzielania się ludzkości od Boga w następstwie wygnania z Edenu. Życie miejskie wydawało się, z samej natury, pełne przemocy wiodącej do zabijania i wyzysku. Pierwszym człowiekiem, który zbudował miasto był Kain, pierwszy morderca. (…) Wielki ziggurat, czyli świątynia wieżowa w Babilonie, wywarł głębokie i niekorzystne wrażenie na starożytnych Izraelitach. Wydał im się kwintesencją pogańskiej pychy, wyrazem żądzy nadymania się i puszenia.”



Tak sprawę przedstawia nam wspomniana już wcześniej Księga Jubileuszów (ta od doskonałej znajomości życia Adama, Ewy i ich potomstwa).


Czy Księga Jubileuszów wchodzi w skład ST? Dlaczego więc, według Ciebie, powinniśmy się nią zajmować? Dlatego, że stanowi źródło dla pewnego MARGINESU wiernych?


Poza tym jak już mówiłem – mity często bazowały na rzeczywistych obiektach. Z pewnością Izraelici tworząc mit o wieży Babel posłużyli się zaobserwowaną wieżą jednak zmienili jej parametry tak by liczby były jednocześnie symbolami.


Co ciekawe – Józef Flawiusz (na pewno bliższy autorom ST niż my) – najwyraźniej nie zauważa Twojego, Amontillado, wyjaśnienia mitu o wieży Babel. Nie wydaje się widzieć w tym „przestrogi dla potencjalnej globalnej cywilizacji”. I co teraz? Józef Flawiusz się mylił? A mylił się, ponieważ…?

…ponieważ był historykiem. Naprawdę muszę to tłumaczyć?


Józef Flawiusz był historykiem, na sposób rzymski spisujący historię Izraela. Nie mając na ten temat zbyt wielu źródeł oprócz Ksiąg Starego Testamentu – dokonał własnej interpretacji mitu o wieży Babel, tak aby nie mieć luki w historii.


I jeszcze raz podkreślam – PIERWOWZÓR wieży Babel z pewnością istniał. W micie o wieży Babel (cp ja plotę – w jakimkolwiek micie!) nie chodzi o rzeczywistą wieże i rzeczywiste pomieszanie języków, a o SYMBOL i nauki z niego płynące. Ech…


To bardzo ciekawe źródło, ponieważ podaje nam przekonania Żyda żyjącego w I wieku n.e. Jest zamieszczone w „dziele historycznym”. Podaje dodatkowe szczegóły dotyczące całej historii. Ba – nawet dodaje „autentyczności” całej opowieści przytaczając rzekome pozabiblijne wzmianki o tymże wydarzeniu.



Podkreślam, że jest to przekonanie Żyda pozbawione religijności – a więc koniec końców perspektywa jest wypaczona przez ‘oko historyka’. Większość współczesnych mu Żydów nie było historykami, a wyznawcami ;)


_______________________________________________



Dobra, Aquila strasznie dużo się rozpisał ostatnio. Ja już i tak spóźniłem się ze swoim postem o jeden dzień (i to mimo tego, że przez ostatnie kilka dni poświęcałem na tworzenie tego wpisu około 2godzin dziennie) – dlatego kończę tutaj. /W dodatku dość nerwów zjadłem na ogarnięciu tego w edytorze bo co rusz tekst się rozwalał po skopiowaniu, a na koniec jeszcze takie same problemy z wklejeniem tego tutaj; i te cytaty; grrr./

Cieszę się, że Aquila wprowadził J,E,D, P - sam bym tego lepiej nie zrobił, choć mam tu jeszcze coś do dodania. Do następnego razu.


  • 0



#7

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Chciałbym podziękować Opiekunce debat, która zgodziła się na wydłużenie zarówno debaty (o jeden wpis) jak i czasu na ich dodawanie (do dwóch tygodni). To zdecydowanie polepszy „jakość pracy” ;) Niestety, w związku ze świętami i tak (pomimo tych udogodnień) nie byłem w stanie przeznaczyć odpowiedniej ilości czasu na napisanie tego tekstu – dlatego skupię się w nim wyłącznie na prezentacji własnych argumentów – odpowiedzi na argumenty Amontillado przerzucając automatycznie do wpisu kolejnego (które, z racji wydłużenia czasu do dwóch tygodni powinny już być pisane bez żadnych przeszkód). Co prawda ateista ze mnie, lecz przed gotowaniem (może być, jest nawet fajne) i totalnym sprzątaniem (znienawidzona czynność!) wypełniającym wolne godziny uciec nie jestem w stanie ;)

W tym wpisie naszą „podróż” po ST zaczniemy od początku – czyli stworzenia świata według autora Genesis.

Ale zanim to zrobimy – dobrze byłoby zaprezentować w skrócie (który później, gdy zajdzie taka potrzeba, rozwinę) całą interesującą nas historię jaka wyłania się ze Starego Testamentu – ponieważ znajomość jej przyda się nam jako tło i pomoże w zrozumieniu rozmaitych wtrąceń których mogę użyć w trakcie pisania.

Na początku dziejów Jahwe miał stworzyć naszą planetę – a na niej rozmaite istoty żywe (rośliny i zwierzęta). Jednak zdecydowanie najważniejszymi jego „dziełami” byli ludzie – Adam i Ewa. W wyniku wydarzeń, którym (aby nie przekraczać i tak wydłużonego terminu) przyjrzymy się w następnym wpisie, owi pierwsi ludzie musieli jednak opuścić przygotowany dla nich piękny i pozbawiony trosk raj – i musieli odtąd żyć w trudzie i znoju tak, jak wszyscy ich potomkowie. Ludzkość rozmnażała się i zajmowała coraz to nowe obszary. Po pewnym czasie Jahwe jednak zaczął żałować, że stworzył ludzkość, ponieważ ludzie ci postępowali niegodnie. Bóg wybrał więc rodzinę Noego, jedynego sprawiedliwego, i powierzył mu misję ocalenia zarówno rodzaju ludzkiego jak i innych istot żywych. W zbudowanej przez niego arce jego rodzina i wybrane zwierzęta przetrwały potop i, gdy opadły wody, ponownie zabrały się za zasiedlanie Ziemi.
Dalej ST opowiada nam o losach paru kluczowych postaci zwanych „patriarchami”. Nie byli to jeszcze „Izraelici”, lecz protoplaści tego narodu. W Genesis możemy zatem przeczytać o Abrahamie, Izaaku, Jakubie i Józefie zaś nasza uwaga przenosi się do Egiptu, gdzie synowie „Izraela” osiedlili się i rozmnażali.
Wszystko wyglądało dobrze, lecz pewnego dnia król egipski uznał, że „liczny lud Izraelitów” stanowi dla jego państwa zagrożenie. Rozmaitymi metodami próbował zatem ich osłabić, lecz ostatecznie (za sprawą Mojżesza) Izraelitom udało się uciec z Egiptu i (dzięki opiece Jahwe) przybyć do obiecanej im ziemi – Kanaanu. Niestety ziemia ta nie była bezludna – zatem zanim Izraelici mogli ją objąć w posiadanie – musieli najpierw „usunąć” z niej żyjących tam mieszkańców. Przez pewien czas Izraelici, już szczęśliwie zamieszkujący w podbitym Kanaanie, nie tworzyli jednolitego państwa – zamiast tego bardziej konfederację plemion. Jednak w pewnym momencie dziejów powstało zjednoczone królestwo – słynne z rządów Dawida i Salomona. Nie przetrwało ono jednak próby czasu i dość szybko rozpadło się na dwa niezależne królestwa – Izraela (na północy) i Judy (na południu).

Tutaj powoli wkraczamy na grunt coraz lepiej poświadczany przez rozmaite wykopaliska archeologiczne – zarówno świadectwa materialne (pozostałości budowli) jak i pisane (przekazy w postaci steli czy dokumentów).

Z tych świadectw wyłania nam się obraz państw „spokrewnionych ze sobą” lecz niejednokrotnie walczących o własne wpływy, konkurujących ze sobą. Są to państwa stosunkowo silne w regionie, ale tylko dlatego, że okres ich rozwoju przypadał na epokę po kryzysie jaki spadł na otaczające imperia. Zarówno Egipt jak i rejon Mezopotamii przeżywały kłopoty (dużo jednak mniejsze niż imperium Hetytów, które zostało doszczętnie zniszczone i znikło z kart historii) co skutkowało zluzowaniem ich polityki zagranicznej. Kryzysy nie są jednak wieczne. Choć Egipt nie stanowił już w rejonie Palestyny żadnej większej siły – tak w Mezopotamii wzeszło słońce nowego imperium.

Aššur – czyli nasza Asyria, „kraj boga Aszura”. Ona to weszła wówczas w okres rozkwitu i szybko stała się najsilniejszym państwem regionu. A jak to bywa – silny nie siedzi bezczynnie i skromnie, lecz sięga po to, czego akurat zechce. Całkiem naturalne było zatem, że prędzej czy później władca potężnego państwa zwróci swoją uwagę na królów mniejszych i słabszych państewek – naszych Izraela i Judy. Wiemy, że w roku 841 król Jehu (Izrael) zapłacił asyryjskiemu królowi Salmanasarowi III trybut, co zostało zresztą uwiecznione:

Dołączona grafika



Widzimy tutaj scenę podpisaną:

”Trybut Jehu z domu Omriego, otrzymałem od niego: srebro, złoto, złotą misę, złotą wazę z ostro zakończonym dnem, złote kubki, złote naczynia, cynę, berło (godne) królewskiej ręki, włócznie”

Co wyraźnie uświadamia, że nawet Jahwe (imię króla – „Jehu” znaczyć ma „On jest Jahwe”) za plecami nie pomoże, gdy o trybut upomni się król silniejszy władzą ziemską.

Trybut jest poświadczony ponownie w przypadku królów Joasza (Izrael) i Adad-nirariego (znowu Asyria). To jednak było wszystko na co Asyria początkowo była w stanie sobie pozwolić. Siła militarna pozwalała na wyciąganie danin od słabszych sąsiadów, lecz państwo nie posiadało jeszcze możliwości aby szybko i sprawnie podbijać a następnie zarządzać podbitymi obszarami. Spowodowane to było organizacją państwa – a właściwie jego decentralizacją. Przełom nastąpił za panowania Tiglat-pilesara III, któremu udało się powstrzymać tendencje decentralistyczne. Od tej pory Asyria gotowa była wykorzystywać w pełni swój potencjał. Wysyłając wojska coraz dalej na zachód i bezpośrednio anektując podbite obszary armie króla Asyrii i tym samym boga Aszura stanęły w końcu u wrót Izraela. Tutaj możemy sięgnąć do Biblii:

W trzydziestym dziewiątym roku [panowania] Azariasza, króla judzkiego, Menachem, syn Gadiego, został królem izraelskim w Samarii - na dziesięć lat. Czynił on to, co jest złe w oczach Pańskich; nie zerwał z grzechami Jeroboama, syna Nebata, do których ów doprowadził Izraela.
Za jego czasu wtargnął do kraju Pul, król asyryjski. Menachem dał Pulowi tysiąc talentów srebra, aby zapewnić sobie jego pomoc i umocnić władzę królewską w swoim własnym ręku. Menachem uzyskał te pieniądze od Izraelitów, od wszystkich ludzi zamożnych - po pięćdziesiąt syklów od głowy - aby je wręczyć królowi asyryjskiemu. Wycofał się więc król asyryjski, nie zatrzymując się tam w kraju.

2 Krl 15, 17-20


Menachem ponownie (jak wcześniejsi królowie) zapłacił daninę Asyryjczykom tym samym wykupując się chwilowo od niebezpieczeństwa aneksji. Jednak nie dane mu było władać długo – władcy Izraela (na skutek spisków i zamachów) rządzili wówczas dość krótko. Ostatecznie na tronie zasiadł Pekach, jednak popełnił fatalny błąd. Sprzymierzył się z królem Damaszku, Resinem, i uderzył na swego południowego „krewniaka” – Judę – doprowadzając do oblężenia stolicy tego kraju - Jerozolimy. Król Judy nie był w stanie odeprzeć inwazji, więc (w obronie swojej władzy) wysłał prośbę o pomoc do… najsilniejszego w regionie – czyli Tiglat-pilesara III stawiając się w tej prośbie w rzędzie „pokornych wasali” asyryjskiego króla. Asyria odpowiedziała na prośbę przychylnie i po swojemu – wysłane wojsko podbiło bez najmniejszych trudności izraelskie obszary - Gilead i Galileę (a zniszczenia wywołane przez tę wyprawę są odnajdywane przez archeologów) i zaanektowało sporą część Izraela – pozostawiając jednak to państwo w roli (terytorialnie okrojonego) wasala. Za pomocą zamachu stanu usunięto zaś Pekacha i na tron wstąpił ostatni król Izraela – Ozeasz. Roczniki Tiglat-pilesara mówią nam jednak o czymś jeszcze – w wyniku podboju wysiedlono do Asyrii 13 520 Izraelitów.

Ozeasz płacił daniny, lecz w pewnym momencie postanowił złamać swój wasalny pakt. Zobaczmy, co mówi nam o tym ST:

”W dwunastym roku [panowania] Achaza, króla judzkiego - Ozeasz, syn Eli, został królem izraelskim w Samarii - na dziewięć lat. Czynił on to, co jest złe w oczach Pańskich, jednakże nie tak, jak królowie Izraela, którzy żyli przed nim.
Przeciwko niemu wyruszył Salmanassar, król asyryjski, a Ozeasz poddał się mu i płacił mu daninę. Lecz król asyryjski wykrył spisek Ozeasza. Ozeasz bowiem wysłał posłów do króla egipskiego, So, i nie przysyłał daniny królowi asyryjskiemu, jak każdego roku. Wtedy król asyryjski pojmał go i zamknął w więzieniu. Król asyryjski najechał cały kraj, przyszedł pod Samarię i oblegał ją przez trzy lata. W dziewiątym roku [panowania] Ozeasza król asyryjski zdobył Samarię i zabrał Izraelitów w niewolę do Asyrii, i przesiedlił ich do Chalach, nad Chabor - rzekę Gozanu, i do miast Medów.”

2 Krl 17, 1-6


A to samo wydarzenie kroniki asyryjskie opisują następująco:

Z zapewnieniem Aszura, który zawsze daje mi osiągnąć swoje cele, walczyłem przeciw nim (…) wywiozłem 27 290 ich mieszkańców, 50 wozów zabrałem dla mej królewskiej armii (…) Samarię przekształciłem i uczyniłem większą niż wcześniej. Ludzi ze zdobytych przeze mnie ziem przesiedliłem, ustanowiłem nad nimi jednego z moich eunuchów jako gubernatora i nałożyłem na nich trybut i podatki jak na Asyryjczyków.

Izrael upadł. Asyryjski król Salmanasar V zakończył w roku 722 p.n.e. historię Izraela. Ostatni król został pojmany a państwo wcielono do imperium asyryjskiego przekształcając cały ten region w rozmaite prowincje – Aszdod, Dor, Megiddo, Samarię i Gilead. Ludność zaś wysiedlono do innych rejonów państwa, na miejsce dawnego Izraela przesiedlając ludzi z innych części imperium. Taka bowiem była polityka Asyryjczyków – podbitą ludność przesiedlali niszcząc ich świadomość kulturową – zamiast imperium składającego się z wielu podbitych narodowości – planowali zasymilować swoich poddanych. Rozproszone narodowości traciły swoją tożsamość. Bunty nie wybuchały, ponieważ podbici nie mieli takiej możliwości (ludność podbitego kraju przesiedlana była do rozmaitych wiosek rozsianych po imperium, bez możliwości kontaktu). Zamiast tego zwyczajnie przestawali istnieć jako (w tym przypadku) Izraelici – a stawali się (w kolejnych pokoleniach) po prostu Asyryjczykami.

Tak też powstało „dziesięć zaginionych plemion Izraela”. Żydzi uznają, że pierwotnie ich naród składał się z 12 plemion. W wyniku podziału królestwa Salomona jedne plemiona stały się częścią Izraela, inne Judy. W wyniku deportacji asyryjskich zaś jedynie plemię Judy i Beniamina (zamieszkujące królestwo Judy) przetrwały – plemiona zamieszkujące Izrael – Aszera, Zebulona, Issachara, Naftaliego, Dana, Manassesa, Rubena, Efraima i Gada zniknęły z kart historii (choć gdyby ktoś uważnie się przyjrzał, to doliczy się tu jedynie dziewięciu plemion ;) Z plemieniem Symeona są bowiem pewne problemy) i do dziś są uznawane za właśnie „zaginione” – choć istnieją pewne grupy (od Etiopii do Indii), które aspirują do rangi potomków tych zaginionych plemion jak i pewne teorie, które nie są zbytnio brane na poważnie (zgodnie z którymi plemiona te ostatecznie wyemigrowały do Japonii czy Ameryki).

Juda przetrwała, choć jako wasal Asyrii. Co ciekawe, wygląda na to, że król Achaz dokonał z powodu nowej sytuacji (podporządkowania) w kulcie Jahwe (a dokładniej – w jego świątyni) zmiany, co wyczytać można z Biblii:

”Kiedy król Achaz udał się na spotkanie z Tiglat-Pileserem, królem asyryjskim, do Damaszku, ujrzał ołtarz w Damaszku. Wtedy król Achaz przesłał kapłanowi Uriaszowi podobiznę ołtarza i wzorzec całej jego budowy. Zatem kapłan Uriasz zbudował ołtarz. Jak król Achaz polecił we wszystkich wskazaniach z Damaszku, tak pracę wykonał kapłan Uriasz, zanim jeszcze król Achaz wrócił z Damaszku. Kiedy król przybył z Damaszku i ujrzał ołtarz, zbliżył się do ołtarza i wstąpił na niego. I kazał w dym obrócić swą ofiarę całopalną i ofiarę pokarmową, wylał ofiarę płynną, a krwią swych ofiar biesiadnych kropił ołtarz. Ołtarz z brązu, który stał przed obliczem Pańskim, kazał odsunąć sprzed świątyni - z przestrzeni między ołtarzem a świątynią Pańską - i postawić go obok [wielkiego] ołtarza na północ. Kapłanowi Uriaszowi zaś król Achaz wydał rozkaz następujący: «Na wielkim ołtarzu masz palić ofiarę całopalną poranną i ofiarę pokarmową wieczorną, ofiarę całopalną króla i jego ofiarę pokarmową, oraz ofiarę całopalną całego ludu kraju, jego ofiary pokarmowe i płynne. Będziesz też na niego wylewał całą krew ofiar całopalnych i krew ofiar krwawych. To zaś, co się odnosi do ołtarza z brązu, ma pozostać do mego rozpatrzenia». Kapłan Uriasz wykonał wszystko, co mu rozkazał król Achaz. Król Achaz kazał odciąć listwy z podwozi i wyjąć z nich kadzie. Kazał również zdjąć "morze" sponad wołów miedzianych, które pod nim były, i postawić je na posadzce kamiennej. Następnie kazał usunąć kryty krużganek szabatowy, który zbudowano przy świątyni, oraz zewnętrzne wejście królewskie do świątyni Pańskiej - ze względu na króla asyryjskiego.

2 Krl 16, 10-18


Po Achazie na tron wstąpił Ezechiasz. W tym czasie aspiracje imperialne Asyryjczyków nieco osłabły i najwyraźniej państewka wasalne (w tym Juda) mogły nieco odetchnąć. Ezechiasz postanowił jednak pójść nieco dalej:

”Biada tym, którzy zstępują do Egiptu po pomoc,
pokładają nadzieję w koniach,
mają ufność w mnóstwie rydwanów
oraz w bardzo wielkiej sile jazdy,
a nie pokładają ufności w Świętym Izraela
ani się nie radzą Pana.
A przecież On również potrafi sprowadzić niedolę;
On słów swoich nie cofa,
powstanie przeciw domowi złoczyńców
i przeciw pomocy dla źle postępujących.
Egipcjanie to ludzie, a nie Bóg;
ich konie to ciało, a nie duch!
Gdy Pan wyciągnie rękę,
runie wspomożyciel, upadnie wspomagany,
i zginą oni wszyscy razem.

Iz 31, 1-3


Tutaj widzimy proroka Izajasza, który krytykuje postawę króla – Izajasz uważał, że wybawieniem dla Judy jest zawierzenie Jahwe, król zaś bezmyślnie ratunku upatrywał w sojuszu z Egiptem. Ezechiasz przestał płacić trybut, ufortyfikował stolicę – Jerozolimę i zaopatrzył ją w specjalny system zbierania i przechowywania wody (co, jak można się domyślić, zrobił z myślą o potencjalnym oblężeniu) a także wybudował twierdze na terenie swojego państwa.

Asyria odpowiedziała na tę zniewagę – król Sennacheryb wyprawił się na Jerozolimę (której Egipt nie udzielił odpowiedniej pomocy) i rozpoczął oblężenie. Opis tego wydarzenia (wraz z zakończeniem) znajdziemy rzecz jasna w ST:

”W czternastym roku panowania króla Ezechiasza najechał Sennacheryb, król asyryjski, wszystkie warowne miasta judzkie i zdobył je. Wtedy Ezechiasz, król judzki, wysłał poselstwo do króla asyryjskiego do Lakisz ze słowami: «Zbłądziłem. Odstąp ode mnie! Cokolwiek [jako karę] mi nałożysz, to poniosę». Król asyryjski wymierzył Ezechiaszowi, królowi Judy, trzysta talentów srebra i trzydzieści talentów złota. I Ezechiasz dostarczył wszystkich pieniędzy, które znajdowały się w świątyni Pańskiej i w skarbcach pałacu królewskiego. W tym samym czasie Ezechiasz kazał oderwać obicia drzwi i futryn świątyni Pańskiej, które król judzki Ozjasz kazał obić metalem - i dał je królowi asyryjskiemu.”

2 Krl 18, 13-16


Wygląda na to, że okup zapłacony przez króla Judy nie pomógł, ponieważ Sennacheryb wciąż oblegał miasto. Lecz wówczas stał się cud:

„Tejże samej nocy wyszedł Anioł Pański i pobił w obozie Asyryjczyków sto osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Rano, kiedy wstali, oto ci wszyscy byli martwymi ciałami.
Sennacheryb, król asyryjski, zwinął więc obóz i odszedł. Wrócił się i pozostał w Niniwie.”

2 Krl 19, 35-36


Jerozolima, z co za tym idzie – król Ezechiasz, była uratowana. Asyryjczycy odstąpili od oblężenia, choć z pewnością nie przyczynił się do tego żaden anioł – a raczej przygotowane wcześniej umocnienia i zaopatrzenie w wodę (król asyryjski widział, że oblężenie potrwa długo a prowadzone zapewne próby ataków nie przynoszą skutków). Jednak mimo że wrogie wojska w końcu odeszły – cena pokoju była wciąż wysoka. Jak donosi nam kronika asyryjska:

”Judejczyk Ezechiasz, który nie poddawał się mojemu jarzmu (…) zamknąłem go w Jerozolimie jak ptaka w klatce. Usypałem przeciw niemu szańce ziemne i kto chciał wyjść z bram miasta był z powrotem zepchnięty w swą nędzę (…) Ezechiasz był przerażony blaskiem mojego dworu, a najemnicy, których sprowadził by wzmocnić Jerozolimę, opuścili go. Poza 30 talentami złota i 800 talentami srebra, musiał mi do Niniwy, mego królewskiego miasta, wysłać cenne kamienie i klejnoty, łoża i trony z kości słoniowej, skóry i kły słoniowe, drogocenne drewno, skarby każdego rodzaju, nawet swoje córki, kobiety z pałacu, muzyków mężczyzn i kobiety.”

Która nie spostrzegła najwyraźniej żadnej masakry urządzonej na wojsku królewskim przez siły niebieskie i która wyraźnie wskazuje, że ostatecznie pokój nastał raczej dzięki wielkiej daninie a nie został, jak to chce Biblia, wymuszony przez śmierć ogromnej (wyraźnie przesadzonej) ilości żołnierzy (choć jakaś epidemia równie dobrze mogła mieć miejsce – w przypadku epidemii jednak król musiałby zwinąć obóz i odejść bez daniny). Do tego wszystkiego należy zaś dodać jeszcze zniszczenie i złupienie innych miejscowości Judy oraz kolejne deportacje ludności (źródła asyryjskie podają nawet 200 000 osób, liczbę być może przesadzoną).

Wszystko to zaś kłóci się nieco z zapewnieniami autora ST który donosi (pogrubienie):

”W trzecim roku [panowania] Ozeasza, syna Eli, króla izraelskiego, Ezechiasz, syn Achaza, został królem judzkim. W chwili objęcia rządów miał dwadzieścia pięć lat i panował dwadzieścia dziewięć lat w Jerozolimie. Jego matce było na imię Abijja - córka Zachariasza. Czynił on to, co jest słuszne w oczach Pańskich, zupełnie tak jak jego przodek, Dawid. On to usunął wyżyny, potrzaskał stele, wyciął aszery i potłukł węża miedzianego, którego sporządził Mojżesz, ponieważ aż do tego czasu Izraelici składali mu ofiary kadzielne - nazywając go Nechusztan.
W Panu, Bogu Izraela, pokładał nadzieję. I po nim nie było podobnego do niego między wszystkimi królami Judy, jak i między tymi, co żyli przed nim. Przylgnął do Pana - nie zerwał z Nim i przestrzegał Jego przykazań, które Pan zlecił Mojżeszowi. Toteż Pan był z nim. We wszystkim, co przedsiębrał, miał powodzenie. Zbuntował się on przeciwko królowi Asyrii i nie był mu poddany. To on pokonał Filistynów aż do Gazy i jej okolic, od wieży strażniczej aż do miasta warownego.”

2 Krl 18, 1-8


Gdzie, jak już wiemy, nie tylko w Panu pokładał nadzieję (ale także w solidnych murach i systemach zaopatrzenia w wodę ;) ) oraz nie do końca „we wszystkim miał powodzenie” – gdyż jego polityka zagraniczna i plan uniezależnienia się od Asyrii upadła a on sam musiał znosić to, do czego się przygotowywał – oblężenie. Gdyby faktycznie Ezechiasz miał „powodzenie we wszystkim” jak i samego wszechmocnego przecież boga do pomocy – wówczas nie skończyłby moim zdaniem jako „pokorny wasal” nie zmieniwszy jak widać nijak swojego statusu wobec asyryjskiego króla.

Niemniej historia i sytuacja Judy od tej pory stała się dość stabilna. Bunty anty-asyryjskie ustały a kraj pozostał „wiernym wasalem” (jak też nazywają go późniejsze kroniki asyryjskie). „Lud wybrany” Jahwe cierpiał poddaństwo, lecz wciąż miał możliwość zachowywać swoje obyczaje i kulturę. Świątynia Salomona wciąż trwała (choć była ogołocona ze sprzętów które z pewnością stały się częścią daniny). Wciąż można było wierzyć (pomimo grzeszności niektórych władców), że Jahwe ze swego domu (Świątyni) w dalszym ciągu czuwa nad swoim „ludem wybranym”.

Tak jak zatem Juda wiodła swój stateczny żywot – tak Asyrię czekał dla odmiany potężny wstrząs.

Mezopotamia była zamieszkiwana przez rozmaite ludy. Dominowali politycznie Asyryjczycy, lecz silni byli także Chaldejczycy skupieni w Babilonie. W roku 625 p.n.e. Nabopolasar został, wykorzystując słabość Asyrii związaną z bezkrólewiem, królem Babilonii. Prowadzeni przez niego Chaldejczycy zawiązali sojusz z niezwykle groźnymi góralami – Medami, i ruszyli na podbój Asyrii. Niespodziewanie udało im się zdobyć przewagę i raz za razem zdobywali kolejne miasta. 614 i 612 r. p.n.e. to daty upadku miast - Aszur i Niniwy. Można uznać, że to dzicy i silni Medowie wykonali „brudną robotę” – jako doskonale zaprawieni w bojach wyśmienici hodowcy koni. Zadowoleni łupami i zemstą na traktujących ich z góry Asyryjczykach wycofali się jednak w swoje rodzinne strony i powrócili do związku plemion. To Chaldejczykom zatem przypadła zaszczytna rola „przejęcia” zniszczonego imperium.

Zanim jednak Babilończycy w pełni przejęli państwo asyryjskie – nastąpił czas wolności dla wszystkich dawnych wasali – w tym Judy. Asyria upadała, Babilon jeszcze nie przybył. Również Egipt nie był w stanie włączyć się póki co do gry. Juda mogła zatem zacząć dbać w końcu sama o siebie. Na tronie zasiadał król Jozjasz gdy nastąpiły dwa ważne wydarzenia. Pierwszym było tak zwane „odnalezienie Prawa” kiedy to kapłani „przez przypadek” odnaleźli w Świątyni zwój z dawno spisanym i zaginionym „Prawem”. Jozjasz miał przeczytać ów zwój i zapłakać, ponieważ według niego Prawo Jahwe nie było wcześniej przestrzegane (co miało być przyczyną niepowodzeń historycznych). Jozjasz wprowadził zatem stosowne reformy – niszcząc wszelkie miejsca i symbole kultów obcych bogów i poświęcając wszystko jedynie Jahwe. Wyglądało na to, że wreszcie Judę czeka świetlana przyszłość. Po pierwsze – spadło z niej jarzmo asyryjskie. Po drugie – „odnaleziono” zwój zawierający „prawdziwe” przykazania Jahwe, dzięki czemu i król i lud wiedział już czego naprawdę życzy sobie Jahwe (a skoro tak, to od tej pory może już pracować aby dostąpić jego przychylności, a przychylność boga to wszak nie byle co). No i sam Jozjasz okazał się królem, który powinien „czynić to, co godne w oczach Pana” – a zatem powinien cieszyć się długim i szczęśliwym panowaniem.

Nie zgodził się z tym jednak król Egiptu, Necho. Kiedy Babilończycy dorzynali Asyryjczyków, Egipcjanie postanowili skorzystać w końcu z nadarzającej się okazji. Wyruszyli z zamiarem pokonania Babilończyków i podporządkowania sobie Palestyny – obszaru, który od wielu pokoleń uważali za swoją domenę. Jozjasz wiedział co się święci – co prawda wyprawa egipska była bezpośrednio wymierzona w Babilończyków – to jednak pośrednio także i w Judejczyków (którzy po pokonaniu przez Egipcjan Babilończyków szybko zamieniliby dominację [już byłych] Asyryjczyków na dominację Egipcjan). Dlatego… postanowił stawić zbrojnie czoła wojskom Egiptu.

Być może do tego czynu zachęcił go niezwykle optymistyczny fragment owej „odnalezionej księgi” mówiący:

”Jeśli się udasz na wojnę przeciw twemu wrogowi, a zauważysz, że koni, rydwanów i ludzi tam jest więcej niż u ciebie, nie lękaj się ich, gdyż z tobą jest Pan, Bóg twój, który cię wywiódł z ziemi egipskiej. Gdy będziecie zaczynali walkę, wystąpi kapłan i przemówi do narodu, mówiąc mu: «Słuchaj, Izraelu! Zaczynacie dzisiaj walkę przeciw wrogom waszym, niech trwoga przed nimi was nie ogarnia! Niech serce wam nie drży! Nie bójcie się, nie lękajcie się! Gdyż z wami wyrusza Pan, Bóg wasz, by walczyć przeciw wrogom waszym i dać wam zwycięstwo».

Pwt 20, 1-4


Jednak tym razem Pan najwyraźniej nie zechciał z nikim walczyć ani nikogo wspomagać, gdyż bitwa skończyła się dla Judejczyków dość niepomyślnie:

”Za jego czasu faraon Neko, król egipski, wyruszył do króla asyryjskiego nad rzekę Eufrat. Gdy król Jozjasz wyszedł przeciw niemu, Neko spowodował jego śmierć w Megiddo, zaraz przy pierwszym spotkaniu. Słudzy jego odwieźli na rydwanie jego zwłoki z Megiddo, sprowadzili je do Jerozolimy i pochowali w jego grobowcu. Lud kraju wziął Joachaza, syna Jozjasza, namaścił go i obrał królem w miejsce jego ojca.”

2 Krl 23, 29-30


Egipcjanie osadzili na tronie Judy jednego z synów Jozjasza, ale nowa sytuacja polityczna nie przetrwała zbyt długo. Już niedługo potem Necho został pokonany przez króla Babilonii – Nabuchodonozora. Tym samym Judzie znowu przypadła rola wasala swojego wschodniego sąsiada.

Znowu jednak Juda po pewnym czasie odmówiła płacenia daniny i znowu pod murami Jerozolimy stanęli wrogowie. Niestety król, który postanowił zbuntować się przeciw Babilończykom – wkrótce zmarł – tym samym zostawiając zbliżające się oblężenie zaledwie dziewiętnastoletniemu synowi – Jojakinowi. Poddał się on błyskawicznie i został przez zwycięzców przesiedlony (miasto zaś zapewne złupiono doszczętnie). Nowym królem i wasalem został osadzony przez Babilończyków na tronie stryj Jojakina – Sedecjasz – który przejdzie do historii jako ostatni król Judy.

Żydzi to ponoć „lud o twardym karku”. W losie Sedecjasza widać upór, który z jakichś powodów kierował decyzjami politycznymi władców. Być może z powodu ufności władcy w pomoc z niebios – Sedecjasz wzniecił kolejny w historii ludu żydowskiego bunt – jak widać historia niczego go nie nauczyła. Oddajmy głos Biblii:

”W dziewiątym roku jego panowania, dziesiątego miesiąca i dziesiątego dnia miesiąca przybył król babiloński, Nabuchodonozor, wraz z całym swoim wojskiem przeciw Jerozolimie, obległ ją, budując dokoła niej wały oblężnicze. Miasto było oblężone aż do jedenastego roku [panowania] króla Sedecjasza. [W czwartym zaś miesiącu], dziewiątego dnia miesiąca, kiedy głód srożył się w mieście i nie było już chleba dla ludu kraju, uczyniono wyłom w mieście. Wszyscy wojownicy uciekli z miasta nocą przez bramę między podwójnym murem powyżej ogrodów królewskich. Chaldejczycy zaś znajdowali się dokoła miasta. Wyszli więc drogą prowadzącą ku Arabie. Wojsko chaldejskie ścigało króla i dopędziło go na stepie Jerycha, całe zaś jego wojsko opuściło go idąc w rozsypkę. Pojmali więc króla i zaprowadzili go do króla babilońskiego, do Ribla, i wydali na niego wyrok. Synów Sedecjasza wymordowano na jego oczach, a [król babiloński] rozkazał wyłupić oczy Sedecjaszowi i zakuć go w podwójne kajdany z brązu. Następnie uprowadził go do Babilonu. W piątym zaś miesiącu, siódmego dnia miesiąca - był to dziewiętnasty rok [panowania] króla babilońskiego, Nabuchodonozora - wkroczył do Jerozolimy Nebuzaradan, dowódca straży przybocznej, sługa króla babilońskiego. Spalił świątynię Pańską, pałac królewski i wszystkie domy Jerozolimy - wszystkie wielkie domy spalił ogniem. Całe zaś wojsko chaldejskie, które było z dowódcą straży przybocznej, zburzyło cały mur dokoła Jerozolimy. Resztę zaś ludu, która pozostała w mieście, zbiegów, którzy przeszli do króla babilońskiego, oraz resztę tłumu Nebuzaradan, dowódca straży przybocznej, przesiedlił na wygnanie. Lecz spośród biednego ludu ziemi dowódca straży przybocznej pozostawił niektórych jako uprawiających winnice i jako rolników. Chaldejczycy połamali kolumny z brązu w świątyni Pańskiej, podstawy oraz "morze" z brązu w świątyni Pańskiej, a brąz z nich przenieśli do Babilonu. Zabrali również kotły, łopatki, nożyce, czasze i wszystkie przedmioty z brązu, których używano do służby Bożej. Dowódca straży przybocznej zabrał także popielnice i kropielnice, które były całe ze złota i całe ze srebra. A brązu z dwóch kolumn, jednego "morza" i podstaw, które Salomon sprawił dla świątyni Pańskiej - z tych wszystkich przedmiotów niepodobna było zważyć. Osiemnaście łokci wynosiła wysokość jednej kolumny, głowica jej była z brązu, a wysokość głowicy wynosiła pięć łokci. Naokoło głowicy była siatka z jabłkami granatu - wszystko z brązu. Druga kolumna miała takie same [jabłka granatu] nad siatką. Dowódca straży przybocznej pojmał Seracjasza, najwyższego kapłana, Sefaniasza, kapłana zastępcę, oraz trzech stróżów progów. Z miasta zaś pojmał jednego dworzanina, który był dowódcą wojskowym, pięciu ludzi spośród najbliższego otoczenia króla, których znaleziono w mieście, pisarza dowódcy wojska, sporządzającego spis ludności kraju, oraz sześćdziesięciu spośród prostej ludności kraju, przebywającej w mieście. Nebuzaradan, dowódca straży przybocznej, pojmał ich i zaprowadził do króla babilońskiego do Ribla. Król babiloński kazał ich zabić i zamordowano ich w Ribla, w kraju Chamat. Wówczas Juda został uprowadzony do niewoli z dala od własnego kraju.”

2 Krl 25, 1-21


Klęska była całkowita. Miasto zostało zdobyte. Król – pojmany i oślepiony. Ale największym ciosem było zniszczenie Świątyni – Domu Jahwe. Budynek, który przez stulecia służył kapłanom do sprawowania kultu, który przez stulecia uważany był za realne miejsce przebywania samego boga – „opiekuna ludu wybranego” – został przemieniony w stos gruzu. Szok musiał być niewyobrażalny.

Był rok 587/586 p.n.e.

Tak oto kończy się historia państw będących bezpośrednimi spadkobiercami królestwa Dawida. Od tej pory ziemia ta będzie jedynie prowincjami imperium Babilońskiego. Babilończycy zaś, podobnie jak Asyryjczycy – wysiedlili wielu Judejczyków i osadzili ich w różnych miejscach swojego państwa. Jednak coś sprawiło, że pozostałe dwa plemienia Izraela czekał inny los niż „dziesięć zaginionych plemion”. Wygnańcy zachowali swoją tożsamość kulturową, ponieważ Babilończycy nie chcieli jej zniszczyć. Istniały całe wsie i miejscowości w których mieszkała ludność żydowska, istniała organizacja i hierarchia, istnieli ludzie, którzy działali na rzecz jedności, którzy napominali, że trzeba pamiętać o swoim pochodzeniu, trzeba pracować i rozmnażać się, bo kiedyś może nadejść taki czas, że Żydzi powrócą do swojej ojczyzny. Dlatego też wygnańcy nie zatracili swojej tożsamości wśród innych mieszkańców państwa babilońskiego (co jest dobitnie poświadczone nie tylko przez sukces późniejszego powrotu i odbudowy, ale też przez imiona ówczesnych Żydów mieszkających w Babilonii – imion powiązanych z imieniem Jahwe).

Historia jednak lubi się powtarzać. Tak jak miejsce Asyryjczyków zajęli w końcu Babilończycy – tak samo znowu pojawił się ktoś, kto rzucił wyzwanie – tym razem Babilonii. Tym kimś byli Persowie a ich król, Cyrus II Wielki, zajął Babilon i tym samym wyszedł z tego starcia zwycięsko. Babilon upadł, nadszedł czas Persji.

Zmiana ta jest dla nas zaś istotna z tego powodu, że Cyrus zezwolił osiadłym w (perskim już) państwie na powrót do ich dawnej ziemi – a aktualnie perskiej prowincji zwanej Jehud. Żydzi zaś, przebywający na wygnaniu, z powodzeniem zachowali swoją kulturę – zatem nastąpił okres powrotu tych, którzy potrafili udowodnić swoje żydowskie pochodzenie do ziemi swoich przodków. Izrael nie istniał – nie był niepodległym państwem, ale przynajmniej lud mógł znów zamieszkać tam, gdzie było jego „prawowite” miejsce. Rozpoczęto też odbudowę Świątyni.

Za to wszystko Cyrus został przepięknie nagrodzony. Oto co mówi o nim Biblia:

”Tak mówi Pan o swym pomazańcu Cyrusie:
«Ja mocno ująłem go za prawicę,
aby ujarzmić przed nim narody
i królom odpiąć broń od pasa,
aby otworzyć przed nim podwoje,
żeby się bramy nie zatrzasnęły.
Ja pójdę przed tobą
i nierówności wygładzę.
Skruszę miedziane podwoje
i połamię żelazne zawory.
Przekażę ci skarby schowane
i bogactwa głęboko ukryte,
ażebyś wiedział, że Ja jestem Pan,
który cię wołam po imieniu, Bóg Izraela.
Z powodu sługi mego Jakuba,
Izraela, mojego wybrańca,
nazwałem ciebie twoim imieniem,
pełnym zaszczytu, chociaż Mnie nie znałeś.
Ja jestem Pan, i nie ma innego.
Poza Mną nie ma Boga.
Przypaszę ci broń, chociaż Mnie nie znałeś,
aby wiedziano od wschodu słońca aż do zachodu,
że beze Mnie nie ma niczego.
Ja jestem Pan, i nie ma innego.”

Iz 45, 1-6


Awansując go na ulubieńca Jahwe. W końcu zniszczył on Babilończyków (a później dzięki temu pozwolił wrócić Żydom do Jerozolimy) nie z pomocą swoich wojsk lub też swoich bogów – za wszystkim (rzecz jasna) stał bowiem Jahwe (no bo któżby inny?).

I na tym możemy zakończyć naszą dość pobieżną historię „Narodu Wybranego”. Przy czym warto pamiętać, że przedstawiłem ją tutaj (póki co) głównie z biblijnego punktu widzenia. Przy omawianiu poszczególnych fragmentów Biblii zajmiemy się bowiem weryfikacją tych historii i spojrzymy na nie z punktu widzenia zainteresowanego historią ateisty, który uważa, że ST nie warto wierzyć ;)

Na razie jednak wróćmy (jak zapowiedziałem na początku) Księgi Rodzaju.

Oczywiście podejdę do niej „w swoim stylu” – czyli skupiając się bardziej na samej treści i wynikających z niej rozmaitych wniosków (już słyszę ten trzask opadających rąk Amontillado ;) ), sprawy „duchowe” i „ukryte mądrości” pozostawiając mojemu przeciwnikowi, który zapewne opisze je dużo lepiej niż ja.

Jak już wcześniej też opisałem – uważam, że tekst ten, choć w istocie zawierający rozmaite „ukryte/duchowe treści” jest też materiałem, który dawni ludzie traktowali dosłownie jako realnie zaistniałe w danym momencie historii wydarzenia (a i w co wielu wierzy do dziś). Nie obejdzie się tutaj bez tekstów źródłowych, nierzadko nieco dłuższych i przytaczanych dość często (można tego nie lubić, ale pracując nad konkretnym tekstem – dużo lepiej mieć go pod ręką ;) ).

Zobaczmy zatem jak to wszystko wyglądało:

”Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami.
Wtedy Bóg rzekł: «Niechaj się stanie światłość!» I stała się światłość. Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności. I nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą.
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień pierwszy.
A potem Bóg rzekł: «Niechaj powstanie sklepienie w środku wód i niechaj ono oddzieli jedne wody od drugich!» Uczyniwszy to sklepienie, Bóg oddzielił wody pod sklepieniem od wód ponad sklepieniem; a gdy tak się stało, Bóg nazwał to sklepienie niebem.
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień drugi.
A potem Bóg rzekł: «Niechaj zbiorą się wody spod nieba w jedno miejsce i niech się ukaże powierzchnia sucha!» A gdy tak się stało, Bóg nazwał tę suchą powierzchnię ziemią, a zbiorowisko wód nazwał morzem. Bóg widząc, że były dobre, rzekł: «Niechaj ziemia wyda rośliny zielone: trawy dające nasiona, drzewa owocowe rodzące na ziemi według swego gatunku owoce, w których są nasiona». I stało się tak. Ziemia wydała rośliny zielone: trawę dającą nasienie według swego gatunku i drzewa rodzące owoce, w których było nasienie według ich gatunków. A Bóg widział, że były dobre.
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień trzeci.
A potem Bóg rzekł: «Niechaj powstaną ciała niebieskie, świecące na sklepieniu nieba, aby oddzielały dzień od nocy, aby wyznaczały pory roku, dni i lata; aby były ciałami jaśniejącymi na sklepieniu nieba i aby świeciły nad ziemią». I stało się tak. Bóg uczynił dwa duże ciała jaśniejące: większe, aby rządziło dniem, i mniejsze, aby rządziło nocą, oraz gwiazdy. I umieścił je Bóg na sklepieniu nieba, aby świeciły nad ziemią; aby rządziły dniem i nocą i oddzielały światłość od ciemności. A widział Bóg, że były dobre.
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień czwarty.
Potem Bóg rzekł: «Niechaj się zaroją wody od roju istot żywych, a ptactwo niechaj lata nad ziemią, pod sklepieniem nieba!» Tak stworzył Bóg wielkie potwory morskie i wszelkiego rodzaju pływające istoty żywe, którymi zaroiły się wody, oraz wszelkie ptactwo skrzydlate różnego rodzaju. Bóg widząc, że były dobre, pobłogosławił je tymi słowami: «Bądźcie płodne i mnóżcie się, abyście zapełniały wody morskie, a ptactwo niechaj się rozmnaża na ziemi».
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień piąty.
Potem Bóg rzekł: «Niechaj ziemia wyda istoty żywe różnego rodzaju: bydło, zwierzęta pełzające i dzikie zwierzęta według ich rodzajów!» I stało się tak. Bóg uczynił różne rodzaje dzikich zwierząt, bydła i wszelkich zwierząt pełzających po ziemi. I widział Bóg, że były dobre. A wreszcie rzekł Bóg: «Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!»
Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz,
na obraz Boży go stworzył:
stworzył mężczyznę i niewiastę.
Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: «Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi». I rzekł Bóg: «Oto wam daję wszelką roślinę przynoszącą ziarno po całej ziemi i wszelkie drzewo, którego owoc ma w sobie nasienie: dla was będą one pokarmem. A dla wszelkiego zwierzęcia polnego i dla wszelkiego ptactwa w powietrzu, i dla wszystkiego, co się porusza po ziemi i ma w sobie pierwiastek życia, będzie pokarmem wszelka trawa zielona». I stało się tak. A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre.
I tak upłynął wieczór i poranek - dzień szósty.
W ten sposób zostały ukończone niebo i ziemia oraz wszystkie jej zastępy [stworzeń].
A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym; w tym bowiem dniu odpoczął po całej swej pracy, którą wykonał stwarzając. Oto są dzieje początków po stworzeniu nieba i ziemi.

Rdz 1, 1-31
Rdz 2, 1-4


Takie oto słowa widzimy gdy otworzymy pierwszą stronę Biblii. Oto stworzenie wszystkiego według starożytnego autora (a raczej, zgodnie z tym co mówią kapłani, według samego stwórcy – Jahwe). Z tym jednak, że jest to (zdaniem badaczy) opis pochodzący ze źródła P – czyli kapłańskiego (osobą lub osobami odpowiedzialnymi za te fragmenty mają być zatem kapłani już wykształconego i sprecyzowanego późnego kultu Jahwe żyjący w ostatnich chwilach Judy, w czasie wygnania babilońskiego lub tuż po powrocie z tegoż). Zastanawiające jest bowiem, że tuż po tym fragmencie mamy tak zwany „drugi opis stworzenia”, różniący się nieco od powyższego. Oto i on:

” Gdy Pan Bóg uczynił ziemię i niebo, nie było jeszcze żadnego krzewu polnego na ziemi, ani żadna trawa polna jeszcze nie wzeszła - bo Pan Bóg nie zsyłał deszczu na ziemię i nie było człowieka, który by uprawiał ziemię i rów kopał w ziemi, aby w ten sposób nawadniać całą powierzchnię gleby - wtedy to Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą.
A zasadziwszy ogród w Eden na wschodzie, Pan Bóg umieścił tam człowieka, którego ulepił. Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące oraz drzewo życia w środku tego ogrodu i drzewo poznania dobra i zła. Z Edenu zaś wypływała rzeka, aby nawadniać ów ogród, i stamtąd się rozdzielała, dając początek czterem rzekom. Nazwa pierwszej - Piszon; jest to ta, która okrąża cały kraj Chawila, gdzie się znajduje złoto. A złoto owej krainy jest znakomite; tam jest także wonna żywica i kamień czerwony. Nazwa drugiej rzeki - Gichon; okrąża ona cały kraj - Kusz. Nazwa rzeki trzeciej - Chiddekel; płynie ona na wschód od Aszszuru. Rzeka czwarta - to Perat.
Pan Bóg wziął zatem człowieka i umieścił go w ogrodzie Eden, aby uprawiał go i doglądał. A przy tym Pan Bóg dał człowiekowi taki rozkaz: «Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz».
Potem Pan Bóg rzekł: «Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam, uczynię mu zatem odpowiednią dla niego pomoc». Ulepiwszy z gleby wszelkie zwierzęta lądowe i wszelkie ptaki powietrzne, Pan Bóg przyprowadził je do mężczyzny, aby przekonać się, jaką on da im nazwę. Każde jednak zwierzę, które określił mężczyzna, otrzymało nazwę "istota żywa". I tak mężczyzna dał nazwy wszelkiemu bydłu, ptakom powietrznym i wszelkiemu zwierzęciu polnemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny.
Wtedy to Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny, mężczyzna powiedział:
«Ta dopiero jest kością z moich kości i ciałem z mego ciała!
Ta będzie się zwała niewiastą, bo ta z mężczyzny została wzięta».
Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem.
Chociaż mężczyzna i jego żona byli nadzy, nie odczuwali wobec siebie wstydu.”

Rdz 2, 4-25


Który to z kolei pochodzić ma od Jahwisty – źródła wcześniejszego.

I tutaj już możemy powrócić do wspomnianego już w poprzednim wpisie tematu – gdy przyjmiemy, że Biblia jest faktycznie księgą podyktowaną przez boga – to czemu ów bóg decyduje się na podanie dwóch różniących się szczegółami opisów? Czy nie lepiej byłoby natchnąć tylko jednego autora – a jeśli już faktycznie była potrzeba aby to dwaj różni autorzy spisali tę historię – to czy nie lepiej było po prostu przesłać im do mózgów dokładnie taki sam przekaz?

Tego bym się spodziewał gdyby faktycznie Biblia była natchnionych Słowem Bożym. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że to co znajduje się aktualnie w Biblii jest jedynie przekonaniem autorów owych ksiąg – po prostu ktoś kiedyś spisał zapewne krążące wśród ludzi przekonania dotyczące powstania świata i ludzkości – i tak oto powstał nasz opis tego wydarzenia. Czasy się zmieniały, religia ewoluowała, nadszedł czas kiedy ludzie zaczęli inaczej patrzeć na sprawę boga – starsze teksty były modyfikowane tak, aby pasowały do aktualnych przekonań. Mamy zatem tekst Jahwisty do którego postanowiono dodać wersję kapłańską. Pozostaje tylko pytanie – dlaczego ostateczny redaktor postanowił zamieścić w księdze obie wersje? Dlaczego po prostu nie ujednolicił tekstu? Albo usunął starszą zastępując ją całkowicie nowszą? Odpowiedź na to pytanie nam umyka, ale być może spowodowane to było tym, że starsza wersja była solidnie zakorzeniona w społeczeństwie i nie dało się jej tak zwyczajnie usunąć.

Najpierw przejdźmy do różnic. Przede wszystkim najbardziej rzucającą się w oczy różnicą (choć może jeszcze niezbyt widoczną, ponieważ u Jahwisty zauważalne to jest dopiero w późniejszych wersach które nie opisują już stworzenia świata i człowieka – ale będzie to widoczne już w następnym wpisie) pomiędzy tymi wersjami jest podejście do samego Jahwe.

Wersja kapłańska jest późna – powstała w czasach, gdy Jahwe miał już za sobą stulecia rozmaitych teologicznych rozważań na temat jego istoty. Bóg wyłaniający się z fragmentów pochodzących z tego źródła jest niedostępny, ukryty. Nie ma formy – po prostu jest. U Jahwisty jest zaś inaczej – Jahwe jest tam prezentowany w dość prymitywny antropomorficzny sposób (więcej o tym później).

Kolejną różnicą jest też odwrotna kolejność wydarzeń – zauważmy, że w wersji kapłańskiej człowiek powstał na samym końcu aktu stworzenia – jest przez to arcydziełem, najwspanialszym wytworem. Jego zadaniem jest „panowanie” nad wszystkimi istotami żywymi.
Jahwista nie podziela tego zdania. U niego człowiek powstaje na samym początku, jeszcze przed roślinami i zwierzętami. Co ciekawe – wygląda na to, że rośliny pojawiły się na ziemi ponieważ w końcu pojawił się ktoś, kto byłby w stanie pracować – kopać rowy i nawadniać glebę. To przypomina nieco mity sumeryjskie w których ludzie zostali stworzeni tylko po to, aby wyręczać bogów w pracy.

No i na koniec – inne jest wyjaśnienie pochodzenia kobiet – u kapłana kobieta została stworzona razem z mężczyzną – najwyraźniej jednocześnie. Jahwista zaś twierdzi, że Jahwe najpierw stworzył wyłącznie mężczyznę, dopiero po pewnym czasie postanowił zaś stworzyć dla niego partnerkę.

Teraz zajmijmy się po kolei innymi kwestiami.

Nie da się ukryć, że opis stworzenia wszechświata (będący raczej opisem stworzenia po prostu Ziemi, gdyż starożytni ludzie nie mieli pojęcia o ogromie i strukturze wszechświata więc ich horyzonty zamykały się w obrębie tego, co było im znane – czyli dość skromnej w porównaniu z nami wiedzy) jest dość naiwny. Amontillado z pewnością zacznie dowodzić, że to nic takiego, ponieważ najważniejsza jest symbolika. Owszem, jest ważna, a nawet bardzo, lecz nie da się ukryć, że z punktu widzenia „wierzyć lub nie” konfrontacja powyższego opisu z rzeczywistą historią może być przydatna, tym bardziej, że (jak mówiłem) zarówno dawniej jak i dziś historia ta jest prezentowana jako autentyczna – wszak pochodząca z pierwszej ręki.

Streszczając zaś całą konfrontację do jednego zdania – „opis znajdujący się w Genesis nie przystaje do prawdziwej wersji wydarzeń (której starożytni Żydzi znać nie mieli prawa)”.

Naiwne między innymi (z dzisiejszego punktu widzenia) wydaje się być stwierdzenie (wielokrotnie wypominane) jakoby „dzień i noc” (stworzone dnia pierwszego) poprzedzały stworzenie Słońca (wszak odpowiedzialnego za dzień i noc – w dniu czwartym – co zresztą do czasu stworzenia Słońca psuje nieco próby dopasowania do wydarzeń pojęć „to wydarzyło się w dniu pierwszym”, „a to w dniu drugim”) tak samo jak dość naiwne i prymitywne wydaje się przekonanie, że „sklepienie niebieskie” ma jakiś związek z „rozdzielonymi wodami” (co zapewne ma służyć rozwiązaniu zagadki – „skąd bierze się deszcz?”) jak i takie samo wydaje się w ogóle przekonanie, że niebo faktycznie jest jakimś „sklepieniem” (jak w przypadku dachu budowli). Jest to oczywiście dość naturalne i oczywiste dla osoby, która nie zna kształtu Ziemi, nie ma pojęcia ani o atmosferze ani o naszym miejscu w kosmosie – oraz jest najwyraźniej przekonana, że Ziemia jest płaskim dyskiem przykrytym „sklepieniem” – ale jak łatwo jesteśmy w stanie zauważyć – ciężko jest uważać, że podobne poglądy mógłby mieć sam bóg (co rodzi kolejne pytanie – dlaczego bóg karmił swoje dzieci bajkami o sklepieniu niebieskim i najwyraźniej nieruchomym płaskim dysku „nad” którym poruszają się ciała niebieskie zamiast wyjaśnić im jak to jest naprawdę – to przecież tylko wiedza, wyłożona poprawnie zostanie przyjęta nawet przez osoby niewykształcone, więc nie można chować się za „bo oni nie byli gotowi na taką wiedzę”).
Kolejnym uroczym fragmentem, wyraźnie wskazującym na prymitywizm (z dzisiejszego punktu widzenia) poglądów autora jest wiara w „wielkie potwory morskie”. Wiemy dziś, że faktycznie istnieją olbrzymie zwierzęta morskie, lecz są to jedynie zwierzęta. Do niedawna zaś jeszcze rozmaitych marynarzy napełniały strachem owe tajemnicze i złowrogie „potwory morskie” które czyhały (razem z górą wyciągającą wszystkie gwoździe z okrętów czy syrenami wprowadzającymi załogi w trans) na śmiałych żeglarzy. Dobrze, że nasza obecna klasyfikacja świata istot żywych nie została oparta na Biblii, gdyż wówczas mogłaby wyglądać (w skrócie) na przykład tak:

- ssaki
- płazy
- ptaki
- gady
- ryby
- owady
- potwory (morskie i lądowe)
- demony

Przy okazji zwierząt warto również zauważyć, że pierwotnie raj był miejscem ogólnej szczęśliwości – gdzie nikomu najwyraźniej nie działa się krzywda. Nie było bowiem istot mięsożernych – zgodnie z ST (a co za tym idzie także malarzami którzy pozostawili nam po sobie dzieła ukazujące ich wizję Edenu) takie na przykład lwy potulnie żywiły się wyłącznie trawą. Najwyraźniej dopiero grzech prarodziców sprawił, że wszystko się „popsuło” i nagle lwy poczuły zew krwi. To jednak stawia nam (tak właściwie to zabawne) pytanie – czy w takim razie lwy zostały stworzone z niewłaściwym uzębieniem (średnio dobrym jeśli idzie o jedzenie trawy), czy też zaczęły swój żywot z uzębieniem przeżuwaczy trawy a dopiero w wyniku zmian „po wygnaniu” wykształciły się u nich zęby przystosowane do rozszarpywania mięsa. Oczywiście nie wymagam na to pytanie odpowiedzi ani mnie tak właściwie ona nie interesuje ;)

Kapłański opis zaś kończy się kolejną uroczą sytuacją – otóż po wykonaniu pracy nasz Jahwe… odpoczywa. Zapewne jest to po prostu próba usankcjonowania i wyjaśnienia zwyczaju posiadania jednego dnia absolutnie wolnego od pracy (co jest dobrym pomysłem – człowiekowi jest taki dzień potrzebny), jednak idea boga, który jest wszechmocny, a jednak męczy się pracą i musi odpoczywać – jest istotnie urocza.

Jest to (ten cały opis), jak już wspominałem, jedynie próbą odpowiedzi na pytanie „skąd się to wszystko wzięło?” przez osoby, które nijak nie mogły wiedzieć jak to tak naprawdę było. Autor ST nie miał pojęcia o procesie formowania planet, o ewolucji, o setkach milionów lat rozwoju życia czy o pochodzeniu człowieka. Jednak wciąż mimo to próbował stworzyć sobie opowieść, która dawałaby mu przynajmniej przekonanie, że takie odpowiedzi posiadł.

Zastanówmy się jednak nad innymi kwestiami. Przede wszystkim mamy wyraźne zapowiedzi, że to, co stworzył bóg – jest „dobre”. „Dobre” w jakim sensie? Myślę, że bez Amontillado się tutaj nie obejdzie, ponieważ nie wiem czy można w obecnym świecie dopatrywać się takiej ilości dobra w „stworzonych przez Jahwe” obiektach. Wspomnijmy tu na przykład o epidemiach wywoływanych przez bakterie i wirusy czy o pasożytach żerujących na organizmie człowieka. W obliczu tych elementów musimy zatem przyjąć dwie wersje – albo zatem bakterie/wirusy/pasożyty są z jakiegoś powodu „dobre” z punktu widzenia boga, albo pojawiły się na Ziemi bez wiedzy i zgody Jahwe – tym samym okazuje się, że nie tylko Jahwe (w domyśle zaś – Szatan, który ma być tym przeciwnikiem, odpowiedzialnym za całe zło) posiadał moc stwarzania życia (bakterie zaś i pasożyty, a także w pewnej formie i wirusy to istoty wszak żywe). To oczywiście w sytuacji, gdy uznamy prawdziwość przekazu biblijnego. Moim zdaniem autor ST zwyczajnie nie miał pojęcia o bakteriach i wirusach – zatem nie mógł uwzględnić ich w swoim piśmie – choroby zaś przypisywano woli Jahwe, nie zaś jakimś tam niewidzialnym gołym okiem żyjątkom. Tak samo jak „konstrukcja” Ziemi – płyty tektoniczne – musi skutkować od czasu do czasu zwykłym trzęsieniem ziemi. Czy zatem taki projekt – który od czasu do czasu musi zwyczajnie uwolnić gigantyczną energię równając całe miasta z ziemią i przyczyniając się do śmierci tysięcy (a potem nierzadko nieszczęścia większej ilości powodu epidemii, głodu itp.) można uznać za „dobry”?

Dziś wiemy, że świat wcale nie jest „dobry”. Po prostu jest taki, jaki jest – ani dobry, ani zły z natury (tak właściwie to ani świat, ani Wszechświat – wbrew temu co sugerują niektóre „słodkie” teksty wypisywane na „jeszcze słodszych” zdjęciach – nie ma żadnego pojęcia o tym, że istniejemy i mamy jakieś życzenia czy troski). Raz dzieją się na nim rzeczy, które możemy uznać za dobre (na przykład zorze polarne – nie dość, że piękne, to jeszcze są wynikiem działania pola magnetycznego które chroni nas przez szkodliwym promieniowaniem z kosmosu) a raz takie, które uważamy za złe (jak fale tsunami pochłaniające dziesiątki tysięcy niewinnych ofiar). Zgodnie z pierwotnymi wyjaśnieniami judaizmu – całe zło (trzęsienia ziemi, epidemie, głód itp.) pochodzi od Jahwe – jako kara za grzechy. Nie jest zatem częścią świata samo w sobie – trzęsienia ziemi nie powstawały ponieważ świat był „źle” zaprojektowany – po prostu świat był „dobry”, lecz to Jahwe czasami wpadał w gniew.

Dziś jednak wiemy, że za rozmaite „złe” rzeczy odpowiada po prostu sam świat – ruchy i napięcia płyt tektonicznych albo mikroskopijne żyjątka wywołujące spustoszenie w naszych organizmach. A pytanie „skąd zatem się to wzięło” burzy całkowicie biblijny światopogląd. Ponieważ albo burzy mit o „dobrym świecie” albo burzy mit o Bogu, który jako jedyny jest stwórcą i to stwórcą doskonałym (skoro Szatan też może tworzyć albo przynajmniej wypaczać dzieła Boga).

Po drugie – nawet jeśli przyjmiemy, że opis ten jest jedynie „symboliczny” (dni nie oznaczają dni i nie chodzi ogólnie co i jak dokładnie się stało, ważny jest jedynie przekaz, że Jahwe nas stworzył i nas kocha) – to i tak mamy z nim pewne problemy.

A tak właściwie już nie z opisem, ale z samą historią jaka jest nam przekazywana.

Biblia podaje nam prostą odpowiedź – Jahwe jest stwórcą wszystkiego. Jemu zawdzięczamy istnienie Wszechświata, Słońca, Ziemi, człowieka i kota (między innymi). Amontillado zapewne ucieszy się, że możemy odrzucić całe te dni, żebra Adama i roślinożerne lwy pomiędzy bajki a i tak zostaniemy z tą esencją tejże historii. Ale i z tym jest problem.

Warto bowiem zastanowić się nad jedną kwestią – skoro Jahwe faktycznie stworzył to wszystko – to dlaczego szło mu to tak opornie i dość niemoralnie?

W przeciwieństwie to starożytnych Izraelitów znamy bowiem następujące fakty:

1. Obecny kształt planety zawdzięczamy miliardom lat historii i przemian.
2. Różnorodność życia zawdzięczamy milionom lat ewolucji.
3. W historii życia na naszej planecie wyróżniamy epoki masowego wymierania.
4. Człowiek pojawił się na Ziemi stosunkowo późno.
5. Inne gałęzie naszej rodziny – w tym słynni neandertalczycy – wyginęły.

Zajmijmy się nimi po kolei.

Ziemia uformowała się kilka miliardów lat temu a potem powoli przekształcała się w to, co dla nas jest dziś absolutnie normalne. Moim zdaniem stworzenie świata przez istotę wszechmocną mogłoby odbyć się nieco szybciej (co prawda nie mam możliwości „wczucia się” w istotę boską, lecz jak wspomniałem w poprzednim wpisie – uważam, że istota boska powinna mimo wszystko kierować się logiką/”zdrowym rozsądkiem”), tak samo jak uważam, że skoro Ziemia jest dziełem „boskich rąk” to powinna mieć w sobie znamiona jakiegoś cudownego stworzenia – tymczasem wszystko wskazują na to, że za powstaniem Ziemi stoją zwykłe prawa fizyki – obecne w całym znanym nam wszechświecie (co pozwala nam na obserwowanie planet pozasłonecznych – na których może istnieć i życie).

Podobnie jest z ewolucją – można argumentować, że ewolucja była właśnie zamiarem Jahwe. Że opis stworzenia ptaków i stworzeń lądowych jest zaszyfrowaną opowieścią o ewolucji (tylko dlaczego nikt nie twierdził tak zanim odkrytą ową ewolucję a także dlaczego Kościół tak tę teorię krytykował jako totalnie niezgodną ze swoją nauką?). Problem w tym, że ewolucja jest stosunkowo chaotyczna i przypadkowa. Trudno przyjąć mi do wiadomości, że taki wieloryb został już miliardy lat temu zaprojektowany przez Jahwe nie jako forma „pierwotna”, ale jako jakaś tam z kolei faza ewolucji danego stworzenia. Przykład:

Zbudowałem w swoim garażu własny samochód – jest to normalny czterokołowy samochód osobowy. Sprzedałem go potem komuś innemu. Tamten ktoś postanowił, że koła są niewystarczające w jego okolicy – i zainstalował podwozie na gąsienicach. Następnie sprzedał on swój samochód komuś innemu. Ta kolejna osoba uznała, że lepszy od silnika benzynowego będzie diesel. Jak uznała, tak zrobiła. Ale po pewnym czasie sprzedała ona ów samochód komuś innemu – zdolnemu mechanikowi. On zaś postanowił się zabawić i wyciął kompletnie część dla pasażera instalując w tym miejscu komputer sterujący bezzałogowym pojazdem. Dodał do niego śmigło, zamontował kamery i tak powstał bezzałogowy śmigłowiec mogący poruszać się po lądzie na gąsienicach.

Pytanie – na ile produkt końcowy jest jeszcze „moim samochodem”?
Owszem, można uznać, że stworzyłem samochód osobowy choć i tak od początku planowałem, że ostatecznym przeznaczeniem będzie ów bezzałogowy śmigłowiec na gąsienicach (BŚnG). Można uznać, że tak manipulowałem właścicielami, że realizowali w istocie mój cel.

Ale pytanie pozostaje – dlaczego, skoro od początku miałem wizję BŚnG (i to on był moim prawdziwym celem), zbudowałem w swoim garażu zwykły samochód?

Tak samo i w przypadku ewolucji – można uznać, że Jahwe od początku planował dla wielorybów taki a nie inny kształt i takie a nie inne środowisko. Dlaczego zatem nie umieścił je tam od razu a w zamian czekał, aż miliony lat ewolucji zamienią zwierzę lądowe w morskiego giganta?

Masowe wymieranie – jeśli przyjmiemy, że zwierzęta zostały stworzone przez boga – to musimy również przyjąć, że w takim samym stopniu i znaczeniu zostały stworzone dinozaury (czy inne istoty które uległy wcześniejszym wymieraniom). Oczywiście autor biblijny nie miał pojęcia o tym, że miliony lat wcześniej przez również miliony lat panowały na ziemi istoty totalnie inne od tych, które żyją obecnie (tak właściwie to będziemy szczęściarzami jeśli uda nam się przetrwać choćby jedną dziesiątą czasu panowania dinozaurów – bo do tego nam jeszcze szalenie daleko) – więc siłą rzeczy nie miał takiego problemu przed jakim my właśnie (w tej debacie) stajemy. Gdy bowiem przyjmiemy wersję „wykonane przez Jahwe” – nie sposób będzie oprzeć się wrażeniu, że bóg stworzył dinozaury, pozwolił im pomieszkać na planecie przez wiele milionów lat a potem najwyraźniej zwyczajnie się nimi znudził i postanowił je wytępić dając szansę innym zwierzętom. Z punktu widzenia boga istnienie dinozaurów nie musiało być „niezbędne” do zaistnienia człowieka i obecnie istniejących gatunków. A zatem stworzenie i zniszczenie dinozaurów (służących tutaj tylko za najbardziej rozpoznawalny przykład masowego wymierania) wygląda na zwykły kaprys stwórcy – jego zabawianie się życiem istot, które powołał do życia.

Podobnie jak w przypadku ewolucji i długiego czasu – człowiek (rzekomo istota najwyższa z istot ziemskich) pojawił się na tej planecie stosunkowo późno. Ponownie – wypadałoby uznać, że cała ta szopka (pojawienie się jednokomórkowców, ewolucja, masowe wymieranie, odbudowanie życia, wyjście na ląd, masowe wymieranie, ponowna ewolucja i rozwój, kolejne masowe wymieranie, dinozaury, wymieranie dinozaurów, ewolucja ssaków, ewolucja człowieka) to „boży plan” którego celem było od samego początku ziszczenie pierwotnego zamysłu – „jestem Jahwe i chcę, aby istniał taki ktoś jak człowiek”. Nie jestem w stanie zaakceptować takiego wyjaśnienia.

No i na koniec przykład ostatni, bo różniący się zasadniczo od innych (choć również mowa w nim o wymarciu gatunku). Chodzi o neandertalczyków – naszych krewnych, którym poszczęściło się nieco mniej niż nam. Zgodnie z wersją zakładającą istnienie boga-stwórcy owi neandertalczycy również powinni zostać uznani za dzieła Jahwe. Ponownie wypada zapytać – dlaczego zatem stwórca ten postanowił pewnego dnia usunąć ich z powierzchni planety (albo bowiem nie zapewnił im, mimo iż był wszechmocny, możliwości dalszego istnienia, albo wręcz własnoręcznie przyczynił się do ich wymarcia).
A to pytanie jest dla nas wybitnie ważne, ponieważ w przeciwieństwie do dinozaurów neandertalczycy posiadali świadomość i swoją prymitywną kulturę.

To tak jakby Jahwe nagle uznał, że nie lubi osób o białym kolorze skóry. Pstryk! I nagle wszyscy biali wymarli. Owszem – wciąż istnieją ludzie o innych kolorach skóry, lecz co z białymi? Jeśli nie podobali mu się ci biali, to czemu w ogóle ich stwarzał? Czemu obdarzył ich świadomością, uczuciami, kreatywnością itp.? Musiał bowiem wiedzieć w swojej wszechwiedzy, że w tym a tym konkretnie momencie w przyszłości mu się nie spodobają i postanowi ich zniszczyć. Stworzył ich jako rekwizyty? Albo zabawki? Skończył się ich czas – można wyrzucić na śmietnik?

Jest to zastanawiające i jednocześnie przykre – gdy ktoś porzuci psa w lesie albo na poboczu drogi (porzuci, a nie zniszczy/zabije/wytępi) – to jest to dla nas czyn (słusznie) oburzający (wszak zwierzę to nie zabawka!)

Ale gdy nagle przyjdzie pomyśleć nam o bogu, który stwarza istoty myślące i czujące jak my a potem nagle postanawia wytępić ich całkowicie bo taki najwyraźniej ma kaprys – to praktycznie nikomu to nie przeszkadza – a nawet każe się czcić go i uważać za istotę „nieskończenie miłosierną”.



Przy czym rzecz jasna są to problemy osób, które uznają istnienie tej istoty (a przynajmniej takie problemy powinny mieć te osoby, ponieważ wiem, że wielu zwyczajnie one nie obchodzą i zadowalają się oni sloganami typu „Jezus cię kocha!”). Ja do nich nie należę – więc jedynie poruszam te kwestie jednocześnie uważając, że stawia to Biblię w rzędzie zwykłych, ludzkich pism.


I to by było (póki co) na tyle. Kolejne fragmenty Genesis poznamy w następnym wpisie ;) A tymczasem dam się ponieść chwili i wszystkim wierzącym (a co tam – niewierzącym też ;) ) życzę, aby miło spędzili zbliżające się święta. Tylko w lany poniedziałek uważajcie, bo można zamarznąć.
  • 0



#8

Amontillado.
  • Postów: 631
  • Tematów: 50
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 21
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Witam.

Aby dobrze zrozumieć początki monoteistycznej religii wyznającej Jahwe, wypadałoby cofnąć się do mitologii sumeryjskiej i babilońskiej (gwoli ścisłości wypadałoby się cofnąć jeszcze wcześniej, ale nie czas i miejsce na tak dogłębne badanie tematu). Nie ma więc co zanudzać tworząc zbyt rozwlekłe wpisy (na co uczulali mnie niektórzy czytelnicy w kuluarach), więc stosując się do rad postaram się poruszyć tylko te według mnie najistotniejsze aspekty.

_________________________________________________

NA POCZĄTKU… BYŁ MARDUK


Dołączona grafika


Religie starożytne cechowały się pewną ideą, która popularna była w różnych zakątkach świata niemal równocześnie. Idea ta głosiła, że prawdziwe człowieczeństwo można uzyskać tylko poprzez udział w 'życiu bogów'. Życie doczesne było kruche i śmiertelne – życie bogów wieczne i nieśmiertelne. Aby posmakować sfery boskiej człowiek musiał naśladować czyny bogów z mitów – treści w nich zawarte musiał stosować w swoim życiu. Tylko w ten sposób ludzie mogli w pewnym sensie objąć 'boskość'. I tak dowiadujemy się, że bogowie nauczyli ludzi budować miasta, które są na ziemi odbiciem boskich i doskonałych królestw w niebie. Świat bogów przedstawiony w mitach stawał się dla człowieka zarówno ideałem – celem do którego ludzkość dążyła, a także wzorcem – sposobem życia. W podobny sposób czynności pozornie pozbawione większego znaczenia (szabat, eucharystia, itp.) nabierają znaczenia poprzez WIARĘ, że podobnych czynów dokonywał 'kiedyś' Bóg.

Podobne podejście reprezentowali Sumerowie, którzy około 4 tys.p.n.e. osiedlili się w dolinie Eufratu i Tygrysu. Charakteryzowali się wysoko rozwiniętą sztuką, techniką i systemem prawnym. A także mitologią. Na ziemiach tych po licznych perypetiach, podbojach na pierwszy plan wyszła nowa stolica – Babilon, a z nim kultura babilońska. Babilończycy bazując na mitach Sumerów stworzyli własną mitologię. Wciąż jednak ważnym aspektem było naśladowanie bogów. Świat bogów odzwierciedlał świat ziemski (lub na odwrót ;) ) i także wśród nich rodziły się i umierały konflikty. Ze wczesnych bóstw babilońskich zrodził się wspaniały bóg słońca Marduk, który poprzysiągł walczyć z odwiecznym wrogiem Tiamat i pokonał ją. Nie pokonał jej jednak nigdy w historii realnej (nie było to zdarzenie historyczne), a na poziomie mitologicznym – stąd śmierć Tiamat odbywała się co roku i zwycięstwo Marduka było odnawiane i umacniane rokrocznie przez liturgie i obrządki. Wreszcie po kilku przygodach Marduk robi czyn godzien największego chwata – 'stwarza' człowieka. Nie stworzył go jednak jako istoty doskonałej – co to, to nie. Jako materiału bazowego użył ciała jednego z najgłupszych i niedorozwiniętych bogów z całego panteonu babilońskiego. O ile jest to zabawne, to znaczenie ma przede wszystkim fakt, że człowiek posiada pierwiastek boski. Zostaje więc zatarty podział między bogiem a człowiekiem – oboje mają wspólne korzenie. Na Bliskim Wschodzie upowszechniła się ideologia, że bogowie to tylko trochę ulepszeni ludzie (nieśmiertelni i potężni), ale nie wszechmogący i wszechwiedzący. Ludzie przestali niewolniczo naśladować odległe bóstwa – nie, teraz mieli świadomość tego, że po trosze sami są bogami. Z tego względu postanowili zacząć wykorzystywać te 'boskie' możliwości w kreowaniu otoczenia i narzucaniu swojej woli przyrodzie.

Mity o Marduku i Tiamat wywarły kolosalny wpływ na lud Kanaanu – wśród nich krążyły zbliżone historie o Baalu (w Biblii przedstawiony w niekorzystnym świetle). Baal, bóg wojny i płodności mieszkał razem ze swym ojcem, najwyższym bóstwem Kananejczyków – El. El miał żonę – Aszerę, która odegrała ważną rolę w konflikcie między Baalem a Jamem, który to konflikt trwał pod okiem najwyższego boga El. Aby nie zanudzać – Baal umiera i stępuje do królestwa podziemi. El zrozpaczony nie potrafił odzyskać potomka, za to udaje się to Anat – kochance i siostrze Baala. Po przygodach Baal zmartwychwstaje i powraca do Anat. Śmierć boga, jego zmartwychwstanie i triumfalny powrót staną się stałym motywem w religiach wielu kultur. Jest to o tyle ważne, że wyznawcą mitologii kananejskiej był… Abraham.




BÓG ABRAHAMA


Dołączona grafika


Między XX a XIX w.p.n.e. Abraham opuścił Ur i osiedlił się w Kanaanie. Był on jednym z 'wędrownych wodzów' habiru. Od typowych ludów pustyni różnili się habiru wyższym poziomem rozwoju i nie utożsamiali się z żadną kategorią, przez co często popadali w konflikty z władcami ziem. Znaczna ich część służyła jako najemnicy - takim najemnikiem na dworze króla Sodomy był prawdopodobnie Abraham właśnie. Bardzo możliwe, że część ludzi z gromady Abrahama odłączyła się już wtedy i w poszukiwaniu pastwisk dotarła do Egiptu, gdzie pozostała.

Do Kanaanu przybyły trzy główne fale osadników hebrajskich:

-Pierwsza: Abraham ze swoją gromadą osiedla się w Hebronie, około 1850 r.p.n.e.
-Druga: Wnuk Abrahama, Jakub (Izrael), osiedla się w Sychem; jego synowie (ci którzy dali początek 12 plemionom) zapuścili się do Egiptu, gdy w Kanaanie zapanował głód i 'zginęli' w tajemniczych okolicznościach;
-Trzecia: około 1200 r.p.n.e; plemiona uważające się za potomstwo Abrahama wracają do Kanaanu; jak podaje ST twierdzą, że przebywali w Egipcie w niewoli lecz uwolniło ich bóstwo imieniem Jahwe, które było bogiem ich przywódcy – Mojżesza; wtargnęli do Kanaanu siłą i połączyli się z mieszkającymi już tam Hebrajczykami przyjąwszy miano LUDU IZRAELA. Tenże 'lud Izraela' to związek licznych grup etnicznych, które trwale połączyła lojalność wobec Jahwe, Boga Mojżeszowego. Choć ten biblijny opis powstał około 400 lat po opisanych wydarzeniach nie można mu jednak odmówić wykorzystywania źródeł wcześniejszych.


I tak w VIII w.p.n.e. (według niektórych jeszcze wcześniej) zaczęli działać najwcześniejsi autorzy biblijni "J" i "E". Nie pisali oni pod żadne dyktando Boga, choć natchnienia nie można im odmówić (tak jak żadnemu artyście). W swych tekstach w sposób arcymistrzowski zawarli poglądy filozoficzne i religijne swoich czasów – nad wyraz rozwinięte. W sposób arcymistrzowski, bo teksty które napisali są momentami tak 'wielopoziomowe', że nie ma chyba w całej historii literatury innych podobnych dzieł, które niosłyby taką ilość treści w taki wielopłaszczyznowy sposób.

Jak sugerują literki: "J" – bo nazywał w tekstach boga imieniem Jahwe, "E" – bo boga nazywał Elohim. Skąd takie różnice w nazewnictwie boga? Względy polityczne… Izraelici podzielili Kanaan na dwa królestwa: J (Jahwista) pisał w Judzie (Królestwie Południowym), E (Elohista) w Izraelu (Północne).

Choć zarówno J jak i E w pewnym stopniu podzielali poglądy religijne swoich sąsiadów z Bliskiego Wschodu – dość znaczne różnice świadczą, że w latach ich działalności Izraelici zaczęli tworzyć własną wizję. Dobrze widać to w akcie stworzenia, który różni się od dotychczasowych kosmogonii popularnych na ziemiach Mezopotamii.


Oto co pisze J (słowo tłumaczone tu na WIEKUISTY, a w przekładzie Biblii Tysiąclecia na słowo Bóg – to Jahwe właśnie; /wstawki/ moje):

Oto narodzenie niebios i ziemi, przy ich stworzeniu, w czasie, w którym WIEKUISTY, Bóg, uczynił niebo i ziemię. Lecz zanim był na ziemi jakiś krzew polny i zanim wzeszło jakieś polne ziele, WIEKUISTY, Bóg, nie spuścił deszczu na ziemię; nie było także człowieka, aby uprawiał ziemię; ale z ziemi wznosiła się para oraz zrosiła całą powierzchnię ziemi. I tak WIEKUISTY, Bóg, utworzył człowieka /adam/ z prochu ziemi /adamah/ oraz tchnął w jego nozdrza dech życia, a człowiek stał się istotą żyjącą. I Księga Mojżesza 2; NBG

Swoją drogą ze wszystkich autorów Pięcioksiągu to Jahwista wykazuje największą skłonność do tego, co Aquila mógłby nazwać 'historyzowaniem'. Widać to wyraźnie po tym – powiedzmy to – dość lichym opisie stworzenia świata. O ile inne kultury i mitologie mają w tym czasie bardzo rozbudowaną kosmogonię – ba, często mają ich kilka naraz – w których chodzi przede wszystkim o wymiar czysto mitologiczny, symboliczny i duchowy, to już wczesny opis Jahwisty prezentuje coś zgoła innego. J w powyższych słowach wykazuje niewielkie zainteresowanie symboliką (tak znamienną dla późniejszego opisu "P"), której jest tu niewiele. Właściwie powyższy opis stworzenia świat miał za zadanie przekazać jedną tylko prawdę…

Podział między Bogiem a człowiekiem.

W innych mitologiach Bliskiego Wschodu, współczesnych J, człowiek zawierał pierwiastek boga, bo zwykle z ciała któregoś z bogów był stworzony. Z opowieści J dowiadujemy się, że Izraelici mieli do tego inny stosunek – człowiek został stworzony z ziemi, i od niej został nazwany. Nie ma w sobie żadnego pierwiastka boskiego, Bóg tchnął tylko życie w obiekt w pełni materialny. Taki wyraźny podział znów oddala Boga od ludzi, człowiek staje się dzieckiem świata materialnego.


W dalszej części Księgi Rodzaju Jahwista stara się w sposób dość chronologiczny przedstawić historię ludu Izraela od samego początku. Jest to innowacyjne podejście, bo inne kultury w tym czasie mieli bardzo niechętny stosunek do wszelkich historii świeckich – uważali historię za bluźnierczą, niedoskonałą i pustą (nie przekazującą żadnych treści) dlatego skupiali się wyłącznie na symbolicznym wymiarze rzeczywistości.

Nie znaczy to bynajmniej, że J prezentuje nam rzeczywiste historyczne fakty z przeszłości swojego ludu. Na to było jeszcze za wcześnie. Jego innowacja polega na sprowadzeniu mitologii z poziomu duchowego, zawieszonego ponad czasem i przestrzenią – do poziomu historycznego. Stąd 'prehistoryczna' historia J jest wariacją na temat wcześniejszych mitów ludów Bliskiego Wschodu, takich jak Potop i Wieża Babel. Różnica polega na tym, że mity te w pozostałych kulturach były odczytywane wyłącznie na sposób SYMBOLICZNY (nie wydarzyły się one nigdy w czasie i przestrzeni), z kolei u Jahwisty przybrane zostają w formę i podane jako historia ludzkości. Naturalnie jest ona także symboliczna, jednak forma jaką dla swoje literatury przybrał Jahwista wymogła przedstawienie mitów w postaci chronologicznej – a więc umiejscowienie ich w czasie. Dla innych mitologii byłoby to bluźnierstwo, bo ich mity zawieszone były w świecie duchowym i pozbawione chronologii oraz właściwego zdarzenia.


Z okresu czysto mitycznego, zakończonego Potopem przechodzi Jahwista do jeszcze bardziej przyziemnego poziomu – i w ten sposób poznajemy Abrahama. Poznajemy go dość nagle i nieoczekiwanie:

A PAN powiedział do Abrama: Wyjdź z twojej ziemi, z twojej ojczyzny i z domu twojego ojca, do ziemi, którą ci wskażę. A uczynię cię wielkim narodem i cię pobłogosławię oraz wywyższę twoje imię, więc będziesz błogosławieństwem. Także błogosławiącym tobie pobłogosławię, a przeklinającego ciebie przeklnę, i będą błogosławione w tobie wszystkie plemiona ziemi. Zatem Abram wyszedł, jak mu polecił WIEKUISTY, a razem z nim poszedł Lot. Zaś Abram miał siedemdziesiąt pięć lat, gdy wyszedł z Haranu. (I Księga Mojżesza 12, 1; NBG)

Pytanie kluczowe dla tej części debaty – kim był tajemniczy Bóg, któremu cześć zaczął oddawać Abraham?

Jahwista oczywiście pokazuje nam go jako Jahwe – tak jakby wiara w niego towarzyszyła ludziom od Adama. Należy jednak wciąż pamiętać, że mimo pewnych innowacji nawet Jahwista nie pisał kroniki historycznej. Jego historia ludu Izraela jest pisana z późnej perspektywy – w tym czasie Jahwe był już jedynym bogiem Izraela. Z tego też względu nie mamy prawa nazwać opisu Jahwisty "historycznym" w takim kontekście jaki dziś rozumiemy i jaki prezentuje choćby Aquila – historia 'J' nie była obiektywna (a nawet nie stwarzała takich pozorów). Nie. Jahwista pisał z punktu widzenia współczesnych mu wyznawców Jahwe – pisał więc historię na nowo. Zawarł w niej pewne przekazy historyczne, pewne 'fakty' mitologiczne (symboliczne) – nie możemy jednak patrzeć na jego słowa jak na kronikę historyczną.

Problem ze stwierdzeniem w jakiego boga wierzył Abraham jest znaczący. "J" podaje, że Abraham czcił Jahwe, lecz 200 lat później "P" pisze, że ludzie w ogóle nie słyszeli o Jahwe dopóki ten nie ukazał się Mojżeszowi pod postacią krzewu gorejącego. Kontrowersji dodaje fakt, że u "P" Jahwe wyjaśnia Mojżeszowi, iż Abraham znał Go, ale pod innym imieniem (/wstawka/ moja):

Bóg rozmawiał z Mojżeszem i powiedział mu: Jam jest Jahwe. Ja objawiłem się Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi jako Bóg Wszechmocny /El Shaddai/, ale imienia mego, Jahwe, nie objawiłem im. (Wj 6,2; BT)


Dziś przyjęło się uznawać (za opisem Jahwisty), że Abraham, jego syn Izaak i wnuk Jakub byli monoteistami wierzącymi w Jahwe. Jest to jednak mało prawdopodobne, także z tego względu na to, że wszelkie religie i mitologie ewoluują – nie są dane, nie pojawiają się znikąd. Jest to proces, a nie stan. Proces wiary w Jahwe, która to wiara - chcąc nie chcąc - ukształtowała nasz zachodni świat, był procesem długim. Korzeniami sięgał do czasów prehistorycznych, z kolei jego ostatnim widocznym skokiem ewolucyjnym była osoba Jezusa, wcielenie Boga. Także sam Jahwe na każdym etapie zdaje się być inną postacią – nie wynika to z tego, że Bóg się zmienia. To ludzie się zmieniają. Nakładają temu co kryje się za pojęciem Bóg (pewnej nieodgadnionej i niewysłowionej transcendencji) maski swoich czasów. Nakładają na niego maski na jakie ich stać w danym okresie. I tak na pewnym etapie czczą Boga przybranego w wojenną maskę, potem Boga przybranego w maskę litościwą, a na końcu w maskę miłosierdzia. Maski te są zrobione z luster – każda maska odbija stan w jakim znajdują się wyznawcy. Sam Bóg nie musi nic robić (przecież nie możemy nazwać go bytem) wystarczy, że w zwierciadle jego maski ludzie dostrzegają ruch. Podkreślić warto, że maski te są coraz doskonalsze wraz z postępem ludzkości (postępem materialnym i duchowym), a dochodząc do Jezusa wyznawcy popisali się niemałym kunsztem. Ale dość dygresji.



Abraham i jego latorośl byli politeistami, wierzyli w istnienie zarówno Baala i Anat, jak i Marduka. Najprawdopodobniej bogiem Abraham, był El, czyli wspominane już wcześniej przeze mnie najwyższe bóstwo mitologii kananejskiej (/wstawki/ jak zwykle moje):

A kiedy Abram miał dziewięćdziesiąt dziewięć lat, ukazał się Abramowi WIEKUISTY /Jahwe/ oraz do niego powiedział: Ja jestem Bóg Wszechpotężny /El Shaddai/, chodź przede mną oraz bądź nieskazitelny. (I Księga Mojżesza 17; NBG)

El Shaddai było w czasach Abrahama jednym z określeń kananejskiego boga El, najwyższego boga tamtejszego panteonu (warto zwrócić uwagę na arcyciekawą rzecz, o której wspominałem wcześniej – bóg El miał syna, boga Baala który umarł i zmartwychwstał w chwale).

El, bóg Abrahama, jest bogiem bardzo łagodnym, który kontrastuje w zestawieniu z późniejszym krwawym obrazem Jahwe Mojżeszowego. Dla Abrahama jest niezwykle przyjacielski, a czasami przybiera nawet ludzką postać – co dla późniejszych Izraelitów byłoby z pewnością szokującym zabobonem. Jest to dobitny obraz, typowy dla mitologii Bliskiego Wschodu – bóstwa niewiele różnią się od ludzi (mają wspólne korzenie) i ich pojawianie się w przyrodzie nie było niczym niezwykłym. El jest dla Abrahama niczym dobry kumpel, albo Wujek Dobra Rada – mówi mu dokąd powinien się udać, kogo poślubić, gawędzą sobie w snach, itp. Jahwista wykazuje dość dużą odwagę w takich opisach:

Zaś w czasie dziennego upału, kiedy siedział u wejścia do namiotu na polu Mamre, ukazał mu się WIEKUISTY. Więc podniósł swoje oczy i spojrzał, a oto stanęli przed nim trzej mężowie; a kiedy ich zobaczył, pobiegł sprzed wejścia do namiotu na ich spotkanie oraz pokłonił się ku ziemi. I powiedział: Panie! Jeśli znalazłem łaskę w twoich oczach, nie przejdź obok twojego sługi. Niech przyniosą trochę wody, a umyjecie wasze nogi oraz odpoczniecie pod drzewem. A ja przyniosę kęs chleba i posilicie wasze serce; potem pójdziecie ponieważ już przeszliście obok waszego sługi. Zatem powiedzieli: Uczyń tak, jak powiedziałeś. Więc Abraham pospieszył do namiotu, do Sary i powiedział: Uwiń się, weź trzy miary przedniej mąki; rozczyń ją oraz zrób podpłomyki. Abraham pobiegł także do bydła, wziął pulchne, wyborowe ciele oraz dał je słudze, który pospieszył, by je przyrządzić. Wziął śmietankę, mleko oraz cielę, które przyrządził i postawił przed nimi, a sam stanął przy nich pod drzewem; zatem jedli. (I Księga Mojżesza 18; NBG)

Bowiem w czasach w których pisał takie personifikowanie Boga było dużym bluźnierstwem. Po drugiej stronie królestwa, "E" opowiadając o relacjach miedzy Abrahamem i Bogiem nie waży się na podobne sielskie opisy i zawsze korzysta z symboli i metafor. U "J" Bóg Abrahama umawia się z nim najzwyczajniej w świecie na lunch i jak gdyby nigdy nic jedzą razem pyszne niekoszerne jedzenie. U "E" by to nie przeszło – w jego tekstach kontakty Abraham i Jakuba z Bogiem są czysto mitologiczne, pełne symboli, niejasności, itp.


W pewnym momencie El, bóg Abrahama zaczął wykazywać pewne nietypowe cechy i przymioty. Zaczął 'ewoluować', zaczęto zakładać mu coraz to inne maski. Jakubowi, wnukowi Abrahama przyśnił się sen:

I śniło mu się że oto na ziemi została postawiona drabina, a jej wierzch sięgał niebios; i oto wchodzą oraz schodzą po niej aniołowie Boga. Oto stanął też przy nim WIEKUISTY i powiedział: Ja jestem WIEKUISTY, Bóg twojego przodka Abrahama, Bóg Ic'haka. Ziemię na której leżysz, oddam ją tobie oraz twojemu potomstwu. A twoje potomstwo będzie jak proch ziemi; rozprzestrzenisz się ku zachodowi, ku wschodowi, ku północy i ku południu; także w tobie i w twym potomstwie będą błogosławione wszystkie plemiona ziemi. A oto Ja jestem z tobą; będę cię strzegł gdziekolwiek pójdziesz i przywrócę cię do tej ziemi; ponieważ cię nie opuszczę, aż spełnię to, co ci przyrzekłem. (I Księga Mojżesza 28; NBG)

Najwyższy bóg Kanaanu, El, zaczyna uzyskiwać nowe znaczenie. W tamtych politeistycznych czasach bóstwa miały władzę tylko na danych obszarach. Gdy wędrowało się do obcych ziem wypadało oddawać cześć lokalnemu bóstwu, które sprawowało tam 'władzę'. Tymczasem we śnie Jakuba, Bóg Abrahama mówi:

"A oto Ja jestem z tobą; będę cię strzegł gdziekolwiek pójdziesz"


Tymi słowami El daje podwaliny monoteizmowi, który rozprzestrzeni się na wszystkie strony świata, przechodząc liczne okresy, pełne napięć i krwawych wojen. Samego El nie ominie polityka oraz intrygi, i zanim wreszcie stanie się Bogiem miłosiernym będzie musiał nosić maskę krwawego, potężnego, dyktatorskiego, gwałtownego boga wojny i rewolucji. A po rewolucji przyjdą zmiany, a po nich kolejne rewolucje, zmiany – i tak w kółko.


O tym w następnym wpisie: Bóg Mojżesza i Bóg Proroków.

_________________________________________________
_________________________________________________

W tej części postaram się odnieść do kilku argumentów Aquili – czytelnikom obiecuję umiar ;) Chodzi o te fragmenty, którym Aquila zarzuca nieścisłości, głównie historyczne i naukowe. Na ich podstawie stara się wykazać, że ST nie warto wierzyć.


1. Asyria i kampanie przeciw Jerozolimie


Która nie spostrzegła najwyraźniej żadnej masakry urządzonej na wojsku królewskim przez siły niebieskie i która wyraźnie wskazuje, że ostatecznie pokój nastał raczej dzięki wielkiej daninie a nie został, jak to chce Biblia, wymuszony przez śmierć ogromnej (wyraźnie przesadzonej) ilości żołnierzy (choć jakaś epidemia równie dobrze mogła mieć miejsce – w przypadku epidemii jednak król musiałby zwinąć obóz i odejść bez daniny). Do tego wszystkiego należy zaś dodać jeszcze zniszczenie i złupienie innych miejscowości Judy oraz kolejne deportacje ludności (źródła asyryjskie podają nawet 200 000 osób, liczbę być może przesadzoną).


Główny zarzut Aquili w tym momencie brzmi:ostatecznie pokój nastał raczej dzięki wielkiej daninie a nie został, jak to chce Biblia, wymuszony przez śmierć ogromnej (wyraźnie przesadzonej) ilości żołnierzy.

Niezmiernie dziwią mnie te słowa. Jak to z tym jest? Biblia "chce" pokazać, że najazd na Jerozolimę zakończył się katastrofą armii asyryjskiej mimo, że kilka wersów wcześniej mówi o tej samej daninie pokojowej wobec króla Sanheryba co źródła asyryjskie? Coś tu nie gra prawda? Mimo wszystko wstrzymałbym się przed ferowaniem wyroków, że Biblia kłamie i "chce" wypaczać historię. Może chce, może nie – mimo wszystko to bardziej skomplikowane.

Oto jak się sprawy mają.


Stary Testament podaje:

W czternastym roku panowania króla Ezechiasza najechał Sennacheryb5, król asyryjski, wszystkie warowne miasta judzkie i zdobył je. Wtedy Ezechiasz, król judzki, wysłał poselstwo do króla asyryjskiego do Lakisz ze słowami: «Zbłądziłem. Odstąp ode mnie! Cokolwiek [jako karę] mi nałożysz, to poniosę». Król asyryjski wymierzył Ezechiaszowi, królowi Judy, trzysta talentów srebra i trzydzieści talentów złota. (2 Krl 18; BT)

Z kolei źródła asyryjskie:

Co do Ezechiasza Judejczyka, który nie poddał się mojej władzy, to oblegałem i zdobyłem 46 jego miast otoczonych murami i niezliczoną ilość mniejszych miejscowości w ich sąsiedztwie.(…) Jego samego zamknąłem w jego królewskim mieście Jerozolimie jak ptaka w klatce. Otoczyłem go szańcami i uczyniłem niemożliwym (dosł. tabu), by ktoś mógł wyjść przez bramę miasta. Jego miasta, które złupiłem odciąłem od jego kraju i oddałem Mitintiemu, królowi Aszdodu, Paiemu, królowi Ekronu i Silli-belowi, królowi Gazy i tak okroiłem jego kraj, ale nałożyłem daniny i trybut dla mojej władzy większe, aniżeli poprzedni trybut płacony corocznie. Sam Ezechiasz był zmiażdżony przerażającą wspaniałością mej władzy i przesłał później po moim odejściu do Niniwy, mego królewskiego miasta, swe elitarne oddziały i swych najlepszych żołnierzy, które sprowadził dla wzmocnienia Jerozolimy, swej królewskiej siedziby, wraz z 30 talentami złota, 800 talentami srebra


Czy naprawdę według Ciebie, Aquila, te źródła są ze sobą sprzeczne? Nie będziesz się chyba kłócił o 500 talentów srebra – zarówno Asyryjczycy mogli kwotę zawyżyć, jak i Izraelici zaniżyć. Jak dotąd źródła są ze sobą zadziwiająco zgodne… Nie ma powodu by nie wierzyć ST, punkt.

W odpowiedzi na bunt Ezechiasza, Sancheryb przeprowadził kampanię wojenną na ziemiach Judy, podbijając liczne miasta i tym samym zamykając Ezechiasza w stołecznej Jerozolimie. Przestraszony i bezbronny Ezechiasz wrócił po rozum do głowy i korząc się: "Zbłądziłem, odstąp ode mnie" zapłacił wysoką daninę Sancherybowi. Nie wiadomo nawet czy Sancheryb dotarł pod Jerozolimę – prawdopodobnie Ezechiel poprosił go o litość już wcześniej. Sancherybowi było to na rękę, bo z przetrzebioną armią nie było sensu porywać się na dobrze umocnioną Jerozolimę. Wrócił więc do Niniwy z kilkoma tysiącami niewolników i pokaźną daniną króla Judy w kieszeni. Całą zaś kampanię uznał król Asyrii za niezwykle udaną (jednak straty jakie w niej poniósł przeważały zyski, więc taka udana znów nie była).

Do tego momentu zgadzają się źródła asyryjskie i starotestamentowe. Jednak:

Stary Testament:

Z Lakisz król asyryjski posłał naczelnego dowódcę, przełożonego dworzan i rabsaka z licznym wojskiem do Jerozolimy, przeciw królowi Ezechiaszowi. (2 Krl, 18, 17; BT)
(…)
Tejże samej nocy wyszedł Anioł Pański i pobił w obozie Asyryjczyków sto osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi. Rano, kiedy wstali, oto ci wszyscy byli martwymi ciałami. Sennacheryb, król asyryjski, zwinął więc obóz i odszedł. Wrócił się i pozostał w Niniwie.
(2 Krl 19,35; BT)

Flawiusz:

Now when Sennacherib was returning from his Egyptian war to Jerusalem, he found his army under Rabshakeh his general in danger [by a plague], for God had sent a pestilential distemper upon his army; and on the very first night of the siege, a hundred fourscore and five thousand, with their captains and generals, were destroyed. So the king was in a great dread and in a terrible agony at this calamity; and being in great fear for his whole army, he fled with the rest of his forces to his own kingdom, and to his city Nineveh


Mamy więc dodatkowo dwa źródła mówiące o katastrofie jaka spotkała najeźdźców asyryjskich podczas oblężenia Jerozolimy – ST wspomina o tajemniczym pomorze z woli Boga, Flawiusz o epidemii dżumy. Asyryjczycy nie mówią nic o oblężeniu Jerozolimy i ich porażce.

Są dwa wyjścia:

- albo Flawiusz i ST kłamią co do oblężenia Jerozolimy i porażki wojsk Asyryjskich
- albo po prostu mieliśmy do czynienia z dwoma różnymi kampaniami króla Sancheryba

Do tej drugiej wersji skłania się duża część badaczy (niektórzy uważają nawet, że były aż trzy kampanie króla Sancheryba na ziemiach Judy).


I tak ostatecznie:

W około 701 roku p.n.e. król Judy zbuntował się wobec władzy asyryjskiej, w odwecie czego król Sancheryb najeżdża miasta palestyńskie (nie jedzie na Jerozolimę). Przestraszony Ezechiasz prosi o zaprzestanie podboju i płaci duży haracz. Sancherybowi to na rękę, bo potrzebuje zarówno pieniędzy jak i ludzi do wojen prowadzonych z Babilonią.

Kilkanaście lat później między władcami wybucha kolejny incydent – tym razem Ezechiasz nie ma zamiaru ustąpić, umacnia miasto i czeka na oblężenie. Z kolei Sancheryb jedzie prosto na Jerozolimę. Czy to na wskutek zarazy czy braku zapasów – nieważne – następuje katastrofa i Asyryjczycy wracają do Niniwy z pustymi rękoma. Pisze o tym Biblia i Flawiusz. Nie ma wzmianek u Asyryjczyków, co nie dziwi, bo porażkami się nie chwalono, nie tworzono im pomników.


2. Nadzieje pokładane w Bogu.

Wszystko to zaś kłóci się nieco z zapewnieniami autora ST który donosi (…)

W Panu, Bogu Izraela, pokładał nadzieję. I po nim nie było podobnego do niego między wszystkimi królami Judy, jak i między tymi, co żyli przed nim. Przylgnął do Pana - nie zerwał z Nim i przestrzegał Jego przykazań, które Pan zlecił Mojżeszowi. Toteż Pan był z nim. We wszystkim, co przedsiębrał, miał powodzenie. Zbuntował się on przeciwko królowi Asyrii i nie był mu poddany. To on pokonał Filistynów aż do Gazy i jej okolic, od wieży strażniczej aż do miasta warownego.”

Gdzie, jak już wiemy, nie tylko w Panu pokładał nadzieję (ale także w solidnych murach i systemach zaopatrzenia w wodę (...)



Błędnie odczytałeś fragment mówiący o zaufaniu Ezechiasza wobec Boga. Ezechiasz zasłynął nie ze swoich zdolności politycznych, a z przeprowadzonych reform RELIGIJNYCH. I o tym mówi ten fragment.

Głównym celem Ezechiasza jako władcy Judei było umacnianie państwa. Zamiast na wojaczkę i politykę, tak znamienne dla jego ojca, Ezechiasz postawił wszystko na jedną kartę – 'jahwizm'. To za jego rządów wiara w Jahwe przeżywała swego rodzaju odrodzenie w państwie. Wykorzeniono wszelkie wpływy innych religii, m.in. asyryjskich i kananejskich. Widząc w upadku królestwa Izraela winę w bałwochwalczych praktykach, postanowił nie dopuścić do tego w swoim królestwie. Na pewno za jego rządów Juda skończyła lepiej niż Izrael – stąd ST podaje, że zaufanie Jahwe przyniosło temu władcy powodzenie.

Jego syn z kolei poważał sobie z religią i z Jahwe wprost przeciwnie.



3. Stworzenie – wstęp.

Tutaj przyczepię się na razie do jednej rzeczy:

Wersja kapłańska jest późna – powstała w czasach, gdy Jahwe miał już za sobą stulecia rozmaitych teologicznych rozważań na temat jego istoty.



Piszesz te bardzo mądre słowa – i parę akapitów później przeczysz sam sobie. Otóż najpierw mówisz, że wersja kapłańska aktu stworzenia jest późna i powstała po długich rozważaniach teologicznych. Tak właśnie było w rzeczy samej. Nie rozumiem jednak dlaczego potem nagle podchodzisz do tego tekstu jak do prymitywnej próby wyjaśnienia historycznego powstania świata. Już samo to, że opis stworzenia świata powstał w czasie gdy "Jahwe miał już za sobą stulecia rozmaitych teologoicznych rozważań" świadczy, że opis ten ma ciężar TEOLOGICZNY, SYMBOLICZNY i METAFORYCZNY. Oczywiście można krytykować go i rozbijać na fragmenty, każdy kolejny zestawiając z dorobkiem współczesnej nauki – tak jak później to robisz, jednak według mnie mija się to z celem zupełnie. Ja przynajmniej nie mam zamiaru gimnastykować się i udowadniać, że Genesis ze ST i nauka jakoś się zgadzają (a wiem, że niektórzy taki sport uprawiają), bo dla mnie jest to niepoważne podejście.



Akt stworzenia przedstawiony przez "P" omówię w następny wpisie – teraz tylko pobieżnie do niektórych wątków, stąd jest to wstęp. Nie chcę robić zbyt długiego wpisu (wziąłem sobie do serca uwagi z kuluarów), a w swoim życiu spotkałem się z tyloma interpretacjami aktu stworzenia – jedna lepsza od drugiej – że aby zaprezentować w miarę przyzwoity ich odsetek należałoby chyba zrobić nową debatę ;p

Przy okazji zwierząt warto również zauważyć, że pierwotnie raj był miejscem ogólnej szczęśliwości – gdzie nikomu najwyraźniej nie działa się krzywda. Nie było bowiem istot mięsożernych – zgodnie z ST (a co za tym idzie także malarzami którzy pozostawili nam po sobie dzieła ukazujące ich wizję Edenu) takie na przykład lwy potulnie żywiły się wyłącznie trawą.


Przypominają mi się "Pamiętniki Adam i Ewy" Marka Twaina:

Adam o Ewie: Ona zajmuje się różnymi głupstwami; między innymi próbuje zbadać, dlaczego zwierzęta zwane lwami i tygrysami żywią się trawą i kwiatami, chociaż jej zdaniem rodzaj ich uzębienia wskazuje na to, że powinny pożerać się nawzajem. Głupstwo, bo gdyby tak miało być, to pozabijałyby się, a to sprowadziłoby, o ile dobrze rozumiem, tak zwaną "śmierć", która, jak mi mówiono, nie wtargnęła jeszcze do Parku. Z pewnych względów szkoda, że tak się nie stało.

Nie mogłem się oprzeć ;)


Aquila, czy na pewno opisy stworzenia w ST podają, że w ogrodzie Eden nie było drapieżników i mięsożerców?

Były. Sęk w tym, że w Ogrodzie Eden 'nie było' śmierci. Jak to? – zapytasz – były zwierzęta jedzące się nawzajem, ale nie było śmierci? W rzeczy samej.

Nie było 'śmierci' jako pojęcia. Człowiek żyjący w tym ogrodzie nie miał wiedzy (nie miał na tyle rozwiniętego myślenia abstrakcyjnego), która pozwoliłby mu zorientować się, że wszystko umiera. Pod tym względem człowiek był podobny zwierzętom – zwierzęta widzą śmierć osobników ze stada, ale nie zastanawiają się nad nią, szybko zapominają. Mało tego – nie zdają sobie sprawy z własnej śmiertelności.

Człowiek z ogrodu Eden, nawet jeśli widział wilka jedzącego owcę nie widział w tym nic nienaturalnego czy wyjątkowego. Było to dla niego naturalnym stanem rzeczy, tak jak to, że w rzekach płynie woda, a liście lecą z drzew. Nie było żadnych większych kontemplacji na ten temat. Ludzie Ci byli pod tym względem 'nieśmiertelni', że nie zdawali sobie sprawy z własnej śmiertelności. Nie było takiego pojęcia. Podobnie nie było pojęcia czasu. Nie było też podziałów dobre-złe. Wszystko to przyszło potem, wraz z owocem…


Dziś wiemy, że świat wcale nie jest „dobry”. Po prostu jest taki, jaki jest – ani dobry, ani zły z natury


Mądre słowa, ważny problem.

Świat stworzony przez Boga był 'dobry' bo on tak mówił. Początkowo tylko on miał możliwość postrzegania świata materialnego w sposób dualny (dobry-zły, lekki-ciężki, itp.). Świat – wraz z trzęsieniami ziemi, chorobami, itd. – jest 'dobry' dla Boga, wszystko działa tak jak chciał.

Początkowo cały ogród Eden znajdował się w rzeczywistości 'jedni', tj. nie było w nim żadnych podziałów. Wszystko po prostu BYŁO, takie jakie było, bez jakiegokolwiek nacechowania. Człowiek BYŁ, BYŁY zwierzęta, BYŁY trzęsienia ziemi i choroby. Z czasem (po zjedzeniu owocu) ludzie – i tylko ludzie – przeszli do rzeczywistości 'dwójni', tj. zaczęli postrzegać świat na sposób dualny (zaczęli myśleć). Mimo, że cała przyroda i natura pozostały w metafizycznym ogrodzie Eden, sferze 'jedni' (zwierzęta, trzęsienia ziemi) człowiek postrzega je albo jako dobre albo jako złe, myśli przeciwnościami. Jest to charakterystyczne tylko dla człowieka: zając nie pomyśli o kojocie, że jest zły, a koala o bambusie, że jest dobry – w tamtym świecie wszystko po prostu jest i zdarza się.

I tak człowiek mający możliwość nazywania rzeczy jako dobre i złe, znajduje się poza 'ogrodem Eden', w którym nie ma takich podziałów. Człowiek może nazwać wirusy i trzęsienia ziemi jako ZŁO, ale gdyby uwolnić się od takiego dualnego myślenia to te zjawiska (choroby, itp.) po prostu są. Pełna afirmacja takiego stanu rzeczy wymaga odrzucenia myślenia w sposób dualistyczny.

Nie wiem czy jasno się wyraziłem, w razie wątpliwości rozwinę tę myśl w następnym wpisie.



Podobnie jest z ewolucją – można argumentować, że ewolucja była właśnie zamiarem Jahwe. Że opis stworzenia ptaków i stworzeń lądowych jest zaszyfrowaną opowieścią o ewolucji (tylko dlaczego nikt nie twierdził tak zanim odkrytą ową ewolucję a także dlaczego Kościół tak tę teorię krytykował jako totalnie niezgodną ze swoją nauką?).


Gdyby zagrać według Twoich reguł (co niekoniecznie mi odpowiada), to Biblia jasno daje do zrozumienia, że to nie Bóg stworzył zwierzęta w powszechnym rozumieniu, a zrodziła je ziemia; świat materialny:

Niech ziemia wyda żyjące istoty według swoich rodzajów (I Księga Mojżesza 1, NBG)



Jest to zastanawiające i jednocześnie przykre – gdy ktoś porzuci psa w lesie albo na poboczu drogi (porzuci, a nie zniszczy/zabije/wytępi) – to jest to dla nas czyn (słusznie) oburzający (wszak zwierzę to nie zabawka!)

Ale gdy nagle przyjdzie pomyśleć nam o bogu, który stwarza istoty myślące i czujące jak my a potem nagle postanawia wytępić ich całkowicie bo taki najwyraźniej ma kaprys – to praktycznie nikomu to nie przeszkadza – a nawet każe się czcić go i uważać za istotę „nieskończenie miłosierną”.


O proszę, sam wykazujesz teraz myślenie dualistyczne. Widać od razu, że zjadłeś swoją porcję owoców z zakazanego drzewa ;p

Świat materialny kieruje się własnymi prawami (pisałeś o różnych prawach fizyki, itp.). Czy naprawdę powinniśmy orzekać co jest dobre a co złe? Wymieranie gatunków jest złe czy dobre? Większość powie że złe, ale gdyby tak spojrzeć z boku – jest żadne. Po prostu się zdarza.

Żaden Bóg nie wytępił żadnego gatunku. Po prostu się zdarzyło. Zdarza się też, że człowiek żyje. Taki jest ten świat materialny, taki jest ten nasz 'wąż'. Na szczęście człowiek posiada coś co pozwala mu wznieść się wysoko, wysoko, nie musi ciągle pełzać na brzuchu. Gdy już wejdzie na taką górę, będzie mógł objąć wzrokiem wszystko takim jakie jest w istocie.



Co by nie mówić, dualistyczne postrzeganie świata jest największym ciężarem dla człowieka, choć stanowi niezbędne narzędzie w rzeczywistości materialnej.


Żegnam i do następnego wpisu!
  • 0



#9

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Wróćmy zatem do naszej Księgi Rodzaju.

Ostatnim razem zakończyliśmy na opisie stworzenia człowieka (i zastanowiliśmy się nad tym, jakie konsekwencje takie przesłanie ze sobą niesie). Czas przyjrzeć się nieco bliżej temu, co stało się dalej.

1 A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył. On to rzekł do niewiasty: «Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?» 2 Niewiasta odpowiedziała wężowi: «Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, 3 tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli». 4 Wtedy rzekł wąż do niewiasty: «Na pewno nie umrzecie! 5 Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło».
6 Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią: a on zjadł. 7 A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski.
8 Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie, w porze kiedy był powiew wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu. 9 Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: «Gdzie jesteś?» 10 On odpowiedział: «Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się». 11 Rzekł Bóg: «Któż ci powiedział, że jesteś nagi? Czy może zjadłeś z drzewa, z którego ci zakazałem jeść?» 12 Mężczyzna odpowiedział: «Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem». 13 Wtedy Pan Bóg rzekł do niewiasty: «Dlaczego to uczyniłaś?» Niewiasta odpowiedziała: «Wąż mnie zwiódł i zjadłam». 14 Wtedy Pan Bóg rzekł do węża:
«Ponieważ to uczyniłeś, bądź przeklęty wśród wszystkich zwierząt domowych i polnych;
na brzuchu będziesz się czołgał i proch będziesz jadł po wszystkie dni twego istnienia.
15 Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie i niewiastę,
pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej:
ono zmiażdży ci głowę,
a ty zmiażdżysz mu piętę».
16 Do niewiasty powiedział: «Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą».
17 Do mężczyzny zaś [Bóg] rzekł: «Ponieważ posłuchałeś swej żony i zjadłeś z drzewa, co do którego dałem ci rozkaz w słowach: Nie będziesz z niego jeść -
przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu:
w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie
po wszystkie dni twego życia.
18 Cierń i oset będzie ci ona rodziła,
a przecież pokarmem twym są płody roli.
19 W pocie więc oblicza twego
będziesz musiał zdobywać pożywienie,
póki nie wrócisz do ziemi,
z której zostałeś wzięty;
bo prochem jesteś
i w proch się obrócisz!»
20 Mężczyzna dał swej żonie imię Ewa, bo ona stała się matką wszystkich żyjących.
21 Pan Bóg sporządził dla mężczyzny i dla jego żony odzienie ze skór i przyodział ich. 22 Po czym Pan Bóg rzekł: «Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło; niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki». 23 Dlatego Pan Bóg wydalił go z ogrodu Eden, aby uprawiał tę ziemię, z której został wzięty. 24 Wygnawszy zaś człowieka, Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia.

Rdz 3, 1-24


Zacznijmy może od tego (w formie ciekawostki, bo nie dotyczy to ściśle naszego tematu), że chrześcijańska interpretacja upatruje w wężu postać Szatana – arcywroga Jahwe którego celem jest rozsiewanie zła na świecie. Problem w tym, że opis owego węża nijak nie pasuje do tej wersji – o czym może przekonać się każdy przypatrując się powyższemu fragmentowi. Wyraźnie mamy napisane, że wąż jest „zwierzęciem” – w pierwszym przypadku (pierwszy wers) jest to zasugerowane (ale nie powiedziane jeszcze wprost, bowiem to, że wąż był „bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe” nie czyni go jeszcze zwierzęciem) – w drugim zaś (wers 14) mamy zaś zapisane, że wąż będzie „przeklęty wśród zwierząt” – co już bliżej wskazuje nam jak myślał o nim autor tekstu. Widzimy też, że wąż „na brzuchu będzie się czołgał”, „będzie jadł proch” oraz najwyraźniej jest fizycznym i genetycznym praprzodkiem wszystkich węży – „potomstwa” które od tej pory będzie w stanie „wojny” z „potomstwem niewiasty”. Wszystko to zatem wskazuje na to, że wąż z Genesis jest wyłącznie wężem – owszem, obdarzonym sprytem i zdolnością mowy, lecz wciąż jedynie podstępnym zwierzęciem. Wyraźnie mamy zaznaczone, że jest on praprzodkiem wszystkich zwykłych węży – które to od dawna budzą w (przeciętnym człowieku) lęk (co zapewne rozwiązuje zagadkę dlaczego to akurat wąż, a nie powiedzmy pies był tym „zwodniczym kusicielem”). Dlatego nieuzasadnione jest twierdzenie, że wąż to Szatan. Jest to interpretacja z czasów późniejszych – czasów, gdy Szatan został już wprowadzony do „panteonu” oraz gdy przydzielona mu została funkcja „wroga Jahwe”. W czasach powstawania Genesis najprawdopodobniej bowiem ktoś taki jak Szatan jeszcze nie istniał w świadomości Izraelitów. Nie można patrzeć na opis pojazdów ścigających się w Circus Maximus w starożytności i dopatrywać się w nich samochodów Ferrari. Tak jak samochód powstał na długo po czasach świetności wyścigów na tym obiekcie – tak samo Szatan pojawił się w religii Izraelitów na długo po stworzeniu opisu wygnania ludzi z raju.

Skoro zaś już przy samym raju jesteśmy – warto również zauważyć, że Eden został w Biblii (rozdział drugi) wyraźnie umiejscowiony:

A zasadziwszy ogród w Eden na wschodzie, Pan Bóg umieścił tam człowieka, którego ulepił. Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące oraz drzewo życia w środku tego ogrodu i drzewo poznania dobra i zła.
Z Edenu zaś wypływała rzeka, aby nawadniać ów ogród, i stamtąd się rozdzielała, dając początek czterem rzekom. Nazwa pierwszej - Piszon; jest to ta, która okrąża cały kraj Chawila, gdzie się znajduje złoto. A złoto owej krainy jest znakomite; tam jest także wonna żywica i kamień czerwony. Nazwa drugiej rzeki - Gichon; okrąża ona cały kraj - Kusz. Nazwa rzeki trzeciej - Chiddekel; płynie ona na wschód od Aszszuru. Rzeka czwarta - to Perat.


Na końcu zaś cytowanego wcześniej fragmentu mamy:

Wygnawszy zaś człowieka, Bóg postawił przed ogrodem Eden cherubów i połyskujące ostrze miecza, aby strzec drogi do drzewa życia.

Co sugeruje, że (według Biblii) Eden wciąż istnieje i czeka na odnalezienie, choć dostęp do niego może być utrudniony (ze względu na nadnaturalnych strażników).

Jak wspomniałem w innej debacie – jeżeli chce się coś wyjaśnić stwarzając w tym celu historyjkę (która nie ma oparcia w faktach) – jedynie stwarzamy sobie nowy problem. Bo jeśli uwierzymy w to wyjaśnienie, to prawda i nasze przekonanie będą się stopniowo oddalać – aż to momentu, gdy staniemy przed jakimś nowym problemem. Wtedy powinniśmy skorygować swoje wcześniejsze błędne przekonania, lecz zazwyczaj nie dzieje się tak w kwestii religii (gdzie wszystko jest prawdą objawioną i mowy być nie może o zmianie kursu). Próbując zaś pogodzić coraz bardziej oddalające się drogi prawdy i „wyjaśnienia” – możemy łatwo wpaść na kolejny, jeszcze bardziej odstający od prawdy pomysł.

Autor Genesis postanowił uraczyć nas opowieścią o tym w jaki sposób na świecie pojawili się ludzie. Chciał również pokazać, że Jahwe jest dobrym bogiem (nacisk na to, że wszystko co stworzył było „dobre”). Jednak wiedział doskonale z własnego doświadczenia, że świat wcale taki dobry nie jest. Kobiety podczas rodzenia (czynności niezbędnej do zachowania ludzkości) cierpiały straszliwe męki a ludzie (ogólnie) musieli z wielkim trudem i wysiłkiem uprawiać ziemię tylko po to, aby wieść względnie krótki i ciężki żywot. Różnica między realnym światem a wizją „dobrego boga stwarzającego dobry świat” była zbyt duża, aby ją tolerować. Autorowi zatem z pomocą przybyła opowieść o cudownym raju z jego szczęśliwością i upadkiem ludzkości.

Raj (jako miejsce, w którym pierwsi ludzie zostali stworzeni i dopuścili się grzechu) musiał w tej historii istnieć realnie (ludzie obecni są przecież potomkami realnej pary ludzi). Został więc umiejscowiony przez autora gdzieś na wschodzie – opis jest stosunkowo szczegółowy (nie pozostawia nam jedynie „wschodu” jako wskazówki – dodaje też nazwy rzek i ich ogólny bieg) ale wciąż pozostaje dla starożytnego Izraelity opisem miejsca totalnie egzotycznego.

Ludzie z raju zostali wygnani – lecz sam Eden najwyraźniej nie został z jakiegoś powodu zniszczony (co ułatwiłoby nam dziś życie). Dlaczego zatem nikomu nie udało się go odnaleźć, dotrzeć do Drzewa Życia i osiągnąć nieśmiertelność? Bo strażnicy nikogo tam nie dopuszczą.

A przynajmniej taką kolej rzeczy można z tej historii wyciągnąć. Materiał pozwala nam bowiem (oprócz także i innych interpretacji) tak właśnie postąpić. Jednak z punktu widzenia człowieka XXI wieku – posiadającego na przykład zdjęcia lotnicze i satelitarne – wszelkie opisy wejścia do Edenu (najwyraźniej wciąż istniejącego, bowiem nie zauważyłem w Biblii fragmentu mówiącego „nie stać mnie już na utrzymywanie tej straży, czas pozbyć się tego ogrodu raz na zawsze, poza tym budzi złe wspomnienia”) dodatkowo obnażają fakt, że jest to księga spisana przez ludzi żyjących w zupełnie innych warunkach niż my. I że poglądy zawarte na jej kartach (przynajmniej niektóre) są dziś wyjątkowo nieaktualne (co znowu sugeruje, że nie jest to przekaz od boga, który nie powinien przecież nigdy się „przedawnić”). Oczywiście podszedłem do tej sprawy w ten sposób tylko po to, aby z lekkim przymrużeniem oka uwidocznić jeszcze lepiej to, że w istocie jest to historyjka obnażająca lekki prymitywizm i brak wiedzy autora.

Wracając zaś do naszego cytatu (tego pierwszego) – ogólny przekaz wynikający z niego brzmi tak:

Bóg stworzył nam raj ale obarczył ludzi jednym jednak zakazem. Ludzie, zwiedzeni przez węża, złamali ten zakaz, za co Jahwe wygonił ich z raju jednocześnie skazując na trudny żywot znany wszystkim ówczesnym śmiertelnikom.

Nie wątpię, że po głębokiej analizie jeszcze głębszych treści uda nam się znaleźć tutaj coś, co należałoby uznać za „godne naszej uwagi” (czy jak to woli Amontillado – „godne naszej wiary”). 2000 lat myśli chrześcijańskiej (i jeszcze więcej lat żydowskich myślicieli) z pewnością wyłuskały z tej historii rozmaite wzniosłe interpretacje.

Nie da się jednak ukryć, że wszyscy ci myśliciele byli „skażeni” przekonaniami – które mogły zniekształcać ich postrzeganie i ocenę tekstu nad którym pracowali. Jeżeli bowiem święcie wierzyli w to, że istnieje bóg który jest nieskończenie miłosierny i w to, że Genesis faktycznie opisuje realnie zaistniałe wydarzenia – to siłą rzeczy odrzucali już na starcie te interpretacje, które stały w sprzeczności z jakąkolwiek wyznawaną przez nich opcją.

Co zaś można (między innymi) wyczytać z tej opowieści?

Na przykład to, że (podążając za gnostykami) stworzyciel świata (nasz Jahwe) musiał być wyjątkowo złośliwą istotą, która na dodatek od samego początku dążyła do pognębienia ludzkości.

Pójdźmy za tym, na co zapewne wielu „nie do końca miłych chrześcijaństwu” autorów z pewnością zauważyło:

Przede wszystkim musimy (zgodnie z Biblią) uznać, że Jahwe jest jedynym bogiem (zatem nikt nie mieszał w jego dziele) i jest taki jak o nim mówią – wszechmocny i nieskończenie miłosierny (co jest wewnętrznie sprzeczne, ale nie o tym teraz mowa).

Stwarzając raj Jahwe „zasadził” w nim dwa niezwykłe drzewa – „Poznania Dobra i Zła” oraz „Życia”. Co do tego drugiego – wiemy, że związane było z nieśmiertelnością – zjedzenie jego owocu miało dawać ludziom nieśmiertelność.

To pierwsze drzewo – Poznania Dobra i Zła - jest dla nas jednak dużo bardziej interesujące. Nie będę się zbytnio zagłębiał w znaczenie zarówno tego drzewa jak i skutków zjedzenia jego owoców – ponieważ jest to kwestia w której nawet „znawcy” nie są specjalnie zgodni (istnieją rozmaite hipotezy co dokładnie autor miał mieć na myśli). Nie czuję się wystarczająco na siłach aby stawiać własne hipotezy jak i nie to jest moim tutaj celem. Bardziej interesuje mnie to, że gdy weźmiemy pod uwagę cechy Jahwe – a konkretnie jego znajomość wszystkich rzeczy i wydarzeń zarówno przeszłych jak i przyszłych (wszak jest wszechwiedzący, czyż nie?), to musimy uznać, że niejako to on sam stał (lub mówiąc inaczej – znacząco przyczynił się) za buntem ludzkości (a i to może być dyskusyjne – stwierdzenie „bunt” – ponieważ kwestią otwartą jest to, czy przed poznaniem dobra i zła człowiek mógł dokonać faktycznie jakiegokolwiek buntu). Przecież kto jak kto, ale on musiał wiedzieć, że Ewa zostanie skuszona przez węża i sama skłoni Adama do grzechu. A mimo to wiedza ta, że to wydarzenie nieuchronnie się wydarzy nie skłoniła go nijak do tego, aby mu w jakikolwiek sposób zapobiec (a przecież wszechwiedzący bóg musiał jednocześnie znać i idealny sposób na to jak uniknąć tej całej sytuacji).

Pikanterii tej całej sytuacji dodaje jeszcze fakt, że drzewo to (skoro ludzie nie mogli korzystać z jego owoców) było dla wszystkich absolutnie zbędne. Drzewo najwyraźniej zostało zasadzone dla samego zasadzenia albo dla walorów estetycznych – bo naszemu Jahwe było ono niepotrzebne (on miał „znajomość dobra i zła” i nie ma powodów aby sądzić, że tę „moc” musiał jakoś regularnie uzupełniać jedząc te owoce) zaś ludziom nie wolno było spożywać jego owoców. A zatem absolutnie nic nie stało na przeszkodzie aby drzewa tego w ogóle nie stwarzać, a nawet jeśli już – to gdzieś poza Edenem (na jakiejś malutkiej wyspie pośrodku oceanu – to roślina, ale już w porządku – niech też ma prawo do istnienia). Sadząc to drzewo zaś w raju Jahwe dokonywał wręcz czegoś na kształt prowokacji (z punktu widzenia ludzi, dla niego bowiem z racji wszechwiedzy wynik i tak był z góry wiadomy). Ogólnie mówiąc temat jest (moim zdaniem) względnie prosty, ponieważ mowa wszakże o bogu – istocie obdarzonej pewnymi konkretnymi cechami. Tak więc:

Można z jednej strony uznawać to za prowokację „zasadzę akurat tutaj, a nie poza Edenem, choć wiem, że będzie ono kusić pierwszych ludzi” ale z drugiej strony jest to bezsensowne, ponieważ dla istoty wszechwiedzącej prowokacje same z siebie są bez sensu (po co je urządzać skoro zna się ich wynik nawet miliard lat wcześniej?).

Można uznać, że posadzenie tego drzewa to zwykła głupota albo pomyłka, lecz tutaj znowu pozostaje nam kwestia wszechwiedzy i nieskończonej mądrości.

Można uznać, że Jahwe zasadził ot tak, bo nie spodziewał się tego, że ludzie złamią jego zakaz (wersja biblijna), ale tu znowu na przeszkodzie stoi nam wszechwiedza naszego bohatera.

Jakkolwiek by nie patrzeć (próbując oczyścić Jahwe z zarzutów o „nieczystą grę”) – to właśnie wszechwiedza Boga nie pozwala nam spojrzeć na tę sprawę łagodnym dla niego okiem. Jahwe, będąc bogiem wszechwiedzącym po prostu musiał wiedzieć, że ludzie złamią jego zakaz. Musiał wiedzieć, że jeśli zostawi to drzewo w raju to wąż zrobi swoje i wszystko potoczy się tak jak w Biblii. Musiał wiedzieć, że (gdy przyjmiemy taką interpretację) wolna wola praprzodków ludzi popchnie ich do grzechu.

A mimo to nie zrobił nic, aby temu zapobiec.

To zaś czyni z niego złośliwca, który specjalnie kładzie obok nieświadomych dzieci niebezpieczną zabawkę tylko po to, aby je ukarać za jej użycie. Ba, zresztą najwyraźniej nasz Jahwe dopuszcza się także jawnego kłamstwa gdy mówi ludziom, że „po spożyciu owocu niechybnie umrą” – co nie jest prawdą, gdyż owoce same w sobie najwyraźniej nie są trujące. Dopiero zemsta Jahwe (czy też „kara”) sprawia, że ludzie zaczęli umierać (brak dostępu do Drzewa Życia) – ta zaś zależała wyłącznie od jego woli a nie od właściwości owocu i została rozciągnięta w czasie a nie zaś „niechybna” (kłamstewko mówiące o „niechybnej śmierci” być może miało po prostu dodatkowo odstraszać ludzi nieświadomych tego kłamstwa).

Wracając zaś do samej postawy Jahwe - może ona zostać uproszczona do „wiem ze stuprocentową pewnością, że gdy dam ci zapałki to podpalisz dom, dlatego daję ci te zapałki i zakazuję ci bawienia się nimi, choć mam także stuprocentową pewność że i tak zignorujesz to co mówię i podpalisz ten dom”.

Jeżeli wiem na 100%, że dziecko podpali ten dom gdy dam mu zapałki – to gdybym mu je dał, tym samym pozwolił na podpalenie domu, a potem jeszcze dotkliwie ukarał za zrobienie tego – to byłbym zwyczajnym sadystą a nie kochającym ojcem.

Dlatego też uważam, że z opisu „buntu” w Genesis można wyciągnąć dość prosty wniosek - choć ludzie popełnili zły czyn (złamali mimo wszystko wyraźny zakaz) – to jednak na Jahwe powinna spaść cała odpowiedzialność za to wydarzenie.

Podobnie negatywnie powinna być w świetle tych informacji postrzegana decyzja Jahwe o surowej karze jaką zastosował. Nasz nieskończenie miłosierny Jahwe nie mógł po prostu wybaczyć ludziom ich słabości (a byli oni przecież zarówno jego ukochanymi „dziećmi” jak i istotami niesłychanie „mniej godnymi” od niego) lub nałożyć na nich kary jedynie tymczasowej. Zamiast tego przewinienie to (do którego tak właściwie on sam doprowadził) zostaje ukarane nałożeniem na kobiety (do czasów dzisiejszych – według chronologii biblijnej – tysiące lat po „grzechu” Ewy) bólów porodowych, Adamowi zaś przypada „w nagrodzie” ciężka praca w pocie czoła która i tak jednak nie będzie przynosić mu dostatku. Według interpretacji biblijnej – jeżeli ktoś nie jest zadowolony z obecnego życia i wolałby mieszkać sobie w Edenie – to powinien „podziękować” za to miłosiernemu Jahwe, który karze nas za błąd naszych praprzodków. Aktualnie taka forma „sprawiedliwości” najczęściej występuje bodajże w Korei Północnej.

Przekładając to na nasz przykład – wiem na 100 procent, że dziecko spali dom gdy dam mu zapałki, a mimo to kładę je tuż obok niego. Dziecko istotnie sprawia, że dom zmienia się w kupkę popiołu a ja… wsadzam je za karę do klatki aby tkwiło w niej do końca swego życia (a karmić będę jedynie suchym chlebem i wodą, a co!). Absurdalne i okrutne? Oczywiście.

Najciekawszy jednak pozostaje fragment z końcówki:

Po czym Pan Bóg rzekł: «Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło; niechaj teraz nie wyciągnie przypadkiem ręki, aby zerwać owoc także z drzewa życia, zjeść go i żyć na wieki» Dlatego Pan Bóg wydalił go z ogrodu Eden, aby uprawiał tę ziemię, z której został wzięty.

Przede wszystkim pojawia się tutaj zaskakujące stwierdzenie – Jahwe mówi do kogoś – „stał się taki jak my”. Zapewne chrześcijanie upatrują się w tym fragmencie jedynie rozmowy Jahwe z aniołami (innymi istotami nadnaturalnymi które są akceptowane w tej religii), jednak może to świadczyć o pozostałości z „poprzedniej epoki” – czasów politeizmu.
Drugim ciekawym elementem jest przyczyna samego wyrzucenia ludzi z raju – Jahwe już ukarał ludzi za złamanie zakazu – skazał ich na ciężkie i bolesne życie, lecz to mu nie wystarcza. Nasz Jahwe zaczyna się obawiać, że ludzie mogliby jednocześnie „znać dobro i zło” oraz stać się nieśmiertelnymi (za pomocą owoców z Drzewa Życia). Choć najwyraźniej nie miał wcześniej nic przeciwko temu, aby ludzie byli nieśmiertelni jako tacy (ponieważ powiedział im, że mogą jeść owoce ze wszystkich drzew oprócz Drzewa Poznania Dobra i Zła – czyli najwyraźniej nie miał przeciwskazań aby jedli owoce z Drzewa Życia) – tak nagle zaczął się obawiać, że ludzie będą mogli zostać jednocześnie nieśmiertelni i „znający dobro i zło” – gdyż taka mieszanka najwyraźniej była już z jakiegoś powodu (może za bardzo zbliżała ludzi do statusu boga) niewskazana. Dlatego jedynym wyjściem (według niego) było odcięcie ich od tego drzewa poprzez wyrzucenie ich z rajskiego ogrodu (choć mógł przecież zwyczajnie przenieść to drzewo gdzieś gdzie byłoby poza ich zasięgiem bądź zwyczajnie zniszczyć). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Jahwe jest tutaj zwyczajnie zazdrosny o to, że człowiek może zbliżyć się do jego poziomu, że może posiąść więcej niż powinien. Wszak ludzie najwyraźniej powinni być jedynie kukiełkami – żyć względnie krótko i nie znać ani dobra ani zła.

Dlatego po raz kolejny muszę zaznaczyć, że z mojego punktu widzenia Jahwe jest w pierwszych rozdziałach Genesis postacią negatywną. Zarówno przyczynia się do „grzechu” pierwszych ludzi jak i surowo ich za to karze – jednocześnie zazdrośnie broniąc tego, co najwyraźniej powinno być cechą jedynie bogów a nie ludzi.

A jednak myśliciele chrześcijańscy nauczają nas, że Jahwe jest moralnie nieskazitelnie czysty i idealny. A ja się zastanawiam – czy naprawdę pracujemy nad tą samą Biblią?

Jest tylko jedna rzecz która ratuje naszego Jahwe. I to akurat ta, która została zastosowana właśnie w Genesis. Mianowicie… brak wszechwiedzy. Warto zauważyć – Jahwe w tym fragmencie Biblii nie jest wszechwiedzący. Nie ma pojęcia o grzechu ludzi – dopytuje się ich co się stało. Ba – nie wie nawet gdzie są w danym momencie – gdyż chodzi po raju i woła Adama „gdzie jesteś?”.

Dlatego też mamy boga, który stwarza świat, sadzi drzewa i daje życie ludziom, ale który jednocześnie najwyraźniej i najzwyczajniej w świecie nie wie, że człowiek złamie wydany mu zakaz. To oczywiście kłóci się totalnie z wszystkimi tymi przedstawieniami Jahwe (czyli aktualnymi) w których przydaje mu się wszechwiedzy. A to oznacza kolejną rozbieżność która jednocześnie dodatkowo uświadamia nam jak ludzkim Biblia (i sam Jahwe jednocześnie) jest dziełem.

Wróćmy jednak do naszych bohaterów.

Po wygnaniu z Edenu nasza para pierwszych ludzi zamieszkała w bliżej nieokreślonej okolicy nie mając najwyraźniej pojęcia (i być może dlatego nie przejmując się tym ;) ), że z powodu swej liczebności jest gatunkiem ekstremalnie zagrożonym ( ;) ). Po pewnym czasie na scenę wkraczają zatem ich dzieci (co jest dość oczywiste, w końcu to prarodzice ludzkości) – słynni Kain i Abel. Oto co mówi Biblia:

Abel był pasterzem trzód, a Kain uprawiał rolę. 3 Gdy po niejakim czasie Kain składał dla Pana w ofierze płody roli, 4 zaś Abel składał również pierwociny ze swej trzody i z ich tłuszczu, Pan wejrzał na Abla i na jego ofiarę; 5 na Kaina zaś i na jego ofiarę nie chciał patrzeć. Smuciło to Kaina bardzo i chodził z ponurą twarzą. 6 Pan zapytał Kaina: «Dlaczego jesteś smutny i dlaczego twarz twoja jest ponura? 7 Przecież gdybyś postępował dobrze, miałbyś twarz pogodną; jeżeli zaś nie będziesz dobrze postępował, grzech leży u wrót i czyha na ciebie, a przecież ty masz nad nim panować».
8 Rzekł Kain do Abla, brata swego: «Chodźmy na pole». A gdy byli na polu, Kain rzucił się na swego brata Abla i zabił go. 9 Wtedy Bóg zapytał Kaina: «Gdzie jest brat twój, Abel?» On odpowiedział: «Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?» 10 Rzekł Bóg: «Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi! 11 Bądź więc teraz przeklęty na tej roli, która rozwarła swą paszczę, aby wchłonąć krew brata twego, przelaną przez ciebie. 12 Gdy rolę tę będziesz uprawiał, nie da ci już ona więcej plonu. Tułaczem i zbiegiem będziesz na ziemi!» 13 Kain rzekł do Pana: «Zbyt wielka jest kara moja, abym mógł ją znieść. 14 Skoro mnie teraz wypędzasz z tej roli, i mam się ukrywać przed tobą, i być tułaczem i zbiegiem na ziemi, każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić!» 15 Ale Pan mu powiedział: «O, nie! Ktokolwiek by zabił Kaina, siedmiokrotną pomstę poniesie!» Dał też Pan znamię Kainowi, aby go nie zabił, ktokolwiek go spotka.

Rdz 4, 2-15


Warto przyjrzeć się bliżej paru fragmentom. Pierwsze, co mi rzuca się w oczy, to fakt, że Jahwe jest bardzo wybredny i niesprawiedliwy. Oto dwaj bracia, zajmujący się swoimi dziedzinami, idą złożyć Jahwe ofiarę (gdyby znali prawdziwą historię wygnania z raju i kar jakie Jahwe i na nich nałożył z powodu błędu ich rodziców – może zastanowiliby się dwukrotnie czy aby warto składać mu ofiarę – bo niby za co? Za życie „w trudzie i pocie czoła” zamiast w raju?). Abel, jako pasterz, składa ofiarę ze zwierzęcia (co ciekawe – wcześniej ten sam Jahwe najwyraźniej nie pochwalał zabijania zwierząt – bo w Edenie nawet lwy były roślinożerne). Kain zaś – jako rolnik - z roślin. I nieoczekiwanie Jahwe nie obchodzi to, że obaj mężczyźni przyszli mu ofiarować plony swojej pracy – okazuje się, że ma on bowiem swoje wyraźne preferencje. Mianowicie – mięso i tłuszcz – jestem zadowolon, jakieś warzywa i owoce – weź idź mi z tym badziewiem.

Moje pytanie – dlaczego miłosierny i najmądrzejszy bóg postępuje tak bezdusznie? Dlaczego nie weźmie pod uwagę intencji obu mężczyzn? Czy faktycznie ceni sobie mięso i tłuszcz tak wysoko a gardzi plonami rolnika tak bardzo, że to przesądza z góry o łasce lub niełasce? Czy naprawdę miłosierny i kochający bóg odtrącałby kogoś tylko dlatego, że nie złożył mu „akurat takiej ofiary jaką lubię”? No i czy tłuszcz tenże jest faktycznie ważniejszy od intencji Kaina? Cóż… pamiętajmy w końcu, że mowa tu o bogu, dla którego najwyraźniej cenniejsze są jakieś owoce (z drzewa Poznania Dobra i Zła) od stworzonych przez siebie dzieci (Adama i Ewy).

Co więcej – nie dość, że Jahwe „olewa” totalnie jak najlepsze przecież intencje Kaina, to jeszcze najwyraźniej poczytuje mu jego zachowanie za coś złego. A nie wiemy nic o tym, aby uprzedził wcześniej obu braci, że zdecydowanie preferuje tłuszcz nad jakąś zieleninę.

To niezadowolenie (i zazdrość) w jakie wprawiły Kaina kaprysy Jahwe zaowocowało w końcu pierwszym w historii ludzkości morderstwem. I znowu (tak jak w przypadku wydarzeń z Edenu) jedyną okolicznością jako tako łagodzącą jest tutaj najwyraźniej niewiedza Jahwe o możliwych skutkach jego decyzji. Niestety mija się to z innymi fragmentami Biblii i wynikającymi z nich wnioskami chrześcijańskich myślicieli (co ponownie świadczy o tym, że Biblia jest wytworem ludzi – raz pisali tak, innym razem inaczej). Skoro jednak mówi się, że Jahwe jest bogiem wszystkowiedzącym – my musimy trzymać się tej wersji. A ona (podobnie jak w przypadku fatalnego owocu) znowu stawia Jahwe w kiepskiej sytuacji. Będąc wszechwiedzącym musiał przecież wiedzieć, że niedocenienie aktu Kaina skutkować będzie śmiercią Abla. Mógł zatem odstawić swoją boską dumę na bok i docenić gest Kaina – tym samym sprawiając radość nie tylko jemu, ale i ratując życie Ablowi. Ale najwyraźniej tłuszczyk był ważniejszy.

Zastanawiające jest też to jak Jahwe postąpił z Kainem. Ale zanim się tym zajmiemy – mała uwaga:

12 Jeśli kto tak uderzy kogoś, że uderzony umrze, winien sam być śmiercią ukarany. 13 [W tym jednak wypadku], gdy nie czyhał na niego, a tylko Bóg dopuścił, że sam wpadł w ręce, wyznaczę ci miejsce, do którego będzie mógł uciekać [zabójca]. 14 Jeśli zaś ktoś posunąłby się do tego, że bliźniego zabiłby podstępnie, oderwiesz go nawet od mego ołtarza, aby ukarać śmiercią. 15 Kto by uderzył swego ojca albo matkę, winien być ukarany śmiercią. 16 Kto by porwał człowieka i sprzedał go, albo znaleziono by go jeszcze w jego ręku, winien być ukarany śmiercią. 17 Kto by złorzeczył ojcu albo matce, winien być ukarany śmiercią.

Wj 21, 12-17


Jak widać – zgodnie z wolą Boga śmiercią należy karać nie tylko morderców, ale nawet osoby które „jedynie” uderzyły ojca albo matkę (swoją drogą – myślę, że współczesny Kościół tak straszliwie sprzeciwiający się karze śmierci „zapomniał” najwyraźniej o tych jasnych i wyraźnych nakazach spisanych w swojej świętej księdze…). Kain spełnił wymagania – „podstępnie” zabił swojego bliźniego – a mimo to Jahwe puszcza go wolno. Ba – nawet naznacza go aby nikt nie ośmielił się go skrzywdzić (tylko kto miałby go krzywdzić, skoro reszta skromnej ludzkości mieszka z rodzicami?). Czemu ma służyć to wszystko? Dlaczego morderca musi być utrzymywany przy życiu (podczas gdy ten sam Jahwe miał żądać kary śmierci za to samo przewinienie w innej części swego przekazu) a ktoś, kto zabiłby mordercę (a więc w sumie wykonałby co prawda nieświadomie wyrok przewidziany w podanym wyżej cytacie) otrzymałby o wiele straszliwszą karę?

Decyzja Boga jest zagadkowa i ciężko będzie nam ją wyjaśnić – można podawać rozmaite interpretacje, ale pamiętać musimy, że są to właśnie jedynie interpretacje.

Na szczęście dla ludzkości – Jahwe „wynagrodził” Adamie i Ewie stratę syna. Rodzi im się bowiem drugi syn – Set. Dzięki temu ludzkość nie musi pochodzić wyłącznie od mordercy.

Cały rozdział piąty poświęcono potomkom Adama i Ewy – podając imiona „najważniejszych” (pierworodnych) synów. Mamy zatem pierworodnego syna Seta, potem pierworodnego syna tegoż pierworodnego syna Seta itd. Warto zauważyć, że liczba lat jakie mieli przeżyć ci ludzie jest niesamowicie wysoka. To dość popularny temat starożytności – być może mający swój początek w przekonaniu o dawno minionej „złotej epoce” i stopniowym upadku ludzkości (dla innych zaś będzie to dowód świadczący o na przykład ingerencji kosmitów ;) Jak widać – każdy może wyciągnąć sobie z tego co mu się podoba). Jakakolwiek by nie była przyczyna tych przekonań – wiemy jedno – badania archeologiczne wyraźnie wskazują, że o żadnej długowieczności mowy być nie mogło. Od zarania ludzkości aż do czasów starożytnych (i później, my jednak jesteśmy przy starożytnym Izraelu) średnia długość życia człowieka (określona na podstawie zachowanych szkieletów) była przerażająco niska i sięgała niewiele ponad dwie-trzy dekady. Do fantastycznych wartości podanych w Biblii było im zatem daleko.

I tutaj stajemy przed moim zdaniem jednym z najbardziej ciekawych w całej Biblii fragmentów:

1 A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. 2 Synowie Boga, widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się tylko podobały.
3 Wtedy Bóg rzekł: «Nie może pozostawać duch mój w człowieku na zawsze, gdyż człowiek jest istotą cielesną: niechaj więc żyje tylko sto dwadzieścia lat». 4 A w owych czasach byli na ziemi giganci; a także później, gdy synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach.

Rdz 6, 1-4


Mamy tutaj kilka ciekawych informacji. Zacznijmy od tego, że Jahwe pewnego dnia uznał nagle (wszechwiedzący bóg nagle zmienia zdanie? Jeżeli dane rozwiązanie jest złe, to czemu w ogóle pozwolił na jego zaistnienie? Czyżby zmiana planu była właśnie częścią planu?), że ludzie żyją zbyt długo. Czyż nie brzmi to okrutnie? Nie dość, że wygnał nas z raju (za sytuację którą sam nam przygotował i dopuścił do niej), nie dość, że skazał nas na ciężki los i pracę w pocie czoła (mógł wybrać inną karę) a kobiety na wielki ból przy porodzie (no tego nie musiał wcale robić) – to jeszcze pewnego dnia jakby nigdy nic postanowił „dowalić” jeszcze jedno – urwał ludziom sporą część dostępnego im życia. ”Do tej pory dożywaliście ośmiuset, dziewięciuset lat, no ale czas to zmienić. Od dziś max 120! Na szczęście dla niektórych Jahwe postanowił wprowadzać zmiany stopniowo – bo i w czasach późniejszych zdarzać się miały osoby żyjące po pięćset lat. Jednak długość życia w kolejnych pokoleniach spadała. Cóż… chwalmy Pana!...

Najciekawsze jednak są związki „synów Boga” z kobietami i urwanie historii. Jest to bowiem historia niekompletna – ani nie wiemy kim byli faktycznie owi „giganci” (przynajmniej w tym fragmencie, zajmiemy się nimi bowiem w którymś z kolejnych wpisów), kim byli ich ojcowie (tajemniczy „synowie Boga”) ani czym tak naprawdę się wsławili w tych „dawnych czasach”. Wygląda jednak na to, że najwyraźniej panowało wśród starożytnych Izraelitów (przynajmniej w sporej części, skoro przekaz ten, choć urwany, został włączony do Biblii) przekonanie, że kiedyś żyli na ziemi jacyś „giganci” (jak mówiłem – więcej o tym przekonaniu w innym wpisie). Powstało zatem pytanie – skąd się oni wzięli (no bo przecież nie byli dziećmi „normalnych” ludzi)? A jak już mówiłem – często tak bywa, że gdy natrafi się na jakiś problem w bajce, którą traktujemy na poważnie – wtedy musimy stworzyć inną bajkę (jeszcze bardziej z racji tej „bajkową” gdyż jest bajką bazującą na bajce) aby wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Skoro „stworzyliśmy” sobie jakichś gigantów – to musimy też stworzyć im nadnaturalne „pojawienie się” na świecie. W tym przypadku padło na stosunki seksualne „synów Bożych” (prawdopodobnie aniołów lub kogoś w tym rodzaju) z kobietami.

Ciekawy jest jednak pomysł (i jednocześnie pocieszny), że istnieją gdzieś tam istoty nadnaturalne które odczuwają pożądanie do ludzkich kobiet (a czy są żeńskie istoty nadnaturalne czujące chuć do mężczyzn? Czy istoty te normalnie rozmnażają się i mają małe dzieci-aniołki które potem wyrastają na normalne anioły? No bo skoro mają najwyraźniej narządy płciowe zdolne do zapłodnienia kobiet to nie mają ich „dla ozdoby”…) i pragną „brać kogoś za żony” (aby lepiej zrozumieć moją myśl można przyjrzeć się na przykład takiemu Avatarowi Jamesa Camerona – niby Na’vi to obca rasa z obcej planety, a całują się jak my ;) Dobrze również dla widza, że rytuał godowy z Pandory nie polegał na przykład na wysuwaniu imponujących kolców z grzbietu a za szczyt namiętności uznawano dotykanie się ustami a nie powiedzmy przykładanie stopy do twarzy). Ciekawe jest również to, że najwyraźniej te istoty są w stanie jakoś zapłodnić kobietę, niestety przekazując potomstwu najwyraźniej jakieś dziwaczne geny skutkujące wykształceniem się „gigantów”.

I takie to wszystko by było – wyłącznie ciekawe i pocieszne – gdyby chodziło o jakikolwiek inny tekst (na przykład legendę albo bajkę). My jednak wciąż musimy pamiętać, że podobne farmazony znajdują się w „świętej księdze” – ponoć zesłanej nam z nieba (jednej z ulubionych siedzib bóstw) przez samego Stworzyciela. A to już bywa lekko żenujące.

I na tym zmuszeni jesteśmy zakończyć tą część. Dalsze wersy to już historia Noego, a ona zasługuje na mniej męczące dni do szerszego opisania ;)

Z tego wpisu zaś możemy wyciągnąć prosty wniosek – choć mówi się nam, że Bóg jest nieskończenie miłosierny – że kocha nas wszystkich i troszczy się o nas – to Biblia mówi coś zupełnie innego. W tym krótkim wpisie przekonaliśmy się, że Jahwe najwyraźniej zaplanował sobie „bunt Adama i Ewy” (musiał wiedzieć że tak będzie a mimo to wciąż to drzewo tam zasadził) a potem jeszcze ukarał dotkliwie ludzi wykazując tym samym okrucieństwo i żądzę „dokopania” istotom niższym. Musiał też wiedzieć, że gdy będzie traktował Kaina tak jak traktuje – to ten w końcu zamorduje Abla. I również nie kiwnął palcem, aby temu zapobiec (czyżby był pierwszym nałogowcem - uzależnionym od tłuszczyku tak bardzo, że nie obchodziło go to co się stanie z jakimś tam człowiekiem – najważniejsza bowiem była „działka”?). Na koniec zaś (gdy już byliśmy umęczonym i padającym ze zmęczenia gatunkiem walczącym z naturą o przetrwanie) jakby nigdy nic – postanowił sobie, że skróci nam życie o kilkaset lat (swoją drogą – na ironię zakrawa fakt, że w Biblii Jahwe skraca ludziom życie a w realnym świecie – nauka je wydłuża ;) ).

Dlatego (patrząc tylko na te opowieści i wnioski) też nie widzę tutaj powodu, aby czcić taką postać i szczerze dziwię się tym, którzy robią to mając tę samą Biblię na półkach swoich biblioteczek.

Oczywiście jednocześnie nie widzę powodu aby w ogóle wierzyć w istnienie takiej istoty jaka jest opisana, bowiem (jak zaznaczałem to wielokrotnie) nie wierzę że opisane historie wydarzyły się naprawdę. Cały opis Genesis z jakim dotychczas się tu zetknęliśmy to dla mnie jedynie próba wyjaśnienia sobie rozmaitych kwestii – w dzisiejszym przypadku (głównie) próba odpowiedzi na pytanie dlaczego żyjemy w tak parszywych warunkach skoro stworzył nas najlepszy bóg który nas kocha (cóż… Adam i Ewa zgrzeszyli, więc wygnano ich z raju i dlatego my teraz - n-te pokolenie - pokutujemy za to).

I w czasach powstania – te wyjaśnienia spełniały swoją rolę. „Objaśniały” czytelnikom i słuchaczom rozmaite „prawdy”. To, że są moralnie prymitywne nie wprawiało nikogo w zakłopotanie, bo ludzie byli wówczas pod tym kątem bardziej prymitywni – zatem wszystko było dla nich w porządku. Także to, że istnieje konflikt pomiędzy Jahwe z początków Genesis a Jahwe wszechwiedzącym (ponieważ w Genesis bóg ten nie jest wszechwiedzący) nie było problemem – gdyż pierwotnie Jahwe najwyraźniej nie był wcale wszechwiedzący - tę cechę uzyskał bowiem prawdopodobnie później. Problem pojawił się właśnie później – gdy powstała nowa koncepcja boga – boga wszechwiedzącego – a stara wersja była najwyraźniej na tyle znana i popularna, że została załączona w niezmienionej (pod tym względem) formie bez zwrócenia uwagi na to, że połączenie Jahwe z Genesis z Jahwe wszechwiedzącym dało opłakane skutki – ukazując nam boga okrutnego i złośliwego (a przy tym mającego dość kiepskie pomysły – na przykład jeżeli chciało się odciąć ludzi od Drzewa Życia – wystarczyło je zwyczajnie przesadzić a nie od razu wyganiać ludzi z pięknego ogrodu. Jeżeli w mojej sypialni jest obraz, który mi się nie podoba i nie chcę na niego patrzeć – to go zwyczajnie zdejmuję, bo pozostawienie go i przenoszenie się do innego pokoju byłoby bezsensowne).

Ale cóż… to bóg. A gdy coś w temacie bogów jest zbyt absurdalne lub nielogiczne – po prostu nazwijmy to Tajemnicą (Której Nasze Skromne Umysły Nie Są w Stanie Pojąć) i cieszmy się tym rozwiązaniem ;)
  • 0



#10

Amontillado.
  • Postów: 631
  • Tematów: 50
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 21
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

BÓG MOJŻESZA


Dołączona grafika


Starożytni Izraelici nazywali Jahwe "Bogiem naszych Ojców". Wiele wskazuje jednak na to, że Jahwe był bogiem całkowicie odrębnym od pierwotnego El – najwyższego bóstwa panteonu kananejskiego, który stał się bóstwem opiekuńczym Abrahama a potem Izaaka i Jakuba. Argumenty za tym przytacza sam Stary Testament i tak jak w wielu innych aspektach nie ma powodu aby mu nie wierzyć.

Gdy Bóg po raz pierwszy pokazuje się Mojżeszowi (a także parokrotnie potem) musi go przekonywać, że w istocie jest TYM samym bogiem co bóg Abrahama. Zapewnia Mojżesza, że wcześniej nosił imię El Szadaj i jako taki objawiał się Abrahamowi. Trudno nie zauważyć, że takie zapewnienia ze strony Jahwe są wynikiem sporów co do tożsamości Boga Mojżeszowego prowadzonych już na bardzo wczesnym etapie i jeszcze długo potem.

Niemożliwością jest powiedzieć z całą pewnością kim był Jahwe i skąd się wziął. O ile dla nas jest to kwestia bardzo ważna, o tyle dla pisarzy biblijnych stanowiła chyba informację małej rangi. Z dużym prawdopodobieństwem możemy założyć jednak, że Jahwe był bogiem zapożyczonym z obcych plemion – być może Madianitów, na których ziemiach po raz pierwszy ukazał się Mojżeszowi. Z jeszcze większym prawdopodobieństwem możemy orzec, że w pierwotnej fazie Jahwe musiał być bogiem wojny lub z wojaczką powiązanym. W każdym bądź razie Mojżesz, jako wielki przywódca (choć bardzo kiepski mówca) zdołał przekonać Izraelitów do uznania Jahwe za Boga jedynego.

Tedy rzekł: Nie przystępuj sam; zzuj buty twe z nóg twoich: albowiem miejsce, na którem ty stoisz, ziemia święta jest. Zatem rzekł: Jam jest Bóg ojca twego, Bóg Abrahamów, Bóg Izaaków, i Bóg Jakóbów; i zakrył Mojżesz oblicze swe, bo się bał patrzać na Boga. Wj 3;5, BG

Mimo powyższych zapewnień, iż naprawdę jest Bogiem Abrahama rzucają się w oczy oczywiste różnice. Bóg Abrahama po przyjacielsku spożywał z nim posiłek, rozmawiali niemal jak równy z równym. Natomiast Bóg który ukazał się Mojżeszowi jest nieprzystępny i surowy, wzbudza trwogę i szacunek – każe Mojżeszowi trzymać się w należytej odległości. Jest to pierwsza zauważalna różnica między El Abrahama i Jahwe Mojżesza – niedostępność. Tych różnic z czasem nagromadzi się oczywiście więcej.

I rzekł Mojżesz do Boga: Oto, ja pójdę do synów Izraelskich, i rzekę im: Bóg ojców waszych posłał mię do was: Jeźli mi rzeką: Które jest imię jego? Cóż im odpowiem? Tedy rzekł Bóg do Mojżesza: Będę który Będę. I rzekł: Tak powiesz synom Izraelskim: Będę posłał mię do was. I mówił jeszcze Bóg do Mojżesza: Tak rzeczesz do synów Izraelskich: Pan, Bóg ojców waszych, Bóg Abrahamów, Bóg Izaaków, i Bóg Jakóbów posłał mię do was; toć imię moje na wieki, i to pamiętne moje od narodu do narodu. Wj 3; BG

Celowo podaję tłumaczenia z Biblii Gdańskiej, ponieważ w tym przypadku jako jedyny polski przekład podaje najwierniejsze znaczenie hebrajskich słów i zwrotów. A zaznaczmy, że mówimy o przekładzie z 1632 roku. Biblia Tysiąclecia jest w tym przypadku odrobinę zwodząca.

Chodzi bowiem o bardzo ważną kwestię – Imię Boga. Mojżesz pyta Boga o jego imię, jak ma go przedstawić swojemu ludowi, Jahwe zaś odpowiada grą słów: BĘDĘ, KTÓRE BĘDĘ.

Różne są interpretacje tego Imienia, tak jak w większości miejsc Starego Testamentu można badać je na wielu płaszczyznach. W tym przypadku wybrałem metodę, która może spodobać się Aquili – metodę racjonalistyczną i historyczną.

Zatem Dawid powstał wraz z ludźmi w liczbie około sześciuset mężów i wyszli z Keili, uchodząc gdzie się zdarzyło. 1 Sam 23;13; NBG

"uchodząc gdzie się zdarzyło" – czyli "halak asher yatsa", co w dosłownym tłumaczeniu będzie: POSZLI DOKĄD POSZLI. Analogicznie do BĘDĘ KTÓRY BĘDĘ, czyli "ehyeh asher ehyeh". Podobne zwroty to starożytny hebrajski idiom wyrażający celową niejasność i niepewność. Gdy autor pisze: "uciekli z Kelii; poszli dokąd poszli" chce nam przekazać: "Nieważne dokąd poszli, nie wiem. Ale ważne, że uciekli."

Gdy Bóg zapytany o imię odpowiada "Będę, który będę" mówi tak naprawdę: "Nieważne jak się nazywam, to nie Twoja sprawa. Ważne, że BĘDĘ. Nazwać możesz mnie jakkolwiek, bo to nieistotne."

Tym samym nowy Bóg Mojżesza stara się odciąć od pogańskich bogów, których imiona stanowiły wśród wiernych o ich sile. Wymieniając imiona swoich bogów wierni mogli nimi manipulować – Jahwe nie zdradzając swojego imienia (a właściwie mówiąc, że imię jest mu obojętne) odbiera wiernym możliwość właściwego go nazwania, bo wszelkie imiona będą pochodziły od człowieka nie od Boga. I tak właśnie jest z imieniem Jahwe i każdym innym z kilkudziesięciu nazw Boga w Starym Testamencie – pochodzą od człowieka.


Wróćmy jednak do Mojżesza i jego wizji Boga. Starsi bogowie niebios byli zbyt odlegli, by zajmować się ludźmi i ich problemami - byli na zupełnie innym poziomie; poziomie możliwym do spenetrowania wyłącznie poprzez wyobraźnię symboliczną. Z drugiej strony młodsi bogowie (Baal czy Marduk) wręcz przeciwnie - zbliżyli się do ludzkości; człowiek potrzebując opieki sprowadził pojęcia bóstw bliżej ziemi. Jednym z takich bogów bliskich ludziom był Bóg Abrahama.

Z kolei mojżeszowy Jahwe ponownie stworzył przepaść między człowiekiem a sferą boską. Dobrze widać to pod górą Synaj, gdy ludziom przybyłym do stóp góry, nakazano oczyścić szaty i trzymać się na stosowną odległość. Mojżesz musiał nawet ostrzec Izraelitów przed dotykaniem podnóża góry pod groźbą śmierci! Dopiero gdy ludzie znaleźli się w pewnej odległości od góry – zstąpił na nią Jahwe (przypominam o symbolu góry, o którym pisałem w jednym z pierwszych postów):

Trzeciego dnia rano rozległy się grzmoty z błyskawicami, a gęsty obłok rozpostarł się nad górą i rozległ się głos potężnej trąby, tak że cały lud przebywający w obozie drżał ze strachu. Mojżesz wyprowadził lud z obozu naprzeciw Boga i ustawił u stóp góry. Góra zaś Synaj była cała spowita dymem, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu i uniósł się dym z niej jakby z pieca, i cała góra bardzo się trzęsła. Wj 19; 16; BT

Mojżesz wchodzi na Synaj i jednocześnie wchodzi na symboliczną górę – wyżynę duchowo-mistycznego olśnienia – skąd przynosi Izraelitom Prawo. Kolejna różnica – w przeciwieństwie do wizji pogańskiej, nowy Bóg znów preferuje bardziej nowatorskie podejście do wizji sprawiedliwości i zostaje ona przekazana z wysokości (ze sfery wzniosłej, duchowej), a nie, jak wcześniej miało to miejsce, rodzi się i kształtuje na ziemi.

Według wyliczeń uczonych przymierze Mojżesza z Bogiem miało miejsce około 1200 r.p.n.e. Za to ostatnia redakcja tekstu Księgi Wyjścia miała miejsce dopiero w V w. p.n.e. Niejasne jest więc do końca kiedy Izraelici stali się monoteistami – na pewno nie byli nimi ani w chwili zawarcia Przymierza, ani jeszcze na długi czas po nim (który mógł obejmować kilka stuleci). Idea Przymierza miałaby sens tylko i wyłącznie w politeizmie, co widać na pierwszy rzut oka. Izraelici do tej pory – i jeszcze długo potem - nie wierzyli, że Jahwe jest Bogiem JEDYNYM. Oni jedynie obiecywali w Przymierzu, że odwrócą się od innych bóstw i będą czcili tylko Jego. Z resztą w słowach:

Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie! Wj 20; 3; BT

Bóg wyraźnie daje do zrozumienia, że wciąż istnieją inni bogowie. Z resztą znaków świadczących o jeszcze pewnej tolerancji wobec ‘istnienia’ innych bóstw jest w ST całkiem dużo.

Pamiętajmy, że w początkowej swej fazie był Jahwe bogiem wojny – na wojnie znał się doskonale, ale już na takiej płodności niezbyt… Izraelici osiedlając się w Kanaanie, zaczęli instynktownie od¬dawać cześć Baalowi, Panu Kananejskiemu – wszyscy wiedzieli, że dzięki niemu od zarania dziejów ziemia dawała plony. Co prawda prorocy napominali Izraelitów, by przestrzegali zawartego przymierza, lecz większość nadal w tradycyjnych obrzędach czciła Baala, Aszerę i Anat. Jak podaje sama Biblia, gdy Mojżesz był na górze Synaj, reszta jego ludu powróciła do dawnej, pogańskiej religii Kanaanu - zbudowali oni Złotego Cielca, tradycyjną podobiznę El (Boga Abrahama) i odprawiali przed nim starodawne obrzędy. Tak w istocie miały się rzeczy - prorocy, jak Mojżesz, głosili wzniosłą i jedyną religię Jahwe, lecz lud w większości i tak wolał dawne rytuały, reprezentujące świat jedności bogów, przyrody i ludzi. Ostatecznie wreszcie Izraelici obiecali oddać się wyłącznej opiece Jahwe, z kolei on przyrzekł w zamian, że będą jego Ludem Wybranym. Z tym jednak zastrzeżeniem, że jeśli złamią Przymierze, Bóg zniszczy ich bezlitośnie. Straszna groźba… Mimo niej Izraelici i tak potem to Przymierze zerwali.


Ciekawą kwestią jest sam akt zawarcia Przymierza, które w swojej formie przypomina do złudzenia traktaty polityczne zawierany na Bliskim Wschodzie w czasach starożytnych. Taki tekst, „formularz” porozumienia stron zwykle rozpoczynał się od przedstawienia króla, będącego silniejszym partnerem, a następnie zarysowywał historię stosunków pomiędzy obiema stronami aż do dnia zawarcia umowy. Na sam koniec wymieniano warunki, zastrzeżenia oraz ewentualne sankcje i kary, które zostaną zastosowane, jeśli umowa nie będzie przestrzegana. I tak klu¬czową sprawą w takich politycznych przymierzach było żądanie ABSOLUTNEJ lojalności. Przymierze w identycznej formie zostało zawarte między Izraelitami (połączonymi już w Kanaanie ze swoimi krewnymi wyznającymi jeszcze boga Abrahama). Najpierw przed¬stawiono Jahwe, przypomniano jego stosunki z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem, następnie opisano wydarzenia związane z Wyjściem z Egip¬tu. Na koniec lud został zapoznany z warunkami umowy i poproszony o wyrażenie formalnej zgody – przy czym zwróćmy uwagę, że Izraelici nie zostali w żaden sposób zmuszeni do wiary w Jahwę, ani przez proroków ani przez samego Boga:

Usuńcie bóstwa, którym służyli wasi przodkowie po drugiej stronie Rzeki i w Egipcie, a służcie Panu! Gdyby jednak wam się nie podobało służyć Panu, rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie, czy bóstwom, którym służyli wasi przodkowie po drugiej stronie Rzeki, czy też bóstwom Amorytów, w których kraju zamieszkaliście. Ja sam i mój dom służyć chcemy Panu. Joz 24;14 BT


Izraelici zostali postawienie przed wyborem między wiarą w Jahwe a wiarą w tradycyjnych bogów z ziem Kanaanu. Izraelici bez wahania wybrali Jahwe, mając w pamięci cuda jaki uczynił dla tego narodu. Jozue jeszcze raz przypomina im o wielkiej zazdrości Jahwe i zdrada wobec niego ma być karana śmiercią i zniszczeniem ludu. Izraelici zobowiązują się zerwać wszelkie kontakty z dotychczasowymi bóstwami…


Lecz tego przyrzeczenie nie dotrzymują. Z jakiś powodów monoteistyczna wiara w jednego boga – w dodatku całkiem nowego – nie odpowiadała Izraelitom. Owszem Jahwe wszedł do podstawowego kanonu, lecz ludzie przypominali sobie o nim niemal wyłącznie w okresach wojny, gdy potrzebowali wsparcia wojskowego – pamiętajmy przecież, że pierwotnie był on bogiem wojny właśnie. Ludzie „pomojżeszowi” nadal uznawali pogańskie obrządki i w taki pogański sposób czcili nowego Jahwe. Mimo wszystko całą uwagę w czasach pokoju poświęcano nadal Baalowi czy Aszerze. Gdy król Salomon zbudował wspaniałą świątynię dla boga Jahwe, zbudował ją na sposób pogański – jej architektura przypominała dotychczasowe świątynie bogów kananejskich. Dość wspomnieć, że w centrum świątyni Salomona znajdowały się dwa słupy kultowe poświęcone bogini płodności – Aszerze (kilka miesięcy temu ogłoszonej w mediach jako „żonę Jahwe”), a znajdująca się tam Arka Przymierza stała się sama w sobie obiektem kultu.

Mimo monumentalnej skali i piękna świątyni Salomona, Jahwe wciąć był czczony w innych świątyniach na ziemiach Izraela, odziedziczonych po Kananejczykach (np. w Betel czy Betlejem), które to świątynie zarządzane były na sposób pogański i tak też odbywały się tam obrządki ku czci Jahwe. Podobnie było w świątyni Salomona – była ona przez wiernych uznawana, na sposób pogański, za replikę niebiańskiego dworu Jahwe (wtedy jednego z wielu dworów bogów, które z czasem ostatecznie przerodziło się w jedyne Królestwo Niebieskie). Odprawiano wtedy liczne obrządki pogańskie (wtedy pogańskie, potem zaadaptowane jako naturalny wyraz czci monoteistycznej) takie jak wypędzanie kozła ofiarnego, obrzędy dziękczynne za udane plony, czy też osadzanie wizerunku Jahwe na tronie przy śpiewie psalmów - analogicznie jak w dawnych czasach osadzano na tronie Marduka. Co tu dużo mówić – sam Salomon nie miał problemów z łączeniem wielu sprzecznych ze sobą idei religijnych; miał liczne pogańskie żony, które wyznawały swoich własnych bogów, których Salomon akceptował utrzymując w dodatku przyjacielskie kontakty ze swoimi pogańskimi sąsiadami.


Tak się sprawy miały z Narodem Wybranym i ich Przymierzem z Jahwe – żyli jak dawniej w pogaństwie, z tym że doszedł im jeszcze jeden bóg specjalizujący się w wojnie. Krwawy bóg Mojżesza zostawał powoli zapominany – w czasach Mojżesza potężny i niezbędny w podbojach ziem Izraela – w czasach względnego pokoju stopniowo wypierany przez dawne i bardziej praktyczne bóstwa. Do czasu, aż na plac wszedł BÓG PROROKÓW (o nim w następnym wpisie; tak się ładnie złożyło, że poprzez omówienie starotestamentowego Boga Proroków znajdziemy się w miejscu, w którym zaczęliśmy debatę o Jezusie).

________________________________________________________

SYMBOL

Przyznam szczerze, że na początku debaty – przy okazji pierwszego mojego wpisu – sądziłem, że pojęcie symbolu nie będzie wymagało zbyt obszernego omówienia, bo to temat rozległy i na niejedną debatę. Tak się jednak złożyło, że kierunek naszej debaty obrał kurs na symbolikę Starego Testamentu. Z kolei opinie Aquili o Ogrodzie Eden, wężu i Drzewach „wołają” o nieco dokładniejsze omówienie tej problematyki (choć wciąż wielce pobieżne).

Zacznijmy może od tego, że w języku polskim – w większości języków zachodnich – powszechnie używa się „symbolu”, „znaku”, „alegorii”, „metafory” wymiennie. Założę się (może zbyt pochopnie, ale jednak), że sam Aquila nie podałbyś z marszu drastycznych różnic znaczeniowych między tymi pojęciami. Jednak te różnice są w istocie drastyczne, a gdy mówimy o symbolu – katastrofalne!

Wspominałem już o tym, że w czasach starożytnych ludzie zupełnie inaczej podchodzili do pojęć symbolu i mitu od ludzi współczesnych. Zrezygnuję z przeanalizowania historii, pokazując co miało wpływ na to, że z ludzi potrafiących odczytywać symbole, żyć nimi – staliśmy się ludźmi zachodu, którzy o symbolach nie mają bladego pojęcia. Musiałbym omawiać krok po kroku wszystkie te czynniki, które wpłynęły na taki stan rzeczy – musiałbym omówić choć z grubsza wczesnośredniowieczne spory, niechlubny światopogląd gotyku, zachłyśnięcie się fizyką Arestotylesa, zgubny wpływ Kartezjusza, Oświecenia, itd. aż do nowoczesnego empiryzmu i scjentyzmu. Nie będzie jednak przesadą jeśli napiszę, że dla świata Zachodniego największym zabójcą symbolu (symbolu w dotychczasowym, starożytnym zrozumieniu) był… Kościół katolicki. Niestety. Nie będę się o tym wszystkim rozpisywał, bo zeszłoby na to dużo liter i niektórzy mogliby się znudzić. Polecam jednak zgłębienie tego tematu na własną rękę, a okaże się, że moje słowa nie są tylko moim wymysłem.

W każdym bądź razie dawniej ludzie widzieli w symbolach coś innego niż my. Wcześniej symbol pełnił rolę POŚREDNIKA pomiędzy odbiorcą, a transcendencją. Nie był sam w sobie ani celem, ani obrazem tego o czym niósł informacje. Pisałem już o dualnym znaczeniu symbolu (z gr. symballain – scalać razem) – który jako „pośrednik” scala świat ‘niebiański’ i ziemski. Znaczy to mniej więcej tyle, że dla ludzi – przede wszystkim dawnych – symbol brał coś z „ziemi” (świata widzialnego, zmysłowego) i z „nieba” (świata duchowego, transcendentnego). Otóż z „ziemi” brał formę, a z „nieba” niósł treść. Treść, której nie da się wysłowić i przedstawić inaczej jak za pomocą symbolu; a bardziej skomplikowaną za pomocą mitów, które symboli są pełne. Treść której nie da się przedstawić ani za pomocą znaku, ani alegorii – ani żadnego zwrotu językowego w żadnym z ziemskich języków; w istocie są takie niewysłowione treści transcendentne dostępne i zrozumiałe dla człowieka tylko poprzez symbole.


Wiem, że to trochę skomplikowane, tym bardziej że takich rzeczy niestety nikt nie uczy. Postaram się to wyłożyć najprościej jak umiem.

Dołączona grafika

Obrazek powyżej przedstawia znak – co do tego nikt nie ma wątpliwości, nie trzeba być specjalistą. Znak drogowy, uściślając. Ale gdybym powiedział, że jest to symbol przedstawiający białą kreskę na czerwonym tle – wszyscy by mnie zrozumieli, prawda? I w tym rzecz – podstawowy, nieprzyzwoity błąd to mylenia znaku z symbolem. W tej kwestii nie można chyba popełnić większej gafy. Znak to ZNAK, a symbol to SYMBOL. Mimo wszystko ludzie współcześni nie widzą aż tak wielkiej różnicy.

A jaka ta różnica jest?

Diametralna, bowiem symbol jest przeciwieństwem znaku.

Znak ma znaczenie arbitralne, tj. ktoś kiedyś narzucił taki a nie inny znak, który ma zakomunikować odbiorcy jakąś konkretną informację. Równie dobrze znak „zakaz wjazdu” mógłby przedstawiać np. policjanta z groźną miną – wszyscy i tak wiedzieliby „Oho, nie można!”, ale przyjęło się że jest to znak przekreślony. Prosty, minimalistyczny, robi swoje.

To jest właśnie sedno znaku – każdy znak mógłby w odpowiednich warunkach wyglądać inaczej – wystarczy, że społeczność umówiłaby się, że od dzisiaj dany znak wygląda inaczej. Jednocześnie musi on przedstawiać w sposób czytelny niesiony przekaz, jeśli jakiś konkretny przekaz niesie. Bo są znaki, które nie pełnią innej roli jak tylko uproszczonej nazwy – np. planety; Mars równie dobrze mógłby być znakiem numerycznym, dajmy na to 217812319SS04, wynikającym z jakiś tam jego charakterystycznych właściwości liczbowych – ale byłaby to nazwa trudna, mało czytelna. Wybrano Mars – jednocześnie ludzie nie muszą wiedzieć dlaczego Mars nazwany został Marsem (bo jest czerwony, przypomina wojenną pożogę, a że istniał kiedyś bóg wojny, itp.), żeby wiedzieć o czym mowa, jeśli mowa o czwartej planecie Układu Słonecznego.


Tak to wygląda z tymi nieszczęsnymi znakami. Podstawowe jego cechy to równowartość pomiędzy samym znakiem, a tym co ten znak przedstawia (np. wyżej pokazany obrazek). Nie ma w nim mowy o półśrodkach, interpretacjach, itd. Jednocześnie to co znak przedstawia (myśl, informacja, itp.) istniało przed wprowadzeniem znaku i może być równie dobrze uchwycone przez inne środki komunikacji. Można np. powiedzieć: „Tu nie wolno wjeżdżać!”, albo wymyśleć jakąś melodię, która stanie się znakiem dźwiękowym.


Żadnej z tych cech nie ma SYMBOL.



Dołączona grafika

Obrazek powyżej jest już trudniejszy i z jego klasyfikacją mogłoby być nieco więcej kłopotów. Na pewno nie jest to znak. Ale też nie symbol.

Alegoria to pewien rodzaj znaku, z drobną różnicą. Także niesie jakąś informację, ale w przeciwieństwie do znaku jest to informacja całkowicie abstrakcyjna. Trudno ją sprecyzować – znak dotyczy konkretu, czegoś istniejącego. Alegoria z kolei tyczy się czegoś abstrakcyjnego, pewnej idei trudnej do sprecyzowania. Pod tym względem alegoria nie może polegać na arbitralności typowej dla znaku; gdy chcemy jakoś przedstawić jasno i zrozumiale Sprawiedliwość nie możemy sobie pozwolić na umowne jej oznaczenie. Dlaczego? Bo pojęcie takie jest znacznie mniej oczywiste od praktycznej informacji jaką niesie znak. Znak omawia swoim istnieniem „rzecz” mało skomplikowaną, która w świadomości społecznej jest dostępna w sposób obiektywny. Z kolei pojęcia takie jak Sprawiedliwość czy Prawda noszą znamiona subiektywnego ich postrzegania, przez co należy wobec nich odwoływać się do bardziej skomplikowanego systemu tzw. znaków złożonych. I tak powstają alegorie, np. alegorią Sprawiedliwości jest Temida, a Zwycięstwa – Nike. Przy czym atrybuty kojarzone z daną alegorią często są nazywane symbolami (np. Waga, miecz) lecz symbolami w żadnym razie nie są. Są to emblematy – ale nie będę zapędzał się w rozwijanie tego tematu.

Wystarczy, że zapamiętamy podstawową cechę alegorii: alegoria jest tłumaczeniem pewnej idei abstrakcyjnej, skomplikowanej i trudnej do uchwycenia – ale idei powszechnie znanej.



Podsumowując:

Znaki mówią odbiorcy o rzeczywistości fizycznej (zmysłowej, realnej) i o rzeczach, która da się łatwo przedstawić.

Alegorie mówią odbiorcy o rzeczywistości duchowej (abstrakcyjnej, nieuchwytnej) i o rzeczach, które trudno przedstawić wprost.

Zarówno znaki jak i alegorie MUSZĄ WYOBRAŻAĆ to co sobą oznaczają. Przekreślony znak jest WYOBRAŻENIEM zakazu wjazdu, a kobieta z opaską jest WYOBRAŻENIEM Sprawiedliwości…


A symbol?



Dołączona grafika

Symbole mówią odbiorcy o rzeczywistości transcendentnej (niedostępnej, niemożliwej do postrzeżenia w żaden sposób) i o rzeczach, których nie da się w ŻADEN sposób przedstawić. W ŻADEN.


Byłoby wręcz doskonale, gdybyś Aquila odniósł się do powyższych (i poniższych) moich wypocin, bo jestem przekonany iż w swojej argumentacji odrobinę plączesz nieświadomie alegorię ze znakami i tą mieszanką podchodzisz do tematyki symboli. Otóż wąż nie może być rozpatrywany pod kątem ani znaku (jak to robisz poprzez badanie jego fizycznej ewolucji) ani alegorii (jak to robisz badając czy jest szatanem czy nie).

Symbol to problem bardzo obszerny, a nie mamy na to czasu. Mimo wszystko, dla dobra debaty, warto o nim wiedzieć co nieco. Przyjęło się, że symbol posiada kilka wymiarów (oto podział według Paula Ricoeur’a):

kosmiczny – czerpie elementy swego istnienia ze świata rzeczywistego, zmysłowego, widzialnego. Np. wąż – wymiar kosmiczny symbolu w tym przypadku to gad, konkretny gatunek ziemski.

oniryczny – odwołujący się do rzeczywistości - że tak powiem – freudowskiej, tj. do świata snów, wspomnień i ukrytej świadomości;

poetycki – odwołujący się do rzeczywistości języka


Jest to tylko jeden z podziałów, powiedzmy uproszczony. Wystarczający na tyle aby pozwolić nam dostrzec, że jeden symbol może odwoływać się do kilku znaczeń, często przeciwstawnych. Weźmy taki symbol „ognia” – może być np. ogień oczyszczający (niebiański), ogień demoniczny (piekielny), oprócz tego ogień pożądania, itd. Skomplikowane?

Tak, tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że symbol był – jak już wspominałem – POŚREDNIKIEM między odbiorcą, a ukrytą transcendencją (celowo nie używam słowa Bóg, bo jest ono nacechowane osobowo, a mowa tu o pewnej szeroko rozumianej rzeczywistości). Pośrednikiem, który poprzez swoje ‘wcielenie’ do pewnego symbolicznego znaku wchodzi z odbiorcą w bardzo intymną relację. Na tyle intymną, że osobnik A mógł widzieć w danym symbolu coś zupełnie innego niż osobnik B.

Aquila krzyknie – „Nie! Autor Starego Testamentu pisał o symbolu Drzewa mając na myśli konkretną ideę i aby badać znaczenie tego symbolu musimy patrzeć z perspektywy autora.”. Nieprawda. Tak by było, gdybyśmy mieli do czynienia z obiektywną alegorią (lub znakiem), a nie symbolem. Oczywiście ludzie – co jest przecież zrozumiałe – łączyli się w grupy, które postrzegały świat, w tym symbole, w sposób podobny i w podobny sposób je interpretowały. Prawda jest jednak taka, że symbole nieraz były na tyle oczywiste, że niemal wszyscy ludzie na całym świecie odczytywali je identycznie – np. symbol Słońca reprezentuje życie. Dlaczego tak jest? Freud miałby tu wiele do powiedzenia – taka już natura ludzi, jest to wpisane w podświadomość każdego z nas, w nasz świat snów. Słońce, zawsze i wszędzie kojarzone było przede wszystkim z życiem – ale! – jako symbol mogło przybierać też równie dobrze antagonistyczne skojarzenia i nieraz łączono je ze zniszczeniem i zagładą. Wszystko tak czy siak zależało od danego odbiorcy.


Wiem, że to co piszę, jest rzeczą trudną do zrozumienia. Jak już mówiłem, symbol współcześnie stracił swoje pierwotne znaczenie. W starożytności – m.in. w czasach powstawania ST – człowiek widział symbol mniej więcej w taki sposób jak to w uproszczeniu zarysowałem. Mam jednak na uwadze fakt, że nie jestem zbyt dobrym nauczycielem przez co moje próby pobieżnego wytłumaczenia problemu symboli (czy mitów) mogą jawić się jako chaotyczne. Dla pocieszenia dodam fakt, że fachowa literatura jest w tym temacie jeszcze bardziej skomplikowana ;)




Podsumowując tę część wpisu – Symbol w starożytności nie był sztywnym i nieruchomym znakiem, a RELACJĄ miedzy odbiorcą a transcendecnją. Relacją płynna i zmienną – co tłumaczy chyba fakt, że od niemal trzech tysięcy lat niezliczeni ludzie ‘siedzą’ w symbolice Starego Testamentu całe swoje życia, odnajdując w jednym i tym samym symbolu różne elementy w zależności od etapu w swoim życiu. Znacie Drabinę Jakubową? Spiralę pnącą się w górę, za każdym okrążeniem zbliżającą się jednocześnie do centrum? Tak właśnie jest z odczytywaniem symboli.


Na koniec jeszcze małe wytłumaczenie - w części tyczącej się symbolu jako reprezentanta użyłem ikony Rublowa. Zastrzegam, że w tym wypadku symbolem jest CAŁA ikona, nie żaden pojedynczy jej element. Ikona w świecie sztuki uznawana jest za kwintesencję i najdoskonalsze przedstawienie symbolu.


Dość.

_________________________________________________


Poniżej odpowiedzi na niektóre argumenty Aquili - pozostawiające celowe niedopowiedzenia żebym nie wyszedł na jakiegoś moralizatora-tyrana (uczmy się interpretacji symboli!)

Wyraźnie mamy napisane, że wąż jest „zwierzęciem” – w pierwszym przypadku (pierwszy wers) jest to zasugerowane (ale nie powiedziane jeszcze wprost, bowiem to, że wąż był „bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe” nie czyni go jeszcze zwierzęciem) – w drugim zaś (wers 14) mamy zaś zapisane, że wąż będzie „przeklęty wśród zwierząt” – co już bliżej wskazuje nam jak myślał o nim autor tekstu.



1. Symbol!
2. Za symbolem węża nie kryje się wąż-gad.

Przy czym ciężko się nie zgodzić – wąż jest wyraźnie przedstawiony jako zwierzę. Od innych zwierząt odróżnia go tylko mowa i przebiegłość… Inaczej – inteligencja. Inaczej – wyobraźnia. Czy czegoś Ci to Aquila nie przypomina? Kogoś? Może ten konkretny wąż jest ssakiem? Ciiiiii….


Jak odpowiesz na to pytanie (jestem pewien, że już odpowiedziałeś) – kolejna zagadka! Twoja odpowiedź, nie jest celem – w istocie nie jest tym co symbol węża oznacza. Jest tylko pewną wskazówką, a edeński wąż to bardzo skomplikowany PROCES SYMBOLICZNY (nie omawiałem tego, to za wiele). Zawiera w sobie wiele symboli połączonych w łańcuch.



Podpowiedzi – oprócz tego co powyżej, czyli ‘przebiegłości’:

Uroboros. Życie. Księżyc. Zrzucanie skóry.

Kolejność przypadkowa, wszystkie te pojęcia były znane w czasach starotestamentowych. Bardzo trudna zagadka.


Widzimy też, że wąż „na brzuchu będzie się czołgał”, „będzie jadł proch” oraz najwyraźniej jest fizycznym i genetycznym praprzodkiem wszystkich węży – „potomstwa” które od tej pory będzie w stanie „wojny” z „potomstwem niewiasty”.

Patrzysz ale nic nie widzisz.


Pikanterii tej całej sytuacji dodaje jeszcze fakt, że drzewo to (skoro ludzie nie mogli korzystać z jego owoców) było dla wszystkich absolutnie zbędne. Drzewo najwyraźniej zostało zasadzone dla samego zasadzenia albo dla walorów estetycznych – bo naszemu Jahwe było ono niepotrzebne (on miał „znajomość dobra i zła” i nie ma powodów aby sądzić, że tę „moc” musiał jakoś regularnie uzupełniać jedząc te owoce) zaś ludziom nie wolno było spożywać jego owoców.

Ze strony Jahwe – bardzo psychologiczne zagranie wobec ludzi, przyznasz chyba.

„Jest tu drzewo, które daje pewne owoce. Masz ich nie jeść.”

Podobna sytuacja: dziecko bawi się w piaskownicy w ogrodzie. Tata woła je: „Chodź no tu na chwilę. Patrz co tu mam – zapałki! Kładę je teraz na stoliku, masz się nimi nie bawić bo się poparzysz!”

Dziecko dotąd nie zainteresowałoby się zapałkami, bawiło się w piaskownicy miało gdzieś zapałki, nie wie co to „poparzyć się”, itd.

Czy tata celowo zwracał uwagę dziecka na zapałki. Z psychologicznego punktu widzenia – tak. Dlaczego?

Czy tata po zainteresowaniu dziecka zapałkami schował się w drugim pokoju i przez szparę w drzwiach podglądał co też zrobi jego dziecko z nowym obiektem zainteresowania? Z psychologicznego punktu widzenia właśnie takie zachowanie ojca byłoby oczekiwane. Dlaczego?

Czy ojciec chciał żeby jego dziecko zapaliło zapałkę?


Ba, zresztą najwyraźniej nasz Jahwe dopuszcza się także jawnego kłamstwa gdy mówi ludziom, że „po spożyciu owocu niechybnie umrą” – co nie jest prawdą, gdyż owoce same w sobie najwyraźniej nie są trujące.


gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz

Jak sugerowałem w poprzednim wpisie – przed zjedzeniem owocu poznania w ogrodzie Eden „nie było” śmierci. Zdając sobie sprawę z własnej śmiertelności, człowiek wprowadza pojęcie śmierci i po raz pierwszy prawdziwie umiera. Nie będąc świadomym śmiertelności istot żywych nie może być mowy o umieraniu. Pies nie wie że kiedyś umrze – z perspektywy psa nie ma czegoś takiego jak śmierć; wniosek: pies nie umiera. Chyba, że z perspektywy obserwatora (człowieka). Widocznie przed zjedzeniem owocu takim „psem” był człowiek, a jego obserwatorem – Bóg.

A teraz kolejna zagadka ode mnie:

Niewiasta odpowiedziała wężowi: "Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli".

A nawet go dotykać.” Nic takiego Bóg nie powiedział! Dlaczego Ewa kłamie? Z psychologicznego punktu widzenia… Sza!


Dlatego jedynym wyjściem (według niego) było odcięcie ich od tego drzewa poprzez wyrzucenie ich z rajskiego ogrodu (choć mógł przecież zwyczajnie przenieść to drzewo gdzieś gdzie byłoby poza ich zasięgiem bądź zwyczajnie zniszczyć). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Jahwe jest tutaj zwyczajnie zazdrosny o to, że człowiek może zbliżyć się do jego poziomu, że może posiąść więcej niż powinien. Wszak ludzie najwyraźniej powinni być jedynie kukiełkami – żyć względnie krótko i nie znać ani dobra ani zła.


Co powinien zrobić „zazdrosny” Jahwe aby uniemożliwić człowiekowi sięgnięcie po potęgę?

Powinien zniszczyć nieprzydatny ogród (sam nie musi spożywać owoców) pozbawiając człowieka wszelkich szans na potęgę, czy może ukryć ten ogród, kusić los zostawiając człowiekowi szanse na jego odnalezienie i drżeć, że przy dobrych wiatrach (a takie często wieją) człowiek pokona straże i wtargnie do ogrodu siłą?

Bóg nie bez powodu ukrywa Ogród, a nie niszczy go. Dlaczego?


Jest tylko jedna rzecz która ratuje naszego Jahwe. I to akurat ta, która została zastosowana właśnie w Genesis. Mianowicie… brak wszechwiedzy. Warto zauważyć – Jahwe w tym fragmencie Biblii nie jest wszechwiedzący. Nie ma pojęcia o grzechu ludzi – dopytuje się ich co się stało. Ba – nie wie nawet gdzie są w danym momencie – gdyż chodzi po raju i woła Adama „gdzie jesteś?”


Nie sądzę aby interpretowanie pytania „Gdzie jesteś?” jako dowód na brak wszechwiedzy Boga było dobrym wyjściem… Biorąc pod uwagę bardzo filozoficzny wydźwięk tej części Księgo Rodzaju nie ma powodu by to pytanie nie było rozpatrywane pod kątem filozoficznym.

Bardzo ciekawą interpretację tego zwrotu prezentuje żydowska kabała, ale myślę, że mogłaby Ci się wydać naciągana dlatego jej nie przedstawię.


Po wygnaniu z Edenu nasza para pierwszych ludzi zamieszkała w bliżej nieokreślonej okolicy nie mając najwyraźniej pojęcia (i być może dlatego nie przejmując się tym ), że z powodu swej liczebności jest gatunkiem ekstremalnie zagrożonym ( ). Po pewnym czasie na scenę wkraczają zatem ich dzieci (co jest dość oczywiste, w końcu to prarodzice ludzkości) – słynni Kain i Abel.


Adam i Ewa nie byli jedynymi ludźmi na ziemi w tamtym czasie. Kain po wygnaniu do kraju Nod, na Wschód od Edenu bardzo łatwo znajduje żonę. Wśród obcego ludu. Wniosek – ludzi było już wtedy bardzo dużo.

Dlaczego Adam i Ewa nie byli jedynymi ludźmi? Symbol, mit… I tak w kółko!


co ciekawe – wcześniej ten sam Jahwe najwyraźniej nie pochwalał zabijania zwierząt – bo w Edenie nawet lwy były roślinożerne


Skąd taka informacja?


Mianowicie – mięso i tłuszcz – jestem zadowolon, jakieś warzywa i owoce – weź idź mi z tym badziewiem.
Moje pytanie – dlaczego miłosierny i najmądrzejszy bóg postępuje tak bezdusznie?


Szybko – bo już gdzieś o tym pisałem wcześniej.

Kain – alegoria rolnictwa, mitologii i świata rolniczego
Abel – alegoria łowiectwa, mitologii i świata łowieckiego

Konflikt między Ablem i Kainem jest zmitologizowanym historycznym konfliktem tradycji rolniczych i łowieckich jakie miały miejsce w czasach rewolucji neolitycznej.

Kain – rolnictwo – zwycięża nad Ablem – łowiectwem. Postęp ciągnie świat do przodu, świat się zmienia, człowiek oddala się od przyrody.

Z jakichś powodów Bogu nie podobał się nowy styl życia ludzi (rolnictwo) i preferował starszy (łowiectwo, zbieractwo). Dlaczego?

_________________

Do kilki innych argumentów odniosę się chyba później w innym wpisie. Aby było ciekawiej chciałbym, żebyś w miarę możliwości, Aquila, podał swoje odpowiedzi w miejscach, w których pytałem ”dlaczego?”. Chciałbym dowiedzieć się jakie jest Twoje zdanie w tych konkretnych przypadkach – ale nic na siłę, nie nalegam.

Pozdrawiam i do następnego razu! : )
  • 0



#11

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

I nareszcie udało nam się ruszyć dalej – a dzięki zmienionym zasadom – możemy przystąpić do pisania w dużo mniej „stresujących” warunkach – za co szczerze dziękuję :)
I całe szczęście, że wydłużono tak znacząco termin – bo niedługo (koniec lipca) tradycyjnie wyjeżdżam na południe – być może nawet na calutki miesiąc.

Jako że mam w końcu więcej czasu – czas na odniesienie się do paru poprzednich wypowiedzi („tradycyjnie” już cytaty Amontillado oznaczone będą kolorem zielonym). A że ostatnie dwa wpisy były z powodu ograniczeń czasowych tego całkowicie pozbawione – trochę się tego nazbierało.

Jeszcze raz odwołam się do popkultury – (tak jak Ty wcześniej do Batmana). Czy kwestie, które przypisuje się Yodzie z Gwiezdnych Wojen tracą swoją wartość tylko dlatego, że postać ta w istocie nie wypowiedziała tych słów? Abstrahując już od tego, że prawdopodobnie [ ;) ] nie istnieje (przynajmniej nie w naszej galaktyce). Są mniej wiarygodne? Nie są.

Yoda staje się pewnym uosobionym archetypem, w którego usta wkładane są idee filozofii i dorobku większej zbiorowości (np. stoików), zawierają pewne uniwersalne prawdy, których wiarygodność nie ma nic wspólnego z osobą samego Yody.


Nie, nie tracą – jeśli zajmiemy się wyłącznie treścią jaką Yoda nam przekazuje (swoją drogą – nie jest to nic oryginalnego, gdyż teksty Yody są wzorowane na postawach religijnych istniejących na Ziemi).

Ale…

W przypadku Yody mamy do czynienia z wyraźnie „ludzką” (stworzoną przez człowieka i to w bardzo nieodległej przeszłości) postacią. Nikt o zdrowych zmysłach nie powinien twierdzić, że Yoda to realna postać a jej wizerunek w Gwiezdnych Wojnach to autentyczna kronika jego losów. Wtedy bowiem taka osoba uznana byłaby za niespełna rozumu.

Biblia tymczasem to nie jedynie „mądrości” – to księga, która aspiruje do miana autentycznego przekazu od jedynego boga. To nie Yoda-Mówię-Rozmaite-Madrości-Ale-Wymyślił-Mnie-George-Lucas-Kilkadziesiąt-Lat-Temu. To (według wyznawców) zapis dziejów relacji jedynego boga (który oczywiście istnieje realnie i autentycznie przejmuje się tym, czy ludzie wypełniają jego nakazy) z ludźmi. Dlatego też nie widzę powodu, aby skupiać się wyłącznie na treści „przekazu” i na zawartych tam „mądrościach” z których możemy skorzystać a całkowicie pominąć ten fakt. Ponieważ, jak już parokrotnie wspominałem – dla mnie ważny jest całokształt Biblii. A ten jest czymś więcej niż tylko zbiorem symboli do odcyfrowania, mądrości do odkrycia itp.

Według mnie błędem z Twojej strony jest podchodzenie do ST (czy Biblii w ogóle) z perspektywy zindoktrynowanej. W jakim celu zakładasz, że Stary Testament to „Słowo Boże” w takich znaczeniach jakie podałeś? Rozumiem, że chcesz na podstawie wytknięcia nieścisłości i błędów wykazać, że Stary Testament nie może zawierać prawdziwych słów pochodzących od Boga, co z kolei ma pomóc Ci w pokazaniu, że w ST nie warto wierzyć. Ale… Kto powiedział, że ST to „Słowo Boże”? Czy we wstępie do jakiejkolwiek Księgi ST znajdujemy komunikat: „Wszystko co zawarte w tej księdze to najprawdziwsze słowa pochodzące od Boga”.?

Termin „słowo Boże” w ST ma zupełnie inne znaczenie od tych jakie nam podałeś. Pojawia się w Księgach ST około 200 razy, w różnych kontekstach i w różnych znaczeniach. Czasem jest to po prostu jedno z wielu Imion Boga.


Tak – jest to jeden ze „środków” mających pomóc nam w ocenie ST. Rozmaite „błędy i nieścisłości” pokażą nam, że nie jest to księga idealna – ba, nie jest nawet księgą, która mogłaby aspirować do miana „przekazu od boga”. Jeżeli znajdziemy w ST fragmenty, które kłócić się będą z innymi fragmentami, z wiedzą powszechną albo ze zwykłą logiką – wtedy „boskość” zapisanych w nim słów zwyczajnie się ulotni – a na jaw wyjdzie „ludzkość”. Jeżeli zaś święta księga utraci swą „boskość” i zrówna się z innymi tekstami jakie ludzkie ręce nam pozostawiły – dlaczego mielibyśmy wciąż uważać, że warto traktować ją jako przekaz od boga a nie jak wymysł grupy pisarzy?

A ST to „Słowo Boże”, ponieważ:

1. Zostało spisane w takim celu.
2. Generacje kapłanów tak twierdziły.
3. Zawiera wypowiedzi (w tym nakazy i zakazy) przypisywane Jahwe.
4. Te nakazy i zakazy były rygorystycznie przestrzegane (co potwierdza przekonanie ludzi na ten temat).

Kiedyś spytałem żarliwych katolików jaka tak właściwie jest różnica między nimi a na przykład czcicielami bogów egipskich. Odpowiedziano mi, że dzisiejsi chrześcijanie „gorąco wierzą” w „prawdziwego boga”, zaś ci wszyscy Egipcjanie, Grecy itp… cóż… oni doskonale wiedzieli, że ich bogowie są wytworem ludzkiej wyobraźni, ale i tak dalej je czcili – no bo rzecz jasna nie dane im było jeszcze poznać „prawdziwego boga” (w domyśle – Jahwe).

Tymczasem żadnej zasadniczej różnicy nie ma. Tak samo jak dzisiaj generacje święcie wierzą w to, że Jahwe istnieje (a po śmierci albo pośle ludzi do nieba, albo do piekła) – tak samo wszyscy wyznawcy wszystkich bogów byli przekonani, że oni istnieją. Podobnie było z Izraelitami – spisane przez nich księgi nie były wyłącznie „zbiorem mądrości” – zostały przygotowane (i tak były odbierane) jako przekaz od Jahwe dla „ludu wybranego”. W to ludzie gorąco wierzyli i tak kierowali swoim życiem, aby dostosować je do wymogów z kart księgi.

A zatem (w skrócie):

ST to „Słowo Boże”, ponieważ został spisany jako taki (taka intencja przyświecała autorom) i tak był i wciąż jest traktowany przez wszystkich czcicieli Jahwe.

I to nie jest mój wymysł. Spytaj jakiegokolwiek chrześcijanina czy żyda a zapewne się ze mną zgodzi.

Wracając zaś do tego:

Czy we wstępie do jakiejkolwiek Księgi ST znajdujemy komunikat: „Wszystko co zawarte w tej księdze to najprawdziwsze słowa pochodzące od Boga”.?

We wstępie powiadasz… Coś tam by się znalazło. Na przykład:

1 Słowo Pańskie skierowane do Ozeasza, syna Beeriego, za dni królów judzkich: Ozjasza, Jotama, Achaza i Ezechiasza oraz króla izraelskiego Jeroboama, syna Joasza.
2 Gdy rozpoczął Pan przemawiać przez Ozeasza, rzekł do niego[…]
Oz 1, 1-2


Skoro już mowa o „wstępach do jakiejkolwiek księgi”.

A poza wstępami mamy całą masę fragmentów „Pan powiedział”, „Pan przemówił” itp. Skoro napisane jest, że bóg przemówił – no to chyba po to, aby czytelnicy myśleli, że faktycznie tak przemówił (innymi słowy – zostało to tak zredagowane, aby przekazać w ten sposób „wolę Boga” i ich – ludzi - późniejsze zachowanie udowadnia, że tak właśnie myśleli). A to już wyraźnie sugeruje, że zawartość ST miała być właśnie traktowana jako „najprawdziwsze słowa pochodzące od Boga”.

Jest tak tylko wtedy gdy do tekstu podchodzisz w sposób dosłowny. Zdaję sobie sprawę, że „wątpiący” nienawidzą gdy używa się wobec nich argumentu „symboliki” – choćby ST. Ale prawda jest taka, że ST jest odczytywany dosłownie przez:

- część ortodoksyjną wyznawców
- wszystkich niewierzących

To o czymś świadczy. Dosłowne odczytywanie ST jest niezbędne ateistom w dyskusji, ponieważ z symboliką nie mogą walczyć – z dosłownością owszem.
Nie wiem jak czytelniej wyjaśnić Ci problematykę mitów… Mit o daniu Mojżeszowi przykazań, o górze i kamiennych tablicach, płonącym krzewie, itd. jest MITEM. Mit NIE JEST wiarygodny gdy przedstawia rzeczywistość taką jaka jest! Tylko wtedy gdy przedstawiając ją taką jaką nie jest naprawdę - wzbogaca życie człowieka.


Myślę, że tak odczytywana (może nie w całości, ale w pewnej części) jest Biblia nie tylko przez „część ortodoksyjnych wyznawców” (i myślę, że dość sporą część ;) ), ale przez naprawdę sporą rzeszę wszystkich (a więc niekoniecznie „ortodoksyjnych”) wyznawców (gdzieś ostatnio obiło mi się o uszy, że w USA za odczytywaniem Genesis dosłownie jest bodajże jakieś 50% Amerykanów). No i niekoniecznie też przez „wszystkich niewierzących”.

Myślę też, że uciekanie przez osoby wierzące wyłącznie w strefę „symboliki” jest również objawem tego, że oni sami nie są w stanie pogodzić się z treścią Biblii. Innymi słowy – „ten fragment Biblii nie pasuje do mojego przesłodkiego (albo akurat takiego, a nie innego) wizerunku Boga – no to odczytam go sobie w taki sposób, aby mój wizerunek Jahwe nie uległ żadnemu uszczerbkowi”.

Wracając do Mojżesza, tablic i krzewu – to nie niewierzący wymyślili „dosłowne odczytywanie”. Zarówno żydzi jak i chrześcijanie robili tak już od wielu stuleci – i najwyraźniej nie widzą w tym niczego złego.

A jakbyś chciał – to wciąż możesz ów krzew gorejący sobie obejrzeć:

Dołączona grafika


Co ciekawe (jak donosi wikipedia, pogrubienia moje):

Według tradycji krzew ten znajduje się na terenie Klasztoru św. Katarzyny u podnóża góry Synaj w muhafazie Synaj Południowy w Egipcie, w protektoracie Święta Katarzyna.

Rzymska cesarzowa Helena, w 337 nakazała wybudować u stóp Góry Synaj, kaplicę, wokół domniemanego krzewu gorejącego, w celu uświęcenia rzekomego miejsca ukazania się Boga pod jego postacią. Krzew ów już wcześniej przyciągał pustelników i pielgrzymów. Gorejący Krzew stanowi relikwię na dziedzińcu obecnego klasztoru, w jego północno-wschodniej części. Krzew przeniesiono na to miejsce (za absydę bazyliki św. Katarzyny), w związku z wybudowaniem na miejscu, w którym rósł pierwotnie, kaplicy Heleny. Obecnie jest on dostępny dla pielgrzymów i turystów. Jest to jedyny tego typu krzak na całym Synaju, a wszystkie próby wyhodowania gdzie indziej zakończyły się fiaskiem. Na niektórych okolicznych skałkach można zauważyć czarny wzór liścia, niektórzy uważają, że wzory zostały spowodowane przez Boskie światło tak intensywne, że widać na kamieniach wzór żywych roślin, które przypominają liście z krzewu gorejącego. Geolodzy uważają, że wzory te powstały wskutek reakcji chemicznych, które pozostawiły związki manganu.


Przy okazji – czyż to nie urocze jakie „nadzwyczajne” bajery się tutaj pojawiły? Krzew (jedyny taki) uparcie nie zamierza rosnąć nigdzie indziej (+10 do wiarygodności krzewu) no i te wzory na skałkach (+50 do wiarygodności)…

A to jedynie jeden przykład takiego postępowania. A zatem – dosłowne odczytywanie Biblii nie jest domeną „ortodoksów” i niewierzących – sami żarliwi wyznawcy zapoczątkowali tę metodę odczytywania Biblii. I ponownie – nie mówię, że tekst jest pozbawiony symboliki i że trzeba ją czytać wyłącznie dosłownie. Ale nie jest to (przynajmniej w bardzo sporej części) wyłącznie symbolika – a ma na celu przekazanie też (zdaniem autora) realnie zaistniałych wydarzeń i realnie wypowiedzianych słów.

A zatem – skoro mamy w świętym tekście napisane, że oto Mojżesz zrobił to i to, a przy okazji Jahwe powiedział mu to i owo – a potem było to traktowane jako realnie zaistniałe wydarzenie w realnie istniejącym miejscu (raczej nie przychodziło nikomu do głowy, aby negować) – to czemu miałbym nagle odrzucić „historyczne podejście” i skupić się wyłącznie na treści? Wiem, że z punktu osoby wierzącej tak byłoby lepiej (nagle bowiem Biblia wyglądałaby „bardziej wiarygodnie”), ale ja nie mogę na to pozwolić.

„Większość z tych przykazań jest godna przestrzegania” – więc gdzie problem z wiarygodnością?

Widzę, że przedkładasz formę nad treść. Wiarygodność jest według Ciebie przymiotem ‘formy’ i tylko z perspektywy ‘formy’ powinna być rozstrzygana. Gdy tymczasem jest zupełnie odwrotnie – forma jest naczyniem na treść i to treść powinna być badana pod kątem wiarygodności. Naczynie może mieć dowolny kształt byle tylko odpowiednio zabezpieczyło treść przed stratą.


Problem w tym, że różnimy się w podejściu do pojęcia „wiarygodności”, co dla śledzących debatę nie jest już żadnym zaskoczeniem. Innymi słowy – dla Ciebie te same słowa byłyby „wiarygodne” zarówno wtedy, gdyby wypowiedział je jakiś antyczny filozof i gdyby przypisano je Yodzie. Ja patrzę inaczej – dla mnie liczy się dodatkowo kontekst. Słowa „nie rób bliźniemu co tobie niemiłe” są niesamowicie godne naśladowania. Jeżeli powie tak filozof – wszystko ok. Ale gdy ktoś w jakiejś księdze napisze, że słowa te zesłał mu sam bóg burzy który chwilę wcześniej wyrył je za pomocą błyskawicy na klifie dawno zatopionej wyspy (a teorię tę będzie się przez wieku wbijać wszystkim ludziom do głowy jako świętą prawdę) – to pojawią się pewne problemy. Bo w tym przypadku nie będziemy mieć jedynie samej treści „przykazania” – będziemy mieć całą otoczkę która (zdaniem wyznawców tego boga) jest absolutnie prawdziwa i dodatkowo „uświęca” to całe przykazanie.

Wówczas powiem, że owszem – treść przykazania jest w porządku, ale cała ta otoczka to bajka. Żaden bóg burzy nie wyrył nigdy za pomocą błyskawicy żadnego tekstu na klifie dawno zatopionej wyspy. Jeżeli ktokolwiek święcie by w to wierzył – okłamywałby sam siebie.

I wtedy niewiarygodna nie byłyby sama treść przykazania, ale cały (ogólnie postrzegany) przekaz. Skoro bowiem nie było boga burzy, nie było błyskawic i całej tej reszty – to i przekaz nie jest „boski”, ale „ludzki”. Mądry, godny naśladowania – owszem, ale z pewnością niepochodzący od istoty wyższej.

Na ST bowiem wolę patrzeć szeroko – nie skupiać się wyłącznie na symbolach i odczytywaniu „tajemnych treści” – ale jednocześnie oceniać rozmaite aspekty. A ocenę tej metody pozostawiam (mało aktywnym w komentarzach ;) ) czytelnikom.

Bóg nie ingeruje w świat materialny, bo trudno powiedzieć o nim, że jest Bytem. Jest jakąś nieokreśloną transcendencją pozbawioną przymiotów. Człowiek aby choć częściowo ją zrozumieć potrzebuje przymiotów – i te przymioty Bogu nadaje. Nadaje je w ST i nadaje je potem w NT. Nadaje w Koranie i starożytnych pismach wedyjskich. Nadaje je w filozofiach greckich i współczesnych. Tak musi być.

Na początek rzuciło mi się w oczy to, że przy użyciu słów „nieokreśloną” i „pozbawioną przymiotów” jednocześnie w pewien sposób określasz „przymioty” tejże „istoty” ;)

I piszesz, że „tak musi być”. Nie – tak wcale nie musi być. Tak jest, bo ludzie chcą, aby tak było. Tak jest, bo czują potrzebę „istnienia boga” a potem czują potrzebę dokładniejszego opisania tego wytworu swojej wyobraźni. A że bóg niestety nie pasuje zbytnio do naszego świata - musi to rodzić pewne problemy, szczególnie gdy pojęcie to jest tworzone przez niedoskonałe istoty jakimi są ludzie – na dodatek wieki temu, gdy ludzie byli… cóż… mniej inteligentni i wykształceni.

No i jeszcze jedna rzecz rzuca mi się w oczy – czy to „nadawanie przymiotów” jest faktycznie „zrozumieniem”? Czy też może oszukiwaniem samego siebie, że się rozumie? Osobiście stawiałbym na to drugie. Szczególnie w sytuacji, gdy mamy jedną wersję boga w jednej religii i inną (sprzeczną z tą pierwszą) – w innej. Co wtedy? Ktoś musi się mylić. A czy ktoś przyzna, że się myli?

Wątpię ;)

Pod koniec z wielkim zdziwieniem i smutkiem Mojżesz stwierdził, że nie rozumie nic z tego co Akiba uczy na temat zawiłości Tory (która przecież została napisana przez Mojżesza). „Moi synowie mnie przerośli” – pomyślał z żalem i dumą, po czym wrócił do domu Pana.


To jest jedną z największych zalet Starego Testamentu – możliwość ciągłej interpretacji i odkrywania prawd na nowo i w nowej postaci.

Wiara to nie skamielina – w jej obrębie zachodzi ciągły proces ewolucyjny. Człowiek idzie naprzód.


Dlaczego więc powinniśmy badać prawdy ST wyłącznie z perspektywy ludu starożytnego Izraela, plemienia nastawionego na wojaczkę? Współcześnie wojna uznawana jest za zbędną – powinno się więc do odbić na naszym odczytywaniu ST. Po tylu wiekach jesteśmy jako ludzkość bogatsza o nowe doświadczenia, także perspektywa z której patrzymy na ST jest inna niż u ludzi za czasów Mojżesza, którzy kilkadziesiąt lat przed nim wyznawali jeszcze wielobóstwo.


Ponieważ dzieła tego typu powinno się analizować patrząc przez pryzmat spisujących je autorów i czasów w których żyli. Nie były one spisywane z myślą „o, a tutaj ukryję tajemną wiadomość którą dopiero za 1000 lat i w innej kulturze uda się właściwie odcyfrować”.

To właśnie świadectwo „ludzkości” religii. Okazuje się bowiem, że Jahwe nie zesłał nam niczego stałego. Ponieważ wbrew zapewnieniom, że to wszystko jest niezmienne i wieczne – religia ewoluuje. W pewnym momencie pojawia się jakaś nowa koncepcja – i gdy zyska zwolenników – zaczyna być „oficjalną” (a przy okazji rzecz jasna „odwieczną”, którą bóg już dawno temu zaplanował itp.).

Zauważmy jeszcze ciekawą sprawę – gdy Izraelici mieli swoją „Świątynię” – była ona najświętszym miejscem, tym, w którym osobiście przebywał Bóg. W czasach potężnych najwyższych kapłanów, posiadających monopol na kult świątynny (innych świątyń Jahwe w państwie nie było, dozwolona była jedynie ta w Jerozolimie – poza granicami jednak, tam gdzie władza izraelska nie sięgała, się zdarzały) – jak myślicie – jak bardzo popularny był pogląd, że świątynię można zburzyć, bo i tak nie będzie potrzebna? Albo że nie trzeba już będzie nigdy składać ofiar ze zwierząt, skoro Jahwe wcześniej wyraźnie tych ofiar żądał?

Tymczasem przyszli Babilończycy – zburzyli świątynię. A gdy Żydzi ją odbudowali – przyszli Rzymianie i zburzyli po raz drugi (tym razem, póki co, skutecznie).

I co teraz? Od prawie 2000 lat Żydzi doskonale dają sobie radę bez Świątyni. A zdecydowana większość czcicieli Jahwe – bez składania zwierząt w ofierze.

I co z tym fantem zrobić? To w końcu ta świątynia i te ofiary były potrzebne, czy też może nie? Skoro już nie są potrzebne (no bo tej świątyni już po prostu nie ma) i najwyraźniej Jahwe nie ma o to żalu, to jaką możemy mieć pewność, że wcześniej faktycznie były potrzebne?

A może po prostu nigdy nie były tak naprawdę potrzebne, gdyż wszelkie słowa odnoszące się do składania ofiar ze zwierząt jak i przepisy dotyczące kultu świątynnego to były wymysły ludzi, a nie Jahwe? „Przydatne” wtedy, gdy akurat świątynie stała – a gdy została zburzona – już nieaktualne?

Czy to zatem „dobra cecha” religii? Czy wspomaga jej wiarygodność?

Opowieści takie jak „wyjście z Egiptu” są podane w formie sugerującej chęć przekazania pewnej historii (jak piszesz) ale nie są HISTORIĄ – są MITEM. Autorzy nie opisywali rzeczywistej historii.

Co jest Twoją interpretacją. Całe rzesze osób uznających się za 100% żarliwych wyznawców nie miało problemu, aby uważać opowieść o wyjściu z Egiptu za wydarzenie historyczne. Do dziś istnieją ludzie, którzy próbują zidentyfikować faraona, którzy „odtwarzają” trasę marszu, próbują odkryć czym tak naprawdę była „manna” oraz co tak naprawdę odpowiadało za „rozstąpienie się wód” morza (a także odwiedzają klasztor „na” górze Synaj, modlą się pod „Krzewem Gorejącym” i zastanawiają się czy odpowiednia częstotliwość trąb mogła zburzyć mury Jerycha).

Poza tym idź do dowolnej osoby wierzącej i spytaj ją o prawdziwość tej opowieści – myślę, że zdecydowana większość (jeśli nie wszystkie – a osoby starsze to niemalże pewnik) bez mrugnięcia okiem przyzna, że to opis prawdziwych wydarzeń.

Takie powszechne wyobrażenie o tym opisie panuje współcześnie – i takie panowało od samego początku (od czasów jej spisania).

Wyjście z Egiptu to dobry przykład na to w jaki sposób starożytni Izraelici podchodzili do historii – miała przekazywać następnym pokoleniom prawdy duchowe, a nie wiedzę o historii, która do niczego nie była im potrzebna. Później oczywiście w ramach zainteresowania własną przeszłością zaczęto traktować Wyjście z Egiptu wraz z cudami jako zdarzenie historyczne, ale nie zostało ono w istocie zapisane w Exodusie w takim celu.

Akurat historia o wyjściu niesie ze sobą sporo „historycznych” treści i celów jakie przyświecały twórcom. Przede wszystkim podaje „historyczne” podstawy – podstawę dla przykazań („patrzcie, to Jahwe je dał, my ich nie wymyśliliśmy!”), wrogości do niektórych plemion (za co konkretnie Izrael, a więc i Pan, miał ich nienawidzić), podstawę hierarchii kapłańskiej no i przede wszystkim – podstawę do zasiedlenia Izraela („jak to się historycznie stało, że tę akurat ziemię nazywany swoją obiecaną – i jej przy okazji już nie oddamy”).
No i musiała też istnieć jakaś historia która wyjaśniałaby istnienie Arki Przymierza, prawda?

Innymi słowy – oto dzieje Izraela, wyjaśniające jak i dlaczego mieszkamy tu gdzie mieszkamy i skąd mamy do tego prawo.

Od tego byli rabini i kapłani wszelkich religii. Ich celem było wytłuszczanie spraw wagi duchowej ludziom „prostym”. W judaizmie prócz Tory Pisanej istniała równolegle Tora Ustna i miszny, które objaśniały symbolikę i ukryte znaczenia. Nie jest żadną przesadą stwierdzenie, że badanie symboliki Pisma potrafiło zająć mędrcowi całe życie – bo było i jest co badać.

To teraz kolejne pytanie – czy zatem ówcześni rabini też podzielali Twoje zdanie? Jak już gdzieś wcześniej wspomniałem – znajdowali się również i rabini, którzy podchodzili do zawartości swoich świętych ksiąg właśnie dosłownie. Jest też na przykład ciekawa historia związana z przejściem przez Morze Czerwone – po pewnym czasie (gdy już podejście Izraelitów nieco się zmieniło) powstał pasjonujący komentarz – okazało się nagle, że (według niego) Jahwe był zasmucony faktem, że musiał (!) utopić egipską armię (a zatem także i swoje dzieci). To oczywiście dużo późniejsze stanowisko, ponieważ w momencie spisywania historii nikt jakoś specjalnie się losem „nieprzyjaciół” nie przejmował. To mówi nam dwie rzeczy – po pierwsze – że podejście do Jahwe i do jego relacji z ludzkością zmieniło się od momentu napisania historii o wyjściu z Egiptu a czasem powstania tego komentarza. Po drugie zaś – czyżby Izraelici próbowali w ten sposób pogodzić swoje względnie nowe przekonania o tym, że Jahwe jest „ojcem całej ludzkości i kocha wszystkie swoje dzieci” z tekstem, który powstał w zupełnie innej epoce? No a skoro tak, to czy może czasem traktowali tę historię jako prawdziwie zaistniałą w przeszłości?

Teraz też przyszły mi do głowy rozmaite sposoby „rozmycia” historii „ofiary [z] Izaaka” i komentarze do tejże opowieści. Chodziło w nich między innymi o wyjaśnienie tej dość brutalnej historii. Inne zaś skupiały się na rzekomym wpływie łez aniołów na wzrok (późniejszą ślepotę) Izaaka. Czyżby chodziło tutaj o komentarze do historii, która najwyraźniej była traktowana jako realnie zaistniałe wydarzenie?

Różnica między nami jest (a przynajmniej tak to wygląda póki co moim zdaniem) taka, że Ty skupiasz się na metaforach i chcesz odczytywać ST wyłącznie w taki sposób. Ja zaś uważam, że ST jest połączeniem i metafor i dosłownie zapisanych historii. I myślę, że moja wersja jest bliższa prawdy.

„Narzędzia”, o których piszesz – a więc dorobek naukowy ludzkości – przyczynił się do tego, że w pewnym momencie ludzie przestali patrzeć na ST w sposób symboliczny, a dosłowny. Jest to wynik konfliktu jaki zaszedł w Europie Oświeconej

Czyli wciąż upierasz się, że dopiero oświecenie przyniosło „dosłowne odczytywanie Biblii”? Myślę, że parę cytatów starożytnych „uczonych w piśmie” którzy podchodzili do rozmaitych „wydarzeń” biblijnych jak najbardziej dosłownie przeczy tej teorii. Choć odczytywano symbolikę i rozumiano to, że w Biblii znajdują się rozmaite „ukryte przekazy” – odczytywano ją również (a dokładniej – jej fragmenty, których było sporo) dosłownie. Potop miał miejsce realnie. Arka istniała realnie. Abraham naprawdę prawie złożył w ofierze Izaaka. Jahwe wytopił egipską armię a plagi miały miejsce itd.

Bo człowiek dawny NIE POTRZEBOWAŁ takiej wiedzy. Potrzebował wiedzy, która byłaby przydatna do życia. Potrzebował wiedzy – dlaczego musi zabijać zwierzęta, które nic mu nie zrobiły? Dlaczego musi żyć w ciągłym strachu? Dlaczego aby coś się narodziło coś musi umrzeć?
To był prawdziwy cel opowieści o stworzeniu. Nie potrzebował dokładnej wiedzy jak powstał świat (wystarczało mu to co zawarte w micie) bo:
-miał lepsze zajęcia niż zaspokajania pustej ciekawości,
-i tak z taką wiedzą nic nie mógłby zrobić.


Więc mamy po prostu inne podejście do dawnych ludzi. Uważam, że ich tak samo jak nas interesowały takie sprawy jak najzwyklejsze pochodzenie świata i wszystkiego innego co istnieje.

A „miał lepsze zajęcia niż zaspokajania pustej ciekawości” i „i tak z taką wiedzą nic nie mógłby zrobić” – wybacz, ale jakoś specjalnie mnie nie przekonują ;)

Koncepcja ‘grzechu pierworodnego’ jest dość młoda, ale niepozbawiona elementów mitologicznych. Na jakiej podstawie uznajesz, że Adam i Ewa musieli być uznawani za rzeczywistych ludzi aby ‘grzech pierworodny’ miał sens?

Na jakiej podstawie uznaję tak ja i cały Kościół? ;) Ponieważ bez realnego „grzechu pierworodnego” cała ta zbudowana otoczka z nim związana nie ma sensu. I Kościół to wie – dlatego tak broni historyczności „grzechu pierworodnego” pomimo tego, że nauka burzy opowieści o Edenie i pierwszej parze ludzi. Po co bowiem te całe rytuały skoro nie byłoby w istocie tego grzechu? Skoro Adam i Ewa nigdy realnie nie zgrzeszyli – nie trzeba w ogóle się czymś takim jak „grzech pierworodny” przejmować. To jak z karą pokuty – jeżeli zgrzeszyłeś – to pokutujesz (banalny przykład – przeklniesz, wrzucasz piątaka do skarbonki). Ale jeżeli pokutujesz choć wiesz, że nie zgrzeszyłeś (wrzucasz piątaki mimo że wiesz doskonale, że nie przeklinałeś od tygodni) – to jest to trochę bez sensu. To wszystko kwestia przyczyna – skutek. Jeśliby się okazało, że „istnieje” (wymyślono) skutek, ale nigdy realnie nie nastąpiła przyczyna – wtedy powstanie wielki problem.

Myślę, że twórca apokryfu i jego ewentualni wyznawcy jest doskonałym przykładem obiektu wchodzącego w skład „marginesu” o którym mówiłem. Zastanawiałeś się dlaczego jest to apokryf?

Dzisiejsze apokryfy nierzadko miały w dawnych czasach rzesze wyznawców przekonanych w 100% o ich autentyczności (czyli natchnionym charakterze).

Wchodzisz na bardzo grząski teren, czyli burzliwy okres początków chrześcijaństwa. Jest to okres o tyle specyficzny, że różne postacie chciały za wszelką cenę przeforsować swoje idee mimo, że nie zawsze były w tym biegłe. Jest to bowiem okres polityki i spięć między biskupami, sporów o interpretację Pism. Podawanie autorytetów w tej kwestii wymaga więc ogromnego wyczucia.

Szkoła antiocheńska i jej odrzucanie alegorii szybko – bo już w V wieku – przegrała wyścig ponosząc ogromną porażkę na Soborze Efeskim z 431 r. gdzie triumfowała szkołą aleksandryjska ze swoim alegorycznym interpretowaniem Biblii i Cyrylem na czele.


Ale czy to w jakikolwiek sposób zmienia sens mojej wypowiedzi? Istniały rozmaite interpretacje i sposoby patrzenia na Biblię i były uznawane przez dość spore grupy. To, że jedne przetrwały a inne nie niekoniecznie związane jest z „prawdziwością” danej wersji.

Przedstawiłeś tutaj listę 4 „ojców Kościoła” wyznających bardziej dosłowne interpretowanie Biblii (pomijam już to, że niektóre cytaty są wyrwane z kontekstu i w ogólnym rozrachunku nie stanowią żadnego argumentu). Idąc Twoim tokiem rozumowania – wystarczy, że przedstawię listę 5 „ojców Kościoła” wyznających alegoryczne odczytywanie Biblii aby uzyskać większość i wykazać swoją rację?

Nic mi nie wiadomo o „wyrywaniu z kontekstu”. A po drugie – to właśnie przyznajesz mi rację i mimowolnie kłócisz się sam z sobą, ponieważ zauważ, że od początku twierdzę, że ST odczytywano i tak i tak. Zatem kogokolwiek byś nie wyliczył – będzie to wciąż zgodne z tym co powiedziałem. A zatem:

1. Podałem przykłady osób, które przynajmniej niektóre fragmenty traktowały dosłownie (zgadza się to z moim stanowiskiem, punkt dla mnie ;) )
2. Podałeś przykłady osób, które nie traktowały Biblii dosłownie (to również zgadza się z tym co pisałem, punkty dla nas obu. Wynik końcowy – 2:1 dla mnie ;) ).

Nie podchodzili dosłownie.


Czy Ty naprawdę masz ludzi sprzed 3 tysięcy lat za prymitywów, którzy ledwo potrafią posługiwać się pismem? Do tego się to sprowadza.


Myślisz, że ludzie dawniej byli tak prymitywni, że gdy czytając lub słuchając opowieści o Adamie i Ewie oraz o ich synach nie zorientowaliby się, że coś jest w tej opowieści nie tak jeśliby podchodzić do niej dosłownie? Zapewniam Cię, że starożytni ludzie wiedzieli skąd pochodzą dzieci i gdyby podchodzili do Biblii dosłownie nie odpuściliby faktu, że oprócz Ewy wg tego konkretnego mitu (stworzenie) nie było żadnej innej kobiety, z którą męscy członkowie rodu mogliby płodzić dzieci. Zorientowaliby się też szybko, ze arka Noego jest za mała aby pomieścić wszystkie zwierzęta z samego Kannanu – a gdzież z całego świata.


Nie uważasz więc, że dla takich ludzi, którzy według Ciebie odczytywali Biblię dosłownie – nie uważasz, że najprostszym wyjściem byłoby dołączenie do opisu stworzenia jeszcze kilku kobiet a do micie o Noem ‘nieco’ większe wymiary Arki, aby tekst był choć pozornie logiczny w zestawieniu z rzeczywistością przyrody? To jest najprostsze wyjście w przypadku dosłownego odczytywania pism przez wyznawców; znacznie prostsze niż jakieś wykręty – wystarczy tylko dodać do tekstu to i owo.


Nie. Niestety – ludzie od początku podchodzili do tego jak do SYMBOLI i METAFOR. Z czasem się to zmieniło – wszystko się zmienia i idzie do przodu – ale metaforyczność Biblii jest niezaprzeczalna.


Cóż… w porównaniu do nas byli dość prymitywni. Dzisiejsze dzieci nierzadko posiadają większą wiedzę niż (na oko) 95-99% ówczesnej społeczności. I nie chodzi tu wyłącznie o wiedzę, ale i o IQ.

No i nie wiem, czy na terenie Izraela żyje tak wiele zwierząt (przynajmniej zauważalnych dla ludzi, pomijam zatem na przykład rozmaite gatunki dżdżownic lub chrząszczy) że nie zmieściły się do dużej arki (pomijam też zwierzęta z innych krain o istnieniu których Izraelici nie mieli pojęcia) po zaledwie kilka sztuk każdego gatunku. Bo przecież nie mowa o wszystkich zwierzętach – ale o parze (parach), co jest właśnie próbą urealnienia tej fantazyjnej opowiastki.

Mógłbyś podać te fragmenty o Adamie? W takiej formie jak teraz Twój argument jest nie do przyjęcia

Ok, na przykład:

1 Adam, Set, Enosz
1 Krn 1, 1

38 syna Enosa, syna Seta, syna Adama, syna Bożego.
Łk 3, 38

1 Gdy Jezus dokończył tych mów, opuścił Galileę i przeniósł się w granice Judei za Jordan. 2 Poszły za Nim wielkie tłumy, i tam ich uzdrowił. 3 Wtedy przystąpili do Niego faryzeusze, chcąc Go wystawić na próbę, i zadali Mu pytanie: «Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?» 4 On odpowiedział: «Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich jako mężczyznę i kobietę?
Mt 19, 1-4

12 Dlatego też jak przez jednego człowieka grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć, i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, ponieważ wszyscy zgrzeszyli... 13 Bo i przed Prawem grzech był na świecie, grzechu się jednak nie poczytuje, gdy nie ma Prawa. 14 A przecież śmierć rozpanoszyła się od Adama do Mojżesza nawet nad tymi, którzy nie zgrzeszyli przestępstwem na wzór Adama. On to jest typem Tego, który miał przyjść.
Rz 5, 12-14

21 Ponieważ bowiem przez człowieka [przyszła] śmierć, przez człowieka też [dokona się] zmartwychwstanie. 22 I jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni.
1 Kor 15, 21-22

45 Tak też jest napisane: Stał się pierwszy człowiek , Adam, duszą żyjącą, a ostatni Adam duchem ożywiającym
1 Kor 15, 45

13 Albowiem Adam został pierwszy ukształtowany, potem - Ewa. 14 I nie Adam został zwiedziony, lecz zwiedziona kobieta popadła w przestępstwo.
1 Tm 2, 13-14

14 Również o nich prorokował siódmy po Adamie [patriarcha] Henoch, mówiąc: «Oto przyszedł Pan z miriadami swoich świętych
1 Jud 1, 14


Myślę, że autorzy tych słów całkiem poważnie podchodzili do historyczności postaci Adama.

Dobra – widzę, ze nie dojdziemy do porozumienia. Dyskusja z Tobą staje się ciężka bo zdajesz się w ogóle nie brać pod uwagę tego co pisałem na początku o mitach. Nie potrafisz wyzbyć się współczesnego myślenia o mitologiach, zestawiając je ciągle z historią.

Ciągle uważasz, że to błąd, że nie przyjąłem do tej pory Twojego punktu widzenia. Nie przyjąłem, ponieważ nie widzę powodu. Nie przyjąłem, ponieważ (mimo Twych starań) do tej pory nie spotkałem się z lepszą propozycją. Choć traktujesz swoje podejście jako jedynie słuszne – ja nie mam żadnego obowiązku podzielać tego zdania. I go nie podzielam ;)

Zdaje się, że musimy objąć inną strategię aby dojść na koniec do jakichkolwiek wniosków. Jestem więc zmuszony poprosić Cię o źródła Twoich informacji (zakładam bowiem, że to wyżej nie jest jedynie Twoją interpretacją gdyż napisana jest w formie podręcznikowej).

A tutaj z kolei muszę (nieco połechtany) przyznać, że to w 100% moje słowa (ułożone w swojej głowie), ponieważ debaty piszę z głowy nie bawiąc się w żadne kopiuj-wklej (chyba że chodzi o jakieś przytaczane teksty źródłowe albo wyliczanki uzupełniające – to jednak zdecydowanie mniej niż 1% całości). Zresztą widać to po moim dość charakterystycznym stylu (masa nawiasów, wtrąceń, „/” i tego typu rzeczy gdy przy jednym temacie pojawia się kilka wątków i koniecznie chcę je wszystkie gdzieś upchnąć). Oczywiście posiadana wiedza nie wzięła się znikąd (nie miałem takiego szczęścia jak autorzy Biblii – żadna wyższa istota nie wdrukowała mi materiału do mózgu) – w mojej biblioteczce znajdują się takie pozycje jak (między innymi) „Nie tylko Biblia – historia starożytnego Izraela”, „Historia wierzeń i idei religijnych”, „Ewolucja Boga”, „Biblia w ręku ateisty”, „From Jesus to Christianity – How Four Generations of Visionaries and Storytellers Created the New Testiment and Christian Faith”, The Authentic Gospel of Jesus”, „Caananite Myth and Hebrew Epic”, „Who wrote the Bible?” „Who were the early Israelites and where did they come from?”, “Ancient Israelite and Early Jewish Literature” czy “The Early History of God: Yahweh and Other Deities in Ancient Israel” (plus zerkanie do książek które miałem szczęście znaleźć online a do których odnosiły interesujące mnie przypisy). Dodatkowo przez moje ręce przeleciał “Bóg urojony” (Dawkins) i “Bóg nie jest wielki” (Hitchens), ale nie uznałem je za godne znalezienia się w mojej małej biblioteczce. Dodatkowo od brata udało mi się pożyczyć serię „Mitologie” – mniej więcej 10 książeczek o rozmaitych ludach, ale nie wiem czy w ogóle z nich skorzystam. I zapomniałbym – rzecz jasna nie obeszłoby się bez Biblii – dla wygody korzystam z internetowej wersji BT. A do tego będzie kilkanaście godzin (łącznie) rozmaitych filmów dokumentalnych i internetowych (np. youtubowych) wykładów/debat historyków.

Część pozycji została wydana w Polsce, część była sprowadzana albo z Wielkiej Brytanii albo zza oceanu a część posiadam w formie elektronicznej. Czy wspominałem już, że historia judaizmu i chrześcijaństwa to moja pasja? :D

Do książek tych jednak raczej nie zaglądam pisząc (jak wspomniałem) wszystko (prawie – wyjaśnienie w następnym zdaniu) z głowy. Wspomagam się jedynie przy jakichś wyliczankach (np. pan X w roku Y zrobił/napisał Z), przy konkretnych datach/nazwiskach (do których głowy za bardzo nie mam) albo gdy cytuję jakiś zawarty w książce tekst antyczny – bo i nie pamiętam takich szczegółów i nie chcę popełnić błędu. Jeśli korzystam z anglojęzycznego źródła można to też poznać po nieco nieporadnym autorskim tłumaczeniu. Cieszę się z tego, że pisane przeze mnie teksty (mam nadzieję, że widać te starania gdy się je czyta ;) Bo pisze się je długo i nierzadko poświęcając każdą wolną chwilę – od początku tego tekstu do miejsca obecnego minęło jakieś… 6 godzin) zawierają moje własne przemyślenia i dość często dochodzę w nich do podobnych wniosków co autorzy naukowych publikacji. Zresztą nie jest to nic nadzwyczajnego – gdy coś jest białe – nic dziwnego, że każdy obserwujący to coś opisuje je jako białe lub przynajmniej „białawe” ;)

I w tym miejscu zakończę ten wpis ciesząc się ze zmiany zasad które dają nam nieograniczoną ich ilość. A dlaczego kończę?

Jutro z samego rana jadę odwiedzić najpiękniejszy zakątek naszego kraju – Podkarpacie ;) Trzeba się pakować i wcześnie iść spać ;) A że będę tam mniej więcej miesiąc – Amontillado – nie spiesz się ;)
  • 0



#12

Amontillado.
  • Postów: 631
  • Tematów: 50
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 21
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

W przypadku Yody mamy do czynienia z wyraźnie „ludzką” (stworzoną przez człowieka i to w bardzo nieodległej przeszłości) postacią. Nikt o zdrowych zmysłach nie powinien twierdzić, że Yoda to realna postać a jej wizerunek w Gwiezdnych Wojnach to autentyczna kronika jego losów. Wtedy bowiem taka osoba uznana byłaby za niespełna rozumu.


Zgadza się – pamiętajmy jednak o właściwych proporcjach. Obaj wiemy że Yoda (może lepiej byłoby to widać na przykładzie Vadera, ale już za późno) to nie ta skala co religijne bóstwa i trudno go do nich porównywać. Jako postać fikcyjna, stworzona jak piszesz przez człowieka i to w bardzo nieodległej przeszłości, w swej istocie nie pretenduje ona do miana bóstwa (daleko mu do najbardziej prymitywnego boga z historii ludzkości), JEDNAKŻE – reprezentuje on sobą pewien archetyp. Archetyp, który przemawia do człowieka i poprzez nadawanie na tych samych falach ‘wyciąga’ z tego człowieka przynajmniej częściowo odpowiadające pokłady archetypiczne, zakodowane w każdym.

Prościej – Yoda-archetyp ze świata Gwiezdnych Wojen wchodzi w relację z odbiorcą i jego psychiką, duchowością (tym co ‘wewnątrz’) i dzięki jego słowom, zachowaniom, przygodom. Itd. Pomaga znaleźć człowiekowi jego własne i osobiste ‘yodiczne’ cechy. Bynajmniej nie są to cechy wymyślone przez Yodę (a raczej przez jego twórcę) – jak już wspominałem, a Ty przypomniałeś są one reinterpretacją treści od dawna znanych ludzkości (np. filozofia stoicyzmu); Yoda „przywłaszcza”, a raczej kumuluje te treści (od dawna znane, ale podawane wcześniej w innej formie), bo jest ARCHETYPEM. Yoda nie istniał naprawdę, a mimo to – choć zabrzmi to nieco filozoficznie – istnieje bardziej realnie niż Ty czy ja, bo na poziomie archetypicznym, tj. poza czasem. Ale nie brnijmy w to bo zboczymy za daleko, to moja wada. Dodajmy tylko, że Yoda-archetyp wejdzie w relacje tylko z kimś, komu odpowiada forma podania. Przecież Gwiezdne Wojny to przede wszystkim rozrywka, a nie filozofia – więc archetyp zostanie świadomie (lub nie) odebrany tylko przez niektórych fanów tego uniwersum. Pozostali, którzy będą tego potrzebowali z pewnością odnajdą ten sam archetyp gdzieś zupełnie indziej.

Reasumując Yoda jest zawieszonym poza czasem archetypem. Brakuje mu dużo do archetypów reprezentowanych przez różne religie – to fakt – ale jak uczulałem, musimy sobie zdawać sprawę z odpowiednich proporcji. Podobne zawieszone poza czasem archetypy reprezentowały różne postaci religijne w historii ludzkości. To czy taki Prometeusz istniał realnie (w czasie) nie ma żadnego znaczenia w kontekście tego czy w niego wierzyć (czy wierzyć w moc reprezentowanych archetypów).


Biblia tymczasem to nie jedynie „mądrości” – to księga, która aspiruje do miana autentycznego przekazu od jedynego boga. To nie Yoda-Mówię-Rozmaite-Madrości-Ale-Wymyślił-Mnie-George-Lucas-Kilkadziesiąt-Lat-Temu. To (według wyznawców) zapis dziejów relacji jedynego boga (który oczywiście istnieje realnie i autentycznie przejmuje się tym, czy ludzie wypełniają jego nakazy) z ludźmi. Dlatego też nie widzę powodu, aby skupiać się wyłącznie na treści „przekazu” i na zawartych tam „mądrościach” z których możemy skorzystać a całkowicie pominąć ten fakt. Ponieważ, jak już parokrotnie wspominałem – dla mnie ważny jest całokształt Biblii. A ten jest czymś więcej niż tylko zbiorem symboli do odcyfrowania, mądrości do odkrycia itp.



Całokształt Biblii, hm. Bardzo ciężko całościowo ogarnąć coś tak rozbudowanego jak Stary Testament oraz relacje między Jahwe a Narodem Wybranym.

Od początku uczulałem no coś tak istotnego, acz zwykle nie branego pod uwagę, jak ewolucja. Ewolucja wierzeń. Wspominałem w pierwszych postach, że wszelkie dawne religie w opowieściach o bogach wykraczały poza czas. Bóg Marduk lub Baal byli poza czasem, tj. wszystko czego dokonali nie dokonali w czasach historycznych, a w czasie świętym. Czas święty (czyli całkowite zaprzeczenie czasu, historii, itp.) stał w religiach prehistorycznych i starożytnych na wyższym miejscu od prawdziwego czasu, kontekstu historycznego. Ludzie prawdziwej rzeczywistości upatrywali nie w przeszłości, teraźniejszości czy przyszłości, ale gdzieś poza tym wszystkim w „miejscu” niewysłowionej transcendencji. Tam właśnie swych czynów ‘dokonywali’ bogowie. Skłonność tą widać dobrze w religiach prymitywnych, np. mitologii Aborygenów. Z kolei świetnie ten zawiły dla nas i niepojęty fakt wyższości Czasu świętego, nad czasem historycznym tłumaczą stare mity indyjskie.

Tak było. Rewolucji dokonali Żydzi, którzy po raz pierwszy uwikłali Transcendencję (Boga) w czas historyczny. Wcześniej te dwa aspekty były całkowicie oddzielne – rzeczywistość nas otaczająca kontra rzeczywistość transcendentna. Aż tu Jahwe wchodzi w relacje z Narodem Wybranym w CZASIE HISTORYCZNYM. Jest to ewenement. Ten czas nie jest sprecyzowany (stąd niemożność ustalenia właściwej ‘chronologii’ wydarzeń starotestamentowych), bo takie sprecyzowania nie były potrzebne. Człowiek przywykły do działań Boga (jakiegokolwiek) w rzeczywistości nie-historycznej po prostu umieścił te działania w czasie historycznym. To wszystko – cała reszta pozostała jak wcześniej, tj. kwestia realności czynów boskich.


Lepiej to widać na przykładzie więc oto on:

W czasach przed Jahwe, gdy bóg zrobił coś w sferze niebiańskiej powtarzane było to w sferze ziemskiej w różnych kontekstach.

Gdy np. jakiś bóg ‘zsyłał potop’, odbywało się to w czasie świętym, nie w historii. W czasie historycznym ten potop odzwierciedlał się w ciągłym łańcuchu śmierć-odrodzenie. Np. przyroda okresowo i cyklicznie umierała (w czasie świętym bóg zsyłał potop) oraz odradzała się (wody potopu czasu świętego cofały się wyłaniając nowy świat). W niektórych rejonach rzeczywiście uwidaczniane było to w corocznych „potopach” – wylewach wielkich rzek (Nil, Eufratu, Tygrysu), ale nie było to regułą bo chodziło wymiar symboliczny ciągłego odradzania się i umierania.

Z kolei gdy Jahwe czegoś dokonywał, zostało to przez Żydów umiejscowione w historii – sprowadzone z czasu świętego do ziemskiego. I tak Jahwe zesłał „potop” przy przejściu przez Morze Czerwone w czasie historycznym, ale ten BOSKI CZYN wciąż miał ładunek symboliczny i święty – wciąż niósł tę samą prawdę: Stary świat umiera w wodach (Egipcjanie) rodzi się nowy (Naród Wybrany). Na pewno Żydzi bazowali na jakichś historycznych wydarzeniach, ale zostały one zaadaptowane aby przekazać TREŚĆ.

Stąd Twoje uporczywe historyczne analizowanie nie do końca się spełnia. Żydzi manipulując historią, nie robili nic złego (z tamtej perspektywy), bo jak wspominałem dla światopoglądu pradawnego czas (przeszłość, teraźniejszość, przyszłość) były niewiele warte w kontekście czasu „poza”, czasu świętego. Można rzec, że zrobili z historii pożytek, bo zaadaptowali ją do celów metafizycznych i symbolicznych.

Oczywiście z czasem, gdy historia zaczęła nabierać znanego nam znaczenia, Stary Testament i jego fakty zaczęły być postrzegane z bliższej Tobie perspektywy.


Jeżeli zaś święta księga utraci swą „boskość” i zrówna się z innymi tekstami jakie ludzkie ręce nam pozostawiły – dlaczego mielibyśmy wciąż uważać, że warto traktować ją jako przekaz od boga a nie jak wymysł grupy pisarzy?



Ależ to był wymysł pisarzy! Jak najbardziej ludzkich. Wszelkie błędy i nieścisłości były nieuniknione, a wręcz pożądane. Nie zmienia to nijak faktu, że były to słowa „boskie”.

Poezja jest jedną z dziedzin sztuki czy kultury, która potrafi odsyłać odbiorcę do transcendencji posługując się czymś tak nieprecyzyjnym jak ludzki język.

Podobnie czynili twórcy Starego Testamentu, tyle że mając jeszcze uboższe środki swobodnie operowali na historii i wydarzeniach historycznych.


Tymczasem żadnej zasadniczej różnicy nie ma. Tak samo jak dzisiaj generacje święcie wierzą w to, że Jahwe istnieje (a po śmierci albo pośle ludzi do nieba, albo do piekła) – tak samo wszyscy wyznawcy wszystkich bogów byli przekonani, że oni istnieją. Podobnie było z Izraelitami – spisane przez nich księgi nie były wyłącznie „zbiorem mądrości” – zostały przygotowane (i tak były odbierane) jako przekaz od Jahwe dla „ludu wybranego”. W to ludzie gorąco wierzyli i tak kierowali swoim życiem, aby dostosować je do wymogów z kart księgi.


Wszelkie generalizacje i uogólnienia są zgubne. Zarówno wtedy jak i dziś byli ludzie, którzy widzieli w opowieściach o bogach „coś więcej”. I ST postrzegali jako coś więcej niż przekaz od Jahwe dla „ludu wybranego”.

Nieważne jakie były statystyki, i która grupa była liczniejsza (z pewnością ta Twoja, to fakt, bo w czasach dawnych tylko ludzie wykształceni, kapłani, itd. mieli właściwe predyspozycje do interpetacji). W istocie jednak wystarczył jeden człowiek (mistrz, poeta, szaman, arcykapłan, Mesjasz), który na daną społeczność wpływa swoimi słowami. ‘Poeta' śpiewa, gromada słucha i odpowiada. Tak to działa od zawsze.

I to nie jest mój wymysł. Spytaj jakiegokolwiek chrześcijanina czy żyda a zapewne się ze mną zgodzi.


Nie wszyscy ale, większość tak. To o niczym nie świadczy, ani jedni ani drudzy nie mają na nic monopolu ;) Nie mam też na niego ja, ani Ty. Jednakowoż, zgodnie z wszelką fenomenologią, w tak subtelnej dziedzinie jak metafizyka, religia, itp. liczy się głównie intuicja.


A poza wstępami mamy całą masę fragmentów „Pan powiedział”, „Pan przemówił” itp. Skoro napisane jest, że bóg przemówił – no to chyba po to, aby czytelnicy myśleli, że faktycznie tak przemówił (innymi słowy – zostało to tak zredagowane, aby przekazać w ten sposób „wolę Boga” i ich – ludzi - późniejsze zachowanie udowadnia, że tak właśnie myśleli). A to już wyraźnie sugeruje, że zawartość ST miała być właśnie traktowana jako „najprawdziwsze słowa pochodzące od Boga”.


Większość „Przemówił do niego Pan:” znajduje się w Księgach Proroków i… tutaj właśnie ujście znajdują moje słowa z pierwszego postu, gdzie pisałem, że nie we wszystko warto wierzyć.

O ile rozmowy Boga z patriarchami Noem, Abrahamem i Mojżeszem miały charakter mitologiczny (lub o takim zabarwieniu), spisane zresztą na długo po ich ziemskiej egzystencji – o tyle rozmowy z prorokami mają już znacznie więcej z propagandy. Tutaj – lecz tylko tutaj, u proroków – muszę się z Toba zgodzić Aquila.

Oczywiście nie wszystko jest tu godne potępienia, ale prorocy byli bardzo mało obiektywni i bardzo uwarunkowani. Gdy prorok był ubogi, pochodził z biedoty – w swym wieszczeniu wynosił na piedestał ubogich, a jego Jahwe był bogiem malućkich i uciśnionych. W czasach Ksiąg Kapłańskich i Proroków zaczęła się też właściwa polityka, typowa dla wszystkich religii hierarchicznych i doktrynalnych. Nagle znajdywano tajemnicze i zagubione kazania Mojżesza, reformujące dotychczasowe dogmaty, i tym podobne rzeczy. Wtedy też judaizm zaczął dążyć do skrajnego nacjonalizmu i wręcz szowinizmu, nietolerancji dla sąsiadów i obcych. Niektórzy kapłani i prorocy odpowiadali za taką zmianę co jest zawarte w tej części ST. Pod tym względem nie warto wierzyć, bo jest to najbardziej ‘zabrudzona’ część Biblii.

Oczywiście nie wszystko jest godne potępienia, zwracam jednak uwagę na konieczność zachowania czujności w analizie tekstów proroków. Nie jest tak, że wszyscy prorocy byli źli – wszyscy z nich byli większymi bądź mniejszymi reformatorami. Z perspektywy czasu możemy ocenić, że ich reformu często szły w złym kierunku.

Na szczęście w stosunkowo krótkim czasie po ostatnim starotestamentowym proroku pojawił się nowy, który dokonał dalszej ewolucji w duchu iście rewolucyjnym, przywracając po raz kolejny mitologizm i symbolizm. Mowa oczywiście o Jezusie.


Myślę też, że uciekanie przez osoby wierzące wyłącznie w strefę „symboliki” jest również objawem tego, że oni sami nie są w stanie pogodzić się z treścią Biblii. Innymi słowy – „ten fragment Biblii nie pasuje do mojego przesłodkiego (albo akurat takiego, a nie innego) wizerunku Boga – no to odczytam go sobie w taki sposób, aby mój wizerunek Jahwe nie uległ żadnemu uszczerbkowi”

.

Oj nie. Myślenie symboliczne towarzyszy człowiekowi od czasów prehistorycznych (zwierzęta naskalne były symbolami), więc baaaardzo dużym nadużyciem współczesnych ateistów jest stwierdzenie, że symboliczne postrzeganie np. ST zrodziło się z niemożnością pogodzenia nauki z treścią Biblii.

Język niewiele zmienił się od czasów prehistorycznych i ciągle jest wielce niedoskonałym medium do przenoszenia i opisywanie „pewnych rzeczy”. Doskonale radzą sobie z nimi symbole, które podświadomie są odczytywane nawet przez laików (jeśli tylko chcą widzieć).


Wracając do Mojżesza, tablic i krzewu – to nie niewierzący wymyślili „dosłowne odczytywanie”. Zarówno żydzi jak i chrześcijanie robili tak już od wielu stuleci – i najwyraźniej nie widzą w tym niczego złego.


Ten krzew to ‘najzwyklejsza’ hierofania, która z czasem została wypaczona i zatraciła swoje pierwotne właściwości. Jest to dla nas kompletnie niezrozumiałe, ale inaczej było w czasach dawnych.
Każde wtargnięcie świętości w naszą ziemską sferę używa do tego celu fizycznych wymiarów i właściwości (konkretny obiekt, konkretny czas) – a jednocześnie je przekracza.

W cywilizacjach starożytnych – w większości religii – istniało pojęcie Środka Świata. Był nim z reguły słup (i inne od niego pochodne, np. drzewo). Każde większe i mniejsze miasto miało taki słup. Ba – słup ten chciała mieć każda rodzina w swoim domu, więc zaczęto tak konstruować domy, aby w środku podporę stanowił słup. Środek Świata. Każdy chciał być w środku świata.

TEN konkretny słup (danego domostwa, czy rytualny miasta) w danej chwili stawał się hierofanią, czyli jedynym prawdziwym metafizycznym i fizycznym ŚRODKIEM ŚWIATA. Mimo, że ludzie doskonale zdawali sobie sprawę, że w sąsiednim mieście znajduje się taki sam słup i taki sam Środek. Dobrze wiedzieli, że środek świata fizycznie może być tylko jeden. Oni nie mieli problemów z takimi podziałami – opowiadałem już o tym. Nie mieli problemów z tym, że widzieli jak taki słup jest robiony, stawiany, itp. A jednocześni potrafili uznać go za odwieczny Środek Świata (ten i inne). To sprzeczność nad sprzecznościami, kwintesencja metafizyki.

Z czasem, wraz z coraz większą historyzacją życia ludzkiego i postępem nauki, takie obiekty hierafoniczne zostały (głównie przez wiernych) sprowadzone do poziomu czysto historycznego, pozbawionego de facto świętości.

Podobnie jest z Twoim krzewem. W istocie tamten krzew jest TYM Mojżeszowym, a jednocześnie nie jest. Jest to trudne do ogarnięcia bez odpowiedniego zaplecza, ale łączenie wszelkich dualności i sprzeczności to jeden z głównych aspektów wszystkich mitologii i symbolizmów.


A to jedynie jeden przykład takiego postępowania. A zatem – dosłowne odczytywanie Biblii nie jest domeną „ortodoksów” i niewierzących – sami żarliwi wyznawcy zapoczątkowali tę metodę odczytywania Biblii.


Masz całkowitą rację. Sami wierzący zapoczątkowali dosłowne odczytywanie Biblii. Stało się to na drodze naukowego i technologicznego rozwoju ludzkości – polecam wszystkim prześledzić te zmiany na własną rękę. Dosłowne odczytywanie Biblii jest odpowiedzią na potrzebę DOSŁOWNOŚCI (empiryczności, naukowości, historyczności, zwał jak zwał) jaka w pewnym momencie rewolucyjnie ogarnęła prawie cały świat.


A zatem – skoro mamy w świętym tekście napisane, że oto Mojżesz zrobił to i to, a przy okazji Jahwe powiedział mu to i owo – a potem było to traktowane jako realnie zaistniałe wydarzenie w realnie istniejącym miejscu (raczej nie przychodziło nikomu do głowy, aby negować) – to czemu miałbym nagle odrzucić „historyczne podejście” i skupić się wyłącznie na treści?


„raczej nie przychodziło nikomu do głowy, aby negować” – Oj, przychodziło, przychodziło. Jest pełno żydowskich midraszy, czy chrześcijańskich bądź arabskich dzieł teologicznych które ciągle wszystko negują. Ba – negują nawet istnienie Boga! Prawdą jest, że do nastania ery Dawkinsa i naszych współczesnych ateistów, ich rolę pełnili chrześcijańscy teolodzy, np. Mistrz Eckhart. Negowanie to nieodłączna część procesu ewolucji.


Wiem, że z punktu osoby wierzącej tak byłoby lepiej (nagle bowiem Biblia wyglądałaby „bardziej wiarygodnie”), ale ja nie mogę na to pozwolić.


Jest to typowy stereotyp. Gdybyś uważniej wgłębił się w historyczne aspekty kultury czy religii wiedziałbyś, że symbolika Biblii jest od niedawna (ostatni wiek) na nowo ODKRYWANA – po okresie symbolicznego średniowiecza, jaki nastał wraz z oświeceniem. Odkrywana, a nie tworzona od podstaw. Kiedyś ludzie (przynajmniej ich część, bardziej wykształcona – prawda, że bardziej nieliczna, niestety) potrafili odczytywać symbole. Potem przyszła nauka i historyzm.


Wówczas powiem, że owszem – treść przykazania jest w porządku, ale cała ta otoczka to bajka. Żaden bóg burzy nie wyrył nigdy za pomocą błyskawicy żadnego tekstu na klifie dawno zatopionej wyspy. Jeżeli ktokolwiek święcie by w to wierzył – okłamywałby sam siebie.


Ja Cię doskonale rozumiem! Sęk w tym, że piszesz „Liczy się dla mnie kontekst!”, a zaraz potem całkowicie go bagatelizujesz i dodatkowo parodiujesz. Zamiast o bogu burzy, który wyrył piorunem słowa na wyspie przywołaj kontekst starotestamentowy i zobaczysz wtedy, że nie różni się on zbytnio od okoliczności w jakich dochodzili do swoich oświeceniowych tez antyczni filozofowie.


No i jeszcze jedna rzecz rzuca mi się w oczy – czy to „nadawanie przymiotów” jest faktycznie „zrozumieniem”? Czy też może oszukiwaniem samego siebie, że się rozumie? Osobiście stawiałbym na to drugie.


Jest to oszukiwaniem samego siebie, że się rozumie. Mówili o tym starożytni hindusi, potem buddyści, niektórzy żydowscy rabini z midraszów i chrześcijańscy teolodzy jak wspomniany Eckhart. Wszelkie „przymioty” nadawane Bogu przez człowieka są błędne, niewystarczające, zwodne – i w ostateczności prowadzą do oszukiwania samego siebie.


Co wtedy? Ktoś musi się mylić. A czy ktoś przyzna, że się myli?


Były w historii jednostki, które przyznawały, że się mylą - czasem mówił wprost że nic nie wiedzą. Warto brać z nich przykład, ale obaj wiemy, że to jest niemożliwe i raczej stosunek ludzi się nigdy nie zmieni.

______________________________________________


Nieporuszone przeze mnie argumenty Aquili pozostawiam nietknięte, z racji znacznej różnicy w sposobie postrzegania czy ‘interpretowania’. Odpowiadając na część z nich musiałbym znów przenosić środek ciężkości z historycznego na symboliczny, a nie ma to sensu po raz któryś z kolei. Zostawmy tamte kwestie (Wyjście z Egiptu, Ogród Eden, grzech) tak jak są – czyli ja coś o nich powiedziałem, powiedział Aquila i niech tak zostanie.

Aquila przywiązuje też wielką wagę do kwestii postrzegania symbolicznego ludzi w przeszłości a współcześnie. Słowem - wg niego człowiek współczesny wymyślił symbolizm, aby wytłumaczyć głupotę ludzi z dawnych czasów (bo wierzyli w bzdury). Wśród badaczy bezspornym jest jednak fakt, że najbardziej religijnymi (religijnymi pod względem symbolicznym właśnie oraz mitologicznym) i otwartym na strefę sacrum są ludy o charakterze pierwotnym, czy też 'prymitywnym'.

Człowiek prehistoryczny był niesłychanie wyczulony na symbole. W zwykłym kamieniu potrafił widzieć symbol. W księżycu, morzu, itp. Potrafił sprowadzić sferę sacrum do najprymitywniejszego przedmiotu mając świadomość że przedmiot ten nie traci swoich cech fizycznych. Wraz z nieuchronnym postępem cywilizacyjnym (rolnictwo, 'mieszczaństwo', postęp wojenny i technologiczny) w sposób BARDZO STOPNIOWY te umiejętności myślenia symbolicznego zostały wypierane i zapominane. W średniowieczu (jeszcze do nie tak dawna zresztą) Msze Święte odbywały się po łacinie. Dlaczego? Dlatego, że zwykli ludzie nie znali łaciny. To w czym tkwiła popularność takich mszy, wręcz uwielbienie? Otóż w możliwości myślenia symbolicznego. Cała msza funkcjonowała wtedy jako SYMBOL mimo, że wierni nie zawsze musieli zdawać sobie z tego sprawę. Nie wiedzieli co ksiądz mamrocze pod nosem, ale choćby podświadomie wiedzieli że mają do czynienia z czymś świętym.

Podsumowując - wyobraźnia symboliczna towarzyszy człowiekowi od zawsze, a im dawniej tym powszechniej funkcjonowała. Została zagłuszona niemal całkowicie wraz z 'boomem' naukowym, a współcześnie jest odkrywana na nowo (dużą rolę odegrało otworzenie się Zachodu na kultury wschodnie oraz prymitywne.



KOŃCZĄC

To co mnie naprawdę zdumiewa to fakt, że część z tych pozycji które przytaczasz w postaci bibliografii pod koniec wypowiedzi jest mi znana. Czyli bazując mniej więcej na podobnej literaturze, o zapleczu podobnej rangi (uznani badacze), która miejscami nawet się pokrywa (np. Eliade) – mamy już nie tyle różne poglądy co skrajnie odmienne podejście do problemu. Zadziwiające, co? :)
  • 0



#13

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Witam wszystkich czytelników po krótkiej przerwie (prawie jak reklamowa na Polsacie). Nie, moi mili Państwo, to nie pomyłka.

 

Początkowo wszystko szło bez problemu, lecz z czasem dopadła nas najwyraźniej mała zadyszka. Po swoim wpisie czekałem na wpis szanownego przeciwnika dość długo, na tyle długo, że wybiło mnie to z „debatowego” rytmu. Doszło do tego zmniejszenie czasu wolnego na pisanie oraz nowe hobby, które wciągnęło mnie na skalę zwyczajnie obłędną (co zresztą trwa do dziś ;) ). Zauważyłem, że kolega Amontillado (jak wówczas się zwał) dodał po pewnym czasie nowy wpis, lecz nowo zaistniałe warunki wymienione powyżej niezbyt sprzyjały kontynuowaniu. Bez słowa wyjaśnienia (za co składam spóźnione przeprosiny) debata odeszła w zapomnienie.

 

Choć nie do końca. Za każdym razem gdy tu zaglądałem miałem pewne poczucie winy. A niedokończona sprawa najzwyczajniej w świecie mnie męczyła. Dlatego, po krótkiej wymianie wiadomości z kolegą Am.o (jak od teraz będę go zwał) którą można by streścić tak:

 

- Cześć, kontynuujemy debatę?

- Jasne!

- Super!

 

Mamy zamiar wrócić do boju. Debata rusza dalej.

 

Wiemy, że to straszne odgrzewanie kotleta. Ale liczymy na to, że po dodaniu nowych składników i przypraw wyjdzie nam z tego całkiem zjadliwa strawa dla umysłu ;)

 

Nie wiem tylko jak to wygląda u innych, ale u mnie zniknęły nasze dwa wcześniejsze wpisy. Nie wiem czy to błąd u mnie, czy po stronie forum. Ale może to i lepiej? Da nam to nieco świeższy start. Pozwolisz tylko, że skopiuję z mojego starego folderu jeden fragment z mojego „nieobecnego” wpisu bo zawiera on pewne ważne informacje które przydadzą nam się nieco później. A oto i on:

 

 

JEst Duży Problem…

 

 

Tak jak w przypadku głównego członu Nowego Testamentu mamy rozmaitych autorów (Marek, Mateusz, Łukasz i Jan – a także prawdopodobnie ukryte „Q”) – tak i w przypadku Starego Testamentu mamy księgi, którym oficjalnie przypisuje się konkretnych autorów (Mojżesz, Ezdrasz, Izajasz itp.).

 

Od starożytności pierwsze księgi ST (tak zwany Pentateuch) były uznawane za dzieło samego Mojżesza. Uważano, że oto Jahwe natchnął poczciwego starca i z pomocą jego rąk „spisał” swój własny przekaz dla narodu wybranego. Jednak przy takim założeniu pojawiał się pewien problem – bowiem już w starożytności zauważono, że taka tradycja ma swoje słabe strony. Można bowiem w treści tych ksiąg znaleźć na przykład… sprzeczności. Jeden fragment księgi opisuje coś lub prezentuje nam jakiś „fakt”, a jakiś inny – opisuje dokładnie to samo wydarzenie, ale podaje inne „fakty”.

 

Początkowo ignorowano ten problem argumentując, że owe sprzeczności są jedynie pozornymi sprzecznościami. Żyjący w średniowieczu Izaak ibn Yashush trafnie jednak zauważył, że nie są to wcale „pozorne sprzeczności” i że z autorstwem tych ksiąg (a dokładniej z bezmyślnym przypisywaniem autorstwa Mojżeszowi) jest nieco więcej problemów. Wykazał bowiem, że lista królów podana w Genesis zawiera postaci, które żyły długo po czasach przypisywanych Mojżeszowi. Doszedł zatem do dość logicznego wniosku – ten fragment musiał być dodany znacznie później do tekstu Mojżesza – nie odmawiał on bowiem Mojżeszowi autorstwa ksiąg – uważał tylko, że ta konkretna lista królów musiała zostać dopisana przez jakiegoś późniejszego skrybę.

Ale ówczesne środowiska religijne nie były zbyt wyrozumiałe. Izaak ibn Yashush porwał się na świętą tradycję – a zatem przylgnął do niego obraźliwy przydomek – w tym przypadku Izaak Niedołęga. Przydomek ten przypiął mu zaś Abraham ibn Ezra dodatkowo domagający się, aby „książki Izaaka zwyczajnie spalić”.

Wszystko byłoby „dobrze”, gdyby Abraham ów sam nie powątpiewał w owe mojżeszowe autorstwo. Pozostawił on bowiem po sobie notatki w których zauważał, że są w istocie pewne fragmenty, które sugerują, że nie spisał ich wcale sam Mojżesz. Według niego fragmenty te to między innymi te odnoszące się do osoby Mojżesza w trzeciej osobie albo podające informacje, których Mojżesz znać zwyczajnie nie mógł.

Lecz nie wolno nie doceniać potęgi wiary. Abraham w innej swej notatce odnoszącej się do owych nieścisłości stwierdził:

 

„Jeżeli rozumiesz – poznasz prawdę”.

 

A w jeszcze innej:

 

„A kto rozumie – zachowa milczenie.”

 

W XIV wieku Bonfils z Damaszku miał więcej odwagi – uznał wprost:

 

„A oto dowód, że ten wers Tory został napisany później i że nie napisał go Mojżesz – zrobił to raczej jeden z późniejszych proroków.”

 

Sprawa zaczęła się (acz powolutku) rozwijać. Jakiś czas później zauważono, że fragmenty opisujące śmierć Mojżesza (a więc z całą pewnością niespisane przez niego samego – zaczęto przypisywać ich autorstwo Jozuemu) są napisane takim samym stylem jak i fragmenty znajdujące się w innych, wcześniejszych, miejscach. To zaś sugerowało, że Jozue (który miał według ówczesnych „badaczy i znawców” spisać relację z ostatnich chwil Mojżesza) napisał także i inne, wcześniejsze fragmenty pism do tej pory przypisywanych wyłącznie Mojżeszowi. W XVI wieku Andreas van Maes zasugerował, że Mojżesz napisał podstawę owych ksiąg, ale jakiś późniejszy skryba pozmieniał nieco tekst – jednak nie w złych zamiarach, ale aby uczynić go przystępniejszym dla czytelnika. Reakcja Kościoła była zdecydowana – książka Andreasa została dodana do „Indeksu ksiąg zakazanych”.

 

Lawina jednak powoli i nieubłaganie nabierała tempa. Coraz to nowi myśliciele podważali (ośmielając się na coraz to poważniejsze teorie) mojżeszowe autorstwo owych ksiąg wykazując stosowne nieścisłości. Ich teorie stawały się coraz głośniejsze mimo że ich książki były zakazywane i palone a autorzy - prześladowani. Jednym z takich prześladowanych był Izaak de la Peyrere, który został aresztowany i zwolniony dopiero wtedy, gdy odrzucił swoje poglądy i ukorzył się przed papieżem.

Szał skierowany na ludzi powątpiewających w mojżeszowe autorstwo tekstu był nieubłagany. Gdy Richard Simon napisał książkę „Histoire critique du Vieux Testament” w której bronił natchnionego charakteru ksiąg mojżeszowych – sprzeciwiał się autorom „krytycznym” i argumentował, że księgi te pochodzą od Mojżesza, a wszelkie modyfikacje zostały dokonane przez natchnionych przez Boga proroków – został wyrzucony ze stowarzyszenia księży a jego dzieło było (jakżeby inaczej) z zapewne nieukrywaną satysfakcją palone.   

 

Wieki późniejsze okazały się jednak coraz bardziej przyjazne wszystkim tym, którzy chcieli w sposób racjonalny podchodzić do zagadnienia autorstwa poszczególnych fragmentów ST. Ostatecznie przy dokładniejszej analizie okazało się, że styl i „zawartość” tekstu zaczyna istotnie sugerować istnienie „innych” autorów (lub też mówiąc dokładniej – zapewne grupy osób). Popularna teoria głosi, że autorów tych (albo „grup autorów”) było czterech:

J – czyli Jahwista

E – czyli Elohista

D – czyli Deuteronomista

Oraz

P – czyli źródło kapłańskie

Gdybyśmy chcieli zaś przedstawić tę teorię i to „autorstwo” w sposób graficzny – wyglądałoby to mniej więcej tak:

 

800px-Documentary_Hypothesis_Sources_Dis

 

Jak zatem widać… pierwsze księgi ST są… dość solidnie poszatkowane. A teoria przypisująca Mojżeszowi autorstwo wszystkich z nich – upadła całkowicie (szkoda tylko, że nie można już dziś w żaden sposób „podziękować” żarliwym „obrońcom tradycji” z wieków wcześniejszych ;) ). Okazuje się bowiem, że pierwsze księgi ST tak naprawdę składają się z przemieszanych słów rozmaitych autorów – przy czym każdy z tych autorów posługiwał się swoim językiem/stylem, miał swoje cele i przekonania oraz żył w innym okresie.

A tak przynajmniej mówi podstawowa teoria o JEDP, ponieważ i ona nie jest ostateczna. Jedni badacze uznają istnienie JEDP, inni z kolei uważają, że z listy tej należy usunąć E. Jedni datują owe źródła w taki sposób:

 

J – ok. 950 r. p.n.e.

E – ok. 850 r. p.n.e.

D – ok. 621 r. p.n.e.

P – ok. 450 r. p.n.e.

 

Inni zaś uważają, że wszystkich autorów należy lokować w okresie wygnania lub okresie powygnaniowym. Musimy pamiętać, że teoria JEDP (tak bowiem w skrócie będę ją nazywać) to wciąż jedynie teoria. Nie musi wcale być prawdziwa – ale faktem jest, że póki co dość dobrze spełnia swoje zadanie i dość dobrze pasuje do analizowanego tekstu i kontekstu historycznego. Tak to bowiem jest z teoriami – są dobre, gdy dobrze pasują do badanego materiału i dobrze wyjaśniają rozmaite zagadnienia z nim związane. Teoria JEDP to z powodzeniem robi – dlatego też jest obecnie dość powszechnie akceptowana.

 

Jako że badacze nie potrafią się w tej kwestii dogadać – to i nam nie przystoi prezentowanie wyłącznie jednej wersji jako „świętej prawdy”. Wystarczy, że będziemy mieć to na uwadze.

 

I w tej chwili znowu przychodzi czas na pewne pytanie – jeżeli księga ta jest przekazem od Boga – w domyśle spójnym/jednolitym – to dlaczego okazuje się być tak straszliwie poszatkowana? Jeżeli Jahwe dyktował swoje dzieło rozmaitym autorom żyjącym w rozmaitych epokach („wam powiem to, a tę część objawię dopiero za sto lat, tak, to dobry pomysł”) – to czy nie mógł się mimo wszystko zatroszczyć o to, aby dyktowane fragmenty były już jednolite? Bo póki co wygląda to mniej więcej tak:

 

- Nędzny pisarzu! Otom Jahwe, Pan twój!

- Panie! Nie jestem godzien abyś przemawiał do mnie!

- Owszem, ale słuchaj mnie – oto zaraz podyktuję ci pewien tekst a ty go napiszesz, gdyż Mojżesz zniszczył tablice które mu tak pięknie wyryłem i dlatego już nigdy nie napiszę wam niczego osobiście. Szacunku nie macie dla boskiej twórczości. A teraz do dzieła! Zrelaksuj się i otwórz umysł, otwieram channeling i przesyłam tekst za 3, 2, 1…

 

(mija 100 lat)

 

- Nędzny pisarzu! Otom Jahwe, Pan twój!

- Panie! Nie jest godzien abyś przemawiał do mnie!

- Tak, wiem, ale słuchaj mnie – bo mam ważną wiadomość a nie będę powtarzać dwa razy. Macie już parę ksiąg które podyktowałem twoim poprzednikom. A teraz weź trzcinkę i słuchaj mnie tutaj uważnie: z księgi Rodzaju usuń wers 15 z rozdziału 3, nie wiem po co go podyktowałem, było przecież inaczej. A w miejsce to w zamian wpiszesz to co ci za chwilę prześlę do mózgu. Tak samo wywalisz cały rozdział siódmy, trzynasty i dwudziesty piąty – zawiera nieaktualne informacje. Zamiast nich powinno być bowiem… (odgłos napełniania rozumu niegodnego pisarza). A do rozdziału dziewiątego koniecznie dopisz coś o moim nowym łuku. Coś tam że nim potrząsam albo coś innego z nim robię. W końcu sam go zrobiłem – spojrzałem tylko na niego i od razu wiedziałem, że jest dobry, więc szkoda by było gdyby ludzie się o nim nie dowiedzieli. Z Księgi Wyjścia zaś z końcówki wersu dziewiątego z rozdziału trzydziestego usuniesz jeszcze „lub czasopisma”. No, to tak w skrócie, nadążasz?

- Tak, tak, o Najwyższy!

- Dobrze. Ale aha – nie przywiązuj się zbytnio do swojego nowego tekstu – może za jakieś stulecie znów zajrzę i coś wymienimy. A może nie. Nie wiem. Dobra, lecę, muszę zrobić porządki. Czas usunąć w końcu Baala z listy znajomych.

 

Taki właśnie chaos w tych pierwszych księgach, wyraźnie wskazujący na rozmaitych autorów i późniejsze edycje (przycinanie, wycinanie, wklejanie itp.) – jednocześnie i wyraźnie wskazuje na „ludzkie” pochodzenie tekstu (co dla kogoś, kto nie uznaje istnienia bogów – nie jest szczególnie zaskakujące). Taki obraz jaki wyłonił się z ST po jej dokładniejszym zbadaniu psuje bowiem (a przynajmniej czyni ją wielce nieprawdopodobną) wersję wedle której autorem jest Bóg, który przesyłał ludziom „prawdę” i kazał ją spisać. Gdyby bowiem faktycznie takim autorem byłby Jahwe, moglibyśmy spodziewać się po nim nieco lepszej organizacji (co prawda ciężko nam byłoby „wejść” w osobę boga i ocenić co bóg zrobiłby lub nie – ale myślę, że nawet „nadprzyrodzone” istoty potrafią kierować się prostą logiką). Boga przesyłającego na przykład jedną księgę lub rozdział jednemu autorowi (już nawet zakładając, że „koniecznie trzeba było” dyktowanie księgi rozłożyć w czasie na wielu pisarzy). Nie zaś boga, który jednemu autorowi przesyła jeden rozdział, drugiemu każe po pewnym czasie dodać do niego parę zdań itp.

 

A zatem jest to bardzo solidny argument przemawiający za tym, aby w ST nie wierzyć. Ponieważ wierząc w treść ST nie podążamy tak naprawdę śladem jakiegoś realnego boga – ale ludzi, którzy w pewnym (pewnych) okresie po prostu napisali swoje teksty (oczywiście każąc innym uważać, że to „przekaz od boga”) a w jakimś innym – zebrali owe teksty i połączyli (lub też – postarali się połączyć) w jedno. Aktualnie podoba mi się taka wersja danej księgi – oficjalnie ona funkcjonuje. Ale za jakiś czas zmienia się sytuacja – potrzebna jest korekta pism – wówczas inny człowiek bierze je i zmienia tak, aby znowu były „takie jak trzeba”.

 

Do teorii JEDP będziemy jeszcze od czasu do czasu wracać – przy omawianiu konkretnych fragmentów – więc dobrze byłoby zapamiętać podane informacje.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mija kilkaset lat. Gdzieś na wschodzie cesarstwa rzymskiego…

 

- Nędzny pisarzu! Otom Jahwe, Pan twój!

- Panie! Nie jestem godzien aby…

- Dobrze już, dobrze. Skoro mówię do ciebie to znaczy żeś wystarczająco godny jak na tę sytuację. Słuchaj, gdy przemawiam! Oto kiedyś podyktowałem twoim poprzednikom rozmaite teksty.

- Tak, Panie! Nasze przymierze!

- Tak, tak, o nim właśnie mowa. Wiesz… tak przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że nie jest do końca takie, jak być powinno. Kiedyś myślałem, że taki image jest fajny, zresztą wiesz, to były inne czasy, ten Baal, nieposłuszny lud i w ogóle... ale teraz przydałoby się nieco odczarować ten kiepski wizerunek. Dlatego weźmiesz trzcinkę a ja ci prześlę taki nowy tekst. Przymierze 2.0. Zupełnie inna wymowa. Zupełnie nowe przepisy i wymagania – w sam raz dostosowane do obecnej sytuacji politycznej – a ty to już jakoś skopiujesz i rozpowszechnisz. Nie bój się - Łukaszowi i innym też już podyktowałem co nieco, choć w paru kwestiach to już nie pamiętam co im tam właściwie nagadałem. No ale nic, zatem słuchaj: „W maleńkiej wiosce zwanej Betlejem…”

 

(Wybaczcie, nie mogłem się oprzeć ;) ).

 

A teraz wróćmy już do nowości. Swoją poprzednią „opisową” część zakończyłem na opowieści o pożądaniu kobiet ziemskich przez tajemnicze istoty niebiańskie. Zatem nie mam innej opcji - przed nami losy Noego.

 

Każdy z nas słyszał o tej postaci i o jej „wyczynie” - budowie Arki i zmaganiu się z potopem zesłanym przez Jahwe na Ziemię. Całość tej historii zaczyna się „bożym postanowieniem zagłady”, wyrażonym w tekście biblijnym w następujący sposób:

 

Kiedy zaś Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się. Wreszcie Pan rzekł: «Zgładzę ludzi, których stworzyłem, z powierzchni ziemi: ludzi, bydło, zwierzęta pełzające i ptaki powietrzne, bo żal mi, że ich stworzyłem». Tylko Noego Pan darzył życzliwością.

Rdz 6, 5-8

Zanim jednak przejdę do bardziej szczegółowych rozważań nad historią potopu warto w ogóle zastanowić się nad pochodzeniem tej historii. Jak wspomniałem wcześniej, Biblię w dawnych czasach (od momentu spisania po ogólnie okres oświecenia, a gdzieniegdzie i przez wielu do dziś) traktowano poważnie i dosłownie. Potop był, zdaniem tych ludzi, wydarzeniem historycznym, realnie zaistniałym w przeszłości. Jako że opis potopu był obszerny i, jak im się wydawało, logiczny - a przede wszystkim znajdował się w „świętej księdze” zesłanej nam przez samego Boga - zapewne zdecydowana większość ludzi brała tę opowieść za „prawdę”. Dziś wiemy, że opowieść zawarta w tej księdze nie ma prawa być zapisem realnych wydarzeń w całej swej objętości. Skąd się zatem wzięła? Tutaj nieco światła na ten temat rzuca nam pewne niezwykłe odkrycie.

Wykopaliska archeologiczne - ta stosunkowo nowa „moda” pojawiła się zaledwie mniej więcej trzy wieki temu. W tamtej epoce wzrosło zainteresowanie antycznymi cywilizacjami, mocarstwa kolonialne prześcigały się w zdobywaniu prestiżowych zabytków a wykształceni dżentelmeni zaczynali po raz pierwszy w historii profesjonalnie podchodzić do badania przeszłości. Wykopaliska takie przyniosły nam między innymi ogromną ilość zachowanych tabliczek zapisanych pismem klinowym - powszechnie używanym w Mezopotamii. Z naszego punktu widzenia interesujące będą jedynie niektóre z nich. Chodzi o trzy opowieści których głównymi bohaterami są Ziusudra, Atra-Hasis oraz Gilgamesz.

Choć bohaterowie tych opowieści są różni, łączy ich jeden element. Na każdej z tych tabliczek jest bowiem zapisana historia potopu, który bogowie zaplanowali zesłać na ziemię aby zniszczyć całą ludzkość. W każdej z nich bohater (w przypadku historii o Gilgameszu mężczyzna o imieniu Utnapisztim) zostaje w porę ostrzeżony i buduje, z niebiańskiego polecenia, specjalną łódź (których konstrukcja i „plany techniczne” przesyłane „z nieba” są uderzająco podobne). Podobieństwo aż rzuca się w oczy. Ale to nie wszystko - w opowieściach tych łódź staje się też ratunkiem dla zwierząt. Aby przekonać się czy wody już opadają Utnapisztim wypuścił z arki gołębia i kruka. Dokładnie tak samo postąpił Noe. Łódź, gdy wody zaczęły opadać, osiadła w obu przypadkach na górze. W Biblii jest to góra w tak zwanym kraju „Ararat”. W eposie sumeryjskim - góra Nimuš która znajdować się miała… tam, gdzie Izraelici umiejscawiali krainę Ararat… We wszystkich opowieściach też człowiek, uratowany z potopu, złożył ofiarę a bóstwo „poczuło miłą woń”.

Zbieżność ta może być odczytywana jako potwierdzenie prawdziwości. Ot, faktycznie stało się coś takiego i zapadło w zbiorową pamięć potomków uratowanego człowieka. Może nie chodziło o potop globalny, może niekoniecznie wszystko stało się tak jak to opisują teksty, ale coś musiało być na rzeczy.

I prawdopodobnie było.

Cywilizacja sumeryjska była starsza od izraelskiej. I to dużo starsza. Załóżmy więc, że historia o potopie rozeszła się po świecie dzięki wymianie idei pomiędzy sąsiadami, a źródłem jej jest właśnie Mezopotamia. Teraz zastanówmy się co mogło stać za powstaniem tej historii, co takiego mogło skłonić mieszkańców Sumeru do zapisania takiej a nie innej opowieści na swoich glinianych tabliczkach i dlaczego bardziej prawdopodobne jest, że to Izraelici podkradli tę opowieść a nie na odwrót.

Rozwiązanie tej zagadki może kryć się na tych dwóch obrazkach - to mapy hipsometryczne Izraela i Iraku:

 

800px-Israel_Topography_zpsbjwewjwc.png

1024px-Iraq_Topography_zpsfceh3osn.png

 

 

 

Cywilizacja która dała światu Biblię powstała i rozwijała się głównie na pasie wzgórz ciągnących się na osi północ-południe. Cywilizacja związana z eposami sumeryjskimi - na wielkim obszarze nizinnym, otoczonym z trzech stron górami i wyżynami. Przez który dodatkowo przepływały dwie wielkie rzeki.

 

Mezopotamia, jak sama nazwa mówi (Μεσοποταμία - czyli w języku greckim „[kraj] pomiędzy rzekami”) związana jest z dwoma głównymi rzekami które w miarę równolegle tamtędy przepływają - Tygrysem i Eufratem. Podobnie jak to było w starożytnym Egipcie - również tutaj rzeki te odgrywały bardzo ważną rolę - szlaków komunikacyjnych jak i źródła wody potrzebnej do uprawiania znacznej ilości pól. I tak samo jak w Egipcie zwiększano powierzchnię pól jak i żyzność gleby poprzez stosowanie odpowiedniej sieci kanałów (których zadaniem było odprowadzanie z pól wody po wylewie rzeki). I wszystko było dobrze i sprawnie działało, ale pod jednym warunkiem. Państwo również musiało sprawnie funkcjonować i należycie opiekować się systemem owych kanałów. Niestety w dawnych czasach nierzadko Mezopotamię nawiedzały rozmaite kryzysy polityczne i gospodarcze. W czasie takiego zamętu ludzie przykładali mniej wagi do należytego dbania o kanały - albo brakowało na to ludzi, albo uwaga władców była skupiona gdzie indziej. Wówczas wystarczał jeden obfity wylew by obie rzeki wylewały się ze swoich koryt i zalewały na długi czas cały płaski krajobraz aż po horyzont. Stawało się wówczas to, co w pagórkowatym Izraelu pozbawionym obecności wielkich rzek było nie do pomyślenia. Na dodatek starożytne miasta najczęściej lokowano tuż obok rzek - co dodatkowo potęgowało skutki takich powodzi. Wykopaliska potwierdzają duże ilości osadu powstałego w wyniku takich kataklizmów (sięgające ponad trzech metrów - a trzeba pamiętać o tym, że poziom wody który naniósł tyle osadu musiał być dużo wyższy) jak i skalę zjawiska (ślady osadu napotykano nawet ponad 20 km od rzek).

 

Jest zatem bardzo prawdopodobne, że historia o potopie związana jest z takimi właśnie katastrofalnymi powodziami w Mezopotamii, gdy woda zalewała domy i miasta i sięgała „aż po horyzont”. To może być tło, które dało poetom sumeryjskim „natchnienie” i pomysł, motyw globalnego i wyniszczającego potopu idealnego do użycia w niebiańsko-heroicznej opowieści. Stamtąd też ten popularny w starożytności epos zawędrował  z czasem do Izraela, gdzie idea wody zalewającej cały kraj była trudniejsza do „wymyślenia” z racji tego, że takie powodzie w tym rejonie się nie przydarzały jak i ukształtowanie terenu (pagórki) nie sprzyjało historiom o „przykryciu wodą wszystkich ziem”. Anonimowi pisarze zaś postanowili pewnego dnia, że historia jest tak uniwersalna i atrakcyjna, że warto dołączyć ją do swoich pism religijnych. Oczywiście po pewnych zmianach w wyniku których sumeryjscy bogowie stali się Jahwe a bohaterem głównym stał się nasz poczciwy i swojski Noe.

 

Zastanówmy się teraz nad wymową tej opowieści. Oto Jahwe stwarza świat i żyjącego na nim człowieka. Wszystko to miało być, według jego wszystko wiedzącego umysłu, „dobre”. Czas jednak pokazał, że najwyraźniej Jahwe się mylił - ponieważ w pewnym momencie (jak stwierdza Biblia) „Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi i że usposobienie ich jest wciąż złe, żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się”. W swoim nieskończonym geniuszu Jahwe pomyślał przez chwilę i znalazł najlepsze rozwiązanie - sposób na poprawę sytuacji miał być tylko jeden - wymordowanie 99,9% ludzkości.

 

Całe szczęście, że traktuję tę historię wyłącznie jako całkowicie „ludzką” (wymyśloną od początku do końca przez ludzi), bo gdybym miał potraktować zaprezentowane tam postacie, decyzje i wydarzenia za autentycznie zaistniałe, to najprawdopodobniej zmroziłoby to moją krew.

 

Jak wiemy z Biblii, Jahwe ma sposób na „zło” na tym świecie. Ot, wystarczy wcielić się w człowieka, umrzeć na krzyżu i wszystko jest w porządku, świat i ludzie ocaleni. Jednak w przypadku Noego najwyraźniej nie miał zamiaru tak postąpić. Nie mógł też najwyraźniej w świecie pogodzić się z losami swojego stworzenia i pozwolić im żyć dalej, ewentualnie próbując przekonać ich jakimiś boskimi nagrodami za porządne życie. Pojawiła się nowa dla niego sytuacja (odniesienia do sprzeczności z jego rzekomą wszechwiedzą będą tutaj dość powszechne ;) ) a on, najwyraźniej działając pod wpływem impulsu lub kompletnie tracąc głowę, postanowił po prostu wszystkie żyjące istoty wydusić. Współgra to też z koncepcją boskiej sprawiedliwości - w świetle której nawet osoby w istocie niewinne (kilkuletnie dzieci) odpowiadają za grzechy innych. Jak wszyscy, to wszyscy. Dlatego ciekawe jest, że z jednej strony Kościół każe wierzyć w nieskończone miłosierdzie Jahwe, w to, że kocha on każdego z nas, a jednocześnie opiera się na księdze w której wyraźnie napisane jest, że tenże sam Jahwe postanowił pewnego dnia utopić prawie wszystkie dzieci na świecie.

 

Tutaj też widać następny przykład „majstrowania” przy tekście biblijnym i z pomocą w wyjaśnieniu tej zagadki przychodzi nam podana wcześniej hipoteza JEDP. Tak jak istnieją równoległe i różniące się od siebie opisy stworzenia świata i człowieka, tak samo i tutaj opowieść o potopie składa się z różnych wersji skleconych przez pewnego skrybę/skrybów w jedno. Najwyraźniej widać to w tych dwóch fragmentach pochodzących z dwóch różnych źródeł:

 

Spośród wszystkich istot żyjących wprowadź do arki po parze, samca i samicę, aby ocalały wraz z tobą od zagłady. Z każdego gatunku ptactwa, bydła i zwierząt pełzających po ziemi po parze; niechaj wejdą do ciebie, aby nie wyginęły.

Rdz 6, 19-20

 

Z wszelkich zwierząt czystych weź z sobą siedem samców i siedem samic, ze zwierząt zaś nieczystych po jednej parze: samca i samicę; również i z ptactwa - po siedem samców i po siedem samic, aby w ten sposób zachować ich potomstwo dla całej ziemi.

Rdz 7, 2-3

 

W jednej wersji Jahwe wyraźnie mówi o jednej parze zwierząt każdego gatunku, w drugiej - mowa wyraźnie o siedmiu parach zwierząt „czystych” i jednej parze „nieczystych”. Co ciekawe, wersja z podziałem na zwierzęta czyste i nieczyste pochodzi ze źródła kapłańskiego - jest to późniejsza wstawka doklejona w czasach, gdy kapłani wprowadzili wyraźne zasady kultu i podziału na istoty „czyste” i „nieczyste”.

 

Dodatkowo można tutaj zwrócić uwagę na prymitywizm autorów, którzy źródła wody dopatrywali się w „Wielkiej Otchłani”. Najwyraźniej na ich mentalnej mapie Wszechświata nad „nieboskłonem” istnieć musiała „Wielka Otchłań” wypełniona wodą. Zapewne było to spowodowane totalną nieznajomością tego jak działa obieg wody w przyrodzie i skąd biorą się zwyczajne deszcze.

 

Innymi słowy - jest to ciekawa opowieść, lecz wyraźnie to jedynie „ludzka” bajka. Potop nie miał prawa zaistnieć, wody nie miały prawa „zalać nawet najwyższych gór świata” (o tym jak naprawdę wysokie potrafią być góry na naszej planecie Izraelici nie mieli najmniejszego pojęcia), arka nie uratowała wszystkich gatunków na Ziemi a i niemożliwe jest, aby ludzkość i wszystkie gatunki zwierząt odbudowały populację z zaledwie garstki pasażerów statku.

 

A mimo to opowieść ta znajduje się w Biblii. „Słowie Bożym”. Zesłanym z nieba przekazem o najbardziej doniosłym dla wszystkich ludzi znaczeniu.

 

Jeśli zatem opisywane tu wydarzenia nie mogły mieć miejsca, czemu zatem Jahwe postanowił dołączyć do zawartości księgi ową dostosowaną do światopoglądu Izraelitów opowieść sumeryjską? Dla jej „głębszego przekazu”? Dla jakiegoś morału kryjącego się pomiędzy wierszami? Morału w stylu „jestem tyranem mordującym 99,9% populacji wszystkich gatunków lądowych”? „Jestem tak mściwy, że za grzechy niegodziwych karzę nawet niewinne dzieci”? „Mam kaprysy i zmieniam zdanie, raz tworząc coś i obdarzając rozumem a za chwilę decydując się to wszystko unicestwić”? Na pewno czytając historię Noego można znaleźć tam i inne, bardziej pozytywne treści. Ale nie da się ukryć, że przekaz ten niesie ze sobą i takie wnioski jak te zaprezentowane przeze mnie.

 

Na szczęście historia potopu kończy się mimo wszystko pozytywnie. Na zgliszczach cywilizacji, na trupach setek tysięcy a może i milionów potopionych ludzi, Jahwe ogłasza swoje Przymierze:

 

Gdy Pan poczuł miłą woń, rzekł do siebie: «Nie będę już więcej złorzeczył ziemi ze względu na ludzi, bo usposobienie człowieka jest złe już od młodości. Przeto już nigdy nie zgładzę wszystkiego, co żyje, jak to uczyniłem.

Rdz 8, 21

Potem Bóg tak rzekł do Noego i do jego synów: «Ja, Ja zawieram przymierze z wami i z waszym potomstwem, które po was będzie; z wszelką istotą żywą, która jest z wami: z ptactwem, ze zwierzętami domowymi i polnymi, jakie są przy was, ze wszystkimi, które wyszły z arki, z wszelkim zwierzęciem na ziemi. Zawieram z wami przymierze, tak iż nigdy już nie zostanie zgładzona wodami potopu żadna istota żywa i już nigdy nie będzie potopu niszczącego ziemię». Po czym Bóg dodał: «A to jest znak przymierza, które ja zawieram z wami i każdą istotą żywą, jaka jest z wami, na wieczne czasy: Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną a ziemią. A gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się ten łuk na obłokach, wtedy wspomnę na moje przymierze, które zawarłem z wami i z wszelką istotą żywą, z każdym człowiekiem; i nie będzie już nigdy wód potopu na zniszczenie żadnego jestestwa. Gdy zatem będzie ten łuk na obłokach, patrząc na niego, wspomnę na przymierze wieczne między mną a wszelką istotą żyjącą w każdym ciele, które jest na ziemi». Rzekł Bóg do Noego: «To jest znak przymierza, które zawarłem między Mną a wszystkimi istotami, jakie są na ziemi».

Rdz 9, 8-17

 

Ludzkość mogła odetchnąć z ulgą. Przymierze! Ze wszystkimi istotami! Jahwe uznał najwyraźniej swój błąd i doszedł do wniosku, że potop nie rozwiązuje problemu. Odtąd nie będzie potopu który miałby wymordować życie lądowe na ziemi (ryby i inne stworzenia morskie najwyraźniej Bogu nie przeszkadzały). Przymierze - i to „z każdym człowiekiem”!

 

Ale Bóg to bóg. Wszechwiedzący, nieskończenie sprytny. Potopu nie będzie. Lecz nikt nie powiedział, że od czasu do czasu jakieś grzeszne miasta ze wszystkimi ich mieszkańcami nie zostaną zniszczone przez deszcz ognia i siarki z nieba ;)

 

Idźmy dalej - tuż po zawarciu przymierza Biblia raczy nas taką oto opowiastką:

 

Synami Noego, którzy wyszli z arki, byli Sem, Cham i Jafet. Cham był ojcem Kanaana. Ci trzej byli synami Noego i od nich to zaludniła się cała ziemia. Noe był rolnikiem i on to pierwszy zasadził winnicę. Gdy potem napił się wina, odurzył się [nim] i leżał nagi w swym namiocie. Cham, ojciec Kanaana, ujrzawszy nagość swego ojca, powiedział o tym dwu swym braciom, którzy byli poza namiotem. Wtedy Sem i Jafet wzięli płaszcz i trzymając go na ramionach weszli tyłem do namiotu i przykryli nagość swego ojca; twarzy zaś swych nie odwracali, aby nie widzieć nagości swego ojca. Kiedy Noe obudził się po odurzeniu winem i dowiedział się, co uczynił mu jego młodszy syn, rzekł: «Niech będzie przeklęty Kanaan! Niech będzie najniższym sługą swych braci!» A potem dodał: «Niech będzie błogosławiony Pan, Bóg Sema! Niech Kanaan będzie sługą Sema! Niech Bóg da i Jafetowi dużą przestrzeń i niech on zamieszka w namiotach Sema, a Kanaan niech będzie mu sługą».

Rdz 9, 18-27

 

Jest to klasyczne odwrócenie kolejności. Historia ta dziać się ma w odległej przeszłości, gdy cała Ziemia była praktycznie pusta a cała ludzkość zamykała się w niewielkiej rodzinie Noego. Tymczasem tak naprawdę odnosi się do okresu dużo późniejszego, gdy Ziemię zamieszkiwały różne plemiona a Izraelici, zadomowieni już w swym królestwie, redagowali zależności pomiędzy rozmaitymi ludami - bliższymi im i dalszymi.

 

Oto Cham widzi nagość ojca i najwyraźniej popełnia wielki grzech nie postępując od razu tak jak jego bracia. Noe, straszliwie tym rozgniewany, natychmiast przeklina… syna Chama - Kanaana. Czyn Chama jest tak niegodziwy, że skacowany starzec zażądał aby jego syn od tej pory był „najniższym sługą” braci oraz „sługą Sema”. On to (nasz Kanaan), zgodnie z biblijnym tekstem, miał być praprzodkiem wszystkich Kananejczyków - pierwotnych mieszkańców Palestyny. Tego samego ludu, który Izraelici mieli „wytępić” albo „poddać w swoją niewolę” aby przejąć ich ziemię - „obiecaną im” przez Jahwe po opuszczeniu Egiptu. Kim zaś mieli być ci Izraelici? Izraelici mieli wywodzić się od synów Izraela - który wcześniej nosił imię „Jakub”. Jakub zaś był synem Izaaka. Izaak - synem Abrahama. Abraham - synem Teracha. Terach - synem Nachora. Nachor - synem Reu’a. Reu - synem Pelega. Peleg - synem Hebera. Heber - synem Szelacha. Szelach - synem Arpachszada. A Arpachszad - synem… Sema.

 

Innymi słowy - Kananejczycy mają być sługami (czasem ten fragment tłumaczony jest jako „niewolnikami” co ma oddawać surowość poddaństwa) Izraelitów ponieważ Noe przeklął ich praprzodka i w klątwie tej nakazał, że ma on być najniższym sługą praprzodka Izraelitów.

 

Jest to nic innego jak próba (nieco chybiona, w dzisiejszych czasach możemy co najwyżej popatrzeć na taką próbę z politowaniem) wyjaśnienia i uzasadnienia stosunków pomiędzy Izraelitami a Kananejczykami jakie panowały w czasach gdy Biblia była redagowana, gdy oba te ludy były sobie wrogie. Izraelici posiadali swoją historię w której to ziemia na której mieszkali - ich królestwa, musiały zostać wcześniej wydarte w wyniku podboju Kananejczykom. Opis podboju (do którego dojdziemy w późniejszych wpisach) jest brutalny i bezlitosny - z rozkazu Jahwe Kananejczycy mieli być w nim potraktowani tak, jak w XX wieku naziści potraktowali Żydów. Przydatnym zatem „wyjaśnieniem” była ta oto opowiastka o nagim pijaku i jego klątwie. Patrzcie, Kananejczycy - oto taki już wasz los! A to wszystko dlatego,  że setki lat temu nasz wspólny praprzodek przeklął waszego praojca (i w domyśle was wszystkich) i nakazał mu status sługi/niewolnika naszego praojca (a więc, analogicznie, i nam).

 

A dlaczego Noe przeklął właśnie Kanaana, choć niegodnego czynu dokonać miał Cham a sam biedny Kanaan w tym akurat momencie opowieści jest nieobecny i równie dobrze mógł wypasać kozy gdzieś daleko i nie mieć pojęcia o tym co zaszło? Rozmaici ludzie podają rozmaite wyjaśnienia, na przykład takie, że „Cham został już wcześniej pobłogosławiony przez Jahwe, więc nie mógł zostać przeklęty przez Noego”. Według mnie wyjaśnienie jest jednak dużo prostsze - ponieważ Izraelici, w swojej wersji historii, z Kananejczykami sobie poradzili. Podbili ich miasta (no, nie do końca, ale o tym w następnych wpisach, na razie trzymajmy się biblijnej wersji) i przejęli ziemię, ich samych bezlitośnie wybijając. Tymczasem Cham miał innych synów a zgodnie z biblijną interpretacją - mieli być oni przodkami na przykład Egipcjan. Kto jak kto, ale Egipcjanie zawsze byli poza zasięgiem Izraelitów. W stosunkach pomiędzy tymi krajami to zawsze Izraelici stali na dużo niższej pozycji. Tak jak spełnienie się klątwy „Kanaan i jego potomkowie sługami Sema i jego potomków” stało się ostatecznie faktem, tak na spełnienie klątwy „Cham i jego potomkowie sługami Sema i jego potomków” nie było można nijak liczyć.

A skoro już jesteśmy przy potomkach Noego…

 

Rozdział dziesiąty Księgi Rodzaju to tak zwana „lista ludów”. Opisuje ona pochodzenie rozmaitych plemion od poszczególnych dzieci Noego, zrozumiałe bowiem dla Izraelitów było, że skoro Noe i jego rodzina była jedynymi ludźmi ocalałymi z potopu, to wszystkie ludy na świecie musiały być z nimi jakoś spokrewnione.

 

Lista ta dzieli świat na trzy części należące do potomków trzech synów - Sema, Chama i Jafeta. Gdyby przedstawić to na mapie, wyglądałoby to mniej więcej tak, jak na tej uroczej starej mapie.

 

Noahsworld_map_zpsdufijamj.jpg

 

Gdy przyjrzymy się tej mapie uważniej to zauważymy, że rozkład ludów i mapka ta odzwierciedlają sytuację polityczną tej części świata z okolic roku 600 p.n.e. gdy ziemie te podzielone były na trzy strefy wpływów - egipskich (kolor żółty), chaldejskich (niebieski) i medyjskich (czerwony). Można nawet zawęzić datowanie do okolic roku 585 p.n.e. ponieważ Lidia (dzisiejsza zachodnia część Turcji) należy na tej liście nie do potomków Jafeta (kolor czerwony) jak by to bardziej pasowało, a do potomków Sema (kolor niebieski). Spowodowane to jest najprawdopodobniej tym, że w okolicach tego roku 585 p.n.e. stosunki pomiędzy Lidią a Medią były wyjątkowo wrogie, dlatego autorom listy niezręcznie było robić z tych dwóch ludów bliskich krewniaków.

A wszystko to sprawia, że stajemy teraz przed pewną niezręczną sytuacją. Księga Rodzaju miała być tekstem spisanym przez samego Mojżesza tuż po wyjściu z Egiptu. Jednak to, co widać w tym fragmencie opisuje rzeczywistość dużo późniejszą - i to o kilka stuleci.

 

Rozdział jedenasty przynosi nam z kolei króciutką opowieść o wieży Babel:

 

Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa. A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear i tam zamieszkali. I mówili jeden do drugiego: «Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu». A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej, rzekli: «Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi». A Pan zstąpił z nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które budowali ludzie, i rzekł: «Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego!» W ten sposób Pan rozproszył ich stamtąd po całej powierzchni ziemi, i tak nie dokończyli budowy tego miasta. Dlatego to nazwano je Babel, tam bowiem Pan pomieszał mowę mieszkańców całej ziemi. Stamtąd też Pan rozproszył ich po całej powierzchni ziemi.

Rdz 11, 1-9

 

Opowieść ta znowu może mieć swój związek z Mezopotamią. Cywilizacje tamtego regionu budowały wielkie świątynie - zigguraty. Wyglądały mniej więcej tak:

 

dga397725_zpsxrjfepbr.jpg

 

 

I potrafiły mierzyć kilkadziesiąt metrów wysokości. W starożytności zapewne budziły wśród mieszkańców podziw, ponieważ w płaskim krajobrazie Mezopotamii znacząco się wyróżniały. Zigguraty były jednak budowane z glinianych cegieł, a to sprawiało, że nie były zbyt trwałe. Co jakiś czas należało je gruntownie remontować aby z czasem nie zamieniły się w zwykły stos cegieł. Ich stan zazwyczaj pogarszał się w okresach kryzysu, gdy starsze budowle nierzadko pozostawiano samym sobie. Istnieje hipoteza mówiąca o tym, że to właśnie widok takiego uszkodzonego zigguratu (wciąż przerastającego swoją wielkością wszystkie budowle na jakie stać było Izraelitów, stojących w dziedzinie architektury o wiele niżej od mieszkańców Mezopotamii) został przez Izraelitów wzięty nie za budowlę w stanie upadku, lecz za niedokończoną i opuszczoną budowę. Na dodatek Izraelici mieli okazję naocznie spotkać się z takimi zigguratami po tym, jak Asyryjczycy i Babilończycy wysiedlili sporą ich część do Mezopotamii. Jak wspomniałem wcześniej, zarówno Asyryjczycy jak i Babilończycy przesiedlali podbite ludy w rozmaite części swoich imperiów. Izraelici, którzy traktowani byli jako siła robocza, nierzadko musieli pracować ramię w ramię z innymi przesiedleńcami i to pod nadzorem asyryjskich czy też babilońskich nadzorców. W tej sytuacji na placach budowy można było natknąć się na całkiem sporą liczbę mówionych języków. To wszystko ponownie stanowi dość przekonujące tło powstania tej całej historii jak i pozwala ją datować na stosunkowo późny okres, po pierwszych przesiedleniach Izraelitów do Mezopotamii, wiele stuleci po rzekomym okresie życia Mojżesza.

 

Tak samo jak w przypadku potopu - historia „pomieszania języków” to opowiastka która nigdy się nie wydarzyła w takiej formie w jakiej jest zaprezentowana. Należy na nią patrzeć raczej jako historię „wyjaśniającą” istnienie wielu języków w sytuacji w której cała ludzkość miała przecież pochodzić od jednej rodziny. Zapewne i tutaj można wyciągnąć jakieś „wzniosłe” wnioski z tej historii, lecz pierwsze co mi akurat rzuca się w oczy to ponownie kwestie dość… negatywne. Mamy tutaj bowiem obraz Boga, który „schodzi z nieba by obejrzeć wieżę” (czyżby zapomniał, że „jest wszędzie i widzi wszystko”?) i który dochodzi do wniosku, że działając wspólnie ludzie są w stanie dokonywać wielkich rzeczy. Ale nie cieszy się z tego powodu (że ma takie zdolne dzieci) - zamiast tego uznaje ambicje ludzi za coś złego i postanawia pokrzyżować im szyki. To jedynie umacnia wizerunek Jahwe jako tyrana, dla którego ludzie są jedynie marionetkami. Najpierw nie mogli posiadać znajomości rozróżniania dobra i zła - ponieważ zabraniał im jeść owoce z drzewa, które taką umiejętność dawało. Potem, gdy ludzie już posiedli tę umiejętność, zabronił im dostępu do Drzewa Życia dającego nieśmiertelność. Następnie nie pozwolił ludziom żyć tak, jak chcieli tylko zapragnął wszystkich potopić, ponieważ ich styl życia mu nie pasował. A gdy zabrali się za wielkie cele i doskonalili się tworząc cud architektury - uznał, że to też nie jest tak jak być powinno, ponieważ są zbyt ambitni. Dlatego pokrzyżował te plany. Owszem - w historii biblijnej Jahwe stworzył ludzkość, więc wszystko co mamy w sumie powinniśmy mu zawdzięczać. Ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że od momentu stworzenia Jahwe wyrządzał ludziom jedynie krzywdę, jedną za drugą. Miłosierny bóg?

 

I w tym momencie zaczyna się w Starym Testamencie historia życia Abrahama. To bezpośrednio od niego pochodzić będzie nie tylko cały lud Izraela ale i jego sąsiadów. I odtąd zaczyna się ten fragment Starego Testamentu który nas najbardziej interesuje.

 

Od tego momentu zaczniemy się bliżej przyglądać nie tylko treści, ale też bardziej skupiać się na okolicznościach, motywach i prawdziwym sensie przekazywanych treści. Zobaczymy nie tylko kiedy, ale i po co dany tekst został napisany. I jak pasuje do autentycznej historii Palestyny.

 

Zacznijmy od (póki co) bardzo ogólnego zarysu historii jaka zawarta jest na kartach Starego Testamentu a która miała wydarzyć się w okresie najbardziej nas interesującym.

 

Oto w mieście Ur w Mezopotamii mieszkał człowiek o imieniu Abram. Pewnego dnia, na rozkaz Jahwe, opuścił on swoje rodzinne strony i ruszył w podróż do Kanaanu.

 

I zabrał Abram z sobą swoją żonę Saraj, swego bratanka Lota i cały dobytek, jaki obaj posiadali, oraz służbę, którą nabyli w Charanie, i wyruszyli, aby się udać do Kanaanu. Gdy zaś przybyli do Kanaanu, Abram przeszedł przez ten kraj aż do pewnej miejscowości koło Sychem, do dębu More. - A w kraju tym mieszkali wówczas Kananejczycy. Pan, ukazawszy się Abramowi, rzekł: «Twojemu potomstwu oddaję właśnie tę ziemię».

Rdz 12, 5-7

 

Życie w Kanaanie nie było usłane różami, ponieważ zapanował tam głód. Po krótkim epizodzie w Egipcie rodzina Abrama wróciła jednak do tej krainy. Tam zapanowała niezgoda pomiędzy Abramem a Lotem, chodziło o podział ziem na których miały być wypasane stada obu mężczyzn. W wyniku tego konfliktu Lot wyruszył na wschód i osiadł w dolinie Jordanu w pobliżu Sodomy i Gomory.

 

Tam też urodził się Abramowi pierworodny syn, Izmael. Jego matką nie była jednak żona Abrama, Saraj, lecz egipska służąca, Hagar. Saraj była bezpłodna, więc aby Abram mógł mieć potomka zgodziła się by Abram właśnie z nią spłodził dziecko. Jahwe objawił się Abramowi, zawarł z nim przymierze (którego znakiem miało być obrzezanie wszystkich mężczyzn) i zmienił jego imię na „Abraham”:

 

Nie będziesz więc odtąd nazywał się Abram, lecz imię twoje będzie Abraham, bo uczynię ciebie ojcem mnóstwa narodów.

Rdz 17, 5

 

Po pewnym czasie Jahwe obiecał Abrahamowi, że jego żona, Saraj, urodzi kolejnego syna. Abraham nie wierzył Bogu, ponieważ zarówno on jak i jego żona byli już wówczas sędziwego wieku, ponadto Saraj nie była wcześniej w stanie rodzić dzieci.

 

I mówił Bóg do Abrahama: «Żony twej nie będziesz nazywał imieniem Saraj, lecz imię jej będzie Sara. Błogosławiąc jej, dam ci i z niej syna, i będę jej nadal błogosławił, tak że stanie się ona matką ludów i królowie będą jej potomkami». Abraham, upadłszy na twarz, roześmiał się; pomyślał sobie bowiem: «Czyż człowiekowi stuletniemu może się urodzić syn? Albo czy dziewięćdziesięcioletnia Sara może zostać matką?»

Rdz 17, 15-17

 

Lecz stał się cud - rodzicom zbliżającym się do wieku stu lat urodził się syn - Izaak. Niestety nie dla wszystkich skończyło się to szczęśliwie, ponieważ pewnego dnia Sara zauważyła jak Izmael naśmiewał się z Izaaka. Zażądała więc, by niewolnicę Hagar i jej syna odesłano precz. Abraham zaprotestował, lecz Jahwe nakazał mu postąpić tak, jak chciała Sara. Ostatecznie i Hagar i Izmael zostali przepędzeni.

 

Wówczas miało też miejsce bezprecedensowe wydarzenie - Jahwe rozkazał Abrahamowi złożyć Izaaka w ofierze. Abraham nie zawahał się ani chwili, zabrał syna na górę i przygotował tam ołtarz. Gdy miał już zatopić ostrze w ciele syna - Jahwe powstrzymał go. W zamian wskazał na barana, który zaplątał się w pobliskich zaroślach. W ten sposób Izaak został ocalony a Jahwe przekonał się, że Abraham jest mu nieskończenie wierny i oddany.

 

Izaak poślubił Rebekę, a gdy miał 60 lat urodziła mu dwóch synów. Starszym i pierworodnym był Ezaw, młodszym, Jakub. Pewnego dnia gdy Ezaw, zręczny myśliwy, wrócił z łowów - był tak głodny, że w zamian za gotowaną przez brata potrawę oddał mu swój przywilej bycia pierworodnym synem. Później, gdy stary i niedowidzący ojciec wezwał Ezawa by go pobłogosławić, Jakub używając podstępu podszył się pod swego nieobecnego brata i otrzymał od ojca błogosławieństwo pierwotnie nie dla niego przygotowane.

 

Jakub (który otrzymał później imię „Izrael” po tajemniczym epizodzie „siłowania się z Bogiem” tym samym stając się protoplastą wszystkich Izraelitów) miał dwunastu synów. Jeden z nich, Józef, miał dziwne sny które można było zinterpretować w taki sposób, że będzie on wywyższony ponad jego braci. Ci coraz bardziej nienawidzili go za to aż pewnego dnia postanowili go zabić. Opamiętali się jednak, lecz w zamian sprzedali go wędrownym kupcom w niewolę. Ojcu zaś powiedzieli, że rozszarpały go dzikie zwierzęta. Józef ostatecznie trafił do Egiptu, gdzie z czasem stał się samym wezyrem (odpowiednikiem premiera) dzięki trafnemu odczytaniu snów faraona i przewidzeniu dzięki temu lat nieurodzaju i głodu. Klęska głodu dosięgła także pozostającą w Kanaanie rodzinę Józefa. Jego bracia wyruszyli zatem do Egiptu aby kupić tam jedzenie, ponieważ dzięki przygotowaniom Józefa zboża w tym kraju nie brakowało. Józef, mimo wielu lat jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, rozpoznał swych braci, lecz oni jego nie. Wykorzystując to Józef wystawił ich na próbę, a gdy uznał, że żałują swego postępku i zauważył, że bronią obecnie najmłodszego z braci przed niewolą - ujawnił swoją prawdziwą tożsamość. I zaprosił całą swoją rodzinę do Egiptu, aby mogła osiedlić się w rejonie zwanym Goszen i tam żyć w spokoju.

 

Tak w gigantycznym skrócie prezentują się losy przodków ludu Izraela. Zacznijmy dokładniejszą analizę. Dziś zajmiemy się historią Abrahama, Izaaka, Jakuba i Józefa.

 

Początek rozdziału 17 Genesis to jeden z ważniejszych przykładów ogólnej nieścisłości i sprzeczności znajdującej się wewnątrz całego kanonu pism chrześcijańskich. Choć nie jest on akurat jakimś głównym zarzutem co do wiarygodności ST (zgodnie z moim stanowiskiem w tej debacie), tak jednak myślę, że warto mimo wszystko tutaj o nim wspomnieć jako o ciekawostce i jednocześnie elemencie nieco umacniającym moje stanowisko. Mowa o tym fragmencie:

 

A gdy Abram miał dziewięćdziesiąt dziewięć lat, ukazał mu się Pan i rzekł do niego: «Jam jest Bóg Wszechmogący. Służ Mi i bądź nieskazitelny, chcę bowiem zawrzeć moje przymierze pomiędzy Mną a tobą i dać ci niezmiernie liczne potomstwo». Abram padł na oblicze, a Bóg tak do niego mówił: «Oto moje przymierze z tobą: staniesz się ojcem mnóstwa narodów. Nie będziesz więc odtąd nazywał się Abram, lecz imię twoje będzie Abraham, bo uczynię ciebie ojcem mnóstwa narodów. Sprawię, że będziesz niezmiernie płodny, tak że staniesz się ojcem narodów i pochodzić będą od ciebie królowie. Przymierze moje, które zawieram pomiędzy Mną a tobą oraz twoim potomstwem, będzie trwało z pokolenia w pokolenie jako przymierze wieczne, abym był Bogiem twoim, a potem twego potomstwa. I oddaję tobie i twym przyszłym potomkom kraj, w którym przebywasz, cały kraj Kanaan, jako własność na wieki, i będę ich Bogiem». Potem Bóg rzekł do Abrahama: «Ty zaś, a po tobie twoje potomstwo przez wszystkie pokolenia, zachowujcie przymierze ze Mną. Przymierze, które będziecie zachowywali między Mną a wami, czyli twoim przyszłym potomstwem, polega na tym: wszyscy wasi mężczyźni mają być obrzezani; będziecie obrzezywali ciało napletka na znak przymierza waszego ze Mną. Z pokolenia w pokolenie każde wasze dziecko płci męskiej, gdy będzie miało osiem dni, ma być obrzezane - sługa urodzony w waszym domu lub nabyty za pieniądze - każdy obcy, który nie jest potomkiem twoim - ma być obrzezany; obrzezany ma być sługa urodzony w domu twoim lub nabyty za pieniądze. Przymierze moje, przymierze obrzezania, będzie przymierzem na zawsze. Nieobrzezany, czyli mężczyzna, któremu nie obrzezano ciała jego napletka, taki człowiek niechaj będzie usunięty ze społeczności twojej; zerwał on bowiem przymierze ze Mną».

Rdz 17, 1-14

 

Myślę, że wiadomo już o jaką kwestię chodzi. Mówi się, że Biblia to dzieło jednolite. Co prawda składające się z wielu ksiąg spisanych na przestrzeni wielu stuleci, ale jednak pochodzące mimo wszystko z jednego źródła - samego Boga. Pozostaje zatem pytanie - dlaczego dzisiejsi czciciele Jahwe dość często nie „obrzezają ciała napletka”? 

 

Kwestia ta stała się punktem zapalnym we wczesnym chrześcijaństwie, gdy panowała ostra dyskusja pomiędzy chrześcijanami wywodzącymi się ze środowisk żydowskich a chrześcijanami wywodzącymi się ze środowisk „pogańskich”. Ostatecznie historycznie zwyciężyła opcja propagowana głównie przez Pawła z Tarsu, który argumentował (w skrócie), że stare prawa judaizmu nie są już obowiązujące - i że jedynym wymogiem jest odpowiednia wiara w Jezusa i jego odkupieńczą misję. To stanowisko, zwycięskie historycznie, przetrwało do dziś, umocniło się i obecnie również powinno być traktowane jako „natchnione i autentyczne”.

 

I tutaj, moim zdaniem, wyraźnie widać właśnie „ludzkość” tej religii. Powyższy fragment pochodzi z czasów dość wczesnych. Obrzezanie było elementem praktyk izraelskich od dawien dawna. Można uznać, że miało to pewne względy higieniczne w sytuacji, gdy mężczyźni żyli w gorącym klimacie i niezbyt dbali o swoją higienę (a tak było w tamtych czasach). Z jakiegoś powodu Izraelici uznali, że czynność ta lub ten stan (obrzezanie, posiadanie obrzezanego członka) są nie tyle zabiegiem higienicznym, ile wręcz boskim nakazem, znakiem „przymierza” z istotą nadprzyrodzoną. W swojej myśli teologicznej posunęli się do stwierdzeń zawartych w powyższym fragmencie - jest to znak przymierza, a Jahwe ogłasza, że zarówno przymierze to jak i czynność ta będąca jego znakiem mają trwać i być wykonywane „przez wszystkie pokolenia” i „na zawsze”.

 

Pozostaje więc bardzo ważne pytanie - dlaczego ludzie dziś dają się zwieść tłumaczeniu Kościoła, który nie wymaga już od ludzi obrzezania?

 

Jahwe przecież wyraźnie tutaj stwierdza zasady - wszyscy mężczyźni muszą być obrzezani. I tak musi być „przez wszystkie pokolenia” i „na zawsze”, kto by się temu przeciwstawił - miałby zostać „usunięty ze społeczności” ponieważ „zerwał w ten sposób przymierze”.

 

To, że dziś te słowa są już nieaktualne podkreśla „ludzki” charakter Biblii i samej religii. Ot, dawniej ludzie wierzyli, że obrzezanie jest ekstremalnie ważnym wymogiem Jahwe - więc tak je sobie prezentowali. Przedstawiali swojego boga jako postać, która wyraźnie w swojej księdze tego właśnie od swoich czcicieli wymaga. Kiedy jednak nastały nowe czasy i pojawiły się nowe koncepcje - najwyraźniej też „zmieniło się zdanie samego Jahwe”. Bogowie są wytworami ludzkimi - dlatego też myślą i wymagają tego, co akurat myślą i wymagają ludzie którzy ich wymyślili i w nich wierzą. Naiwne bowiem jest przekonanie (choć podzielane i dziś przez zapewne wielu ludzi) że jednego dnia Jahwe ogłosił taki wymóg, zażądał od ludzi aby dotrzymywali go „przez wszystkie pokolenia na zawsze” a potem, nagle po kilku stuleciach, wszystko kompletnie anulował. Na dodatek dzięki pewnej grupce nieuznawanych przez jego głównych kapłanów ludzi którzy początkowo nie byli większością nawet we własnej grupie (czyli pierwszych chrześcijan optujących za brakiem wymogu obrzezania). Niezmiennie urocze dla mnie są te właśnie momenty, w których sam Kościół postępuje wyraźnie inaczej niż nakazuje jego „święta księga”. Oczywiście każde takie odstępstwo od tekstu ST (ponieważ to on od samego początku nastręczał chrześcijanom problemy z racji tego, że pochodził z innej epoki i zawierał inny przekaz niż to, co chrześcijanie sobie wymyślili) jest „wyjaśnione”, lecz nie da się ukryć, że te „wyjaśnienia” to jedynie marna próba zaklinania rzeczywistości. W tekście ST mamy napisane, że obrzezanie musi być wykonywane „przez wszystkie pokolenia na zawsze”. Kościół nie wymaga obrzezania (zapewne dużo zdziałała tutaj niechęć nawracanych pogan do obcinania sobie tam czegokolwiek ;) ) więc koniecznie trzeba znaleźć jakiekolwiek „wyjaśnienie” które „anuluje” stary porządek i pogodzi oba (ST i NT) światy.

 

Drugą sprawa jest widoczny i tutaj prymitywizm autorów tekstu. Podobnie bowiem naiwna jest myśl, że jakieś bóstwo musi wymagać od ludzkości obcinania sobie części ciała jako „znaku przymierza”. Przecież to bóstwo! Ponoć nieskończenie mądre, współczujące i kochające. Na pewno mogło ustalić sobie takie przymierze, które nie wymagało wcale tej czynności. Mógł po prostu pamiętać, że zawarł je z nami i tyle. Obcinanie czegokolwiek, jako widoczny znak, w obliczu jego wszechwiedzy nie musiało być wymagane. Mogło być widocznym znakiem jedynie dla innych ludzi - pobratymców, nie zaś samego Jahwe.

 

Co więcej - słowa te, spisane przez autorów jakieś 2500 lat temu, do dziś odbijają się ludzkości czkawką. Osobiście jestem szczęśliwy, że Kościół zrezygnował z tej praktyki już dawno temu. Jednak wciąż istnieją ludzie, którzy dopuszczają się tej praktyki. Biorą swoich nowonarodzonych synów i ciach! Absolutnie bez pytania. Bez zgody najbardziej zainteresowanego. Próbują się niekiedy tłumaczyć i ukryć prawdziwy powód pod płaszczykiem „lepszej higieny”, lecz w dzisiejszych czasach powszechnie dostępnej wody i mydła to uzasadnienie nie ma racji bytu. Ludzie ci ucinają skórę swoim dzieciom bo wierzą, że tak życzy sobie ich bóg. Istna masakra. I jeszcze byłoby to jako tako do przełknięcia, gdyby robili to samym sobie. Ok, wierzysz, że tak trzeba, bierzesz skalpel i sobie ucinasz. Twój wybór, twoje ciało, twoja sprawa. Ale pamiętać trzeba, że tutaj mowa o dokonywaniu takiego zabiegu na osobie nieświadomej całej tej szopki. Osobie, która już do końca życia (jeśli nie zapłaci później za jakąś rekonstrukcję) będzie musiała żyć z wyborem swoich nieodpowiedzialnych (by nie powiedzieć wprost - głupich) rodziców.

 

Dalej mowa jest o zniszczeniu Sodomy i Gomory. Warto wspomnieć tutaj o tym „wydarzeniu” ponieważ znowu stoi ono w pewnej sprzeczności z historią Noego. Oto pewnego dnia „skargi doszły do uszu Jahwe że miasta te są siedzibą występku”. Bóg przybiera w tej historii postać człowieka, postać najwyraźniej niezbyt zorientowaną w wydarzeniach, ponieważ:

 

Chcę więc iść i zobaczyć, czy postępują tak, jak głosi oskarżenie, które do Mnie doszło, czy nie; dowiem się».

Rdz 18, 21

 

Okazuje się, że pogłoski o reputacji tych miast są prawdziwe, zatem Jahwe wpada na iście genialny pomysł - zamierza te miasta, wraz z ich mieszkańcami, po prostu zniszczyć (chociaż Noemu przyrzekł, że zawiera przymierze z każdym człowiekiem).

Wydaje się, że w opowieści tej tkwi ziarno prawdy. Może być tak, że faktycznie istniały takie miasta i pewnego dnia spotkała je jakaś katastrofa naturalna, niemożliwa do ogarnięcia umysłami ludzi tamtych czasów. Z czasem postanowiono więc wykorzystać te wydarzenie jako kanwę opowieści w którą można by wpleść i Jahwe i Abrahama i Lota i pewne treści religijne. Niestety historia ta została zredagowana dawno temu, gdy ludzie byli dość prymitywni, więc i zawarte są w niej prymitywne elementy. Po pierwsze mamy tutaj wizerunek boga, który niszczy całe miasta razem z przebywającymi tam niewinnymi dziećmi (podobnie jak w przypadku potopu) a po drugie mamy tutaj Lota, osobę uznawaną za „sprawiedliwą” która dopuszcza się takich słów:

 

Zanim jeszcze udali się na spoczynek, mieszkający w Sodomie mężczyźni, młodzi i starzy, ze wszystkich stron miasta, otoczyli dom, wywołali Lota i rzekli do niego: «Gdzie tu są ci ludzie, którzy przyszli do ciebie tego wieczoru? Wyprowadź ich do nas, abyśmy mogli z nimi poswawolić!» Lot, który wyszedł do nich do wejścia, zaryglowawszy za sobą drzwi, rzekł im: «Bracia moi, proszę was, nie dopuszczajcie się tego występku! Mam dwie córki, które jeszcze nie żyły z mężczyzną, pozwólcie, że je wyprowadzę do was; postąpicie z nimi, jak się wam podoba, bylebyście tym ludziom niczego nie czynili, bo przecież są oni pod moim dachem!»

Rdz 19, 4-8

 

Idąc za dziś dość moralnie nagannym przekonaniem, że oddanie swoich dwóch młodych córek żądnemu rozpusty tłumowi jest dobrym w tej sytuacji rozwiązaniem. Faktycznie w Sodomie musiało źle się dziać, skoro ktoś taki był tam postrzegany jako „sprawiedliwy” (podobnie ma się z jego córkami - które również zostały uratowane tylko po to, by chwilę później upić własnego ojca i mieć z nim dzieci) i godny uratowania!

 

Niemniej stało się ogólnie tak, jak stać się musiało. Miasta zostały zniszczone, a podczas ucieczki, mimo wyraźnego boskiego zakazu, żona Lota obejrzała się za siebie by ujrzeć tę zagładę. Za to wyraźne złamanie boskiego nakazu została (a jakże!) surowo ukarana - natychmiast zamieniła się w słup soli.

 

To kolejny „ludzki” element w Biblii. Oczywiste jest, że ludzie nie zamieniają się w słupy soli. Jednak nad Morzem Martwym, ekstremalnie zasolonym zbiornikiem wodnym, znajdują się formacje skalne które najwyraźniej były dla starożytnych Izraelitów nie lada ciekawostką. Na tyle znaczącą, że postanowili uraczyć nas uroczą historyjką mającą na celu wyjaśnienie ich pochodzenia.

 

 

pil-salt_zpsv4xs5ck9.jpg

 

 

W rozmaitych kulturach wiele jest podobnych ludowych historii - ludzie w nich zamieniać się mieli w kamienie czy drzewa - wiele z nich związanych było jak tutaj - ze złamaniem jakiegoś zakazu czy przysięgi, poczytywane było jako kara za niecny występek a i jednocześnie stawało się ludowym wyjaśnieniem pochodzenia rozmaitych elementów krajobrazu. Podobnie jednak jak i w innych tego typu historiach - taka opowiastka jest urocza, lecz czy naprawdę jej miejsce jest w „natchnionej przez Boga księdze”? Czy naprawdę mamy uznać, że Jahwe postanowił z jakiegoś powodu dołączyć do swojej najwznioślejszej księgi taką naiwną ludową opowiastkę? Dlatego właśnie uważam, że Biblia to wytwór myśli ludzkiej, w której autor zawarł z jakiegoś powodu to, co uznawał za słuszne. W tamtym okresie taka historia z jakiegoś powodu została za taką uznana. A zatem, bez względu na jej dzisiejszą wymowę, została dołączona do tekstu.

 

Kolejnym fragmentem w którym Jahwe odsłania swe mroczne oblicze jest tenże:

 

Potem Abraham powędrował stamtąd do Negebu i osiedlił się pomiędzy Kadesz a Szur. A gdy przebywał w Gerarze, mawiał o swej żonie Sarze: «Jest ona moją siostrą». Wobec tego Abimelek, król Geraru, wysłał [swoich] ludzi, by zabrali Sarę. Tej samej jednak nocy przyszedł Bóg do Abimeleka we śnie i powiedział do niego: «Umrzesz z powodu tej kobiety, którą zabrałeś, gdyż ona ma męża». Abimelek, który jeszcze nie zbliżył się do niej, rzekł: «Panie, czy miałbyś także ukarać śmiercią ludzi niewinnych? Przecież on mi mówił: "Ona jest moją siostrą", i przecież ona również mówiła: "On jest moim bratem". Uczyniłem to w prostocie serca i z rękami czystymi». Wtedy Bóg rzekł do niego: «I ja wiem, że uczyniłeś to w prostocie serca. Toteż sam ciebie powstrzymałem od wykroczenia przeciwko Mnie; dlatego nie dopuściłem, abyś się jej dotknął. Teraz więc zwróć żonę temu człowiekowi, bo jest on prorokiem i będzie się modlił za ciebie, abyś pozostał przy życiu. Jeżeli zaś nie zwrócisz, wiedz, że na pewno nie minie śmierć ciebie i wszystkich twoich bliskich».

Rdz 20, 1-7

 

Abraham pomodlił się do Boga i Bóg uzdrowił Abimeleka, żonę jego i jego niewolnice, aby mogli mieć potomstwo; Bóg bowiem dotknął niepłodnością wszystkie łona w domu Abimeleka za Sarę, żonę Abrahama.

Rdz 20, 17-18

 

Historia ta jest ciekawym powtórzeniem historii wcześniejszej, gdy Abraham, przebywając w Egipcie, rozgłaszał że Sara jest jego siostrą, nie żoną (chodziło o to, że Abraham bał się, że ludzie będą patrzeć z pożądaniem na piękną Sarę, zabiją go jako jej męża by wziąć ją dla siebie. Co ciekawe - w tym okresie Sara liczyć już miała mniej więcej 50 lat). Tutaj należy skupić się na tym, że Abimelek działał nieświadomie - nie miał pojęcia, że Sara jest żoną a nie siostrą Abrahama. Z tego powodu Jahwe nie ukarał go, lecz zaproponował rozwiązanie sytuacji. Problemem jednak jest groźba kary jaka miała spaść na Abimeleka w razie odmowy - Jahwe, nasz „miłosierny bóg”, ogłosił, że karą będzie „śmierć Abimeleka i wszystkich jego bliskich”. Tak jakby bliscy ci mieli być odpowiedzialni za występek samego króla. Tak jak to napisałem wcześniej - wygląda na to, że Jahwe stosował zasady „sprawiedliwości” takie same jakie dziś panują w Korei Północnej, jednym z najbardziej mrocznych i zbrodniczych reżimów XXI wieku. Nie obyło się jednak bez pewnego rodzaju „kary” i to zbiorowej. Jak widzimy - Jahwe dotknął z tego powodu tymczasową bezpłodnością wszystkie kobiety na dworze Abimeleka. 

 

Idźmy dalej:

 

Wreszcie Pan okazał Sarze łaskawość, jak to obiecał, i uczynił jej to, co zapowiedział. Sara stała się brzemienną i urodziła sędziwemu Abrahamowi syna w tym właśnie czasie, jaki Bóg wyznaczył. Abraham dał swemu synowi, którego mu Sara urodziła, imię Izaak. Abraham obrzezał Izaaka, gdy ten miał osiem dni, tak jak to Bóg mu przykazał. Abraham miał sto lat, gdy mu się urodził syn jego Izaak. Sara mówiła:

«Powód do śmiechu dał mi Bóg.

Każdy, kto się o tym dowie, śmiać się będzie z mej przyczyny».

I dodawała:

«Któż by się ośmielił rzec Abrahamowi:

Sara będzie karmiła piersią dzieci,

a jednak urodziłam syna mimo podeszłego wieku mego męża».

Dziecko podrosło i zostało odłączone od piersi. Abraham wyprawił wielką ucztę w tym dniu, w którym Izaak został odłączony od piersi. Sara widząc, że syn Egipcjanki Hagar, którego ta urodziła Abrahamowi, naśmiewa się z Izaaka, rzekła do Abrahama: «Wypędź tę niewolnicę wraz z jej synem, bo syn tej niewolnicy nie będzie współdziedzicem z synem moim Izaakiem». To powiedzenie Abraham uznał za bardzo złe - ze względu na swego syna. A wtedy Bóg rzekł do Abrahama: «Niechaj ci się nie wydaje złe to, co Sara powiedziała o tym chłopcu i o twojej niewolnicy. Posłuchaj jej, gdyż tylko od Izaaka będzie nazwane twoje potomstwo. Syna zaś tej niewolnicy uczynię również wielkim narodem, bo jest on twoim potomkiem». Nazajutrz rano wziął Abraham chleb oraz bukłak z wodą i dał Hagar, wkładając jej na barki, i wydalił ją wraz z dzieckiem. Ona zaś poszła i błąkała się po pustyni Beer-Szeby. A gdy zabrakło wody w bukłaku, ułożyła dziecko pod jednym krzewem, po czym odeszła i usiadła opodal tak daleko, jak łuk doniesie, mówiąc: «Nie będę patrzała na śmierć dziecka». I tak siedząc opodal, zaczęła głośno płakać.

Ale Bóg usłyszał jęk chłopca i Anioł Boży zawołał na Hagar z nieba: «Cóż ci to, Hagar? Nie lękaj się, bo usłyszał Bóg jęk chłopca tam leżącego. Wstań, podnieś chłopca i weź go za rękę, bo uczynię go wielkim narodem». Po czym Bóg otworzył jej oczy i ujrzała studnię z wodą; a ona poszła, napełniła bukłak wodą i dała chłopcu pić.

Bóg otaczał chłopca opieką, gdy dorósł. Mieszkał on na pustyni i stał się łucznikiem. Mieszkał stale na pustyni Paran; matka zaś jego sprowadziła mu żonę z ziemi egipskiej.

Rdz 21, 1-21

 

Tutaj z kolei miłosierny Jahwe nakazuje Abrahamowi postąpić zgodnie z zazdrosnym i nienawistnym żądaniem Sary. Oto narósł konflikt pomiędzy nią a Hagar, nałożnicą która urodziła Abrahamowi syna, Izmaela. Sara, zazdrosna najwyraźniej o prawo dziedziczenia, sprowokowana „naśmiewaniem się z jej syna, Izaaka przez Izmaela” żąda odprawienia precz zarówno Hagar jak i jej dziecka. Prośba ta jest moralnie naganna - w istocie sam Abraham podziela to zdanie i waha się. Wówczas Jahwe rozkazuje mu by postąpił tak, jak chce jego żona. Tym samym Jahwe „usankcjonował” wypędzenie na pustynię, z dala od Abrahama i jego dobytku, samotnej kobiety z dzieckiem. Owszem, zapewnił, że przeżyją i że Izmael stanie się praojcem wielkiego narodu, lecz czy nie jest to mimo wszystko okrutne wobec zarówno matki jak i dziecka? Dziecka, które z tego powodu musiało przeżywać męki i być bliskie śmierci z pragnienia?

 

I tutaj przechodzimy do prawdopodobnie najbardziej niemoralnego aktu Jahwe w historii Abrahama. Tak zwanej „Akedy”:

 

A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: «Abrahamie!» A gdy on odpowiedział: «Oto jestem» - powiedział: «Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę». Nazajutrz rano Abraham osiodłał swego osła, zabrał z sobą dwóch swych ludzi i syna Izaaka, narąbał drzewa do spalenia ofiary i ruszył w drogę do miejscowości, o której mu Bóg powiedział. Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość. I wtedy rzekł do swych sług: «Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was». Abraham, zabrawszy drwa do spalenia ofiary, włożył je na syna swego Izaaka, wziął do ręki ogień i nóż, po czym obaj się oddalili. Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: «Ojcze mój!» A gdy ten rzekł: «Oto jestem, mój synu» - zapytał: «Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?» Abraham odpowiedział: «Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój». I szli obydwaj dalej. A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna. Ale wtedy Anioł Pański zawołał na niego z nieba i rzekł: «Abrahamie, Abrahamie!» A on rzekł: «Oto jestem». [Anioł] powiedział mu: «Nie podnoś ręki na chłopca i nie czyń mu nic złego! Teraz poznałem, że boisz się Boga, bo nie odmówiłeś Mi nawet twego jedynego syna». Abraham, obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna. I dał Abraham miejscu temu nazwę "Pan widzi". Stąd to mówi się dzisiaj: «Na wzgórzu Pan się ukazuje».

Po czym Anioł Pański przemówił głośno z nieba do Abrahama po raz drugi: «Przysięgam na siebie, wyrocznia Pana, że ponieważ uczyniłeś to, a nie oszczędziłeś syna twego jedynego, będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza; potomkowie twoi zdobędą warownie swych nieprzyjaciół. Wszystkie ludy ziemi będą sobie życzyć szczęścia [takiego, jakie jest udziałem] twego potomstwa, dlatego że usłuchałeś mego rozkazu».

Abraham wrócił do swych sług i wyruszywszy razem z nimi w drogę, poszedł do Beer-Szeby.

I mieszkał Abraham nadal w Beer-Szebie.

Rdz 22, 1-19

 

Jest opowieść o ofiarowaniu Izaaka. Oto pewnego dnia Jahwe postanowił wystawić Abrahama na próbę. Rozkazał mu aby wziął swego jedynego syna (jedynego, który pozostał przy nim), zabrał na górę i złożył mu w ofierze. Ofiara miała polegać na tym samym co wszystkie ofiary z istot żywych w świadomości starożytnych Izraelitów - musiała polegać na zabiciu istoty ofiarowywanej. Abraham nie waha się - idzie z synem na górę, związuje go i gdy już miał zatapiać ostrze w ciele syna - Jahwe interweniuje. Zatrzymuje rękę Abrahama i zwraca jego uwagę na barana zaplątanego w pobliskich zaroślach. W ten sposób ostatecznie w ofierze zostaje złożony baran, Izaak zaś zostaje ocalony. Jahwe jest zadowolony - okazało się bowiem, że Abraham jest mu całkowicie oddany i posłuszny.

 

Opowieść ta często jest ukazywana przez ludzi wierzących jako piękna historia właśnie oddania bezgranicznego Bogu. Pamiętam, że na lekcji religii prezentowane to było jako coś niezwykle godnego naśladowania. Innymi słowy - Abraham jest bohaterem pozytywnym (Jahwe zaś ucieka od oceny, jako bóg zawsze obcy jest jakiemukolwiek poddawaniu ocenie, zawsze jest nieskończenie dobry i prawy). A mimo to od początku nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak. Jak można bowiem w ogóle zażądać od ojca by, w dowód posłuszeństwa, zamordował swoje jedyne i ukochane dziecko?

 

Tutaj ponownie wraca kwestia wszechwiedzy Jahwe. Czy gdyby był on faktycznie wszechwiedzący - to czy jakikolwiek sens miałoby poddawanie Abrahama próbie? Przecież wynik tej próby w takiej sytuacji musiał być Jahwe znany już od samego początku. Czy zatem wymagane było wykonanie samego gestu przez Abrahama? Coś, co można byłoby wykorzystać w księdze którą chciało się później napisać? Czy w ogóle nieskończony i niepojęty Bóg może być poddany jakimkolwiek wymogom oprócz tych, które sam sobie z własnej woli narzuci? Czy to wszystko musiało być mimo wszystko ważniejsze od psychiki i odczuć chłopca, który został podstępem zaprowadzony na górę, zwiedziony poczuciem bezpieczeństwa, a potem, związany, oczekiwał na swoją śmierć? I to z ręki własnego, wydawałoby się, kochającego ojca?

 

Pytań jest wiele, odpowiedzi na nie - trudne. Wszystko to dlatego, że historia ta, jakby na nią nie patrzeć, budzi (lub też raczej - powinna budzić) spory niesmak. Lecz, jak widzieliśmy wcześniej, Jahwe dopuszczał się w przeszłości gorszych zbrodni, więc w sumie nie powinniśmy się jakoś specjalnie dziwić. Na szczęście jednak, mimo wszystko, historia kończy się (niby) dobrze. Chłopiec ostatecznie zostaje uratowany i może dalej cieszyć się (zapewne nie bez traumy ;) ) życiem.

 

Ale czy na pewno?

 

Uważne oko zauważy, że ten cytat podałem w nowatorskiej formie - jest tutaj dwukolorowy. Kolor czerwony to fragmenty pochodzące ze wspomnianego wcześniej źródła „E” (na określenie Boga autor ten używa wyrażenia „Elohim” jak też styl tekstu jest stylem tego właśnie źródła). Kolor zielony - spoza tych czterech klas JEDP - mianowicie był to koś o którym mówimy „redaktor” (w tym fragmencie odniesienia do Boga błyskawicznie przeskakują na YHWH - określenie raczej obce Elohiście). Redaktorem była osoba która ostatecznie dokonała korekt i najlepiej jak potrafiła łączyła rozmaite wątki i wcześniejsze źródła w całość.

 

Główny wątek to źródło „E” - „Elohisty”. Gdy przeczytamy jeszcze raz tę historię i pominiemy wstawkę redaktorską - okaże się nagle, że wymowa tego fragmentu może być intepretowana zupełnie inaczej. Oto Abraham poszedł z synem na górę, związał go, położył na ołtarzu a potem „sięgnął po nóż by zabić swego syna”. Czytając dalej jedynie źródło „E” widzimy, że od razu po tych słowach Jahwe chwali Abrahama, ponieważ „uczynił to i nie oszczędził swego syna”! Jakby tego było mało - dalej w tekście napisane jest, że tylko Abraham wrócił do swych sług czekających na niego u podnóża góry (forma wyrazów hebrajskich podkreśla to zarówno gdy Abraham zszedł z góry sam oraz gdy sam zamieszkał w Beer-Szebie). I już nigdy więcej w źródle „E” Izaak się nie pojawia jako postać wykonująca jakiekolwiek czynności. Po tym momencie Izaak po prostu z tradycji „E” znika.

 

Co więcej - w tekście oryginalnym użyte jest stwierdzenie „tahat beno” - tłumaczone jako „zamiast swego syna” (mowa o baranie, który miał być ofiarowany zamiast Izaaka). Co ciekawe ten wyraz (tahat) pojawia się w Biblii około 250 razy. Jedynie w 25% przypadków tłumaczyć należy to słowo jako „zamiast”. W reszcie przypadków oznacza ono „pod” oraz „następnie”. Czy zatem fragment ten nie należałoby tłumaczyć tak, że Abraham najpierw złożył w ofierze Izaaka a następnie - barana? Dodatkowo analiza gramatyczna oryginalnych hebrajskich zdań użytych w tym fragmencie podkreśla dokonany charakter czynu. We fragmencie „ponieważ uczyniłeś to, a nie oszczędziłeś syna twego jedynego, będę ci błogosławił” forma gramatyczna sugeruje, że czyn został dokonany, że ofiara została złożona. I to w sensie dosłownym - na zasadzie „ofiara została istotnie zarżnięta” a nie „poczytuję sobie twoje posłuszeństwo jako ofiarę”. No i na końcu jeszcze jedna sugestia - cały ten rozdział kończy się listą dzieci narodzonych w rodzinie Abrahama. „Po tych wydarzeniach” Abraham dowiedzieć się miał o istnym wysypie noworodków. Czy ma to związek z ofiarą Izaaka? Izaak zginął, więc w ramach „zapłaty za ofiarę” Jahwe natychmiast nagrodził jego rodzinę tymi dziećmi? Ma to mieć związek z paktem pomiędzy bóstwem a  człowiekiem - bóstwo żąda ofiary obiecując w zamian potomstwo - a wielkość nagrody musi być proporcjonalna do wielkości ofiary. Ofiara została złożona - zatem „tuż po tym wydarzeniu” bóstwo wypełnia swoją część umowy. A jako ciekawostkę można dodać, że jeszcze jedna wskazówka może być ukryta w ostatnich wersach tego rozdziału.

 

Po tych wydarzeniach doniesiono Abrahamowi: Milka również urodziła synów twemu bratu, Nachorowi: Usa, syna pierworodnego, Buza, jego brata, Kemuela, praojca Aramejczyków, Keseda, Chazo, Pildasza, Jidlafa oraz Betuela. Betuel zaś był ojcem Rebeki.

Ośmiu synów urodziła Milka Nachorowi, bratu Abrahama. Również drugorzędna żona Nachora, imieniem Reuma, urodziła Tebacha, Gachama, Tachasza i Maakę.

Rdz 22, 20-24

 

Wśród tej nawały nowonarodzonych dzieci wymienionych jest wiele imion. Imiona te możemy podzielić na dwie części. Pierwsza część - dzieci Milki - wydają się być „w porządku” - to zwykłe imiona, pojawiające się i później w narracji biblijnej. Jednak dzieci „drugorzędnej żony” to już inna sprawa. Zarówno Reuma jak i większa część jej dzieci nie pojawiają się już nigdzie indziej. Imiona te są imionami praktycznie nieistniejącymi w tamtej epoce. A gdy odczyta się je fonetycznie…

 

Re’umah można odczytać jako „spójrz co”. Tevah - „zarżnięcie/zarżnięty”. Gaham - „płomień/spalanie”. Tahasz - „skóra” używana do przykrywania tabernakulum - miejsca świętej obecności Boga a Ma’akah - „zmiażdżony”. Może to być zamierzona gra słów z której wynika, że „wysyp niemowląt” spowodowany był tym, że kogoś złożono na ołtarzu, zarżnięto, zmiażdżono i spalono.

  

Czy zatem w tradycji elohistycznej Izaak pierwotnie został złożony w ofierze? A obecna historia prezentowana w Biblii to historia zniekształcona wstawką pewnego redaktora, który układając i korygując rozmaite fragmenty ST uznał, że tę historię należy zmienić tak aby wszystko zakończyło się szczęśliwie? Jest to bardzo prawdopodobne.

 

Następnym momentem o którym należy tu wspomnieć jest historia Józefa. Jak już napisałem - został on sprzedany w niewolę przez swoich braci lecz z czasem doszedł do stanowiska samego wezyra w Egipcie. Wszystko to dzięki swoim umiejętnościom odczytywania snów. Oto ten najważniejszy moment:

 

W dwa lata później faraon miał sen. [Śniło mu się, że] stał nad Nilem. I oto z Nilu wyszło siedem krów pięknych i tłustych, które zaczęły się paść wśród sitowia. Ale oto siedem innych krów wyszło z Nilu, brzydkich i chudych, które stanęły obok tamtych nad brzegiem Nilu. Te brzydkie i chude krowy pożarły siedem owych krów pięknych i tłustych. Faraon przebudził się. A kiedy znów zasnął, miał drugi sen. Przyśniło mu się siedem kłosów wyrastających z jednej łodygi, zdrowych i pięknych. A oto po nich wyrosło siedem kłosów pustych i zniszczonych wiatrem wschodnim. I te puste kłosy pochłonęły owych siedem kłosów zdrowych i pełnych. Potem faraon przebudził się. Był to tylko sen.

Rano faraon, zaniepokojony, rozkazał wezwać wszystkich wróżbitów egipskich oraz wszystkich mędrców i opowiedział im, co mu się śniło. Nie było jednak nikogo, kto by umiał wytłumaczyć faraonowi te sny. Wtedy przełożony podczaszych rzekł do faraona: «Dzisiaj wyznam moje grzechy. Faraon, rozgniewawszy się na swego sługę oddał mnie, a ze mną i przełożonego piekarzy pod straż do domu przełożonego dworzan. I wtedy mieliśmy obaj jednej nocy sen, on inny a ja inny. A był tam z nami pewien młody Hebrajczyk, sługa przełożonego dworzan. Opowiedzieliśmy mu, a on wytłumaczył nam nasze sny, tłumacząc sen każdego z nas. I stało się tak, jak nam je wytłumaczył: mnie przywrócił [faraon] na mój urząd, a jego powiesił».

Wtedy faraon kazał wezwać Józefa. Wyprowadzono go więc pospiesznie z lochu, a on, ogoliwszy się oraz zmieniwszy szaty, przyszedł do faraona. Faraon rzekł do Józefa: «Miałem sen, którego nikt nie umie wytłumaczyć. Ja zaś słyszałem, jak mówiono o tobie, że skoro usłyszysz sen, zaraz go wytłumaczysz». Józef tak odpowiedział faraonowi: «Nie ja, lecz Bóg da pomyślną odpowiedź tobie, o faraonie». Faraon zaczął więc opowiadać Józefowi: «Śniło mi się, że stałem nad brzegiem Nilu. I nagle z Nilu wyszło siedem krów tłustych i pięknych, które zaczęły się paść wśród sitowia. A oto siedem krów innych wyszło za nimi, chudych i tak brzydkich, że podobnie brzydkich nie widziałem w całym Egipcie. Krowy chude i brzydkie pożarły owych siedem krów pierwszych, tłustych. Gdy te znalazły się w ich brzuchach, nie było wcale znać, że tam weszły; te, które je pożarły, były nadal tak samo chude jak poprzednio. I ocknąłem się. A potem zobaczyłem we śnie siedem kłosów wyrastających z jednej łodygi, zdrowych i pięknych. Lecz oto siedem kłosów zeschniętych, pustych, zniszczonych wiatrem wschodnim wyrosło po nich. I te puste kłosy pochłonęły owych siedem kłosów pięknych. A gdy to opowiedziałem wróżbitom, żaden nie potrafił mi wytłumaczyć».

Józef rzekł do faraona: «Sen twój, o faraonie, jest jeden. To, co Bóg zamierza uczynić, zapowiedział tobie, faraonie. Siedem krów pięknych - to siedem lat, i siedem kłosów pięknych - to też siedem lat; jest to bowiem sen jeden. Siedem zaś krów chudych i brzydkich, które wyszły za tamtymi, i siedem kłosów pustych i zniszczonych wiatrem wschodnim - to też siedem lat - głodu. To, o czym mówię faraonowi, Bóg uczyni tak, jak pokazał faraonowi. Bo nadejdzie siedem lat obfitości wielkiej w całym Egipcie. A po nich nastanie siedem lat głodu; i pójdzie w niepamięć cała ta obfitość w Egipcie, gdy głód będzie niszczył kraj. Nie będą już wiedzieli o obfitości w tym kraju wskutek głodu, który potem nadejdzie, bo będzie to głód bardzo ciężki. Ponieważ ten sen powtórzył się dwukrotnie, faraonie, Bóg to już postanowił i Bóg niebawem to uczyni. Teraz więc niech faraon upatrzy sobie kogoś roztropnego i mądrego i ustanowi go zarządcą Egiptu. Niech faraon tak ustanowi nadzorców, by zebrać piątą część urodzajów w Egipcie podczas siedmiu lat obfitości. Niechaj oni nagromadzą wszelką żywność podczas tych lat pomyślnych, które nadejdą. Niechaj gromadzą zboże do rozporządzenia faraona jako zaopatrzenie dla miast i niechaj go strzegą. A będzie ta żywność zachowana dla kraju na siedem lat głodu, które nastaną w Egipcie. Tak więc nie wyginie [ludność] tego kraju z głodu».

Słowa te podobały się faraonowi i wszystkim jego dworzanom. Rzekł więc faraon do swych dworzan: «Czyż będziemy mogli znaleźć podobnego mu człowieka, który miałby tak jak on ducha Bożego?» A potem faraon rzekł do Józefa: «Skoro Bóg dał ci poznać to wszystko, nie ma nikogo, kto by ci dorównał rozsądkiem i mądrością! Ty zatem będziesz nad moim dworem i twoim rozkazom będzie posłuszny cały mój naród. Jedynie godnością królewską1 będę cię przewyższał». I powiedział faraon Józefowi: «Oto ustanawiam cię rządcą całego Egiptu!» Po czym faraon zdjął swój pierścień z palca i włożył go na palec Józefa, i kazał go oblec w szatę z najczystszego lnu, a potem zawiesił mu na szyi złoty łańcuch. I kazał go obwozić na drugim swym wozie, a wołano przed nim: «Abrek!»

Rdz 41, 1-43

 

Pierwsze co mi rzuca się w oczy w tym fragmencie to dość prymitywne przekonanie które towarzyszyło nam od początków cywilizacji - wiara w „prorocze sny”. Zapewne znajdą się tacy, co się ze mną nie zgodzą, lecz sny to tylko sny - projekcje naszego umysłu. Choć związane są z naszym stanem emocjonalnym i przeżyciami - nie niosą ze sobą żadnych realnych przepowiedni na temat przyszłości. Nie można ich rozszyfrować i odczytać ukrytego znaczenia, ponieważ żadnego ukrytego znaczenia odnoszącego się do przyszłości po prostu nie zawierają. Dla starożytnych sny były zagadką - zdarzały się tak samo jak dziś, ludzie w snach widywali zarówno rzeczy znajome jak i dziwaczne fantazje, osoby żywe i dawno już zmarłe… Nie potrafili oni jednak zrozumieć czym one tak naprawdę są (zresztą i dziś nie ma co do tego stuprocentowej zgody). Dlatego też w tekście biblijnym to przekonanie zostaje zawarte. Ciekawe jest jednak to, że ludzie wierzący skłonni są akceptować taką sytuację gdy idzie o tekst biblijny - że to faktycznie były prorocze sny które miały się wypełnić. Ciekawe jednak co by się stało, gdyby w najbliższych wyborach wystartowała osoba która twierdziłaby non stop, że chce rządzić krajem ponieważ „miała proroczy sen który zinterpretowała tak, że to właśnie ona powinna tym krajem rządzić”. W odniesieniu do dzisiejszych czasów na takie tłumaczenie zareagowalibyśmy raczej z politowaniem.

 

Drugą kwestią na którą warto zwrócić tu uwagę jest to, że wyraźnie w tekście mamy napisane, że na świat spadnie klęska głodu bo „Bóg tak postanowił”. To echo najstarszych przekonań według których za wszystko - w tym także i za całe zło odpowiadał sam Jahwe. Dziś wiemy, że klęski głodu są spowodowane dość przyziemnymi przyczynami - suszą czy na przykład atakiem jakiegoś szkodnika który wyniszczy plony. W takiej sytuacji nie szukamy już (a raczej - ludzie inteligentni i wykształceni tak robić nie powinni) przyczyn „boskich” lub „nadnaturalnych”. Dawniej ludzie oczywiście byli mniej w tej kwestii rozeznani. Klęski suszy czy też ogólnego nieurodzaju były najczęściej sprawką bogów. To od nich (według ich prymitywnego pojmowania świata) zależały siły natury, deszcze, wylewy, żyzność ziemi czy ochrona przed szkodnikami. Nic dziwnego zatem, że gdy tutaj pojawia się klęska głodu - wyjaśnienie jest jedno - „Jahwe tak postanowił”.

Oczywiście błędne przypisanie przyczyny to nie jedyny element tego fragmentu który ukazuje „ludzkie” jego pochodzenie. Drugim jest ogólne przedstawienie Jahwe. Widać w nim bóstwo które z jakiegoś powodu postanawia sprowadzić na ludzkość klęskę głodu. Po tych wszystkich niecnych czynach jakich dopuszczał się w przeszłości postanowił znowu dać upuść swojej złośliwości. I teraz pojawiają się tutaj pewna ciekawa kwestia.

Jahwe ma być bogiem wszechwiedzącym. Czy zatem specjalnie wszystko tak zaplanował? Czy postanowił zesłać na świat klęskę głodu tylko po to, aby Józef miał okazję do „rozszyfrowania” snów faraona i aby tym samym losy jego rodziny potoczyły się tak a nie inaczej? Bo jak inaczej w tej sytuacji wyjaśnić fakt, że Jahwe „odsłonił przed faraonem swoje zamiary jednak w takiej formie którą mógł odczytać tylko Józef”? Czy to zatem nie jedna z tych sytuacji zawartych w Biblii, w której Jahwe najpierw zsyła na ludzi jakąś klęskę lub inne cierpienia by „uzasadnić zaistnienie” pomocy tymże doświadczonym przez cierpienia ludziom? Coś na zasadzie „uratuję cię z płomieni, ale aby to zrobić najpierw muszę podpalić ci dom…”?

 

Cała historia kończy się jednak szczęśliwie (no, może nie dla tych co pomarli w czasie klęski głodu bo byli zbyt daleko od pomocy Józefa…). Oto ostatecznie Józef pojednał się z braćmi i cała jego rodzina przeniosła się do Egiptu gdzie osiedliła się „w krainie Goszen”. Tak kończy się Księga Rodzaju. Jeden z ostatnich wersów brzmi następująco:

 

Wreszcie Józef rzekł do swych braci: «Gdy ja umrę, Bóg okaże wam swą łaskę i wyprowadzi was z tej ziemi do kraju, który poprzysiągł dać Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi».

Rdz 50, 24

 

Co jest oczywistą zapowiedzią kolejnej księgi - Księgi Wyjścia. Ale o tym już w następnym wpisie.

 

Na koniec zajmę się jeszcze jedną kwestią. Cała ta wielka historia - Abrahama, Izaaka, Jakuba i Józefa - to rozbudowane losy jednej rodziny która w przyszłości stać się miała całym narodem. Mowa tutaj o najstarszych historycznych losach Izraela - o podstawie, o tym co nazwać można „mitem powstania”. Izraelici istnieli - posiadali swoje państwo, królów, historię i tradycję. Oczywiste było, że jakiś swój początek mieć musieli, swoją historię pojawienia się na scenie. A to jest właśnie próba stworzenia sobie takiego wyjaśnienia.

Na ile jednak jest ona historyczna?

 

Abraham jest przedstawiony w tekście Biblii jako wędrowny pasterz, przemieszczający się po kraju ze swoimi stadami. Na podstawie tekstu i jego korelacji z wykopaliskami archeologicznymi i datowaniem panowania królów izraelskich - udało się ustalić, że przybliżonym okresem rozpoczęcia historii Abrahama miały być okolice roku 2100 p.n.e. Wtedy to mniej więcej miał on opuścić swoje rodzinne miasto Ur i udać się na wędrówkę do Kanaanu. Okazuje się, że ogólny opis biblijny pasuje do stylu życia wędrownych pasterzy żyjących w tamtym okresie. To zatem dodaje Biblii wiarygodności, ponieważ opis Abrahama i jego rodziny, jego dobytku i sposobu życia pasuje do typowego nomady-pasterza z tamtego okresu. Problem jednak w tym, że ten sam styl życia można odnieść i do wędrownych pasterzy żyjących w okolicach roku 1500 p.n.e. Jak i 1000 p.n.e. Tło jakie wyłania się z tych opowieści jest na tyle uniwersalne, że nie sposób na jego podstawie datować z całą pewnością tej historii na lata zgodne z datowaniem biblijnym. Jaką więc mamy mieć pewność, że pochodzi z lat 2100 p.n.e. i została spisana przez samego Mojżesza w okolicach roku 1440 p.n.e. (kiedy to, według chronologii biblijnej, miało mieć miejsce wyjście z Egiptu), a nie została najzwyczajniej w świecie wymyślona wiele lat później?

Gdy przyjrzymy się bliżej, okaże się, że niestety najbardziej prawdopodobna okazuje się ostatnia opcja. Tekst ten jest bowiem obfitujący w drobne fragmenty, które jednak z wielką siłą zdradzają okres jego kompozycji. Zobaczmy sami.

 

W ostatnich księgach Genesis pojawiają się na przykład wielbłądy. Wydawałoby się, że nie jest to nic dziwnego, ponieważ wielbłądy żyły na tamtym obszarze od dawna a i nasze skojarzenia z wędrownymi grupami przemieszczającymi się po okolicznych pustyniach nieodzownie kojarzą się z tymi zwierzętami. Problem w tym, że wielbłądy są tutaj przedstawiane jako zwierzęta juczne - przenoszące towary. Ba, w historii Józefa (we fragmencie opisującym sprzedanie przez braci Józefa w niewolę) jest nawet wyraźnie sprecyzowane co takiego owe wielbłądy przenosiły na swoich grzbietach:

 

Kiedy potem zasiedli do posiłku, ujrzeli z dala idących z Gileadu kupców izmaelskich, których wielbłądy niosły wonne korzenie, żywicę i olejki pachnące; szli oni do Egiptu.

Rdz 37, 25

 

Dlaczego jest to problem? Ponieważ wielbłądy zaczęły być wykorzystywane jako zwierzęta juczne dużo później niż okres w jakim miała dziać się ta historia. Wykopaliska archeologiczne jasno pokazują, że używanie wielbłądów w ten sposób na większą skalę (z tego okresu pochodzi ogromna ilość kości dorosłych osobników, wzrost jest lawinowy i brak w nich kości młodych co udowadnia, że to specjalnie hodowane stada dorosłych zwierząt używanych w karawanach a nie zwyczajne stada wędrujące razem ze swoimi młodymi) pojawiło się po roku 1000 p.n.e. Co więcej - produkty tutaj wymienione, czyli wonne korzenie, żywica i olejki, to sztandarowe towary handlu który rozkwitał w tym rejonie dopiero w okresie asyryjskim w ósmym i siódmym wieku p.n.e. Również z tego okresu pochodzą pierwsze wzmianki asyryjskie o karawanach wielbłądów. Innymi słowy - ten dość ważny w historii Józefa element (wyjaśnienie tego w jaki sposób ocalał i dostał się do Egiptu, gdzie miał później znacząco wpłynąć na losy swojego ludu) z pewnością nie wydarzył się tak, jak jest to opisane w Biblii. Józef, pomimo tego, że w ST jest tak wyraźnie napisane, nie mógł zostać sprzedany kupcom wędrującym z wielbłądami niosącymi towary na swoich grzbietach. Na taki sposób wędrówki do Egiptu musiałby bowiem zaczekać jeszcze jakiś… tysiąc lat.

 

Idźmy dalej. Księga rodzaju mówi nam:

 

Gdy w kraju nastał głód, drugi z kolei po tym, który był za czasów Abrahama, Izaak powędrował do Abimeleka, króla filistyńskiego, do Geraru.

Rdz 26, 1

 

Tutaj z kolei problem polega na tym, że Filistyni, przybysze z dalekich stron, pojawili się w tym rejonie i ustanowili swoje królestwa dopiero w okolicy roku 1200 p.n.e., znowu wiele stuleci po wydarzeniach tu opisywanych. Jak zatem Izaak mógł spotykać się z królem filistyńskim, skoro Filistyni przybędą i osiedlą się w tej części świata dopiero jakieś 800 lat później? Gerar pojawia się też w innym fragmencie Genesis:

 

Potem Abraham powędrował stamtąd do Negebu i osiedlił się pomiędzy Kadesz a Szur. A gdy przebywał w Gerarze, mawiał o swej żonie Sarze: «Jest ona moją siostrą». Wobec tego Abimelek, król Geraru, wysłał [swoich] ludzi, by zabrali Sarę.

Rdz 20, 1-2

 

Miasto to, siedziba króla filistyńskiego, pojawia się w historii Abrahama i jego rodziny dwukrotnie. Okazuje się, że Gerar we wczesnym okresie filistyńskim (a zatem i tak 800 lat później niż rzekomy okres życia Izaaka) był małą, zupełnie nic nie znaczącą wioską. Dopiero później, w okresie gdy istniały królestwa Izraela i Judy Gerar stał się ufortyfikowanym i znaczącym ośrodkiem asyryjskim. Czyżby to dopiero wtedy miejscowość ta nabrała znaczenia i rozmiarów które mogły zwrócić na niego uwagę pisarza?

 

Lećmy dalej:

 

Izaak miał czterdzieści lat, gdy wziął sobie za żonę Rebekę, córkę Betuela, Aramejczyka z Paddan-Aram, siostrę Labana Aramejczyka.

Rdz 25, 20

 

Historia małżeństwa Izaaka z Rebeką związana jest z Aramejczykami - ludem sąsiadującym z Izraelitami. Tutaj znowu mamy do czynienia z anachronizmem, ponieważ Aramejczycy pojawiają się na kartach historii dopiero w okolicach roku 1100 p.n.e. Natomiast znaczącym sąsiadem Izraelitów stali się dopiero we wczesnym dziewiątym wieku p.n.e.

Genesis jest też źródłem takiej opowiastki:

 

Lot wyszedł z Soaru i zamieszkał wraz z dwiema swymi córkami w górach, gdyż bał się pozostawać w tym mieście. A gdy mieszkał z dwiema swymi córkami w pieczarze, rzekła starsza do młodszej: «Ojciec nasz wprawdzie już stary, ale nie ma w tej okolicy mężczyzny, który by przyszedł do nas na sposób wszystkim właściwy. Chodź więc, upoimy ojca naszego winem i położymy się z nim, a tak będziemy miały potomstwo z ojca naszego». Upoiły więc swego ojca winem tej samej nocy; wtedy starsza poszła i położyła się przy ojcu swoim, on zaś nawet nie wiedział ani kiedy się kładła, ani kiedy wstała. Nazajutrz rzekła starsza do młodszej: «Oto ostatniej nocy ja spałam z ojcem; upójmy go winem także tej nocy i idź ty, i śpij z nim, abyśmy obie miały potomstwo z ojca naszego». Upoiły więc i tej nocy ojca swego winem i poszła młodsza i położyła się przy nim; a on nawet nie wiedział, kiedy się kładła i kiedy wstała. I tak obie córki Lota stały się brzemienne za sprawą swego ojca.

Starsza, urodziwszy potem syna, dała mu imię Moab. Ten był praojcem dzisiejszych Moabitów. Młodsza również urodziła syna i nazwała go Ben-Ammi. Ten zaś stał się praojcem dzisiejszych Ammonitów.

Rdz 19, 30-38

Zarówno Ammonici jak i Moabici byli realnie istniejącymi plemionami, sąsiadami Izraelitów. Stosunki między tymi plemionami były zazwyczaj wrogie. Izraelici patrzyli w okresie swoich królestw (dużo późniejszym niż okres w którym miał żyć Lot) na Ammonitów i Moabitów z nieukrywaną wrogością i pogardą. To był idealny okres i tło które sprzyjało „ośmieszeniu” obu tych wrogich plemion. Patrzcie, nędznicy! Oto pochodzicie z kazirodczego związku! Co za hańba!

Podobnie jest z historią Jakuba i Ezawa:

Izaak modlił się do Pana za swą żonę, gdyż była ona niepłodna. Pan wysłuchał go, i Rebeka, żona Izaaka, stała się brzemienna. A gdy walczyły z sobą dzieci w jej łonie, pomyślała: «Jeśli tak bywa, to czemu mnie się to przytrafia?» Poszła więc zapytać o to Pana, a Pan jej powiedział:

«Dwa narody są w twym łonie,

dwa odrębne ludy wyjdą z twych wnętrzności;

jeden będzie silniejszy od drugiego,

starszy będzie sługą młodszego».

Kiedy nadszedł czas porodu, okazało się, że w łonie jej były bliźnięta. I wyszedł pierwszy syn czerwony, cały pokryty owłosieniem, jakby płaszczem; nazwano go więc Ezaw. Zaraz potem ukazał się brat jego, trzymający Ezawa za piętę; dano mu przeto imię Jakub

Rdz 25, 21-26

Gdy Izaak zestarzał się i jego oczy stały się tak słabe, że już nie mógł widzieć, zawołał na Ezawa, swego starszego syna: «Synu mój!» A kiedy ten odezwał się: «Jestem», Izaak rzekł: «Oto zestarzałem się i nie znam dnia mojej śmierci. Weź więc teraz przybory myśliwskie, twój kołczan i łuk, idź na łowy i upoluj coś dla mnie. Potem przyrządź mi smaczną potrawę, jaką lubię, podaj mi ją, abym jadł i abym ci pobłogosławił, zanim umrę». Rebeka słyszała to, co Izaak mówił do swego syna Ezawa. Gdy więc Ezaw poszedł już na łowy, aby przynieść coś z upolowanej zwierzyny, rzekła do swego syna Jakuba: «Słyszałam, jak ojciec rozmawiał z twoim bratem Ezawem i dał mu takie polecenie: Przynieś dla mnie coś z polowania i przyrządź smaczną potrawę, abym zjadł i pobłogosławił cię wobec Pana przed śmiercią. Teraz więc, synu mój, posłuchaj mego polecenia, które ci dam. Idź, weź dla mnie z trzody dwa dorodne koźlęta, ja zaś przyrządzę z nich smaczną potrawę dla twego ojca, taką, jaką lubi. Potem mu zaniesiesz, on zje i w zamian za to udzieli ci przed śmiercią błogosławieństwa». Ale Jakub rzekł do swej matki: «Przecież mój brat, Ezaw, jest owłosiony, ja zaś gładki. Jeśli się mnie dotknie mój ojciec, będzie wyglądało tak, jak gdybym z niego żartował, i wtedy mogę ściągnąć na siebie przekleństwo zamiast błogosławieństwa». Rzekła mu matka: «Niech na mnie spadnie to przekleństwo dla ciebie, mój synu! Tylko posłuchaj mnie, idź i przynieś mi [koźlęta]». Poszedł więc, wziął i przyniósł [je] swej matce; ona zaś przyrządziła z nich smaczną potrawę, taką, jaką lubił jego ojciec. Potem Rebeka wzięła szaty Ezawa, swego starszego syna, najlepsze, jakie miała u siebie, ubrała w nie Jakuba, swojego młodszego syna, i skórkami koźląt owinęła mu ręce i nieowłosioną szyję. Po czym dała Jakubowi ową smaczną potrawę, którą przygotowała, i chleb. Jakub, wszedłszy do swego ojca, rzekł: «Ojcze mój!» A Izaak: «Słyszę; któryś ty jest, synu mój?» Odpowiedział Jakub ojcu: «Jestem Ezaw, twój syn pierworodny. Uczyniłem, jak mi poleciłeś. Podnieś się, siądź i zjedz potrawę z upolowanej przeze mnie zwierzyny, i pobłogosław mi!» Izaak rzekł do syna: «Jakże tak szybko mogłeś coś upolować, synu mój?» A Jakub na to: «Pan, Bóg twój, sprawił, że tak mi się właśnie zdarzyło». Wtedy Izaak rzekł do Jakuba: «Zbliż się, abym dotknąwszy ciebie mógł się upewnić, czy to mój syn Ezaw, czy nie». Jakub przybliżył się do swego ojca Izaaka, a ten dotknąwszy go rzekł: «Głos jest głosem Jakuba, ale ręce - rękami Ezawa!» Nie rozpoznał jednak Jakuba, gdyż jego ręce były owłosione jak ręce Ezawa. A mając udzielić mu błogosławieństwa, zapytał go jeszcze: «Ty jesteś syn mój Ezaw?» Jakub odpowiedział: «Ja jestem». Rzekł więc: «Podaj mi, abym zjadł to, co upolowałeś, synu mój, i abym ci sam pobłogosławił». Jakub podał mu i on jadł. Przyniósł mu też i wina, a on pił. A potem jego ojciec Izaak rzekł do niego: «Zbliż się i pocałuj mnie, mój synu!» Jakub zbliżył się i pocałował go. Gdy Izaak poczuł woń jego szat, dając mu błogosławieństwo mówił:

«Oto woń mego syna jak woń pola, które pobłogosławił Pan!

Niechaj tobie Bóg użycza rosy z niebios i żyzności ziemi,

obfitości zboża i moszczu winnego.

Niechaj ci służą ludy

i niech ci pokłon oddają narody.

Bądź panem twoich braci

i niech ci pokłon oddają synowie twej matki!

Każdy, kto będzie ci złorzeczył, niech będzie przeklęty.

Każdy, kto będzie cię błogosławił, niech będzie błogosławiony!»

Gdy Izaak wypowiedział swe błogosławieństwo nad Jakubem i gdy ten tylko co odszedł od niego, wrócił z łowów brat Jakuba, Ezaw. I on także przyrządził ulubioną potrawę ojca, zaniósł mu ją i rzekł do niego: «Podnieś się mój ojcze, i jedz to, co twój syn upolował, abyś mi udzielił błogosławieństwa!» Izaak go zapytał: «Kto ty jesteś?» A on odpowiedział: «Jam syn twój pierworodny, Ezaw!» Izaak bardzo się zatrwożył i rzekł: «Kim więc był ten, który upolował zwierzynę i przyniósł mi, a ja jadłem z niej, zanim ty wróciłeś, i pobłogosławiłem mu? Przecież to on otrzymał błogosławieństwo!» Gdy Ezaw usłyszał te słowa swojego ojca, podniósł głośny pełen goryczy lament, i rzekł do ojca: «Daj i mnie błogosławieństwo, mój ojcze!» Izaak powiedział: «Przyszedł podstępnie brat twój i zabrał twoje błogosławieństwo!» A wtedy Ezaw: «Nie darmo dano mu imię Jakub! Dwukrotnie mnie już podszedł: pozbawił mnie mego przywileju pierworodztwa, a teraz odebrał za mnie błogosławieństwo!» Izaak na te słowa odrzekł Ezawowi: «Skoro uczyniłem go twoim panem, wszystkich zaś jego krewnych - jego sługami, i zapewniłem mu obfitość zboża oraz moszczu, to cóż mogę dla ciebie uczynić, mój synu?» Lecz Ezaw rzekł do ojca: «Czyż miałbyś tylko jedno błogosławieństwo, mój ojcze? Pobłogosław także i mnie, ojcze mój!» I Ezaw rozpłakał się w głos. Na to Izaak taką dał mu odpowiedź:

«Nie będzie żyzny kraj, w którym zamieszkasz,

bo nie będzie tam rosy z nieba.

Z miecza żyć będziesz i będziesz sługą twego brata!

A gdy pragnienie wolności owładnie tobą,

zrzucisz jego jarzmo z twej szyi»

Rdz 27, 1-40

Oto potomkowie Ezawa, praojca Edomitów

Rdz 36, 9

 

Edomici to również realnie istniejące plemię, południowy sąsiad królestwa Judy. Wykopaliska archeologiczne wyraźnie wskazują, że Edom rozwinął się jako plemię i państwo dopiero w okresie asyryjskim. Wtedy to, dzięki zyskom z handlu, stał się realnym konkurentem Judy w regionie. Juda była też państwem stosunkowo ucywilizowanym, podczas gdy Edom - bardziej dzikim i prymitywnym. Ponownie tekst odnosi się więc do sytuacji panującej wiele stuleci po opisywanych wydarzeniach - próbuje wyjaśniać stosunki panujące pomiędzy królestwami Judy i Edomu w okresie asyryjskim odnosząc się do historii Jakuba i Ezawa, protoplastów tych narodów żyjących rzekomo wiele stuleci wcześniej.

 

To samo ma miejsce przy listach „protoplastów” innych plemion. Wymieniani są poszczególni synowie którzy stać się mieli „ojcami” danych ludów. Podobnie jak we wcześniejszych przypadkach ludy te albo pojawiły się na scenie historii albo znalazły się w strefie zainteresowania i wiedzy Izraelitów dopiero w dużo późniejszej epoce.

 

Historia Abrahama zawiera także taki fragment:

 

Za czasów Amrafela, króla Szinearu, i Arioka, króla Ellasaru, Kedorlaomer, król Elamu, i Tidal, król Goim, wszczęli wojnę z królem Sodomy, Berą, z królem Gomory, Birszą, z królem Admy, Szinabem, z królem Seboim, Szemeeberem, i z królem miasta Beli, czyli Soaru. Ci ostatni królowie sprzymierzyli się z sobą w dolinie Siddim, gdzie dziś jest Morze Słone. Przez lat dwanaście byli oni lennikami Kedorlaomera, a w roku trzynastym zbuntowali się. Toteż w czternastym roku nadciągnął Kedorlaomer wraz z innymi królami. Pobili oni Refaitów w Aszterot-Karnaim, Zuzytów w Ham, Emitów na równinie Kiriataim i Chorytów w ich górzystym kraju Seir aż do El, które leżało na pograniczu pustyni Paran. Potem, zawróciwszy, dotarli do En-Miszpat, czyli Kadesz, i pobili Amalekitów na całej ziemi, a także Amorytów mieszkających w Chasason-Tamar.

Rdz 14, 1-7

 

„En-Miszpat, czyli Kadesz”. Ta miejscowość to kolejna realnie istniejąca lokalizacja. Dziś zwie się Ein el-Qudeirat i znajduje się we wschodniej części Synaju. Intensywne wykopaliska archeologiczne ujawniły, że obszar ten był zamieszkany dopiero w okresie królestw izraelskich. Podobnie jest ze wspomnianym Tamar, które znaczenie uzyskało dopiero w tym samym, późniejszym okresie.

To nie wszystko - wiemy już, że rodzina Józefa przeniosła się do Egiptu i „osiedliła w krainie Goszen”. Goszen to faktyczna nazwa rejonu w okolicy delty Nilu. Nazwa jednak nie jest nazwą egipską - jest pochodzenia semickiego. Najprawdopodobniej związana jest z imieniem królów plemienia Kedarytów - Geshema, którzy w późniejszych wiekach osiedlili się w tamtym rejonie i stanowili realną siłę. Zatem użycie tej akurat nazwy zdradza późną kompozycję tekstu lub też późniejsze przeróbki.

 

No i jeszcze jedna kwestia - w tejże samej historii Józefa pojawiają się (siłą rzeczy) egipskie imiona. Są to Safnat Paneach, Potifar, Potifera i Asenat. Imiona te faktycznie są imionami egipskimi - były realnie używane w tym kraju. Jednak w okresie w jakim miała dziać się ta historia były używane bardzo sporadycznie - dopiero w okolicy VII i VI wieku p.n.e. stały się bardzo powszechne. Jakby tego było mało - kiedy bracia Józefa przybyli do Egiptu z prośbą o zakup żywności - pojawiły się wobec nich zarzuty że „przybyli jako szpiedzy by wybadać słabość w obwarowaniach egipskich”. W okresie w jakim dziać się miała ta historia Egipt nigdy nie został zaatakowany z tamtej strony - od strony Kanaanu bo i nie miał być przez kogo zaatakowany. Taki motyw (i strach przed taką inwazją) mógł się pojawić w Egipcie dopiero po inwazji asyryjskiej - pierwszej takiej w historii - wiele stuleci później.

 

Dlaczego zatem w tekście, który rzekomo miał powstać za życia Mojżesza (okolice roku 1440 p.n.e.) a opisywać wydarzenia z okolic roku 2000 p.n.e. jest tak wiele odniesień do miejsc i sytuacji które były aktualne jedynie w okolicy od dziewiątego do szóstego wieku p.n.e.?

 

Odpowiedź jest prosta - ponieważ został albo w całości skomponowany albo przerobiony w tym właśnie okresie. I, tak samo jak Ewangelia nie została spisana jako rzetelna relacja z życia Jezusa, tak samo Księga Rodzaju nie została spisana jako rzetelna kronika wydarzeń z początków historii Izraela.

 

Genesis to głównie próba stworzenia sobie historii „początków” - to taki wstęp do losów świata, Izraelitów i Jahwe. Księga ta powstała stosunkowo późno i choć zawierać może dość wczesne tradycje ustne - to jest mimo wszystko kompozycją późną - powstałą w końcowych latach istnienia królestwa Judy lub wręcz już po podboju i wygnaniu babilońskim.

 

Dziś posiadamy wspaniałą metodę badań przeszłości - wykopaliska archeologiczne. Dzięki nim wydobywamy z ziemi przedmioty i odkrywamy realne pozostałości danych epok - neutralne w swojej wymowie. Dawniej ludzie nie posiadali takich możliwości. Paradoksalnie my dziś wiemy o Palestynie z okolic roku 2000 p.n.e. więcej niż sami Izraelici żyjący w ostatnich latach trwania państwa Judy (okolice roku 600 p.n.e.)! Dlatego też jesteśmy w stanie wykryć te błędy które, w swojej nieświadomości, autorzy biblijny zamieścili w swojej świętej księdze. Dla nich świat był dość… stały. Dziś świat pędzi do przodu - w obrębie jednej generacji dokonuje się istny skok technologiczny. Dzisiejsze „oczywistości” jak na przykład smartfony jeszcze kilkanaście lat temu nie istniały. Dawniej świat… raczej pełzł w żółwim tempie. Albo raczej w tempie rannego żółwia. Takie kwestie jak karawany wielbłądów, sąsiednie ludy i państwa itp. - były dla Izraelitów „oczywistością”. Naocznie widzieli ich istnienie. I, pisząc o wydarzeniach mających mieć miejsce ponad 1000 lat wcześniej (rzekome losy Abrahama i jego rodziny) po prostu rzutowali to, co znali i co było dla nich swojskie, na tamtą epokę. Nie mieli bowiem pojęcia, że świat pełzł powoli, ale jednak to robił. I że świat sprzed tysiąca lat wyglądał mimo wszystko inaczej niż to, co im się na ten temat wydawało.

 

I to właśnie podkreśla „ludzkość” Biblii. Genesis to nie „przekaz od Boga”. To najzwyklejsza opowieść wymyślona w całości przez konkretnych autorów. 

 

A dlaczego wymyślona, w jakich okolicznościach oraz jakie jeszcze anachronizmy na to wskazują - to wszystko już w następnym wpisie. Oby już nie trzeba było na nasze kolejne teksty czekać tak długo, jak na ten ostatni! ;)

 

 

 

 

 

 


  • 0



#14

Amontillado.
  • Postów: 631
  • Tematów: 50
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 21
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Aquila swoim najnowszym wpisem niespodziewanie zmienił mój, dotąd raczej przychylny, stosunek do debaty. Dowiedziałem się z niego, że po ponad 2 latach mój przeciwnik nie zmienił się ani kapkę i nadal jest poczciwym historykiem. Po kilkukrotnym przeczytaniu świeżutkiego wpisu 2015, po powtórnym przeanalizowaniu naszej debaty 2013, skala jej niepowodzenia ukazała mi się z całą mocą. Teraz już wiem w czym tkwił nasz problem i dlaczego debata po jakimś czasie zmęczyła nas, a naszych czytelników znudziła chyba już na początku. I nie chodzi o samą obszerność naszych wpisów. Problemem jest to, że nasza debata jest debatą tylko z nazwy. Nie ma między nami żadnej komunikacji (co według mnie wzorowo funkcjonowało w naszej innej debacie, o Jezusie). Wygląda to tak jakbyśmy zamknęli się w swoich małych światach, pod szklanymi kloszami, zadowalając się prezentacją swoich poglądów bez konfrontacji ich ze sobą. A konfrontacja jest przecież sednem debaty, gdzie oponenci żywo omawiają swoje argumenty. Nie powinniśmy się ograniczać tylko do populistycznych treści, jakbyśmy starali się przekonać niezdecydowanych do podzielania Twojej czy mojej opinii.

 

Dlatego usunąłem mój, niemal gotowy, wpis. Wyglądał on podobnie do tego Aquili, zaczynał się dokładnie tam gdzie skończyłem w 2013, czyli przy prorokach. Mnóstwo historycznych faktów okraszonych obszerną analizą fragmentów. Tego już nie ma. Czy to dobry pomysł – myślę że tak. Dość naturalnie przecież debata przybrała układ prokurator – obrońca, gdzie oczywistym oskarżycielem jest Aquila.

 

Z pokorą więc przyjmuję funkcję defensora odpierającego zarzuty. Aby upodobnić naszą debatę do prawdziwej, żywej debaty większość uwagi poświęcę na argumenty oponenta – staną się one być może zarzewiami do dłuższej wymiany zdań, co wprowadzi (mam nadzieję) aktywną komunikację między uczestnikami czyli mną i Aquilą. Oczywiście nie będę wymuszał na Aquili zmiany zaplanowanych wpisów, jednak sam postaram się trzymać nowej ścieżki. Jestem pewien że debacie wyjdzie to na dobre. Moje wpisy będą więc zauważalnie krótsze, ekspresyjne - choć niekoniecznie stroniące od leniwych dygresji.

 

Ostatnie zdanie wstępu – wznowienie debaty po latach może być traktowane jako zaczęcie od nowa, tj. nowy czytelnik nie musi czytać poprzednich wpisów aby zrozumieć sens wiary (reprezentowany przez moją skromną osobę, Amotillado) lub konieczność niedowiarstwa (w tej roli Prokurator Generalny - Aquila). Zaczynamy - podejście drugie, poprawione.

 

 

___________________________________________________________________________

 

 

 

POCHODZENIE

 

 

 

Aquila dość jasno opisał udział redaktorów w spisaniu Biblii, tak jak wymaga tego historyczna krytyka. Swój historyczny opis okrasiłeś jak dla mnie zbyt dużą szczyptą kpiny, która zdaje się być wynikiem lekceważenia, obojętności – a w sumie chyba też naiwności. W każdym razie Twoja teoria JEDP wcale nie tłumaczy pochodzenia Biblii – bo jak sam w wielu miejscach słusznie pisałeś – mówi ona przede wszystkim o redaktorach. Jak wiadomo redaktorzy pracują nad materiałem zastanym, istniejącym wcześniej. Nie tworzą niczego od podstaw. Stąd Twój pierwszy błędny argument – przypisywanie autorstwa redaktorom. Implikuje to kolejny błąd – datowanie Biblii na okres znacznie młodszy; ma to oczywiście potwierdzać Twoją opinię o 'bzdurności' Biblii, bo przeciętny człowiek odbiera to co starsze jako bardziej wiarygodne, to co młodsze jako propagandę. Ale przecież Biblia to nie tylko słowo spisane. O tym zaraz. Najpierw... 

 

 

AUTORSTWO MOJŻESZA

 

vnpjqr.jpg

 

Od starożytności pierwsze księgi ST (tak zwany Pentateuch) były uznawane za dzieło samego Mojżesza. Uważano, że oto Jahwe natchnął poczciwego starca i z pomocą jego rąk „spisał” swój własny przekaz dla narodu wybranego. Jednak przy takim założeniu pojawiał się pewien problem – bowiem już w starożytności zauważono, że taka tradycja ma swoje słabe strony. Można bowiem w treści tych ksiąg znaleźć na przykład… sprzeczności. Jeden fragment księgi opisuje coś lub prezentuje nam jakiś „fakt”, a jakiś inny – opisuje dokładnie to samo wydarzenie, ale podaje inne „fakty”.

 

 

Generalnie Twoje historyczne podejście do tematu można by uznać za zacne, krytyka historyczna wszystkim chyba jawi się jako jedyne właściwe, bo profesjonalne, stanowisko. To co jednak razi w Twoich wpisach, to że dla prezentowania swojej niewątpliwej wiedzy historycznej wybierasz błędne tezy, które wraz z rozwojem argumentacji (często obśmiewczej) przyjmują funkcję dogmatów. Jednym z takich dogmatów jest u Ciebie pewnik: Mojżesz jest autorem Ksiąg ST. Jako cel stawiasz sobie zdyskredytowanie, przez rzetelną argumentację połączoną z rubaszną kpiną, takich pewników. Ich obalenie ma być dowodem na to, że nie warto wierzyć Staremu Testamentowi.

 

Tymczasem teza, że Mojżesz jest autorem ST ma niewielki wpływ na wartość wiary. Zresztą ten argument jest śmieszny sam w sobie i sam się obala.

Autorstwo zostało Mojżeszowi przypisywane bardzo późno – to już dostatecznie świadczy o tym, że skoro wierni przed uznaniem Mojżesza za autora nie mieli problemów z wiarą, dlaczego mieliby je mieć wierni współcześni?

 

Pierwsze opinia o tym, że Mojżesz mógłby być autorem pierwszych ksiąg ST pojawia się dopiero w II w. p.n.e. Po raz pierwszy padają wtedy słowa:

 

„Tym wszystkim jest księga przymierza Boga Najwyższego, Prawo, które dał nam Mojżesz”

 

Czyli dopiero nieco ponad 100 lat przed narodzinami Chrystusa, wśród Żydów w pełni upowszechniła się tradycja (trwająca przez całą starożytność judaizmu i chrześcijaństwa), że oto Mojżesz był bezpośrednim autorem. Przyznasz chyba, że w świetle tego jak stary jest Stary Testament jest to opinia śmiesznie młoda, nie mająca żadnego znaczenia co do tego czy warto wierzyć w treść.

 

Mało tego – najstarsi żydowscy prorocy, których działalność przypada na VIII w. p.n.e., i którzy zostawili po sobie dość bogate dziedzictwo literackie nigdzie, w żadnym miejscu, nie wspominają o mojżeszowym autorstwie Pięcioksięgu. A wystarczy przypomnieć, że często odwoływali się do dawnych praw powiązanych z synajskim przymierzem. Ba, poza jednym wyjątkiem w ich pismach w ogóle nie przywołuje się osoby Mojżesza. Świadczy to o tym jak mało ważną kwestią było historyczne autorstwo i historia jako taka (nie interesował ich Mojżesz historyczny, taki jaki interesuje choćby Ciebie).

 

Kwestia autorstwa Świętej Księgi stałą się ważna dopiero w III-II w. p.n.e. kiedy w literaturze żydowskiej (zdominowanej wtedy przez mocno upolitycznioną myśl) zaczęto przypisywać nowo powstające utwory, dawnym mistrzom i postaciom biblijnym. Była to celowa działalność środowiska kapłańskiego, które ustanawiając nowe prawa dążyła do zintegrowania wciąż rozproszonej wspólnoty żydowskiej. Aby to sobie ułatwić wśród kapłanów nastał nurt, aby tworzone przez nich nowe prawa i zwyczaje społeczne „sygnować” biblijnymi postaciami, co znacznie ułatwiało ich legitymizację (przykłady Psalmy Salomona, Księga Henocha, itp.).

 

Wieki późniejsze okazały się jednak coraz bardziej przyjazne wszystkim tym, którzy chcieli w sposób racjonalny podchodzić do zagadnienia autorstwa poszczególnych fragmentów ST. Ostatecznie przy dokładniejszej analizie okazało się, że styl i „zawartość” tekstu zaczyna istotnie sugerować istnienie „innych” autorów (lub też mówiąc dokładniej – zapewne grupy osób). Popularna teoria głosi, że autorów tych (albo „grup autorów”) było czterech:

 

 

 

Aquila rzetelnie przedstawił teorię wielu źródeł JEDP. Nie będę się tu powtarzał, niczego nie muszę też dodawać (zainteresowani sięgną z pewnością do obszerniejszych źródeł).

 

Problematyczne jest Twoje podejście, które można sprowadzić do prostego schematu: „Teza → argumenty ją obalające, ośmieszające, dyskredytujące → nie warto wierzyć”. I samo w sobie pewnie byłoby zabójczo skuteczne, gdyby niewłaściwe dobieranie tez czy też pewników do obalenia.

Tym razem obrałeś sobie takie cel: „Stary Testament spisał jeden autor natchniony przez Boga → teoria wielu źródeł, sprzeczności, naleciałości, ingerencje → nie warto wierzyć”.

 

Według mnie – jest to moja opinia, jako Twojego adwersarza – jest to niewłaściwe podejście do problemu. Właściwe jest zadanie pytania czy: aby wierzyć w treść Starego Testamentu musi on być jednolity i spisany przez jednego autora?

 

 

 

Jak już wspominałem teoria JEDP, którą przywołujesz nie tłumaczy pochodzenia ST, skupia się tylko na jego formalnym spisaniu i zredagowaniu. Wśród współczesnych badaczy dominuje dość świeża teoria o tym, że przed jednostkami literackimi (których moglibyśmy nazwać proto-autorami, po których dopiero do pracy wchodzą redaktorzy ujmujący wszelakie rozdrobnione teksty w większe cykle narracyjne) istniała jedna wielka epopeja narodowa w formie poetyckiej, skompilowana przez izraelskich bardów z czasów przedmonarchicznych.

 

W skrócie wyglądało to tak:

 

POETYCKA TREŚĆ
/PRZEKAZ USTNY, WĘDROWNY/

 

I

 

TRADYCJE SANKTUARIÓW

(epopeja przenoszona drogą ustną „kotwiczy” w wielu ośrodkach sanktuaryjnych dawnego Izraela, gdzie odrębnie rozwija się tworząc tradycje, obrzędy i zwyczaje, które znacznie później znajdą kontunuację w Pięcioksięgu)
/przekaz ustny, osiadły/

 

I

 

HISTORIA JEZROZOLIMSKA  
VII w. p.n.e. pod wpływem proroków (Amos, Ozeasz, Izajasz) spisano dzieło będące reakcją na upadek królestwa północnego (z 722 p.n.e.). Pierwsze redakcje, a ostatecznie włączenie do Pięcioksiągu (ok. 450 p.n.e.); treść od 12 rozdz. Księgi Rodzaju do Księgi Liczb.

 

STARE PRZYMIERZE

Tzw. deuteroniczna historia rozwija się oddzielnie od Jerozolimskiej (choć zawiera teologię podobną do historii jerozolimskiej). Po raz pierwszy spisana w VIII-VII w. p.n.e. przez króla Judy Ezechiasza, poszerzone w czasach króla Jozjasza, osiągnęło swój rozwinięty kształt za czasów wygnania babilońskiego. Zawiera księgi Powtórzonego Prawa do Księgi Królewskich.

 

Obok tych dwóch głównych zbiorów rozwijał się jeszcze trzeci: Dzieło Kapłańskie (VI w.), łączone z wygnaniem Judejczyków do Babilonii, powstałe z inspiracji m.in. Jeremiasza i Ezechiela.

 

 

Wszystkie trzy (między czasie wzbogacone o cykle opowiadań i różne literackie materiały kultowe) zostały około roku 450 p.n.e. scalone i przez najbliższe dziesięciolecia redagowane tworząc znaną nam wersję Pięcioksięgu.

 

 

 

SŁOWO BOŻE

 

 

Jeden z Twoich największych zarzutów, który miał być wspierany argumentem o wielu autorach, to zarzut wobec Boskiego pochodzenia Biblii jako takiej (czyli Starego i Nowego Testamentu) ze szczególnym naciskiem na ST.

 

Jak wiemy boskie pochodzenie nauk Nowego Testamentu jest oczywiste (osoba Jezusa), sama zaś tradycja co do spisania Ewangelii pod wpływem natchnienia – tudzież Ducha Świętego/Boga – towarzyszyła chrześcijanom właściwie od początku (Jan i jego Logos).

 

 

k3luva.jpg

 

 

 

Inaczej ma się sprawa ze Starym Testamentem. Początkowo niepodważalnie boskie pochodzenie miało jedynie Przymierze z Mojżeszem (i wszystkie prawdy, tradycje z tym związane) oraz nauki Proroków.

 

Znowu, spójrz jak łatwo odeprzeć Twój argument, Aquila, i jak naiwny on jest. Poświęciłeś wiele uwagi żeby wykazać, że autorstwo ST nie pochodzi od jednej natchnionej osoby przez co nie może pochodzić od Boga. Że kwestia wielu autorów tłumaczy ludzkie pochodzenie ksiąg, o czym świadczyć dobitnie miały wszelkie sprzeczności i brak ciągłości logicznej w tekstach. Wszystko to opisujesz w sposób, jakby było to odkrycie współczesnego człowieka, człowieka wiedzy. Że może kiedyś ludzie byli głupsi i nie widzieli sprzeczności. Że coś takiego jak 'myślenie logiczne' jest atrybutem człowieka dopiero od 400 lat, bo logikę wymyślili nasi przodkowie – Oświeceniowi Racjonaliści, a ludzie starożytności mają pochodzenie od małp, i małpie przymioty umysłu.

 

A przecież wystarczy wziąć pod lupę dwóch dowolnych proroków i stwierdzić jak wiele sprzecznych nauk od nich płynie. Czy starożytni żydowscy wierni, wierni religii Świętej Księgi (czyli Księga ta znana musiała im być niemal na pamięć) nie widzieli tych sprzeczności? Oczywiście że widzieli, ale ma się to nijak do wiary.

Wiem, że dla Ciebie „wierzyć” tzn. wiedzieć. Inaczej – wierzyć księdze to wiedzieć, że napisana została w zgodzie z faktami historycznymi. Prawdziwa wiara, a nie mówimy tu przecież o takiej wierze jaką prezentujesz, tj. o wierze ucznia podstawówki w to co mówi nauczyciel, jest pełna sprzeczności. Kondycja ludzka jest sprzeczna sama w sobie, sprzeczna jest jego religia, filozofia, polityka, sprzeczna jest jego wiara, a doskonale arcy-sprzeczny jest jego Bóg.

 

Gdyby ludzkość nie nosiła w sobie „boskiego natchnienia” nie byłoby sztuki i wszelkich nauk humanistycznych. Nigdy nie usłyszano by cudownej melodii, nie przeczytano genialnego ustępu dzieła literackiego. Mam nadzieję, że nie muszę rozwijać tej myśli, bo jej przesłanie jest oczywiste.

 

 

 

ORYGINALNOŚĆ STAREGO TESTAMENTU

 

Kolejnym Twoim zarzutem jest nieoryginalność Starego Testamentu. Powołując się na mity dotyczące Potopu i Wieży Babel – od siebie dodam, że całkiem słusznie – uznajesz, że tak naprawdę twórcy mitologicznej części Starego Testamentu nie wymyślili nic nowego. Tak po prawdzie, to jest to argument za tym aby Staremu Testamentowi wierzyć…

 

ST nie wymyślając nic od nowa przejął od swych bliskowschodnich sąsiadów, głównie od wielkich imperialnych potęg (Asyria, Babilonia, Persja, Syria, Egipt), mitologie i tradycje, które odpowiednio zrewitalizował i przeniósł na wyższy poziom przeżycia religijnego. Poziom na tyle zaawansowany, że ze wszystkich religii powstałych na obszarze Bliskiego Wschodu judaizm jako jedyny zachował żywotność. A to co jest niewątpliwe jego osiągnięciem – czyli monoteizm i związana z nim etyka – zostało skutecznie rozpropagowane i za sprawą wyrosłych z judaizmu religii (chrześcijaństwo i islam), przybrało wymiar uniwersalny. Na tyle uniwersalny, że wpisując się w różne kultury stanowi o fundamentach wielu cywilizacji, w tym naturalnie naszej, zachodniej.

 

Sam fakt, że treść Starego Testamentu bazuje na treściach jeszcze starszych jest atutem, a nie wadą. Mało tego – z pewnych historii zawartych w nim można wyłuskać tradycje prowadzące (bezpośrednio lub nie) do czasów najdawniejszych, prehistorycznych. Może okazać się, że potrzeba wiary nie zmienia się, zmienia się jedynie jej wyraz i ekspresja. 

 

 

 

Jeszcze na chwilkę chciałbym zatrzymać się przy kwestii wieży Babel. W tym przypadku Stary Testament obszedł się z mitologią babilońską w Twoim stylu, tj. prezentując podejście całkowicie niedowiarkowe, anty-religijne i racjonalistyczno-historyczne.

 

Wiele systemów religijnych mówi o możliwości obcowania z bóstwem, istotą bądź siłą najwyższą, poprzez wzlot / wniebowstąpienie / wspięcie się na górę / wejście po drabinie / wejście po schodach. Kapłani starożytnego Babilonu stosowali właśnie połączenie schodów z górą – ziggurat – dla „wspięcia się” do swojego bóstwa.
Kapłan bądź król RYTUALNIE, tzn. całkowicie symbolicznie (bardzo upraszczając – nie naprawdę) wstępował w ten sposób do nieba. Z kolei autor biblijny (biedny, nie wiedział, że ktoś kiedyś, ktoś taki jak Aquila, postąpi identycznie wobec jego dzieła), odebrał ten wielce symboliczny akt w sposób DOSŁOWNY. Czyn ten wydał mu się nieprawdopodobny; a jeśli nawet jakimś cudem możliwy to z pewnością świętokradczy, uproszczony, niegodny. Ot i mamy opowieść o wieży Babel. Aquila, powinieneś krzyknąć: „Wierzyć mu!”.

 

 

 

OFIARA IZAAKA

 

 

KM2Uj5Z.jpg

 

 

Chyba najciekawszy Twój argument i takich właśnie argumentów spodziewałbym się po przeciwniku w tej debacie, a nie tylko: 'to jest niezgodne z faktami historycznymi.' Na pewno jako zarzut jest najbardziej rozbudowany i najbardziej konkretny, bo wreszcie trafiający w sedno. Bo jak można wierzyć czemuś, co promuje zachowania moralnie złe?

 

 

W Starym Testamencie, a zarazem w judaizmie jako religii, kluczową rolę odegrały dwa rytuały: pierwszy to ofiara przymierza (Abraham składa w ofierze Bogu jałówkę, kozę i barana) oraz najważniejsza - ofiara Izaaka. Kluczem do zrozumienia judaizmu, a pośrednio także chrześcijaństwa (właściwie niemal każdej religii), jest zrozumienie sensu tej ofiary. Wierzący nie może nazwać siebie prawdziwym wierzącym jeśli na pewnym etapie swej wiary nie skonfrontuje jej z „ofiarą Izaaka”. Dla niewierzących już zawsze będzie to argument przeciw wierze, przeciw moralności, a także przeciw rozumowi, logice i  postępowi.

 

Aquila słusznie zwraca uwagę na podział tego fragmentu ST na wersję „E” oraz późniejszą redakcję. Rzeczywiście istnieje teoria wedle której w pierwotnej wersji Izaak ginie z rąk ojca. W ostatnich czasach jest ona jednak coraz bardziej krytykowana i w świetle najnowszych badań większość znawców skłania się w innym kierunku.

 

 

Po pierwsze – Bóg żąda od Abrahama aby ten złożył z syna ofiarę „całopalenia”. Tego typu ofiar judaizm nie znał do momentu zapożyczenia go od Kanaanejczyków, tj. z okresu sędziów (XII – XI w p.n.e.). Jest to więc historia (nie mówimy o spisanej opowieści tylko jeszcze o jej ustnej wersji) stosunkowo młoda z historycznego punktu widzenia, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że zgodnie z tradycją życie Abrahama przypadać miało na XX w p.n.e. Wniosek z tego taki, że twórcy opowieści stworzyli ją w czasach pewnej dojrzałości religijnej. Nie do utrzymania jest więc teza, że mówili o realnym zdarzeniu, w czasie historycznym.

 

Po drugie -  Bóg nie oferuje nic w zamian. Jest to całkowicie nietypowa dla bliskowschodnich tradycji forma kontraktu, w której tylko jedna strona jest zobowiązana (w tym przypadku Abraham). Właściwie nie możemy nazwać tego żadnym kontraktem ani umową. Abraham ma złożyć dziecko w ofierze BEZ ŻADNEGO KONKRETNEGO CELU. Mało tego – Abraham nie wypełnia tu żadnego rytuału, nie może więc rozumieć sensu. Już w tym miejscu powinna się zapalić lampka. Wygląda to tak jakby Bóg reżyserował przedstawienie, gdzie Abraham i Izaak są aktorami, a widzowie to przyszli wierzący.

 

Po trzecie - "Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość. I wtedy rzekł do swych sług: «Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was".

 

Abraham wyraźnie mówi, że on i chłopiec wrócą do obozu. Słowa te wypowiada już po podjęciu decyzji, więc w tym momencie zapalić się nam powinna druga lampka.

 

Po czwarte – Aquila pisze:

 

Czy to wszystko musiało być mimo wszystko ważniejsze od psychiki i odczuć chłopca, który został podstępem zaprowadzony na górę, zwiedziony poczuciem bezpieczeństwa, a potem, związany, oczekiwał na swoją śmierć? I to z ręki własnego, wydawałoby się, kochającego ojca?

 

Historyk z Ciebie dobry, ale psycholog bardzo kiepski :P Już nawet nie będę rozwodził się nad psychologią antropologiczną czy choćby psychologią społeczną, bo naprawdę nie trzeba znać tych dziedzin. Wystarcza czytanie ze zrozumieniem (mało osób potrafi czytać Biblię czy inną wielką literaturę ze zrozumieniem, więc to żadna ujma na honorze):

 

Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: «Ojcze mój!» A gdy ten rzekł: «Oto jestem, mój synu» - zapytał: «Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?» 

 

Aquila, starożytni ludzie naprawdę nie byli idiotami, ich umysłom i logicznemu rozumowaniu nic nie brakowało, pod tym względem niczym się od nas nie różnili. Nawet starotestamentowe dziecko potrafi skojarzyć pewne oczywiste fakty. Naturalnie, że Izaak wiedział po co idzie z ojcem na górę i poszedł tam całkowicie dobrowolnie. „Gdzie jest jagnię na całopalenie?” Zwróćmy też uwagę, że Abraham jechał na ofiarną górę aż trzy dni, więc decyzja była wyjątkowo stanowcza...

 

Po piąte – jak już wspomniałem współczesna analiza tekstu nieco odbiega od Twojej.

 

Pierwotnie tekst wyglądał tak:

 

A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna; a Abraham, obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna.

 

Naturalnie Abraham nie wypełnia woli Boga i na własną odpowiedzialność poświęca baranka zamiast swego syna. Tak jak zresztą wcześniej podkreślałem, Abraham nie miał otrzymać nic w zamian za wykonanie boskiego rozkazu - nie mógł też zostać ukarany za sprzeciwienie się. Abraham od początku wiedział, że nie poświęci syna. Zresztą ładnie wpisuje się to w buntowniczą etykę Abrahama, której często nie po drodze z etyką Boga (Sodoma i oskarżenie Abrahama rzucone Bogu) i ogólnie w niekiedy buntowniczy charakter samego judaizmu czasów patriarchów (walka Jakuba z Aniołem/Bogiem).

Z czasem w tekście o ofierze Izaaka pojawił się Anioł, który powstrzymuje Abrahama i wskazuje barana – miało to na celu ocieplenie wizerunku Boga. Aby nadać całemu przedsięwzięciu sens (którego to sensu, co już dwukrotnie podkreśliłem, nie było) Anioł wygłosił błogosławieństwo, a Abraham został niespodziewanie nagrodzony za posłuszeństwo. 

 

 

Jednak dla wierzących najważniejszą powinna być kwestia rozkazu Boga i w tym tkwi cały sens tej historii. Skąd tak brutalne, niemiłosierne żądanie? Niewątpliwie jest to kwestia na dłuższe rozważania, chyba nie na tę debatę. Zresztą „ofiara Izaaka” jest fragmentem ST którego kontemplacja najbardziej zbliża do tajemnicy boskości.

 

Jahwe jako bóstwo ma charakter antropomorficzny. Z tego powodu okazuje wady i zalety typowe ludziom: litość, miłość, radość, ale też smutek, nienawiść i zemstę. Różni Go od człowieka to, że Jahwe rozsadza antropomorficzne ramy, w które ujmuje go człowiek. Wiemy, że ludzki umysł ma ograniczenia, których nie może bezpośrednio ominąć (nie potrafimy sobie wyobrazić pewnych abstrakcji, takich jak nieskończoność, pustka, itd.). Mogą mu na to pozwolić pośrednio pewne specjalne zabiegi, typowe dla myślenia symbolicznego (w którymś wpisie tej debaty szerzej omawiałem tę tematykę; to myślenie symboliczne jest kluczem do ST a nie myślenie krytyczno-historyczne).

 

Wracając – Jahwe przekracza antropomorficzną formę. Jego „złość”, „nienawiść”, „okrucieństwo” są momentami tak nieracjonalne, że aż demoniczne. Uczucia te są celowo przerysowane, a mają na celu pokazać bóstwo jako INNE. Inne od człowieka.

 

Jahwe jest w swym okrucieństwie tak okrutny, że żaden człowiek nie może choćby w części być tak okrutny. Bo Bóg nie jest człowiekiem – Bóg jest inny. Podobne paradoksy mają na celu przyzwyczaić umysł do niezwykłego wysiłku jakim jest łączenie przeciwstawności. Bóg jest tak okrutny, że aż wspaniały; jest tak niedoskonały, że doskonały. Tak zimny, że aż gorący i tak ciemny, że aż oślepiająco jasny. Jest tak nieracjonalny i nielogiczny w ofierze Izaaka, że nie ma nic bardziej racjonalnego i logicznego niż ofiara Izaaka…

 

To jest religia, to jest myślenie symboliczne – nie każdy ma do tego predyspozycje, niestety. Ale można to ćwiczyć. Jednym z takich medytacyjnych ćwiczeń jest kontemplacja nad ślepymi wrotami -  i z tym ćwiczeniem duchowym zostawiam czytelników:

 

 

 

UOGLkNu.jpg

 

 

 

HISTORYCZNOŚĆ STAREGO TESTAMENTU

 

Jako że większość Twoich argumentów sprowadza się do kwestii a-historyczności Starego Testamentu mam do Ciebie, Aquila, pytanie – czy w taki sam sposób, tj. z punktu widzenia krytyki historycznej, podchodziłbyś do np. „Odysei” Homera? I czy w Twoim podejściu do Starego Testamentu a Odysei byłyby jakieś różnice i dlaczego tak/nie. Chciałbym rozwinąć myśl w następnym wpisie, choć pewnie już wiesz do czego zmierzam ;)
Pozdrawiam.


  • 1



#15

Aquila.

    LEGATVS PROPRAETOR

  • Postów: 3221
  • Tematów: 33
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 2
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Tradycyjnie już fragmenty wpisów szanownego kolegi zaznaczę kolorem zielonym (nie wiem jak jest teraz, ale kiedyś był limit i po pewnej ich liczbie po prostu wyskakiwały błędy, więc niech będzie już przyjęty kolor zielony ;) ).

 

Aquila swoim najnowszym wpisem niespodziewanie zmienił mój, dotąd raczej przychylny, stosunek do debaty. Dowiedziałem się z niego, że po ponad 2 latach mój przeciwnik nie zmienił się ani kapkę i nadal jest poczciwym historykiem. Po kilkukrotnym przeczytaniu świeżutkiego wpisu 2015, po powtórnym przeanalizowaniu naszej debaty 2013, skala jej niepowodzenia ukazała mi się z całą mocą. Teraz już wiem w czym tkwił nasz problem i dlaczego debata po jakimś czasie zmęczyła nas, a naszych czytelników znudziła chyba już na początku. I nie chodzi o samą obszerność naszych wpisów. Problemem jest to, że nasza debata jest debatą tylko z nazwy. Nie ma między nami żadnej komunikacji (co według mnie wzorowo funkcjonowało w naszej innej debacie, o Jezusie). Wygląda to tak jakbyśmy zamknęli się w swoich małych światach, pod szklanymi kloszami, zadowalając się prezentacją swoich poglądów bez konfrontacji ich ze sobą. A konfrontacja jest przecież sednem debaty, gdzie oponenci żywo omawiają swoje argumenty. Nie powinniśmy się ograniczać tylko do populistycznych treści, jakbyśmy starali się przekonać niezdecydowanych do podzielania Twojej czy mojej opinii.

 

Nie wiem jak to wygląda z Twojej strony, z mojej chodzi o to, że pracujemy nad księgą obszerną i pełną fragmentów do których chcielibyśmy się odnieść. Mam zaplanowany mniej więcej kurs (jeden ogólny temat na jeden wpis, żeby nie rozbijać się na dziesiątki „odcinków”) i z tego powodu wychodzą mi po prostu wpisy molochy, w których chcę zawrzeć wszystko, co z danym tematem (jak w przypadku poprzedniego wpisu - dzieje do momentu osiedlenia się w Egipcie) jest związane. Gdyby do tego dodać odpowiedź - wyjdzie jeszcze większa ściana tekstu. Po pierwsze myślałem, że taki układ nie będzie jakimś problemem, że przejdziemy ponad tym i po prostu zaprezentujemy swoje argumenty dając czytelnikom możliwość ich samodzielnej oceny. Po drugie planowałem, że ewentualnie nawiązania do Twoich wypowiedzi zawrę na końcu, w osobnych już „tylko po to wpisach” (kiedy już główne argumenty zostaną zaprezentowane). Wszystko to właśnie dlatego, że materiału mamy od groma no i, jeśli chcemy zamknąć się w jakiejś sensownej liczbie wpisów, stają się one gigantyczne. No i po trzecie - nie chciałbym, aby pojawił się ten sam problem co bodajże pojawił się w naszej poprzedniej debacie - gdy zaczęliśmy dyskutować non stop w kolejnych wpisach na temat narodzin Jezusa zamiast po prostu przedstawiać kolejne nowe argumenty. Powtórzę - mamy masę materiału do przerobienia i wdawanie się w dłuższe dyskusje na jeden, jedyny konkretny temat - znacząco wydłuży debatę. Ale pewnie masz trochę racji. Jeśli tak będzie Ci lepiej - to postaram się dorzucić część taką, jakiej oczekujesz. No i cieszę się, że wciąż jestem „poczciwym historykiem”. W moich oczach to jedynie zaleta! ;)

 

No i pozostaje mi wprowadzić małą korektę - w ostatnim wpisie napisałem, że będę odnosić się do Ciebie po nowemu, ale widzę, że wróciłeś do starego nicka, a zatem - Amontillado. Piszesz:

 

Swój historyczny opis okrasiłeś jak dla mnie zbyt dużą szczyptą kpiny, która zdaje się być wynikiem lekceważenia, obojętności – a w sumie chyba też naiwności. W każdym razie Twoja teoria JEDP wcale nie tłumaczy pochodzenia Biblii – bo jak sam w wielu miejscach słusznie pisałeś – mówi ona przede wszystkim o redaktorach. Jak wiadomo redaktorzy pracują nad materiałem zastanym, istniejącym wcześniej. Nie tworzą niczego od podstaw. Stąd Twój pierwszy błędny argument – przypisywanie autorstwa redaktorom. Implikuje to kolejny błąd – datowanie Biblii na okres znacznie młodszy; ma to oczywiście potwierdzać Twoją opinię o 'bzdurności' Biblii, bo przeciętny człowiek odbiera to co starsze jako bardziej wiarygodne, to co młodsze jako propagandę. Ale przecież Biblia to nie tylko słowo spisane.

 

Czy aby na pewno? ;) Mogę zdradzić, że mój plan debaty przewiduje, że temat ten dopiero zostanie poruszony, więc jeszcze nie przedstawiłem w tej kwestii wszystkiego. Nie jest zatem do końca uzasadnione stwierdzenie, że przypisuję autorstwo ST tym konkretnym redaktorom. Zresztą w poprzednim wpisie napisałem wyraźnie:

 

„Genesis to głównie próba stworzenia sobie historii „początków” - to taki wstęp do losów świata, Izraelitów i Jahwe. Księga ta powstała stosunkowo późno i choć zawierać może dość wczesne tradycje ustne - to jest mimo wszystko kompozycją późną - powstałą w końcowych latach istnienia królestwa Judy lub wręcz już po podboju i wygnaniu babilońskim.”

 

A i gdybyś nieco zaczekał, to i w tym (nieco później) takie stanowisko zaprezentuję. Moje stanowisko jest takie, że w Biblii znajdują się na pewno elementy stare, starsze (mniej lub bardziej) niż czasy wspomnianych autorów JEDP (sami zresztą autorzy JEDP są solidnie rozciągnięci w czasie). Niemniej mam zamiar wykazać, że jednak spora część materiału to nie spisanie wcześniejszych tradycji ale wymyślenie historii absolutnie nowych, ewentualnie znaczące przeredagowanie starych tak, aby pasowały do epoki spisujących je ludzi.  Czy zaś błędem jest takie datowanie czy nie - z tą oceną poczekaj, aż zacznę podawać właściwe argumenty (mogę zapowiedzieć, że znajdą się we wpisie następnym). No i kwestia „starsze - wiarygodne, młodsze - propaganda”. Coś w tym jest muszę przyznać. Kiedy tworzymy jakąś opowieść - wówczas nadajemy jej takie znaczenie jakie chcemy (gdy na przykład stworzymy opowieść o mądrym i sprawiedliwym wielbłądzie), zawiera ona nasz „oryginalny przekaz”.

 

O, słuchajcie!

Oto dawno temu, na piaskach gorącej pustyni mieszkał pewien mądry wielbłąd. Pewnego razu przybył do niego skorpion z prośbą o pomoc.

- Mądry wielbłądzie! Pomóż mi proszę! Chciałbym lepiej polować!

Wtedy wielbłąd powiedział:

- Masz długi odwłok, przyczep do niego kolec z trucizną. Gdy złapiesz coś następnym razem - przytrzymaj szczypcami a tym zatrutym kolcem szybko uderz ofiarę.

Skorpion zrobił jak mu polecił wielbłąd i od tej pory mógł łatwo i szybko wyżywić całą swoją rodzinę. Wielbłąd natomiast cieszył się, że pomógł innemu zwierzęciu.

 

Jeśli zaś ta nasza opowieść zostanie po powiedzmy stu latach przerobiona (ponieważ sto lat później do władzy dojdą ludzie którzy z jakiegoś powodu darzyć będą wielbłądy pogardą i nienawiścią) i zmieni się jej wymowa - no to tutaj pojawi się problem.

 

O, słuchajcie!

Oto dawno temu, na piaskach gorącej pustyni mieszkał pewien wielbłąd. Pewnego razu przybył do niego skorpion z prośbą o pomoc.

- Wielbłądzie! Pomóż mi proszę! Chciałbym być groźniejszy!

Wtedy wielbłąd powiedział:

- Masz długi odwłok, przyczep do niego kolec z trucizną. Od tej pory będziesz mógł kąsać każdego. Następnym razem - tym zatrutym kolcem szybko uderz człowieka.

Skorpion zrobił jak mu polecił wielbłąd i od tej pory z upodobaniem wszystkich kłuł swoim kolcem. Wielbłąd natomiast cieszył się, że w ten sposób zaszkodził człowiekowi.

 

Ciężko będzie bronić przeróbki lub wmawiać, że to właśnie ta nowa wersja jest wersją autentyczną, bardziej wiarygodną czy akurat właściwszą. To będzie przeróbka, zmieniająca sens, wypaczająca intencje autora. Biblia zaś jest takim właśnie dziełem - czerpiącym z tradycji, jednak ją zmieniającym, dodającym nowe elementy i wmawiającym nam, że jest właśnie tym oryginałem, pierwotnym przekazem.

 

Piszesz:

 

To co jednak razi w Twoich wpisach, to że dla prezentowania swojej niewątpliwej wiedzy historycznej wybierasz błędne tezy, które wraz z rozwojem argumentacji (często obśmiewczej) przyjmują funkcję dogmatów. Jednym z takich dogmatów jest u Ciebie pewnik: Mojżesz jest autorem Ksiąg ST.

 

I nie jest to z mojej strony twierdzenie nieuzasadnione. Próbujesz przekonać nas, że to mój błąd, ponieważ to przypisanie autorstwa jest późne, zatem wcześniej nikt tak twierdzić nie musiał, a poza tym to i tak nieistotne, bo wierzyć można i bez tego. Moim zdaniem - nie do końca.

 

Zobaczmy sami:

 

Pan powiedział wtedy do Mojżesza: «Zapisz to na pamiątkę w księgę i wyryj to w pamięci Jozuego, że zgładzę zupełnie pamięć o Amalekicie pod niebem».

 

Wj 17, 14

 

Spisał więc Mojżesz wszystkie słowa Pana.

 

Wj 24, 4

 

Są to fragmenty Księgi Wyjścia, tekstu Elohisty. Zawarte są zatem w tekście który należy, według teorii JEDP, datować na okres trwania królestw Izraela i Judy, wiele stuleci przed Twoim datowaniem tej tradycji. Co więcej - pierwszy fragment odnosi się do konkretnego wydarzenia zawartego w tej księdze - bitwy z Amalekitami. A zatem - w tekście Elohisty, żyjącego w czasach królestw izraelskich, pojawia się w historii Mojżesza zarówno opis bitwy z Amalekitami i cytat mówiący o tym, że Mojżesz wziął i spisał historię tej konkretnej bitwy „w księdze”. Jakiej księdze? Ano zapewne właśnie w tej Księdze Wyjścia.

 

Dalej mamy jeszcze takie fragment:

 

I napisał Mojżesz to Prawo, dał je kapłanom, synom Lewiego, noszącym Arkę Przymierza Pańskiego i wszystkim starszym Izraela.

 

Pwt 31, 9

 

Ponownie mówiący o spisywaniu przez Mojżesza jakiegoś tekstu i przekazywaniu go kapłanom. Księga Powtórzonego Prawa o której zapewne mowa pochodzi zaś prawdopodobnie z czasów panowania króla Jozjasza, znowu parę stuleci wcześniej niż Twoje datowanie.

 

No i na koniec mamy parę wzmianek o „prawie Mojżesza” w starotestamentowych księgach które również są starsze niż Twoje datowanie. Co ciekawe, Biblia tłumaczy ten termin jako „prawo”, podczas gdy właściwszym byłoby „Tora Mojżesza” - czyli naszych pięć pierwszych ksiąg ST.

 

A zatem - to nie jest tak, że kwestia autorstwa tych ksiąg zaczęła być poruszana tak późno jak mówisz. Jest ona dużo starsza (przynajmniej o kilka stuleci względem tego co piszesz). Oto mamy historię Mojżesza. Mamy też księgi które dokładnie ją opisują. Mamy w tych księgach sugestie, że to właśnie Mojżesz je napisał. Mamy księgi z VII-V wieku p.n.e. które mówią wprost o „Torze (naszych pierwszych księgach ST) Mojżesza”.

 

Piszesz:

 

Mało tego – najstarsi żydowscy prorocy, których działalność przypada na VIII w. p.n.e., i którzy zostawili po sobie dość bogate dziedzictwo literackie nigdzie, w żadnym miejscu, nie wspominają o mojżeszowym autorstwie Pięcioksięgu. A wystarczy przypomnieć, że często odwoływali się do dawnych praw powiązanych z synajskim przymierzem. Ba, poza jednym wyjątkiem w ich pismach w ogóle nie przywołuje się osoby Mojżesza.

 

Czy jednak to na pewno słuszne rozumowanie? Wiemy, że prorocy ci znali historię (a przynajmniej jakąś jej wersję) wyjścia z Egiptu (wspomniana jest w księdze Ozeasza). Wiemy, że znali imię Mojżesza (księga Jeremiasza). Jeśli idzie o nich - są tutaj na przykład dwie opcje. Taka, która mówi, że księgi te są późniejsze niż okres życia tych proroków. Innymi słowy - jak prorocy ci mieli przypisywać autorstwo ksiąg Mojżeszowi, skoro jeszcze te księgi nie zostały najzwyczajniej spisane? Inną opcją jest taka, że księgi te istniały, ale autorstwo ich było kwestią tak oczywistą, że nie trzeba było o tym dodatkowo pisać. Innymi słowy - wyjaśnień pasujących do mojej wersji też się trochę znajdzie - i co teraz? Czy nagle mam przyjąć Twoje tylko dlatego, że jest akurat Twoje a nie moje? ;) Mówisz, że błędem jest przypisywanie autorstwa Mojżeszowi bo żaden prorok tak nie napisał. Ale jednocześnie żaden prorok też temu nie zaprzeczył. I które teraz „to, o czym nie wspomnieli prorocy” mamy uznać za ważniejsze? ;) Czy widzisz błąd takiego podejścia do tego tematu?

 

Dalej piszesz:

 

Autorstwo zostało Mojżeszowi przypisywane bardzo późno – to już dostatecznie świadczy o tym, że skoro wierni przed uznaniem Mojżesza za autora nie mieli problemów z wiarą, dlaczego mieliby je mieć wierni współcześni?

 

Co jest dobrym pytaniem. Nawet jeśli przyjmiemy Twoją wersję z datowaniem przypisywania autorstwa Mojżeszowi (z którą się nie zgadzam) - to i tak staniemy przed tym pytaniem. Dokładniej postaram się odpowiedzieć na nie w dalszej części tego wpisu jak i całej debaty - teraz zaś mogę zdradzić, że owszem - ma to znaczenie. To kiedy i z jakiego powodu został napisany tekst ST jest ekstremalnie ważne, jest bodajże jedną z najważniejszych kwestii. Tu nie chodzi tylko o przypisywanie treści ksiąg Mojżeszowi, tylko o coś nieco innego. Nawet gdybyś miał rację, to wciąż pozostaniemy z księgą opisującą rzekome wydarzenia z okresu epoki brązu. I teraz powstaje pytanie - na ile tej księdze, jej zapisom, można wierzyć?

 

No i na koniec pragnę dodać, że to przypisywanie autorstwa Mojżeszowi, nieważne czy wczesne (jak uważam ja) czy późne (jak uważasz Ty) to jedynie drobny element, w sumie niewiele wpływający na tok naszej dyskusji. Zawarłem go ponieważ tak się obecnie każe nam wierzyć (tak twierdzą od dawna autorytety zarówno ze strony chrześcijan jak i wyznawców judaizmu). A ja chcę pokazać dlaczego mimo wszystko te osoby, które tak twierdzą, się w tej kwestii mylą.

 

Piszesz:

 

Świadczy to o tym jak mało ważną kwestią było historyczne autorstwo i historia jako taka (nie interesował ich Mojżesz historyczny, taki jaki interesuje choćby Ciebie).

 

I tutaj po raz kolejny się nie zgodzę. Mowa bowiem nie o jakiejś opowiastce, ale o historii opowiadającej o genezie narodu. To podstawa praw i roszczeń Izraelitów do swojej ziemi. To odpowiedź na pytanie „dlaczego my istniejemy”? To podstawa zwyczajów oraz księga przedstawiająca powiązania Boga ze swoim narodem wybranym. Ośmielę się powiedzieć, że te historie to najważniejsze księgi w całej historii Izraela. A że nie interesował ich „Mojżesz historyczny”… Po pierwsze - skąd wiesz, że nie interesował? Myślę, że dla nich Mojżesz z ich historii (nieważne czy już spisanych, czy wciąż krążących w formie ustnej) był właśnie Mojżeszem historycznym. W którego realne istnienie (i to, że wydarzenia te miały kiedyś faktycznie miejsce) bezsprzecznie wierzyli. A po drugie - czy to faktycznie cokolwiek zmienia? Dostawali tekst księgi który traktowali jako „słowo Boże”. W nim wszystko było, według nich, wyjaśnione i przedstawione w sposób jasny i spójny. Od narodzin uczeni byli, że to boski przekaz. No i nie mieli jeszcze tego, co mamy dziś - możliwości i chęci by takie badania prowadzić. To, że nie interesowali się Mojżeszem tak jak ja to trochę jak mówienie, że nie interesowali się lotnictwem tak jak ja. Nie interesowali się, ponieważ między mną a nimi jest jednak pewna przepaść.

No i tak właściwie -czy to, że nie interesowali się tak jak ja jest jakimkolwiek tak naprawdę argumentem przeciw mojemu podejściu? Czy nagle, gdy idzie o badanie ST, powinniśmy porzucić nowoczesną wiedzę i metody? Czy na przykład badając kosmos powinniśmy nagle odrzucić teleskopy, radioteleskopy i sondy kosmiczne, ponieważ kiedyś ich nie znano („bo kiedyś był taki Galileusz, nie miał sond kosmicznych pod ręką a też dawał radę”)? Uważam, że nie. Badając dane zagadnienie powinniśmy zabrać się za nie używając wszystkich metod, które mogą nam pomóc w zrozumieniu tekstu nad którym pracujemy. To, czy podobne stanowisko podzielali starożytni Izraelici czy nie - nie ma większego znaczenia. A to właśnie nowoczesne metody dopiero po raz pierwszy odkrywają przed nami tak naprawdę zaginiony świat starożytności. Starożytność to epoka która przeminęła, ale pozostawiła po sobie bardzo wiele śladów pozwalających odtworzyć przynajmniej w pewnym stopniu to, jaką była naprawdę. Wcześniej ludzie po pierwsze nie wykazywali zbytniego zainteresowania tymi pozostałościami (byli zbyt zajęci zwykłym przetrwaniem, jedynie nieliczne wyższe sfery miały możliwość zajmowania się czymś innym niż wieczna ciężka walka o przeżycie), a po drugie nie mieli wiedzy aby je poprawnie odczytać. Dziś posiadamy i jedno i drugie. A wyniki takich badań okazują się zaskakujące. Okazuje się nagle, że oto my dziś wiemy na temat rzekomej epoki Mojżesza dużo więcej niż sami starożytni Izraelici!

 

Piszesz:

 

Tym razem obrałeś sobie takie cel: „Stary Testament spisał jeden autor natchniony przez Boga → teoria wielu źródeł, sprzeczności, naleciałości, ingerencje → nie warto wierzyć”.

 

Według mnie – jest to moja opinia, jako Twojego adwersarza – jest to niewłaściwe podejście do problemu. Właściwe jest zadanie pytania czy: aby wierzyć w treść Starego Testamentu musi on być jednolity i spisany przez jednego autora?

 

Moje stanowisko w tej kwestii też jest już znane. Różnimy najwyraźniej się tym, że Ty uważasz, że warto wierzyć w treść ST z powodu zawartego tam przesłania, niezależnie od tego czy ma ono związek z prawdą historyczną lub niezależnie od tego czy jest czy też nie jest faktycznie natchnionych przez Boga tekstem. Ja uważam inaczej. ST to zbiór ksiąg religijnych. Opisujących postacie i wydarzenia nadnaturalne. Pochodzący rzekomo od samego Jahwe. Który czciciele tego boga muszą traktować śmiertelnie poważnie i dostosowywać swoje życie do ich zapisów. W moim odczuciu przekaz od Boga powinien być spójny i pozbawiony błędów. Jeśli okaże się, że nie jest taki - to zaczną pojawiać się wątpliwości. „Jeżeli tutaj napisano oczywistą nieprawdę, to jaką mogę mieć pewność że tak samo nie jest też w innych częściach tego tekstu? Jeśli ten fragment to czyste zmyślenie jakiegoś starożytnego autora, to jak mogę spokojnie wierzyć, że jakieś inne fragmenty nie są zmyślone?”

 

Tak samo właśnie jest z Biblią. Gdyby była faktycznie przekazem od Jahwe - to myślę, że przekaz ten byłby spójny. Tymczasem ST to zlepek różnych ksiąg, o różnej wymowie, nierzadko ze sprzecznymi fragmentami. Na dodatek rozciągnięty nieco bezsensownie w czasie jak gdyby boskie objawienie nie mogło odbyć się raz a musiało być stopniowo dawkowane. To wszystko sprawia, że ST staje się dziełem zaskakująco ludzkim - takim, które spokojnie można wyjaśnić sobie bez istnienia jakiegokolwiek boga. A skoro tak - to już pan Ockham wyjaśnił nam co w takiej sytuacji należy robić.

 

Piszesz:

 

Znowu, spójrz jak łatwo odeprzeć Twój argument, Aquila, i jak naiwny on jest. Poświęciłeś wiele uwagi żeby wykazać, że autorstwo ST nie pochodzi od jednej natchnionej osoby przez co nie może pochodzić od Boga. Że kwestia wielu autorów tłumaczy ludzkie pochodzenie ksiąg, o czym świadczyć dobitnie miały wszelkie sprzeczności i brak ciągłości logicznej w tekstach. Wszystko to opisujesz w sposób, jakby było to odkrycie współczesnego człowieka, człowieka wiedzy. Że może kiedyś ludzie byli głupsi i nie widzieli sprzeczności. Że coś takiego jak 'myślenie logiczne' jest atrybutem człowieka dopiero od 400 lat, bo logikę wymyślili nasi przodkowie – Oświeceniowi Racjonaliści, a ludzie starożytności mają pochodzenie od małp, i małpie przymioty umysłu.

 

A przecież wystarczy wziąć pod lupę dwóch dowolnych proroków i stwierdzić jak wiele sprzecznych nauk od nich płynie. Czy starożytni żydowscy wierni, wierni religii Świętej Księgi (czyli Księga ta znana musiała im być niemal na pamięć) nie widzieli tych sprzeczności? Oczywiście że widzieli, ale ma się to nijak do wiary.

Wiem, że dla Ciebie „wierzyć” tzn. wiedzieć. Inaczej – wierzyć księdze to wiedzieć, że napisana została w zgodzie z faktami historycznymi. Prawdziwa wiara, a nie mówimy tu przecież o takiej wierze jaką prezentujesz, tj. o wierze ucznia podstawówki w to co mówi nauczyciel, jest pełna sprzeczności. Kondycja ludzka jest sprzeczna sama w sobie, sprzeczna jest jego religia, filozofia, polityka, sprzeczna jest jego wiara, a doskonale arcy-sprzeczny jest jego Bóg.

 

Czy to aby na pewno „odparcie” argumentu? I czy faktycznie jest naiwne? Nowy Testament też zawiera w sobie oczywiste sprzeczności a przecież autorów ich dzieli dużo mniej lat niż autorów ST. Z ST jest ta sama sytuacja. Najlepiej widać to w tych fragmentach w których występują dublety - te same historie opisane dwukrotnie z pewnymi (czasem znaczącymi) zmianami. Tak jak na przykład we wspomnianej już przeze mnie historii stworzenia człowieka czy potopu. W ST znajdujemy ślad redaktorów, którzy próbowali łączyć rozmaite źródła w jedno. Czasem jednak pozostawiano różniące się wersje po prostu umieszczając je obok siebie. Dlaczego tak robili? Nie mamy pewności, bo nie siedzimy w umysłach owych starożytnych pisarzy. Można uznać, że wynika to na przykład z tego, że jedna tradycja pochodziła z królestwa Izraela i była ważna i znajoma dla ludzi stamtąd pochodzących a druga z królestwa Judy (i ważna i znajoma dla mieszkańców Judy). Obie, mówiące o tym samym choć różniące się szczegółami, były powszechnie znane. A redaktorzy tekstu biblijnego, chcąc zadowolić obie grupy albo bojąc się „utraty natchnionego materiału) - po prostu na wszelki wypadek zawarli je obie. To nie jest ani naiwne ani łatwe do odparcia - to jedynie potwierdza właśnie ludzki charakter tekstu.

Zaś owe „niedostrzeganie sprzeczności” - o tym też pisałem wcześniej. W dawnych czasach do Biblii podchodzono strasznie surowo. Była świętą księgą. To nie to samo co dziś, gdzie mówimy „święta księga” często nierzadko z przyzwyczajenia, „bo tak się mówi”. Wówczas była święta, otaczana czcią, nieskończenie szanowana. Zapewne zdarzały się sporadyczne przypadki w których ludzie oddawali swoje życie podczas ratowania jej na przykład z pożaru. Jak i przypadku gdy komuś odbierano życie ponieważ ośmielił się postąpić wbrew temu co jest tam napisane lub głosić coś, co jest z jej treścią sprzeczne. Gdy ktoś podchodzi w ten sposób do tej księgi - ten raczej nie myśli o niej jako o „pełnej sprzeczności”. A nawet jeśli - to specjalny mechanizm obronny ludzkiej psychiki sprawia, że widzi te sprzeczności, ale nie potrafi wyciągnąć z nich żadnego logicznego wniosku. Dlatego też tak jak napisałem wcześniej - powszechniejsza krytyka tekstu pod tym kątem pojawiła się dopiero w okresie oświecenia. Wcześniej ludzie może nie byli do końca „głupsi”, o ile mniej skłonni (zarówno z powodów wewnętrznych jak i presji świata zewnętrznego) do kwestionowania tego stanu rzeczy.

 

I nie - dla mnie wcale nie jest tak, że „wierzyć = wiedzieć” (nie mam pewności, ale wydaje mi się, że już kiedyś o ty mówiłem). Wiara i wiedza to dwie zupełne różne sprawy których łączyć nie można. Tutaj jednak chodzi o to, że Biblia nie jest jedynie księgą w której zawarte są wyłącznie treści „duchowe”. Gdyby tak było - gdyby składała się na przykład z samych pieśni chwalących potęgę czy miłosierdzie Jahwe - wtedy bym się z pewnością dużo mniej jej czepiał. Biblia jednak zaczyna (cały czas starając się być „przekazem od doskonałego Jahwe) nawiązywać do realiów starożytnego świata i opisywać rzekomo zaistniałe wydarzenia. Biblia, w przeciwieństwie do wielu wytworów innych religii - jest solidnie „zakotwiczona” w realnym świecie - opowiada o realnych miejscach, realnych postaciach i realnych wydarzeniach jednocześnie próbując nadawać im jakieś religijne znaczenie. I jeśli nagle zacznie okazywać się, że ta właśnie Biblia zaczyna zniekształcać te starożytne realia, lub w ogóle zaczyna je sobie zmyślać - to zacznie tracić na swojej wiarygodności. Co to bowiem za „boski przekaz” dotyczący historii konkretnego ludu i konkretnych miejsc skoro musi uciekać się do zwykłych zmyśleń?

Innymi słowy - gdyby ktoś w Biblii napisał, że kiedyś żył wielki i mądry prorok, ukochany przez Jahwe - to nie miałbym z tym jakichś wielkich problemów. Ale gdy ktoś napisałby, że kiedyś żył wielki i mądry prorok, ukochany przez Jahwe, a jego mądrość objawiała się tym, że potrafił latać na chmurze na Księżyc i z powrotem (a do tego mielibyśmy cudowne opisy chodzenia po Księżycu, zrywaniu owoców z drzew tam rosnących i nawracaniu tamtejszych mieszkańców) - no to wyśmiałbym tę historię okrutnie.

Jeszcze inny przykład - bardzo przyziemny (z tych wakacji). Mieszkałem jakiś czas w te wakacje u wujka na skraju dużego lasu. Jak to na wsi - każdy lubi tam zbierać grzyby. Niestety w tym roku była wielka susza i grzybów było bardzo niewiele. Raz zobaczyliśmy wracającego po południu do domu jednego z takich grzybiarzy. Niósł tam co nieco grzybów. Spytany o to jak długo chodził - odparł „a jedynie godzinkę, dopiero co wyszedłem”. Wujek, gdy mu o tym powiedzieliśmy, zdziwiony odparł że już wczesnym rankiem, kilka godzin wcześniej, widział go wybierającego się na te grzyby do lasu.

Gdybym nie miał pojęcia o tym, że wujek widział tego grzybiarza wybierającego się wczesnym rankiem do lasu - pewnie bym temu grzybiarzowi uwierzył. Ale udało mi się dotrzeć do wiadomości, które obaliły jego opowieść. Nie był jedynie chwili w lesie - był przynajmniej parę godzin.

Nie wiem czym się kierowała ta osoba kłamiąc mi w żywe oczy. Być może chciała wyjść na lepszego grzybiarza skoro miała niby znaleźć „w bardzo krótkim czasie” przyzwoitą ilość grzybów podczas tego grzybnego nieurodzaju. Może chodziło o coś innego. W każdym razie dowiedziałem się czegoś, dzięki czemu przejrzałem jego kłamstwo i tym samym utracił on w moich oczach wiarygodność.

Gdy nie wiem o niczym, co mogłoby mi popsuć wiarę w jakieś twierdzenia - to nie widzę powodu aby nie wierzyć. Ale gdy pojawi się jakaś wiedza która zaczyna stać w sprzeczności z elementami tej wiary - wówczas pojawia się problem.

Twoje stanowisko najwyraźniej byłoby takie, że temu grzybiarzowi należałoby dalej wierzyć, a bo co tam niby zmienić ma fakt, że jednak skłamał. Moje jest najwyraźniej zupełnie inne.

 

Piszesz:

 

Gdyby ludzkość nie nosiła w sobie „boskiego natchnienia” nie byłoby sztuki i wszelkich nauk humanistycznych. Nigdy nie usłyszano by cudownej melodii, nie przeczytano genialnego ustępu dzieła literackiego. Mam nadzieję, że nie muszę rozwijać tej myśli, bo jej przesłanie jest oczywiste.

 

A tutaj też się nie zgadzam, ale (w przeciwieństwie do poprzednich) stanowczo. Pomijam już określenie „boskiego natchnienia” które uważam za bardziej romantyczne niż realistyczne jak i niepotrzebne i niefortunne połączenie „natchnienia” z elementem „boskim”. Uważam, że coś takiego jak sztuka pojawiłoby i rozwinęłoby się nawet wtedy gdyby ludzie nie wymyślili sobie jakichkolwiek pojęć związanych z bóstwami czy jakimikolwiek innymi istotami nadnaturalnymi. To, że akurat w naszym przypadku pierwotna sztuka jest związana z wierzeniami i duchowością nie znaczy, że te dwa pojęcia są ze sobą nierozerwalne i nie mogą istnieć jedno bez drugiego. No ale to już niezbyt pasuje do tematu debaty a że sporo innych kwestii mam tu do poruszenia - czas skupić się na nich.

 

Piszesz:

 

Kolejnym Twoim zarzutem jest nieoryginalność Starego Testamentu. Powołując się na mity dotyczące Potopu i Wieży Babel – od siebie dodam, że całkiem słusznie – uznajesz, że tak naprawdę twórcy mitologicznej części Starego Testamentu nie wymyślili nic nowego. Tak po prawdzie, to jest to argument za tym aby Staremu Testamentowi wierzyć…

 

I chyba nieco się zapędziłeś. Czy gdzieś wyraźnie napisałem, że „uznaję, że tak naprawdę twórcy ST nie wymyślili nic nowego”? Podałem przykłady zapożyczeń z innych kultur - jednak ci, co znają ST wiedzą, że te zapożyczenia to jedynie fragment tekstu tych ksiąg. I to drobny. Daleko temu do stwierdzania, że „wszystko jest zapożyczone, nic nie jest tutaj nowe”. Chodziło mi tutaj o to, że te akurat konkretne opowieści czy motywy biblijne to zapożyczenia. Wymysł ludzkiej wyobraźni z jednej kultury przeniesiony i dołączony do wytworu wyobraźni innej. Dodatkowy przykład „ludzkiego” charakteru Biblii - a skoro ludzkiego, to nie „boskiego”. „Nie-boska Biblia” zaś staje się… tylko kawałkiem papieru z zapisanymi na nim rozmaitymi słowami. Niczym więcej.

 

Piszesz też:

 

ST nie wymyślając nic od nowa przejął od swych bliskowschodnich sąsiadów, głównie od wielkich imperialnych potęg (Asyria, Babilonia, Persja, Syria, Egipt), mitologie i tradycje, które odpowiednio zrewitalizował i przeniósł na wyższy poziom przeżycia religijnego. Poziom na tyle zaawansowany, że ze wszystkich religii powstałych na obszarze Bliskiego Wschodu judaizm jako jedyny zachował żywotność.

 

Z czym znowu się nie zgadzam. Trąci to nieco chrześcijańsko-judaistycznym punktem widzenia w którym to właśnie dzieła tych a nie innych religii są na „wyższym poziomie” od innych. Dlaczego niby wersje biblijne mają być „na wyższym poziomie” od tych samych dzieł na przykład sumeryjskich? Tylko dlatego, że ludzkości dziś szerzej znane są właśnie te biblijne a nie sumeryjskie? A jaki to niby argument? ;) Wynika ta sytuacja nie tyle z jakiejś „wyższości poziomu przeżycia religijnego” (cokolwiek by to miało oznaczać) ale z różnic jakie dzieliły te cywilizacje. Jedna (Izraelici) spisali sobie te historie w księdze, którą uznali za najważniejszy tekst na świecie. Drudzy (Sumerowie) - nie traktowali tego tekstu w taki sam sposób. Jedni (Izraelici) pieczołowicie dbali o zachowywanie swojej kultury. Drudzy (Sumerowie) nie podchodzili do tej sprawy tak samo. Jedni (Izraelici) żyli dużo później, drudzy (Sumerowie) dużo wcześniej. To, że losy obu tych historii potoczyły się inaczej nie jest wynikiem „wyższości poziomu przeżycia religijnego” jednej z nich, tylko wynikiem różnic kulturowych i różnych dziejów dwóch różnych cywilizacji ;) Na przykład starożytny Egipcjanin, modlący się w świątyni do powiedzmy Amona - nie różnił się niczym od Izraelity modlącego się do swojego Jahwe. To, że Egipt padł łupem fanatycznych chrześcijan by potem stać się łupem fanatycznych muzułmanów, a Izraelici utrzymali w rozproszeniu po świecie swoje święte teksty nie oznacza, że „izraelicki poziom przeżycia religijnego” był na jakimś wyższym poziomie. To świadczy tylko o różnych losach jakie spotkały te dwa różne narody i o różnym nieco ich podejściu do kwestii religii.  

 

No i nasz nieszczęśliwy Izaak. Piszesz:

 

Po pierwsze – Bóg żąda od Abrahama aby ten złożył z syna ofiarę „całopalenia”. Tego typu ofiar judaizm nie znał do momentu zapożyczenia go od Kanaanejczyków, tj. z okresu sędziów (XII – XI w p.n.e.). Jest to więc historia (nie mówimy o spisanej opowieści tylko jeszcze o jej ustnej wersji) stosunkowo młoda z historycznego punktu widzenia, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że zgodnie z tradycją życie Abrahama przypadać miało na XX w p.n.e. Wniosek z tego taki, że twórcy opowieści stworzyli ją w czasach pewnej dojrzałości religijnej. Nie do utrzymania jest więc teza, że mówili o realnym zdarzeniu, w czasie historycznym.

 

Dlaczego niby „nie do utrzymania”? To, że „twórcy stworzyli ją w czasach pewnej dojrzałości religijnej” nijak przecież nie sprawia, że nagle „nie można mówić że mówili o realnym historycznym wydarzeniu”.

Problem w tym, że Izraelici żyjący w czasie spisywania tych historii (okres istnienia królestw Izraela i Judy) paradoksalnie nie mieli zbyt dużego pojęcia o swojej własnej historii. Przeciętna osoba żyjąca w tamtym okresie nie miała kompletnie pojęcia jak wyglądało tak naprawdę życie jego przodków żyjących 500 lat wcześniej. Pisząc o ofierze Izaaka autor mógł sobie je umieścić dowolnie w czasie - choćby i w roku 100 000 p.n.e. - bo nie miał pojęcia o tym jak wyglądał świat 500, 5000 czy 100 000 lat wcześniej (no, akurat w przypadku judaizmu to lekka przesada, bo według nich świat powstał zaledwie kilka tysięcy lat wcześniej, no ale chcę przedstawić tutaj jedynie sens mojej wypowiedzi).  Zresztą, jak zobaczymy w dalszej części tego wpisu i w kolejnych - wyjaśnię lepiej o co mi chodzi. Póki co mogę streścić to tak - „autorzy biblijni tworzyli sobie historię swojego narodu - a zatem ciąg realnych historycznie zaistniałych wydarzeń które prowadziły do stanu im współczesnego. Problem w tym, że nie znali swojej prawdziwej historii, więc Twój argument traci tutaj swoje znaczenie”.

 

Dalej piszesz:

 

Po drugie -  Bóg nie oferuje nic w zamian. Jest to całkowicie nietypowa dla bliskowschodnich tradycji forma kontraktu, w której tylko jedna strona jest zobowiązana (w tym przypadku Abraham). Właściwie nie możemy nazwać tego żadnym kontraktem ani umową. Abraham ma złożyć dziecko w ofierze BEZ ŻADNEGO KONKRETNEGO CELU. Mało tego – Abraham nie wypełnia tu żadnego rytuału, nie może więc rozumieć sensu. Już w tym miejscu powinna się zapalić lampka. Wygląda to tak jakby Bóg reżyserował przedstawienie, gdzie Abraham i Izaak są aktorami, a widzowie to przyszli wierzący.

 

No i? Jaka lampka? Dlaczego? Taki jest boski plan - Izaak albo ma zostać złożony w ofierze (według możliwej pierwotnej wymowy tego fragmentu) albo w ten sposób ma zostać przetestowane posłuszeństwo Abrahama (w wersji aktualnie biblijnej). Kontrakt istnieje, z tym że nie jest objawiony od początku Abrahamowi w iście boskim sprycie Jahwe. Jest też nagroda za spełnienie powinności. To, że zostało to ubrane w taką a nie inną historię nie jest powodem do jakichś dziwnych teorii.

 

I dalej:

 

Po trzecie - "Na trzeci dzień Abraham, spojrzawszy, dostrzegł z daleka ową miejscowość. I wtedy rzekł do swych sług: «Zostańcie tu z osłem, ja zaś i chłopiec pójdziemy tam, aby oddać pokłon Bogu, a potem wrócimy do was".

 

Abraham wyraźnie mówi, że on i chłopiec wrócą do obozu. Słowa te wypowiada już po podjęciu decyzji, więc w tym momencie zapalić się nam powinna druga lampka.

 

Lampka… czego? Co też tutaj jest takiego… strasznie dziwnego? Może po prostu Abraham tutaj zwyczajnie … skłamał? Aby do samego końca nie zdradzić Izaakowi realnego celu wędrówki? Czy możesz całkowicie wykluczyć taką właśnie opcję?

 

Dalej:

 

Wystarcza czytanie ze zrozumieniem (mało osób potrafi czytać Biblię czy inną wielką literaturę ze zrozumieniem, więc to żadna ujma na honorze):

 

Izaak odezwał się do swego ojca Abrahama: «Ojcze mój!» A gdy ten rzekł: «Oto jestem, mój synu» - zapytał: «Oto ogień i drwa, a gdzież jest jagnię na całopalenie?»

 

Aquila, starożytni ludzie naprawdę nie byli idiotami, ich umysłom i logicznemu rozumowaniu nic nie brakowało, pod tym względem niczym się od nas nie różnili. Nawet starotestamentowe dziecko potrafi skojarzyć pewne oczywiste fakty. Naturalnie, że Izaak wiedział po co idzie z ojcem na górę i poszedł tam całkowicie dobrowolnie. „Gdzie jest jagnię na całopalenie?” Zwróćmy też uwagę, że Abraham jechał na ofiarną górę aż trzy dni, więc decyzja była wyjątkowo stanowcza...

 

Dla mnie akurat nie jest nijak „naturalne, że wiedział”. To jedynie interpretacja. Równie dobrze mógł nie wiedzieć, licząc na to, że faktycznie za sprawą boskiej interwencji pojawi się na szczycie góry odpowiednie zwierzę na ofiarę. Abraham skłamał mówiąc, że „wrócą razem”. Potem musiał syna związać (kiedyś chyba spotkałem się z „wyjaśnieniem” typu „ojcze, zwiąż mnie, ponieważ dobrowolnie chcę zostać złożony w ofierze, ale mój instynkt przetrwania może wziąć górę i mogę nieświadomie walczyć o życie sprzeniewierzając się bożej woli”. Strasznie to dla mnie naiwne i takie „na siłę” tłumaczenie).

 

Piszesz:

 

Po piąte – jak już wspomniałem współczesna analiza tekstu nieco odbiega od Twojej.

 

Pierwotnie tekst wyglądał tak:

 

A gdy przyszli na to miejsce, które Bóg wskazał, Abraham zbudował tam ołtarz, ułożył na nim drwa i związawszy syna swego Izaaka położył go na tych drwach na ołtarzu. Potem Abraham sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna; a Abraham, obejrzawszy się poza siebie, spostrzegł barana uwikłanego rogami w zaroślach. Poszedł więc, wziął barana i złożył w ofierze całopalnej zamiast swego syna.

 

Naturalnie Abraham nie wypełnia woli Boga i na własną odpowiedzialność poświęca baranka zamiast swego syna. Tak jak zresztą wcześniej podkreślałem, Abraham nie miał otrzymać nic w zamian za wykonanie boskiego rozkazu - nie mógł też zostać ukarany za sprzeciwienie się. Abraham od początku wiedział, że nie poświęci syna. Zresztą ładnie wpisuje się to w buntowniczą etykę Abrahama, której często nie po drodze z etyką Boga (Sodoma i oskarżenie Abrahama rzucone Bogu) i ogólnie w niekiedy buntowniczy charakter samego judaizmu czasów patriarchów (walka Jakuba z Aniołem/Bogiem).

Z czasem w tekście o ofierze Izaaka pojawił się Anioł, który powstrzymuje Abrahama i wskazuje barana – miało to na celu ocieplenie wizerunku Boga. Aby nadać całemu przedsięwzięciu sens (którego to sensu, co już dwukrotnie podkreśliłem, nie było) Anioł wygłosił błogosławieństwo, a Abraham został niespodziewanie nagrodzony za posłuszeństwo.

 

Co też jest jedynie jedną z prób interpretacji, ponieważ pierwotnego przebiegu i sensu tej historii zwyczajnie nie znamy i jedynie, na podstawie zachowanych w treści śladach, możemy się domyślać. Zauważ, że pisząc o tej historii mówiłem wyraźnie - „jest to prawdopodobne”, „jest taka teoria”. Ponieważ tego najwyraźniej w świecie nie wiemy (i pewnie się już nie dowiemy, chyba że odkryjemy jakieś nowe źródła pisane) - pozostaje to w sferze domysłów.

Ale wiesz co jest najlepsze? Że z mojego punktu widzenia znów nieważne jest czy właściwsza jest moja czy Twoja wersja. Ponieważ bez względu na to wychodzi na jaw, że obecny ST zawiera w sobie (z czym się obaj zgadzamy, gdyż właśnie się w tej kwestii ze mną zgodziłeś) historię w pewien sposób zmanipulowaną, zniekształconą. Pierwotna wymowa (obojętnie czy według Twojej czy mojej wersji interpretacji) była inna, potem zaś pojawił się ktoś, kto postanowił ją zmienić tak, aby miała „lepszą wymowę”. Co to zatem za „święta księga” skoro jacyś ludzie mogą ją sobie dowolnie zmieniać?

 

Piszesz:

 

Wracając – Jahwe przekracza antropomorficzną formę. Jego „złość”, „nienawiść”, „okrucieństwo” są momentami tak nieracjonalne, że aż demoniczne. Uczucia te są celowo przerysowane, a mają na celu pokazać bóstwo jako INNE. Inne od człowieka.

 

Jahwe jest w swym okrucieństwie tak okrutny, że żaden człowiek nie może choćby w części być tak okrutny. Bo Bóg nie jest człowiekiem – Bóg jest inny. Podobne paradoksy mają na celu przyzwyczaić umysł do niezwykłego wysiłku jakim jest łączenie przeciwstawności. Bóg jest tak okrutny, że aż wspaniały; jest tak niedoskonały, że doskonały. Tak zimny, że aż gorący i tak ciemny, że aż oślepiająco jasny. Jest tak nieracjonalny i nielogiczny w ofierze Izaaka, że nie ma nic bardziej racjonalnego i logicznego niż ofiara Izaaka…

 

Moim zdaniem jest to… straszne podejście. Z dwóch powodów. Po pierwsze - wydaje się być nieco… naiwne i przerażające jednocześnie. Być może psycholodzy znają takie przypadki (w których tak właśnie ludzie zaczynają myśleć), być może ma to jakiś związek z rzeczywistością (a raczej smutną stroną ludzkiej psychiki, jakimś mechanizmem typu „syndrom sztokholmski”) i postrzeganiem przez starożytnych ludzi w ten sposób Jahwe, ale dla mnie takie ujmowanie tematu w czasach dzisiejszych jest nieakceptowalne. Bycie „coraz bardziej okrutnym” jest tym właśnie i niczym więcej, nie dochodzi do żadnego w końcu „miejsca przełomowego” w którym nagle okrucieństwo zamienić by się miało w jakąkolwiek wspaniałość. Czyżby dochodziła tutaj do głosu opcja „mówimy o bogu, więc możemy mówić cokolwiek, choćby i największe nielogiczności, no bo to przecież bóg!”? Czy takie samo rozumowanie można byłoby dopasować do… ludzi? Jakich okrucieństw musiałby się dopuścić na przykład Hitler (o, Godwinie, ty szczwany lisie! ;) ) byśmy mogli uznać go obiektywnie za „wspaniałego”? Jak bardzo szalonym musiałby być wariat, byśmy uznali go za „najbardziej normalnego na świecie”? Jak bardzo musielibyśmy rozgrzać materię, by uznać ją za „najzimniejszą w całym Wszechświecie”? Po drugie myślę, że to właśnie to o czym opowiem nieco później - rozmaite konstrukcje myślowe, które mają tylko jeden cel - jakoś pogodzić nam tekst biblijny z naszym wyobrażeniem o Bogu. Jeśli tekst biblijny nagle różni się od tego jak chcemy postrzegać Jahwe - no to wkracza do akcji nasza psychika i robi rozmaite manewry byle by tylko wszystko ze sobą pogodzić a nas samych zostawić z poczuciem wewnętrznego spokoju. Choćby i trzeba było uciec się do najbardziej nielogicznych i absurdalnych wygibasów.

 

No i na koniec:

 

Jako że większość Twoich argumentów sprowadza się do kwestii a-historyczności Starego Testamentu mam do Ciebie, Aquila, pytanie – czy w taki sam sposób, tj. z punktu widzenia krytyki historycznej, podchodziłbyś do np. „Odysei” Homera? I czy w Twoim podejściu do Starego Testamentu a Odysei byłyby jakieś różnice i dlaczego tak/nie.

 

A zatem odpowiadam - i tak i nie. To zależy ;) Zarówno Biblia jak i „Odyseja” są po prostu dziełami literackimi, w dużej mierze fikcją choć bazującą w równie dużej mierze na rzeczywistości. Jest jednak pomiędzy nimi zasadnicza różnica - „Odyseja” jest traktowana obecnie jak starożytny epos, dzieło o wielkiej wartości, ale „nic poza tym”. Biblia, jak sam na pewno się zgodzisz, traktowana jest inaczej. To nie jest epopeja stworzona przez autora lub autorów greckich, ale przecież „przekaz bezpośrednio od jedynego boga, zawierający ostateczne i jedyne wytyczne jak żyć/postępować itp., opisujący rzekomo prawdziwe początki ludzkości a także relacje tego boga z ludzkością”.

Moje podejście jest dość proste. Uznaję, że ludzie mają prawo wierzyć sobie w cokolwiek zechcą - ich przecież sprawa. Nawet jeśli moim zdaniem to, w co wierzą te osoby, jest niezwykle naiwne lub sprzeczne z na przykład fizyką, kosmologią czy prawdą historyczną. Jesteśmy wolni a ja nie mam zamiaru nikomu wolności posiadania swoich poglądów odbierać. Jednak gdy ktoś zabierze się za publiczne głoszenie takich przekonań i spróbuje przekonywać innych do swoich „racji” - wówczas włącza mi się „syndrom rycerza na białym koniu”. Dopóki ktoś, kto jest święcie przekonany że Ziemia jest płaskim dyskiem podtrzymywanym przez cztery słonie, zatrzymuje to przekonanie dla siebie - wszystko jest w porządku. Jednak gdy zobaczę, że stara się przekonać innych do tej szalonej teorii - to reaguję, staram się bronić te osoby przed nieprawdziwymi informacjami. Nie knebluję jednak nikogo, nie odciągam na siłę, nie zasłaniam ludziom uszu - zamiast tego rzucam kontrargumentami po to, aby słuchacze (w których inteligencję i umiejętności analizy zazwyczaj wierzę) mogli sami zdecydować co jest bardziej zgodne z prawdą.

Gdyby ktoś zabrał się za udowadnianie, że „Odyseja” to zapis autentycznych wydarzeń który został przesłany do głowy „Homera” przez samego Zeusa, gdyby budował świątynie ku czci bóstw greckich (no bo przecież istnieją! A dowodem jest ich obecność w tekście natchnionej przecież „Odysei”!) i tam głosił kazania oparte na tym eposie, gdyby zaczął opowiadać, że „koń trojański” był karą boską jaka spadła na Trojan (oj tam, że „Iliada” ;) ), gdyby wyciągał z jej treści „nakazy i zakazy do których wszyscy muszą się stosować”, gdyby siłą starał się te „boskie przecież” nakazy i zakazy egzekwować, gdyby na wierze tej budował swój własny dobrobyt (władzę, luksusy i zaszczyty) i robił inne rozmaite rzeczy które robią instytucje religijne na podstawie Biblii - wtedy bym starał się bronić ludzi przed tym szaleństwem. Na szczęście nikt z „Odyseją” tego nie robi. Mogę oczywiście wspomnieć od czasu do czasu, że magiczna historia Odysa to fikcja literacka, ale dopóki nikt tej fikcji nie prezentuje tak samo jak chrześcijanie prezentują Biblię - mój syndrom pozostaje uśpiony ;) I o to właśnie chodzi - nie o same teksty, które są przecież niczym więcej jak tylko literami na papierze (pod tym względem oba dzieła to dokładnie to samo, zero różnic). Tylko o to co ludzie z tymi tekstami robią i co na ich temat mówią.

 

I to by kończyło część poświęconą Twojemu wpisowi. Czas na moje nowe argumenty.

 

W ostatnim wpisie naszą „historię” ludu Izraela zakończyliśmy na osiedleniu się rodziny Józefa w Egipcie. Dlatego też dziś zaczniemy od bezpośrednich dalszych losów narodu wybranego.

 

Czas na skrót wydarzeń:

 

Potomkowie Jakuba/Izraela żyli w Egipcie przez wiele lat i przez ten czas rozmnożyli się i rozeszli po całym kraju. Kolejni faraonowie jednak nie pamiętali już zasług jakimi zasłynął Józef i żywili coraz większą niechęć do Izraelitów. Doszło do tego, że pewnego dnia zostali uznani za osoby na tyle niebezpieczne, że należało jakoś ich ujarzmić. Zaczęło się od zamordowania wszystkich dzieci płci męskiej przy porodzie. Rzeź tę jednak przeżył Mojżesz, którego matka pozostawiła w wiklinowej skrzynce unoszącej się na wodach Nilu. Małego chłopczyka znalazła księżniczka egipska, pokochała i wychowała jak swoje własne dziecko. W międzyczasie Izraelici byli traktowani coraz gorzej. Gdy pewnego razu dorosły już Mojżesz zobaczył Egipcjanina katującego Izraelitę - zabił go a ciało ukrył w piasku. Bojąc się, że zbrodnia wyjdzie na jaw, uciekł z tego kraju.

 

Lecz gdy przebywał na górze Horeb - ukazał mu się niezwykły cud. Oto zobaczył krzew, który płonął, lecz się nie spalał. I przemówił do niego Jahwe, nakazując mu powrót do Egiptu i pracę na rzecz wyzwolenia wszystkich Izraelitów spod panowania egipskiego. Wtedy to również Jahwe objawił po raz pierwszy swoje imię - אֶהְיֶה אֲשֶׁר אֶהְיֶה. Te słowa, odczytywane „eje aszer eje” bywają różnie tłumaczone. Zazwyczaj tłumaczy się je jako „jestem, który jestem”.

 

 

tgm_zpsvicpz9fw.jpg

 

 

To z kolei (zapisane przy pomocy trzech rodzajów pisma stosowanych w różnych epokach) inne używane w Biblii „imię Boga” - tak zwany „tetragrammaton” - „składające się z czterech liter”. Te litery to Yōd, Hē, Vav, Hē, zapisywane literami łacińskimi jako „YHWH”. Niestety nie wiemy jak dokładnie należy je odczytywać, ponieważ nie zachowało się żadne pewne źródło poruszające tę kwestię. Aktualnie zazwyczaj odczytuje się je jako „Jahwe”.

 

Mojżesz usłuchał Boga i udał się do faraona. Ten jednak nie zgodził się wypuścić Izraelitów z kraju. W związku z tym na Egipt spadały rozmaite klęski, jednak zdanie faraona było niezmienne. Dopiero ostatni pokaz bożej mocy przez który zmarli wszyscy pierworodni sprawił, że król egipski zmienił zdanie i pozwolił Izraelitom opuścić Egipt. W ten sposób, prowadzeni przez Mojżesza, wszyscy potomkowie Jakuba opuścili ten kraj i przez 40 lat wędrowali po niegościnnej pustyni by ostatecznie dotrzeć do „Ziemi Obiecanej” - Kanaanu. Podczas wędrówki nastąpiło kolejne niezwykle ważne wydarzenie - Jahwe zawarł ze swoim ludem przymierze i zesłał Mojżeszowi zestaw praw zapisany na dwóch kamiennych tablicach - tak zwane „dziesięć przykazań”. Tuż przed samym wejściem do tejże obiecanej ziemi Mojżesz zmarł. Zadanie podbicia kraju w którym mieli się osiedlić Izraelici przypadło Jozuemu. Dzięki bożej pomocy stało się to oczywiście faktem - i tak wypełniła się boża obietnica - „lud wybrany” osiadł w „ziemi obiecanej”. Przyjrzyjmy się zatem bliżej wybranym fragmentom.

 

Gdy Mojżesz pasał owce swego teścia, Jetry, kapłana Madianitów, zaprowadził [pewnego razu] owce w głąb pustyni i przyszedł do góry Bożej Horeb. Wtedy ukazał mu się Anioł Pański w płomieniu ognia, ze środka krzewu. [Mojżesz] widział, jak krzew płonął ogniem, a nie spłonął od niego. Wtedy Mojżesz powiedział do siebie: «Podejdę, żeby się przyjrzeć temu niezwykłemu zjawisku. Dlaczego krzew się nie spala?» Gdy zaś Pan ujrzał, że [Mojżesz] podchodził, żeby się przyjrzeć, zawołał <Bóg do> niego ze środka krzewu: «Mojżeszu, Mojżeszu!» On zaś odpowiedział: «Oto jestem». Rzekł mu [Bóg]: «Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą». Powiedział jeszcze Pan: «Jestem Bogiem ojca twego, Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba». Mojżesz zasłonił twarz, bał się bowiem zwrócić oczy na Boga.

Pan mówił: «Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemięzców, znam więc jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyrwać z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód, na miejsce Kananejczyka, Chetyty, Amoryty, Peryzzyty, Chiwwity i Jebusyty. Teraz oto doszło wołanie Izraelitów do Mnie, bo też naocznie przekonałem się o cierpieniach, jakie im zadają Egipcjanie. Idź przeto teraz, oto posyłam cię do faraona, i wyprowadź mój lud, Izraelitów, z Egiptu». A Mojżesz odrzekł Bogu: «Kimże jestem, bym miał iść do faraona i wyprowadzić Izraelitów z Egiptu?» A On powiedział: «Ja będę z tobą. Znakiem zaś dla ciebie, że Ja cię posłałem, będzie to, że po wyprowadzeniu tego ludu z Egiptu oddacie cześć Bogu na tej górze».

 

Wj 3, 1-12

 

W tym fragmencie zawarte są dwa ciekawe elementy. Pierwszym jest kwestia „świętości ziemi”, drugim - los aktualnych mieszkańców Kanaanu (jeszcze do tego będziemy wracać).

 

Gdy Mojżesz zbliżył się do gorejącego krzewu, Jahwe wyraźnie powiedział - „zdejm sandały, gdyż miejsce to jest ziemią świętą”. Czy nie jest nieco zastanawiające, że Bóg ma w tej kwestii tak wyraźne nakazy? Nakaz taki, nawet pochodzący z tradycji ludowej, najprawdopodobniej ma pochodzenie „religijne” - jako pochodzący od samego bóstwa które ustalać miało od zawsze zachowania należyte i naganne. Czy nie wydaje się zatem nieco naiwnym tak naprawdę pomysłem, że bóstwo nagle zaczyna wymagać od ludzi jakiegoś rytualnego zachowania tylko dlatego, że postanowiło się w jakimś miejscu objawić? Czy Bóg nie może być nieco mniej sztywny w tej kwestii? Co by zrobił, gdyby Mojżesz odmówił zdjęcia sandałów (bo miałby… wrażliwe stopy ;) )? Ukarałby za taką błahostkę?

Wiele religii posiada coś takiego jak „święte miejsca”. Wiele też posiada stosowne zwyczaje których należy w takim miejscu przestrzegać. Jednym z nich są na przykład nakazy związane z „odpowiednim ubiorem”. Warto teraz zastanowić się nad sensem takich przepisów. Wyobraźmy sobie, że dany lud postanowił, że w miejscu X należy zdjąć obuwie. A inny lud głosi, że w swoim miejscu Y należy koniecznie nosić nakrycie głowy. Trzeci zaś lud święcie wierzy, że w świętym miejscu Z nie wolno nosić nakrycia głowy. Czy to nie jest nic innego jak tylko lokalne zwyczaje? Czy naprawdę mamy uważać, że istoty nieskończenie od nas wyższe mają taką fiksację na punkcie ubioru? Albo że to jakieś faktycznie obiektywne normy? Raz krótka szata, raz długa. Raz z czapką, innym razem bez czapki. Raz czapka mała i płaska, innym razem wysoka i czubata. Tutaj wolno wejść przodem, tam już tylko tyłem. Tutaj klęknij, tam opuść głowę, a jeszcze indziej podnieś ręce. Tylko nie tam, bo tam z kolei koniecznie trzeba je opuścić. 

 

To wszystko to kolejny przykład „ludzkości religii”. Za każdym z tych pomysłów stoją ludzie, którzy postanowili pewnego razu „stworzyć rytuał”. Po to, aby „w stosunku do tego, co boskie podchodzić w określony, zrytualizowany sposób”. W sposób który będzie odróżniał sferę sacrum od normalnego życia. Dlatego też, jak można się domyślić - ile religii, tyle obyczajów. Ile bóstw - tyle między innymi rozmaitych rodzajów „dress code”. Urocze wydaje się więc to, że Jahwe też należy do grona takich bóstw. I on ma bowiem swoje wymagania - „uważaj, tę ziemię oznaczyłem jako świętą - a zatem zzuwaj natychmiast obuwie! Bo jeśli tego nie zrobisz, to… umm… no… Po prostu ściągaj!”

 

Aż chciałoby się mu odrzec - „Panie, to wciąż tylko piasek i kamienie. To, czy podejdę bliżej w sandałach czy nie tak naprawdę nie robi żadnej realnej różnicy. Wejście w sandałach na ten konkretnie kawałek piasku i kamieni który ogłosiłeś świętym nie sprawi że Wszechświat imploduje. Więc wyluzuj trochę” ;)

 

Druga kwestia jest już dużo poważniejsza. Izraelici jako naród pojawili się dopiero w Egipcie. To tam rozrosła się rodzina Józefa. We wszystkich wcześniejszych historiach mowa była wyłącznie o losach konkretnej rodziny przebywającej akurat na terenie Palestyny. Innymi słowy - historie Abrahama, Izaaka czy Jakuba to historie jednej rodziny żyjącej pośród tysięcy innych w krainie Kanaan. Jednak gdy rodzina Józefa już rozrosła się w naród - Izraelitów, Jahwe postanowił w końcu spełnić „swoją obietnicę”. Oto lud Izraelitów wyjdzie z Egiptu i osiądzie w Kanaanie.

Całą ta historia jest oczywiście pochodzenia izraelskiego. Pisana z punktu widzenia Izraelitów. Co więcej - pisana już „po” wykrystalizowaniu się panującego porządku geopolitycznego. W momencie układania tych opowieści Izraelici mieszkali już przecież w swoich państwach. Dlatego też nie było dla nich innego wyjścia - jeśli opowieść swą chcieli rozpocząć migracją z Egiptu, to najzwyczajniej w świecie musiała ona zakończyć się w Palestynie, na ziemiach Kananejczyków. Tak bowiem musiała zakończyć się każda ich opowieść aby być zgodna ze stanem już faktycznym.

 

To jednak stawia Jahwe w niezwykle złym świetle. Patrząc z jego perspektywy wszystko mogło (a nawet - powinno) potoczyć się zupełnie inaczej. Nawet jeśli postanowił wystawić swój lud na cierpienia w Egipcie (przecież wiedział, a nawet zapowiedział to przed czasem, że Izraelici będą w Egipcie cierpieć niedolę) a potem ich stamtąd wyprowadzić - to czemu nie użył swej boskiej mocy i nie stworzył gdzieś u wybrzeży Egiptu pięknej, żyznej i bogatej w zasoby naturalne bezludnej wyspy? Co za idealne rozwiązanie! Nie dość, że „lud wybrany” dostałby swoją ziemię na własność, to jeszcze byłaby ona naprawdę „mlekiem i miodem płynąca” (nie byłoby to tylko, jak się później okazało w stosunku do Palestyny, pustym sloganem). No i najlepsza sprawa - nie trzeba byłoby wcale nikogo eksterminować aby ją posiąść we władanie!

 

Ale Jahwe miał lepszy pomysł. Z niewiadomego powodu ogłosił, że „daje Izraelitom Kanaan”. Mimo, że tak naprawdę nie było ku temu konkretnych powodów. Dlaczego akurat Kanaan a nie powiedzmy Cypr? Albo Półwysep Arabski? Albo Italię? Tylko dlatego, że przodkowie Izraelitów akurat tam wypasali swoje kozy? Tylko dlatego, że tam pochowano Abrahama?  Tylko dlatego, że przodkowie ci akurat tam pobudowali kilka ołtarzy?

 

Wszystko byłoby dobrze, gdyby Kanaan nie był zamieszkany. Tymczasem zapełniony był on mnogością wiosek, mniejszych lub większych (które w tekście biblijnym urastają nagle do rangi „dużych obwarowanych miast”).  W Księdze Powtórzonego Prawa Jahwe zatem wyraźnie mówi, co w tej kwestii należy uczynić:

 

Jeśli podejdziesz pod miasto, by z nim prowadzić wojnę, [najpierw] ofiarujesz mu pokój, a ono ci odpowie pokojowo i bramy ci otworzy, niech cały lud, który się w nim znajduje, zejdzie do rzędu robotników pracujących przymusowo, i będą ci służyli. Jeśli ci nie odpowie pokojowo i zacznie z tobą wojować, oblegniesz je. Skoro ci je Pan, Bóg twój, odda w ręce - wszystkich mężczyzn wytniesz ostrzem miecza. Tylko kobiety, dzieci, trzody i wszystko, co jest w mieście, cały łup zabierzesz i będziesz korzystał z łupu twoich wrogów, których ci dał Pan, Bóg twój. Tak postąpisz ze wszystkimi miastami daleko od ciebie położonymi, nie będącymi własnością pobliskich narodów.

Tylko w miastach należących do narodów, które ci daje Pan, twój Bóg, jako dziedzictwo, niczego nie zostawisz przy życiu. Gdyż klątwą obłożysz Chetytę, Amorytę, Kananejczyka, Peryzzytę, Chiwwitę i Jebusytę, jak ci rozkazał Pan, Bóg twój, abyście się nie nauczyli czynić wszystkich obrzydliwości, które oni czynią ku czci bogów swoich, i byście nie grzeszyli przeciw Panu, waszemu Bogu.

 

Pwt 20, 10-18

 

Oto jeden z najbardziej (o ile nie właśnie najbardziej) diabolicznych fragmentów Biblii. Zawarte w nim jest coś, co nie jest do pomyślenia dla współczesnych chrześcijan. Oto Jahwe osobiście nakazuje ludobójstwo. Ludzie wierzący często, w dyskusjach z ateistami, używają argumentu „Stalin, taki wielki zbrodniarz, był ateistą!” (jak gdyby to właśnie ateizm był przyczyną jego zbrodni, no ale cóż…). Tymczasem nie trzeba sięgać do krucjat czy innych wojen mających silny kontekst religijny - w Biblii bowiem to sam Jahwe wydaje rozkaz dokonania zbrodni ludobójstwa (i wydaje instrukcje także na przyszłość przy okazji). Jakby tego było jeszcze mało - tutaj naprawdę mowa o straszliwie okrutnym podejściu do pobitego narodu. Gdy idzie o miasta które nie należały do mieszkańców Kanaanu - Jahwe nakazywał aby najpierw zaproponowano pokojową kapitulację. W tym przypadku mieszkańcy byliby oszczędzeni, ale musieliby od tej pory pracować jako niewolnicy (miłosierny Jahwe!). Jeśli miasto odmówi - mężczyźni przeznaczeni byli do wyrżnięcia, kobietom i dzieciom zaś przypadłby los niewolników. Jednak obłożone klątwą plemiona kananejskie (klątwa spadła na nich wyłącznie za to, że ośmielili się nieświadomie mieszkać na ziemi którą obiecał innemu ludowi) nie miały dostąpić nawet takiej bożej łaski - w tym przypadku wszyscy - mężczyźni, kobiety i dzieci mieli pójść pod nóż. Tak jasno i wyraźnie życzył sobie Jahwe.

 

Za każdym razem gdy słyszę cukierkowe hasełka typu „Bóg kocha wszystkich ludzi!” od razu przychodzi mi do głowy ten właśnie fragment. No cóż, najwyraźniej jednak Kananejczyków kochał nieco mniej. Oczywiście jednak ludzie wierzący potrafią postępować w dość specyficzny sposób. Chodzi mi o obronę swojej wiary za wszelką cenę.

 

Człowiek wierzy, ponieważ chce. Co prawda jest to (ta wiara) zazwyczaj spowodowana latami indoktrynacji, ale mimo wszystko można najzwyczajniej w świecie przestać wierzyć. Przestać chcieć wierzyć. Niestety organizacje religijne mają sprytne zabezpieczenie które utrudnia to zadanie. Nierzadko wmawiają swoim członkom rozmaite banialuki, między innymi to, że wątpliwości to coś złego i należy je zwalczać. Że to „próba wiary”, że to „zły” w ten sposób wystawia ich na próbę i że należy wyjść z niej zwycięsko (czyli - odrzucić wszelkie wątpliwości i dalej bezmyślnie wierzyć). Że jeśli pojawi się cień zwątpienia, to trzeba jeszcze mocniej zawierzyć akurat temu bóstwu jakiego się czci i jeszcze usilniej bombardować się religijnymi hasłami. Że pomocy należy wówczas szukać (a gdzieżby indziej…) u kapłanów swojej religii, którzy ponownie przekonają do żarliwej wiary (wszystkie te przypadki to autentyczne historie ludzi z którymi miałem okazję się spotkać i poznać ich indywidualne historie). Wątpliwości, wynikające z absolutnie normalnej pracy ludzkiego rozumu, są tutaj złem. Marcin Luter, „reformator”, zapewne byłby dumny z takiej postawy, co sugeruje jego kazanie z 1546 roku (wybaczcie dosłowny cytat, ale to dzieło historyczne, nie wypada cenzurować):

 

”Rozum to jest największa kurwa diabelska; z natury swojej i sposobu bycia jest szkodliwą kurwą; jest prostytutką, prawdziwą kurwą diabelską, kurwą zeżartą przez świerzb i trąd, którą powinno się zdeptać nogami i zniszczyć ją i jej mądrość...

Rzuć jej w twarz plugastwo, aby ją oszpecić. Rozum jest utopiony i powinien być utopiony w Chrzcie... Zasługiwałby na to, ohydny, aby go wyrzucono w najbrudniejszy kąt domu, do wychodka"

 

Innym z kolei zabezpieczeniem jest to, że wiara przynosi dla ludzi korzyści natury psychologicznej - innymi słowy - jest im z nią dobrze. I nieważne wówczas staje się to czy wierzy się w to, że Jezus specjalnie oddał za nas życie (stanowisko chrześcijan) czy w to, że jak się poklepiemy po gołym tyłku to ustanie nieprzyjemny wiatr (stanowisko wspomnianych wcześniej ludów Syberii). Wiara staje się dla takiej osoby czymś ekstremalnie ważnym, czymś, o co trzeba walczyć i czego należy ze wszystkich sił bronić.

Wiara, mimo że opiera się na masie nieznanych, paradoksalnie nie lubi wątpliwości. Jeżeli chcesz wierzyć w „odkupieńczą misję Jezusa” to wszelkie wątpliwości typu „a jeśli był on tylko zwykłym człowiekiem i nikim więcej? Żadnym mesjaszem czy wcielonym bogiem?” zdecydowanie w niczym nie pomogą. Powstaje tu wtedy bardzo niebezpieczna i przykra sytuacja - w wielu przypadkach bowiem wiara staje się dla pewnych osób tak ważna, że zaczyna zwalczać wszystko to, co powoduje lub może powodować wątpliwości.

 

Wracając do naszego cytatu - współcześni chrześcijanie uwielbiają opowiadać o (i wierzyć w) miłosierdziu Jahwe. O tym jak to posłał swojego syna (czyli samego siebie :P ) by odkupić grzechy nas wszystkich, o tym jak dla każdego sprawiedliwego ma wiecznie trwające miejsce w niebie itp. Tymczasem w księdze, którą uważają za bezpośredni przekaz od tego samego boga, pojawia się nagle owo nawoływanie do ludobójstwa biednych i bogu ducha winnych mieszkańców Kanaanu - których Jahwe postanowił wyrżnąć tylko dlatego, że mieli to nieszczęście mieszkać na tej ziemi którą bez ich wiedzy postanowił oddać Izraelitom. Osoba cywilizowana i rozsądna, która potrafi analizować fakty, po zapoznaniu się z tym cytatem powinna natychmiast utracić jakikolwiek szacunek dla tego bóstwa. Powinna oburzyć się jego bezmyślnym okrucieństwem i uznać, że nie warto dalej czcić takiego krwiożerczego potwora. A mimo to Jahwe jest przecież czczony przez ponad dwa miliardy ludzi! Ludzi, którzy najwyraźniej nie widzą w tym niczego złego.

To jest właśnie ten wspomniany mechanizm obronny. „Wierzę, że Jahwe to kochający bóg. Jeśli więc spotkam się z czymś, co może popsuć tę moją wiarę - pominę to. Im mniej bowiem będę o tym myśleć, tym mniej wątpliwości będę mieć - a zatem będzie tym lepiej dla mnie a przede wszystkim -dla mojej wiary.” Jak straszliwie silna jest to moc - ta moc „okłamywania samego siebie” - widać na przykładzie Biblii. Gdy przyjrzeć się twierdzeniom i wierzeniom współczesnych chrześcijan - to znajdziemy wśród nich masę kwestii totalnie sprzecznych z treścią Biblii. Paradoksalnie jednymi z najbardziej sprzeciwiających się zapisom Biblii ludzi są… chrześcijanie! ;) Których ów wspomniany mechanizm popycha właśnie do takich zachowań - głoszenia rzeczy absolutnie sprzecznych z Biblią i wiary w swoje przekonania.

 

Przedstawione to wszystko zostało w słynnym już opracowaniu George’a Tamarina „The Influence of Ethnic and Religious Prejudice on Moral Judgement”. Podane są tam wyniki eksperymentu przeprowadzonego na grupie ponad tysiąca izraelskich uczniów szkół podstawowych (klasy IV-VIII). Jednej grupie dzieci podano tekst biblijny, mianowicie te dwa cytaty:

 

Lud wzniósł okrzyk wojenny i zagrano na trąbach. Skoro tylko usłyszał lud dźwięk trąb, wzniósł gromki okrzyk wojenny i mury rozpadły się na miejscu. A lud wpadł do miasta, każdy wprost przed siebie, i tak zajęli miasto. I na mocy klątwy przeznaczyli na [zabicie] ostrzem miecza wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców, woły, owce i osły.

 

Joz 6, 20-22

 

Tego samego dnia Jozue zdobył Makkedę i pobił ją ostrzem miecza, króla zaś jej i wszystkich żywych w mieście obłożył klątwą, tak że nikt nie ocalał. A z królem Makkedy postąpił tak, jak z królem Jerycha. Następnie Jozue z całym Izraelem udał się z Makkedy do Libny i natarł na Libnę. I wydał ją Pan w ręce Izraela wraz z jej królem; zdobyli ją ostrzem miecza i zabili wszystkich żyjących, tak że nikt nie ocalał; a z królem jej postąpił tak, jak postąpił z królem Jerycha. Jozue z całym Izraelem udał się następnie z Libny do Lakisz, obległ je i natarł na nie. I wydał Pan również Lakisz w ręce Izraela, który na drugi dzień zdobył je i zabił ostrzem miecza wszystkich żyjących w nim, zupełnie tak, jak uczynił z Libną.

 

Joz 10, 28-30

 

A następnie poproszono je aby oceniły postępek Jozuego - czy zrobił dobrze czy też źle postępując tak, jak mu nakazał Bóg.

 

Drugiej grupie dzieci podano zaś inny tekst - o dokładnie takiej samej wymowie jak cytaty biblijne, lecz ze zmienionymi postaciami. W tej wersji rzezi dokonywał chiński generał Lin z rozkazu chińskiego boga wojny który ukazał mu się we śnie. Powodem rzezi było to, że owi mieszkańcy miasta nie wierzyli w chińskiego boga wojny, ale w swoich własnych. Im zadano dokładnie takie samo pytanie - o moralną ocenę tego czynu. Odpowiedzi oby grup podzielono na trzy rodzaje - „stanowczo popierające czyn”, umiarkowanie popierające lub umiarkowanie potępiające” oraz „stanowczo potępiające”.

 

Wyniki były szokujące. W grupie pracującej nad tekstem biblijnym odpowiedzi rozkładały się następująco:

 

60% zdecydowanie poparło czyn Jozuego

20% wyraziło umiarkowane poparcie lub potępienie

20% wyraziło zdecydowane potępienie

 

W przypadku tekstu chińskiego:

 

7% wyraziło zdecydowane poparcie

18% umiarkowane poparcie lub potępienie

I aż 75% zdecydowane potępienie.

 

Wyraźnie widać na czym polega różnica. Dzieci które uważały że chodzi o chińską historię w zdecydowanej większości potępiały masowe ludobójstwo. Tymczasem dzieci które pracowały z tekstem biblijnym w większości poparły czyn Jozuego, mimo że sama historia przedstawiona w tych dwóch wersjach była identyczna. Różnice w odpowiedziach wyraźnie pokazały, że wiara jest w stanie tak zakłócić postrzeganie rzeczywistości, że nawet ludobójstwo jesteśmy w stanie postrzegać jako coś „dobrego” jeśli tylko będzie to zgodne z naszą religią albo z nakazami naszego bóstwa. Ten sam mechanizm pozwala wielu wierzącym patrzeć dziś na ten cytat i nie czuć mimo wszystko żadnej do Jahwe odrazy, mimo że powinna być niemalże automatyczna. Ale to nie wszystko, jest coś jeszcze innego, równie przerażającego. To, że 20% dzieci potępiło postępowanie Jozuego wcale nie oznacza, że wszystkie te osoby uznawały ten czyn za obiektywnie zły (na zasadzie „to było złe, bo nie wolno mordować niewinnych”). Pewna dziesięcioletnia dziewczynka (zapewne o twarzy aniołka) napisała, że „niedobrze jest mordować nieprzyjaciół, ponieważ oni są nieczyści i jeśli wejdzie się na ziemię nieczystych to również taki ktoś stanie się nieczysty i będzie dzielił ich klątwę”.

Dziękujemy ci, religio, za wkładanie dzieciom takich treści do ich młodych główek. A także wszystkim tym którzy zaklinają się, że to właśnie religia daje ludziom wartości moralne, osoby niewierzące zaś z pewnością przepełnieni są moralną zgnilizną. 

 

Oczywiście pojawiają się też rozmaite próby takiego „wyjaśnienia sobie” kłopotliwych fragmentów biblijnych (których jest całkiem sporo) aby tylko zachować sobie swoją wiarę. Ten fragment o ludobójstwie Kananejczyków jest jednak soczyście jednoznaczny. To nie jest jakaś pomyłka. Nie można zwalić też tego na szatana - na tę najlepszą „wymówkę dla Boga”. Nie ma tutaj słów, które można by zinterpretować inaczej.  Jahwe nakazuje dokonać ludobójstwa i już. Jasno i wyraźnie.

Spotkałem się z dwoma próbami „wyjaśnienia” tego cytatu. Pierwsza mówi, że Kananejczycy byli „grzeszni”. A zatem „zasłużyli sobie na tę karę”. A skoro zasłużyli, no to nie ma co się czepiać Jahwe, że im ją w końcu wymierzył. Inna z kolei stwierdzała po prostu, że „taki w tamtych czasach panował kodeks prowadzenia wojen”. Jakby to w jakikolwiek sposób miało naszego Jahwe usprawiedliwiać…

 

Wszystkie jednak próby „okiełznania” tego fragmentu ponoszą porażkę. Tak właściwie chcąc pokazać, że w ST nie należy wierzyć - nie musiałbym uciekać się do archeologii i logiki - wystarczyłoby mi zaprezentowanie tego jedynie cytatu na zasadzie „nawet jeśli wierzysz, to spójrz co tutaj Jahwe nabroił. Przeczytaj i porzuć go, bo naprawdę nie warto.” Ale oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił tego i owego ;)

 

No ale wróćmy już do naszego Mojżesza. Gdy Jahwe dał mu misję wyprowadzenia swoich rodaków z Egiptu, przerażony Mojżesz odparł:

 

I rzekł Mojżesz do Pana: «Wybacz, Panie, ale ja nie jestem wymowny, od wczoraj i przedwczoraj, a nawet od czasu, gdy przemawiasz do Twego sługi. Ociężały usta moje i język mój zesztywniał». Pan zaś odrzekł: «Kto dał człowiekowi usta? Kto czyni go niemym albo głuchym, widzącym albo niewidomym, czyż nie Ja, Pan?

 

Wj 4, 10-11

 

Ten fragment jest ciekawy z tego powodu, że wyraża prymitywne przekonanie, że to Bóg jest odpowiedzialny za wszelkie ułomności człowieka. Wiemy, że od czasu do czasu albo rodzą się osoby niewidome, nieme lub głuche lub też stają się takie w wyniku na przykład postępującej choroby. Lekarze raczej nie wskazują jednak Jahwe jako przyczynę takiego stanu - tylko na to, że jest to związane z chorobami lub pewnymi defektami czy uszkodzeniami odpowiednich narządów. Dawniej oczywiście ludzka wiedza medyczna stała na żenującym poziomie - i w takiej sytuacji Jahwe i jego tajemnicza wola wydawali się najrozsądniejszym rozwiązaniem zagadki „dlaczego ktoś oślepł”. Cytat ten (biblijny, a zatem noszący natchnioną boską treść!) wyraźnie stwierdza, że jeśli ktoś urodził się niewidomy lub głuchy, ten jest taki ponieważ Jahwe sprawił tak osobiście. Oczywiście zapewne znajdzie się ktoś, kto zacznie bronić tego boga, ale uważam, że obarczanie kogokolwiek taką przykrą niepełnosprawnością jest zwyczajnie okrutne, niezależnie od przyczyny i nie może być nijak usprawiedliwiane (jak to robią czasem wierzący, tłumacząc, że „Bóg specjalnie tak doświadcza, żeby… [i tutaj jakiś dziwny powód]).

 

 Dalej mamy kolejny zaskakujący fragment:

 

Pan rzekł do Mojżesza: «Gdy będziesz zbliżał się do Egiptu, pamiętaj o władzy czynienia wszelkich cudów, jaką ci dałem do ręki, i okaż ją przed faraonem. Ja zaś uczynię upartym jego serce, że nie zechce zezwolić na wyjście ludu.

 

Wj 4, 21

 

Co ma potwierdzenie też w dalszych fragmentach (na przykład „Ja zaś uczynię nieustępliwym serce faraona i pomnożę moje znaki i moje cuda w kraju egipskim.” - Wj 7, 3) w których Jahwe wyraźnie ponawia stwierdzenie, że faraon nie wypuścił ludu Izraela ponieważ „Bóg uczynił jego serce upartym”.

 

To oczywiście kolejny przykład „gorszej strony” naszego Jahwe. Wynika bowiem z tego fragmentu, że Bóg specjalnie sprawiał, że faraon nie chciał wypuścić Izraelitów. Może gdyby nie to, faraon wypuściłby ich już po pierwszej klęsce? Albo może obeszłoby się w ogóle bez nich? Przecież skoro Jahwe „czynił upartym jego serce” - mógł zatem (skoro już postanowił bawić się z jego wolną wolą) „sprawić, że miękkim i współczującym stało się jego serce”. Ale nie - Bóg ST nie jest, wbrew propagandowym hasełkom, bogiem współczującym i miłosiernym. Wyzwolenie Izraelitów z niewoli egipskiej nie mogło dokonać się bez spektakularnych cudów. A zatem koniecznie było zatwardzanie serca faraona po to, aby Jahwe mógł odsłaniać przed czytelnikami kolejne akty swojej boskiej i przerażającej mocy. Zresztą sam to nasz winowajca bezpośrednio przyznaje:

 

I rzekł Pan do Mojżesza: «Idź do faraona, ponieważ uczyniłem twardym serce jego i jego sług, abym mógł czynić znaki swoje wśród nich i abyś opowiadał dzieciom twoim i wnukom, co zdziałałem w Egipcie. A znaki moje czyniłem między nimi, aby wiedzieli, że Ja jestem Pan».

 

Wj 10, 1-2

 

W toku rozmów Mojżesza i Aarona z faraonem dochodzi do kolejnego niezręcznego miejsca:

 

«Jeśli faraon powie wam tak: "Uczyńcie cud na waszą korzyść", wtedy powiesz Aaronowi: Weź laskę i rzuć ją przed faraonem, a przemieni się w węża». Mojżesz i Aaron przybyli do faraona i uczynili tak, jak nakazał Pan. I rzucił Aaron laskę swoją przed faraonem i sługami jego, i zamieniła się w węża. Faraon wówczas kazał przywołać mędrców i czarowników, a wróżbici egipscy uczynili to samo dzięki swej tajemnej wiedzy. I rzucił każdy z nich laskę, i zamieniły się w węże. Jednak laska Aarona połknęła ich laski.

 

Wj 7, 9-12

 

Niezręczność polega tu na tym, że autor biblijny, świadomie lub nie, daje egipskim kapłanom (czyli w domyśle ich bogom) taką samą moc jaką wspierał Mojżesza i Aarona. Co prawda wąż z przemienionej laski Aarona ostatecznie zjadł węże egipskich kapłanów (w końcu to księga Izraelitów, więc chyba nikogo nie dziwi, że to ich bóg musiał „wygrać”), lecz nie zmienia to faktu, że Egipcjanie potrafili skopiować cud samego Jahwe! Współgra to nieco z dalszym fragmentem mówiącym o tym, że Jahwe dokona „sądu na bogach Egiptu”. Czyżby tutaj sam Jahwe przyznawał, że egipscy bogowie istnieją a ich kapłani też potrafią dokonywać cudów? Czy to echo pierwotnej historii w której Jahwe nie był jeszcze jedynym istniejącym bogiem? Ale o tym więcej w późniejszych wpisach ;)

Być może historia z wężami zainspirowana jest bogatą kulturą Egiptu - tym, że powszechne w starożytności było przekonanie o wielkości tejże kultury i o mocy wiedzy tajemnej egipskich kapłanów. Dzisiejsi komentatorzy biblijni oczywiście zauważyli tę niezręczność i oczywiście postanowili podać nam „wyjaśnienie”, które uspokoić ma wszelkie nieprawomyślne teorie przymilające się do idei politeizmu. Otóż według tego wyjaśnienia… laski egipskie były od samego początku wężami, które w taki sposób uciskano aby były sztywne i wydawały się laskami! :D Wszystko, byle by tylko ratować swoją wiarę, już to gdzieś widzieliśmy…

 

Cała ta historia plag egipskich, rozciągnięta na kilka rozdziałów (co ma służyć podkreśleniu ich ważności, ze sporą satysfakcją musieli się żydowscy pisarze mścić na znienawidzonych Egipcjanach) dochodzi w końcu do punktu kulminacyjnego - oto Jahwe rozkazuje Izraelitom przygotować się do nadchodzącego finału - zabójstwa wszystkich pierworodnych istot w Egipcie. Wszyscy Izraelici musieli przygotować odpowiedniego baranka, następnie przystąpić do rytualnego posiłku a krwią zwierzęcia skropić progi swoich domostw. Dzięki temu Bóg, przechodząc przez kraj, będzie mógł rozróżnić domy Izraelitów od domów Egipcjan (znowu niezręczność autora - w której Jahwe nie jest wszystkowiedzący i potrzebuje widocznych znaków aby się nie pomylić).  Co ciekawe - rozdział ten (dwunasty) zawiera w sobie tak naprawdę dwa osobne teksty poruszające ten temat. Rozdział zaczyna się opisem przygotowań i zaleceń i jednocześnie zawiera długi wywód w którym opisane są zasady świętowania na pamiątkę tego wydarzenia - łącznie z takimi szczegółami jak sposób przyrządzania i spożywania potraw jak i ubioru obowiązującego ludzi. Tuż po tym następuje kolejny opis tego samego wydarzenia, tym razem pozbawiony już tych dodatkowych, rytualnych elementów. To wszystko dlatego, że ten drugi, prostszy opis to opis Elohisty, starszy, skupiający się jedynie na wydarzeniach. Pierwszy zaś to późniejszy opis zredagowany przez kapłanów. Kapłani ci czuwali nad już ustalonym kultem Jahwe w świątyni jerozolimskiej w czasach, gdy zasady tego kultu były ustalone. Dlatego też postanowili oni dodać w tym miejscu swoją wstawkę dającą podstawy sprawowanych przez siebie rytuałów na zasadzie „dziś świętujemy tak i tak, dlatego tutaj wyjaśnimy ludziom dlaczego tak świętujemy”. To mniej więcej tak jakby w piastowską legendę o Lechu, Czechu i Rusie wpleść coś w stylu „i wtedy Lech przyrządził 12 tradycyjnych potraw, udekorował choinkę i wszyscy razem śpiewali kolędy”.

No a tuż po tym uraczeni jesteśmy kolejnym miłosiernym aktem Jahwe:

 

O północy Pan pozabijał wszystko pierworodne Egiptu: od pierworodnego syna faraona, który siedzi na swym tronie, aż do pierworodnego tego, który był zamknięty w więzieniu, a także wszelkie pierworodne z bydła. I wstał faraon jeszcze w nocy, a z nim wszyscy jego dworzanie i wszyscy Egipcjanie. I podniósł się wielki krzyk w Egipcie, gdyż nie było domu, w którym nie byłoby umarłego.

 

Wj 12, 29-30   

 

Zapewne tradycja chrześcijańska przez swoje 2000 lat istnienia jakoś to sobie ładnie „wyjaśniła”. Zapewne wielu chrześcijan patrzy na ten fragment na zasadzie „no ale co w tym złego? Sami sobie przecież zawinili, czyż nie?” Zapewne wielu patrzy na te słowa i nie widzi w nich niczego złego, bo nauczeni zostali, że tak właśnie na to trzeba patrzeć. Ale nie zmienia to faktu, że tak naprawdę mamy tutaj kulminacyjny punkt zbrodni samego Boga. Zbrodni o tyle doskonałej, że zaplanowanej i wykonanej przez niego samego - a cóż mogłoby stanąć mu na przeszkodzie? Być może autor biblijny chciał zawrzeć w tej opowieści jakieś inne, wzniosłe treści, ale zobaczmy sami jak to wszystko prezentuje się w skrócie:

 

1. Jahwe zawiera przymierze z rodziną Abrahama.

2. Jahwe sprawia, że rozpoczyna się klęska głodu - wszystko po to, aby rodzina Józefa sprowadziła się do Egiptu (mimo ze wie przecież, że ich potomkowie staną się tam niewolnikami).

3. Jahwe widzi cierpienia swojego narodu wybranego i zsyła klęski na Egipt (w tym morduje pierworodnych) by tych Izraelitów stamtąd wydostać.

 

Wszystko to dzieje się za jego sprawą. To nie okrutny los rzuca Izraelitom kłody pod nogi a szlachetny Jahwe nie robi wszystkiego co w jego mocy by ich ratować i im pomóc. Historia potomków Abrahama to historia niejako cykliczna - najpierw Jahwe pomaga im (przymierze „mnogości potomków”), by potem wpuścić ich celowo w bagno które sam stworzył (klęska głodu), by potem ich z tego bagna wyciągnąć (emigracja do Egiptu) tylko po to, by wrzucić do jeszcze większego bagna za którym sam również stał (lata niewolnictwa w Egipcie). A to tylko po to, aby ich z tego nowego bagna znowu uratować (wyjście z Egiptu). Wydawać by się mogło, że istota wszechmocna i idealna powinna lepiej dbać o swoje z niewiadomego powodu akurat te wybrane dzieci. Jahwe natomiast prezentuje się tutaj jak fajtłapowaci bohaterowie z komedii amerykańskich z lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku - gdy chcąc komuś pomóc jednocześnie jedynie pogarszają sytuację.

W każdym razie historia tutaj opisana jest okrutna i przerażająca. Widać w niej ponownie prymitywne podejście w którym za winy jednostki (chociaż ciężko w ogóle mówić o winie faraona, skoro nie zatrzymywał Izraelitów ze swojej woli, tylko z powodu manipulacji Jahwe „czyniącego upartym jego serce”) karę ma ponieść całe społeczeństwo - łącznie z absolutnie niewinnymi dziećmi. Oto po raz kolejny spotykamy się z motywem Jahwe mordującego dzieci i po raz kolejny nie robi to na czcicielach tego boga najwyraźniej żadnego wrażenia. Niektórzy zaś, w swym fanatyzmie, próbują to sobie tłumaczyć w ten sposób, że „Egipcjanie żyli obok Izraelitów przez wiele pokoleń, mogli więc stać się czcicielami Jahwe. Nie zrobili tego, więc sami są sobie winni że Jahwe wymordował ich dzieci”. No pięknie…

 

 

l_14491359b73307a12088172_10414735225_zp

 

 

Ale koniec trosk! Cokolwiek by na ten temat nie myślały egipskie rodziny pogrążone w żałobie - oto Jahwe w końcu dopina swego - przestaje manipulować sercem faraona i ten w końcu zgadza się wypuścić Izraelitów. Ale oczywiście nasze bóstwo i z tej okazji musi dokonać czegoś moralnie nagannego. Biblia mówi:

 

Sprawię też, że Egipcjanie okażą życzliwość ludowi temu, tak iż nie pójdziecie z niczym, gdy będziecie wychodzić. Każda bowiem kobieta pożyczy od swojej sąsiadki i od pani domu swego srebrnych i złotych naczyń oraz szat. Nałożycie to na synów i córki wasze i złupicie Egipcjan».

 

Wj 3, 21-22

 

Synowie Izraela uczynili według tego, jak im nakazał Mojżesz, i wypożyczali od Egipcjan przedmioty srebrne i złote oraz szaty. Pan wzbudził życzliwość Egipcjan dla Izraelitów, i pożyczyli im. I w ten sposób [Izraelici] złupili Egipcjan.

 

Wj 12, 35-36

 

Tutaj ponownie włącza się chrześcijanom próba wyjaśnienia tej dość oczywistej historii tak, aby nie popsuło to ich późniejszych wierzeń. W tekście wyraźnie mowa o tym, że Jahwe tak omamił swoją mocą egipskie kobiety, że te „pożyczyły” swoje kosztowności Izraelitkom. Te zaś oczywiście nie zamierzały nigdy kosztowności zwrócić - i w ten sposób Egipcjanie, za namową i przy pomocy samego Jahwe - zostali przez uciekających Izraelitów jeszcze na dodatek okradzeni (co podkreśla słowo „złupienie”). Na szczęście dzieje się to przed spisaniem dziesięciu przykazań, więc najwyraźniej jeszcze boskie „nie kradnij” nie obowiązywało. Z jakimi spotkałem się „próbami wyjaśnienia”? Jedne mówiły, że to była „należna zapłata za lata niewoli” zgodna z późniejszym izraelskim prawem. Co jednak mówi na ten temat zwyczaj egipski? Ten nie zna najwyraźniej takiego sposobu wynagradzania byłych niewolników, co sprawia, że z ich punktu widzenia to wciąż była kradzież. Inne „wyjaśnienia” z kolei skupiały się na tym, że „złoto i kosztowności należały do Egipcjan, a Egipcjanie przecież należeli do Jahwe, zatem ich kosztowności też do niego należały, więc mógł sobie bez żadnego problemu decydować komu je dać”. Kolejny przepiękny przykład takiego mentalnego „odczytywania” tekstu by widzieć w nim to, co chce się tam zobaczyć. Jest jeszcze jedno wyjaśnienie - mianowicie mówiące o tym, że to w istocie nie Izraelitki „pożyczyły”, ale Egipcjanki same z siebie „dały” im te kosztowności (niemniej pozostaje wciąż pytanie - czy faktycznie zrobiły to „z własnej woli” czy dlatego, że Jahwe tak im w głowach namieszał) a całe to zamieszanie spowodowane jest zwykłym złym doborem słów przy tłumaczeniu. Nawet jeśli taka jest przyczyna to w niczym to nie pomaga - ponieważ błąd w tłumaczeniu to kolejny powód by w ST nie wierzyć. Skoro tutaj się pomylili, to skąd pewność, że gdzieś indziej też tego nie zrobili?   

 

Ale to nie wszystko. Skoro już jesteśmy przy prawach niewolników - w starożytnym Egipcie niewolnikiem można było zostać na różne sposoby - na przykład poprzez długi lub w wyniku wojny (jeńcy). Problem w tym, że gdy cudzoziemcy przybywali z własnej woli do Egiptu i tam się osiedlali (a tak zrobili przodkowie Izraelitów) - nabywali pewne (ograniczone) prawa. Innymi słowy - to raczej niemożliwe z punktu widzenia historyków by nagle jakiś lud Izraelitów stał się „niewolnikami”. Tacy obcokrajowcy byli w państwie egipskim traktowani tak jak ludzie wolni. Jeśli faraon chciał wykorzystywać ich do prac na przykład przy budowie miast - musiał ich zatrudnić i płacić odpowiednią stawkę. Innymi słowy - z punktu widzenia egipskiego prawa powinniśmy zapomnieć o jakichkolwiek izraelskich niewolnikach.

 

Ale to jeszcze nie koniec z Egipcjanami w naszej historii. Zanim Izraelici wyjdą z tego kraju i rozpoczną swoją wędrówkę do własnego królestwa - nastąpi ostatni epizod tej przykrej opowieści.

 

Pan przemówił do Mojżesza tymi słowami: «Rozkaż Izraelitom, niech zawrócą i niech rozbiją obóz pod Pi-Hachirot pomiędzy Migdol a morzem, naprzeciw Baal-Sefon. Rozbijcie namioty naprzeciw tego miejsca nad morzem. Faraon powie wtedy: Izraelici zabłądzili w kraju, a pustynia zamknęła im drogę. Uczynię upartym serce faraona, i urządzi pościg za wami. Wtedy okażę potęgę moją nad faraonem i nad całym jego wojskiem. Poznają wówczas Egipcjanie, że Ja jestem Pan». I uczynili w ten sposób.

Gdy doniesiono królowi egipskiemu o ucieczce ludu, zmieniło się usposobienie faraona i jego sług względem niego i rzekli: «Cóżeśmy uczynili pozwalając Izraelowi opuścić naszą służbę?» Rozkazał wówczas faraon zaprzęgać swoje rydwany i zabrał ludzi swoich ze sobą. Wziął sześćset rydwanów wyborowych oraz wszystkie inne rydwany egipskie, a na każdym z nich byli dzielni wojownicy. Pan uczynił upartym serce faraona, króla egipskiego, który urządził pościg za Izraelitami.

 

Wj 14, 1-8

 

Mojżesz wyciągnął rękę nad morze, a Pan cofnął wody gwałtownym wiatrem wschodnim, który wiał przez całą noc, i uczynił morze suchą ziemią. Wody się rozstąpiły, a Izraelici szli przez środek morza po suchej ziemi, mając mur z wód po prawej i po lewej stronie. Egipcjanie ścigali ich. Wszystkie konie faraona, jego rydwany i jeźdźcy weszli za nimi w środek morza. O świcie spojrzał Pan ze słupa ognia i ze słupa obłoku na wojsko egipskie i zmusił je do ucieczki. I zatrzymał koła ich rydwanów, tak że z wielką trudnością mogli się naprzód posuwać. Egipcjanie krzyknęli: «Uciekajmy przed Izraelem, bo w jego obronie Pan walczy z Egipcjanami». A Pan rzekł do Mojżesza: «Wyciągnij rękę nad morze, aby wody zalały Egipcjan, ich rydwany i jeźdźców». Wyciągnął Mojżesz rękę nad morze, które o brzasku dnia wróciło na swoje miejsce. Egipcjanie uciekając biegli naprzeciw falom, i pogrążył ich Pan w środku morza. Powracające fale zatopiły rydwany i jeźdźców całego wojska faraona, którzy weszli w morze, ścigając tamtych, nie ocalał z nich ani jeden. Izraelici zaś szli po suchym dnie morskim, mając mur [wodny] po prawej i po lewej stronie. W tym to dniu wybawił Pan Izraela z rąk Egipcjan. I widzieli Izraelici martwych Egipcjan na brzegu morza. Gdy Izraelici widzieli wielkie dzieło, którego dokonał Pan wobec Egipcjan, ulękli się Pana i uwierzyli Jemu oraz Jego słudze Mojżeszowi.

 

Wj 14, 21-31

 

Po raz kolejny fantazja autorów biblijnych skierowana przeciw znienawidzonym Egipcjanom nie zna umiaru. Z naszego punktu widzenia interesujące są trzy kwestie.

Po pierwsze Jahwe specjalnie tak pokierował trasą Izraelitów aby ci stanęli na brzegu morza, niejako do niego przyparci (co jest wstępem do cudu - Jahwe nie mógł ich poprowadzić lądem, najwyraźniej zaplanował sobie cud z rozstąpieniem się Morza Czerwonego więc musiał swój lud skierować w tamtą stronę, nie było innego wyjścia. Po co rozstępować odmęty morza skoro nie byłoby nikogo, kto mógłby to podziwiać a potem opisać?).

Po drugie wychodzi na to, że to ponownie Jahwe „zainspirował” faraona do pościgu. Przecież to on znowu „uczynił twardym jego serce”.

No i po trzecie - masz miłosierny Jahwe znowu nie mógł się powstrzymać - czymże bowiem byłaby wielka historia bez jakiegoś małego ludobójstwa? ;) Jak już objawiać swą moc to solidnie - im więcej trupów, tym lepiej!

Nie miałbym nic przeciwko tej historii (samego przejścia przez morze) gdyby nie ten ostatni element (w sumie manipulowanie faraonem też jest naganne, no ale niech już będzie). Jahwe, w swoim miłosierdziu w stosunku do wszystkich ludzi, mógł przecież powstrzymać kompletnie Egipcjan przed tym pościgiem. Mógł… wszystkich żołnierzy sparaliżować na chwilę. Albo połamać koła wszystkich rydwanów. Albo wzniecić wielką burzę piaskową pomiędzy nimi a Izraelitami. Ale nie - najpierw Jahwe rozdzielił wody, potem pozwolił Egipcjanom wejść pomiędzy nie aby na koniec wszystkich ich potopić. Gdyby jeszcze los taki spotkał (jak to bywa w filmach) tylko tych, którzy wcześniej zostali wykreowani na wyłącznie negatywne charaktery - ale nie - tutaj ginie cała armia. A zatem wszyscy ci, którzy albo służyli w niej bo taka była ich praca oraz ci, którzy akurat zostali do służby wcieleni. Na pewno pełno osób, które w ogóle nie miały powiązań z cierpieniami Izraelitów. Osoby niewinne, którym Jahwe przygotował tylko jeden los - śmierć przez utopienie lub zmiażdżenie, bo chciał okazać Izraelitom swoją moc.

 

W końcu jednak Izraelici są bezpieczni. Uwolnili się od egipskiego niebezpieczeństwa i od tej pory żyli na pustyni, otaczani opieką Jahwe (zaopatrującym ich w wodę i pożywienie). Dochodzimy tutaj do momentu w którym Bóg przekazuje ludziom Dekalog:

 

Wtedy mówił Bóg wszystkie te słowa: «Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli.

Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie!  Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą. Okazuję zaś łaskę aż do tysiącznego pokolenia tym, którzy Mnie miłują i przestrzegają moich przykazań.

Nie będziesz wzywał imienia Pana, Boga twego, do czczych rzeczy, gdyż Pan nie pozostawi bezkarnie tego, który wzywa Jego imienia do czczych rzeczy.

Pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić. Sześć dni będziesz pracować i wykonywać wszystkie twe zajęcia. Dzień zaś siódmy jest szabatem ku czci Pana, Boga twego. Nie możesz przeto w dniu tym wykonywać żadnej pracy ani ty sam, ani syn twój, ani twoja córka, ani twój niewolnik, ani twoja niewolnica, ani twoje bydło, ani cudzoziemiec, który mieszka pośród twych bram. W sześciu dniach bowiem uczynił Pan niebo, ziemię, morze oraz wszystko, co jest w nich, w siódmym zaś dniu odpoczął. Dlatego pobłogosławił Pan dzień szabatu i uznał go za święty.

Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie.

Nie będziesz zabijał.

Nie będziesz cudzołożył.

Nie będziesz kradł.

Nie będziesz mówił przeciw bliźniemu twemu kłamstwa jako świadek.

Nie będziesz pożądał domu bliźniego twego. Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego, ani jego niewolnika, ani jego niewolnicy, ani jego wołu, ani jego osła, ani żadnej rzeczy, która należy do bliźniego twego».

 

Wj 20, 1-17

 

Przyznaję, że jest to inna wersja niż ta której mnie zawsze uczono. Jest przede wszystkim bardziej rozbudowana i… bardziej okrutna - mówi bowiem wprost, że Jahwe „karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia” czyli po raz kolejny karze istoty niewinne za grzechy ich przodków. Znajduje się tu też wyraźny zakaz tworzenia „podobizn”, „rzeźb i obrazów” bóstw. Otwartym pozostaje więc pytanie jak ma się to do podobizn samego Jahwe czy też Jezusa, Maryi czy świętych, tak obecnie popularnych. Inną ciekawostką jest też to, że Dekalog powstał w czasach antycznych i, mimo że ma być osobiście podyktowany przez Jahwe, nosi wyraźne ślady ówczesnej mentalności ludzi, dziś będące wybitnie nie na miejscu. Mówię tu głównie o odniesieniach do niewolników. Otóż, według Jahwe, w szabat nie wolno pracować także niewolnikowi ani niewolnicy.  Nie można też pożądać tych osób pracujących u swojego bliźniego. Wydawać by się mogło, że miłosierny i ponadczasowy Jahwe powinien brzydzić się ideą niewolnictwa, ale cóż - na swoje nieszczęście postanowił objawiać się Izraelitom akurat w tej epoce, w której oni z pracy niewolników korzystali. A skoro dla Izraelitów niewolnictwo było czymś normalnym - no to i okazało się, że i Jahwe w swoim prawodawstwie musiał tę kwestię jakoś uregulować. W końcu jest tylko wytworem ich wyobraźni, a zatem co uznawali oni - musiał uznawać i on… A zatem jeśli kiedykolwiek będziecie zastanawiać się jak powinniście odnosić się do swoich niewolników - zajrzyjcie do Biblii aby dowiedzieć się jakie ustalenia w tej dziedzinie wprowadził sam Bóg.

 

Tuż po tym w księdze pojawia się obszerna lista nakazów i zakazów wśród których znajdują się takie perełki jak te:

 

”Nie będziesz wstępował po stopniach do mojego ołtarza, żeby się nie odkryła nagość twoja.”

 

„Kto by pobił kijem swego niewolnika lub niewolnicę, tak iżby zmarli pod jego ręką, winien być surowo ukarany. A jeśliby pozostali przy życiu jeden czy dwa dni, to nie będzie podlegał karze, gdyż są jego własnością.”

 

„Ktokolwiek by obcował ze zwierzęciem, winien być ukarany śmiercią.”

 

„Nikt, kto ma zgniecione jądra lub odcięty członek, nie wejdzie do zgromadzenia Pana.”

 

Czy też słynne „nie pozwolisz żyć czarownicy” które to w Europie i jej koloniach swego czasu wyrządziło wiele zła (a przy okazji ukazuje, że według autorów biblijnych czarownice najzwyczajniej w świecie istnieją ;) ).

 

Rozmaite tego typu rozporządzenia są tutaj przedstawione jako „właśnie nadawane” przez Jahwe, lecz tak naprawdę nie wyglądało to w ten sposób, że Jahwe pewnego dnia przybył do Izraelitów i zaczął im te przepisy tłumaczyć na zasadzie „słuchajcie, jestem Bogiem, ja tu rozkazuję, więc od dziś macie postępować tak i tak”. To po prostu spisanie w formie „boskich zaleceń” różnych nakazów i zakazów, które Izraelici już posiadali. Jedynie próba „boskiego usankcjonowania” tych zwyczajów. Czasem, jak przykłady powyżej, dość komicznych. Czasem też komiczne są próby zarówno przenoszenia tych starotestamentowych nakazów i zakazów na grunt dzisiejszy jak i to, że inne z kolei przepisy są dziś totalnie olewane przez chrześcijan (ponieważ albo im się nie podobają, albo są przestarzałe, albo z jakiegoś jeszcze innego powodu). Co ciekawe - wszyscy znamy chyba stanowisko Kościoła w sprawie rozwodów (to znaczy chyba byłe, bo ostatnio miała miejsce wielka, burzliwa i przykra dyskusja na ten temat). Nie wiem skąd tutaj taki problem, ponieważ Bóg w ST od dawna reguluje tę kwestię i to zaledwie jednym i prostym do zrozumienia zdaniem:

 

Jeśli mężczyzna poślubi kobietę i zostanie jej mężem, lecz nie będzie jej darzył życzliwością, gdyż znalazł u niej coś odrażającego, napisze jej list rozwodowy, wręczy go jej, potem odeśle ją od siebie.

 

Pwt 24, 1

 

;)

 

Księga Powtórzonego Prawa zawiera także inny niepokojący fragment - mniej więcej dwie trzecie rozdziału 28. To długi ustęp, ale warto przytoczyć go w całości i zapoznać się z jego treścią:

 

Jeśli nie usłuchasz głosu Pana, Boga swego, i nie wykonasz pilnie wszystkich poleceń i praw, które ja dzisiaj tobie daję, spadną na ciebie wszystkie te przekleństwa i dotkną cię.

Przeklęty będziesz w mieście i przeklęty na polu. Przeklęty twój kosz i twoja dzieża. Przeklęty owoc twego łona, plon twej roli, przyrost twego większego bydła i pomiot bydła mniejszego. Przeklęte będzie twoje wejście i wyjście.

Pan ześle na ciebie przekleństwo, zamieszanie i przeszkodę we wszystkim, do czego wyciągniesz rękę, co będziesz czynił. Zostaniesz zmiażdżony i zginiesz nagle wskutek przewrotnych swych czynów, ponieważ Mnie opuściłeś. Pan sprawi, że przylgnie do ciebie zaraza, aż cię wygładzi na tej ziemi, którą idziesz posiąść. Pan dotknie cię wycieńczeniem, febrą, zapaleniem, oparzeniem, śmiercią od miecza, zwarzeniem zbóż od gorąca i śniecią: będą cię one prześladować, aż zginiesz. Niebiosa, które masz nad głową, będą z brązu, a ziemia pod tobą - żelazna. Pan ześle na twą ziemię zamiast deszczu - pył i piasek; będzie na ciebie padał z nieba, aż cię wyniszczy. Pan sprawi, że poniesiesz klęskę od swych wrogów. Jedną drogą przeciw nim pójdziesz, a siedmioma będziesz przed nimi uciekał i wzbudzisz grozę we wszystkich królestwach ziemi. Twój trup będzie strawą wszystkich ptaków powietrznych i zwierząt lądowych, a nikt ich nie będzie odpędzał.

Pan dotknie cię wrzodem egipskim, hemoroidami, świerzbem i parchami, których nie zdołasz wyleczyć. Pan dotknie cię obłędem, ślepotą i niepokojem serca. W południe będziesz szedł po omacku, jak niewidomy idzie po omacku w ciemności, w zabiegach swoich nie będziesz miał powodzenia. Stale będziesz napastowany, ograbiany, a nikt cię nie będzie ratował. Zaręczysz się z kobietą, a kto inny ją posiądzie; zbudujesz dom, a nie będziesz w nim mieszkał; zasadzisz winnicę, a nie zbierzesz jej owoców. Twój wół na oczach twych zostanie zabity, a nie będziesz go jadł. Twój osioł zostanie ci zrabowany i nie wróci do ciebie; twoje owce zostaną wydane twym wrogom, a nie będzie komu cię wspomóc. Synowie twoi i córki zostaną dane obcemu narodowi. Z tęsknoty, patrząc za nimi codziennie, wyniszczysz twe oczy, a ręka twoja będzie bezsilna. Plon twego pola i całego trudu spożyje lud, którego nie znasz. Zawsze będziesz gnębiony i uciskany. Dostaniesz obłędu na widok, jaki się przedstawi twym oczom. Pan cię dotknie złośliwymi wrzodami na kolanach i nogach, nie zdołasz ich uleczyć; rozciągną się od stopy aż do wierzchu głowy.

Ciebie i twego króla, którego sobie wybierzesz, zaprowadzi Pan do narodu nie znanego ani tobie, ani twoim przodkom. Tam będziesz służył obcym bogom drewnianym i kamiennym. Wywołasz grozę, wejdziesz do przysłowia i w pośmiewisko u wszystkich narodów, do których zaprowadzi cię Pan.

Wyniesiesz na swoje pola wiele ziarna, a zbierzesz mało, gdyż je pożre szarańcza. Zasadzisz i uprawisz winnicę, a nie będziesz pił wina i niczego nie zbierzesz, bo wszystko pożre robactwo. Będziesz posiadał we wszystkich swoich granicach drzewa oliwne, a nie namaścisz się oliwą, gdyż oliwki opadną. Wydasz na świat synów i córki, a nie zostaną u ciebie, bo pójdą w niewolę. Wszystkie drzewa i ziemiopłody pożrą owady.

Obcy, mieszkający u ciebie, będzie się wynosił coraz wyżej, a ty będziesz zstępował coraz niżej. On ci będzie pożyczał, a ty jemu nie pożyczysz. On będzie na czele, a ty zostaniesz w tyle.

Spadną na ciebie wszystkie te przekleństwa, będą cię ścigały i dosięgną cię, aż cię zniszczą, bo nie słuchałeś głosu Pana, Boga swego, by strzec nakazów i praw, które na ciebie nałożył. Staną się one znakiem i zapowiedzią dla ciebie i twego potomstwa na wieki. Zamiast służyć Panu, Bogu twemu, w radości i dobrym sercem, mając obfitość wszystkiego - w głodzie, w pragnieniu, w nagości i w największej nędzy będziesz służył swoim wrogom, których Pan naśle na ciebie. On położy na twój kark żelazne jarzmo, aż do zupełnej twej zagłady.

Wzbudzi Pan przeciw tobie lud z daleka, z krańców ziemi, podobny do szybko lecącego orła, naród, którego języka nie rozumiesz, On zje przychówek twego bydła, zbiory z twego pola, aż cię wytępi. Nie zostawi ci nic: ani zboża, ani moszczu, ani oliwy, ani przychówka twego bydła większego, ani pomiotu - mniejszego, aż cię zniszczy. Będzie cię oblegał we wszystkich twoich grodach, aż padną w całym kraju twe mury najwyższe i najmocniejsze, na których polegałeś. Będzie cię oblegał we wszystkich grodach w całym kraju, który ci dał Pan, Bóg twój. Będziesz zjadał owoc swego łona: ciała synów i córek, danych ci przez Pana, Boga twego - wskutek oblężenia i nędzy, jakimi twój wróg cię uciśnie. Człowiek u ciebie najbardziej delikatny i rozpieszczony złym okiem będzie spoglądał na swego brata, na żonę łona swojego i na resztę swych dzieci, które pozostały, nie chcąc nikomu dać ciała swych synów, które będzie jadł, bo nie będzie już miał nic wskutek oblężenia i nędzy, jakimi cię uciśnie twój wróg we wszystkich twych miastach. Kobieta u ciebie najbardziej delikatna i tak rozpieszczona, że nie chciała nawet postawić stopy na ziemi wskutek delikatności i rozpieszczenia, złym okiem spojrzy na męża swego łona, na syna i córkę, ze względu na łożysko, które wyszło z jej łona, lub na dzieci urodzone przez siebie, gdyż jeść je będzie w ukryciu wobec braku wszystkiego w czasie oblężenia, w nędzy, jakimi cię uciśnie wróg we wszystkich twych miastach.  Jeśli nie będziesz wypełniał wszystkich słów tego Prawa - zapisanych w tej księdze - bojąc się chwalebnego i straszliwego tego Imienia: Pana, Boga swego, Pan nadzwyczajnymi plagami dotknie ciebie i twoje potomstwo, plagami ogromnymi i nieustępliwymi: ciężkimi i długotrwałymi chorobami. Sprawi, że przylgną do ciebie wszystkie zarazy Egiptu: drżałeś przed nimi, a one spadną na ciebie. Także wszystkie choroby i plagi, nie zapisane w księdze tego Prawa, ześle Pan na ciebie, aż cię wytępi. Mała tylko ilość ludzi pozostanie z was, którzyście liczni jak gwiazdy na niebie za to, że nie słuchaliście głosu Pana, Boga swego. Jak podobało się Panu dobrze czynić wam, rozmnażając was, tak będzie się Panu podobało zniszczyć i wytępić was, i usunąć z powierzchni ziemi, którą idziecie posiąść. Pan cię rozproszy pomiędzy wszystkie narody, od krańca do krańca ziemi, tam będziesz służył obcym bogom drewnianym i kamiennym, których nie znałeś ani ty, ani twoi przodkowie. Nie zaznasz pokoju u tych narodów ani stopa twej nogi tam nie odpocznie. Da ci tam Pan serce drżące ze strachu, oczy wypłakane z tęsknoty i duszę utrapioną. Życie twe będzie u ciebie jakby w zawieszeniu: będziesz drżał dniem i nocą ze strachu, nie będziesz pewny życia. Rano powiesz: «Któż sprawi, by nadszedł wieczór», a wieczorem: «Któż sprawi, by nadszedł poranek» - a to ze strachu, który twe serce będzie odczuwać na widok, jaki stanie przed twymi oczami. Pan cię odprowadzi okrętami i drogą do Egiptu, o którym ci powiedziałem: «Nie będziesz go już oglądać». A kiedy zostaniesz sprzedany twoim wrogom jako niewolnik i niewolnica, nikt cię nie wykupi.

 

To wszystko to kary jakie ześle Jahwe na każdego Izraelitę który nie będzie przestrzegać jego rozkazów. To kolejny przykład tego, że Jahwe wcale nie jest miłosiernym bogiem - takim, jaki pojawia się dziś w chrześcijańskiej propagandzie. A to jak bardzo niewygodny to z tego punktu widzenia fragment udowadnia moja osobiste doświadczenie - rozmowa z pewnym bodajże pastorem. Wszystko zaczęło się od tego, że zauważyłem ciąg kazań w których pastor ten odważnie stwierdzał, że „Bóg nikogo nie karze chorobami”. Ba - tak się zapędził w swoim kazaniu, że zaczął twierdzić, że „nigdzie w Biblii tak nie jest napisane”. I to właśnie zwróciło moją uwagę, bo kojarzyłem ten powyższy fragment który aż kipi od rozmaitych chorób jakie miały być zsyłane przez Jahwe na niepokornych ludzi. Zwróciłem pastorowi uwagę, że mija się z prawdą i nawet podałem mu namiary na tenże cytat. I tu niespodzianka - pastor dalej szedł w zaparte. Że „Bóg nie zsyła chorób” i że „w Biblii nie ma o tym ani słowa”.

Myślę, że ma to związek ze wspomnianymi wcześniej mechanizmami obronnymi. Mój rozmówca był pastorem - chrześcijańskim kapłanem. Z grona tych ludzi, którzy non stop głoszą „nieskończone miłosierdzie”, „Bóg nas kocha”, „Bóg jest miłością” i inne podobne bzdury. Człowiek ten był tak bardzo zapatrzony w swoją wizję Boga, że nie był już w stanie zauważyć, że ta jego prywatna wizja odbiega stanowczo od tego, co jest zapisane w samej Biblii (paradoksem jest dodatkowo to, że, jeśli mnie pamięć nie myli, pastor ten należał do ruchu uznającego „sola scriptura” - zasadę w której liczy się jedynie to, co jest w Biblii, nie zaś jakieś wymyślone później tradycje). To mniej więcej ten poziom absurdu jaki miałby miejsce w przypadku cytatu biblijnego mówiącego „i mówi Pan - nigdy, przenigdy nie wolno wam zjeść jabłka, gdyż przeklinam ten owoc na wieki” i tłumaczeń, że przecież Jahwe nigdzie i nigdy nie zabronił jeść jabłek, a nawet zachęcał bo są zdrowe.

 

Przejdźmy teraz do podboju Kanaanu. W księdze Jozuego, obszernie to wszystko opisującej, mamy na przykład taki fragment:

 

Wyruszył Jozue z Gilgal wraz z całym swym zbrojnym ludem i wszystkimi dzielnymi wojownikami. I rzekł Pan do Jozuego: «Nie bój się ich, albowiem oddałem ich w twoje ręce, żaden z nich nie oprze się tobie». I natarł na nich Jozue niespodziewanie po całonocnym marszu z Gilgal.

A Pan napełnił ich strachem na sam widok Izraela i zadał im wielką klęskę pod Gibeonem. ścigano ich w stronę wzgórza Bet-Choron i bito aż do Azeki i Makkedy. Gdy w czasie ucieczki przed Izraelem byli na zboczu pod Bet-Choron, Pan zrzucał na nich z nieba ogromne kamienie aż do Azeki, tak że wyginęli. I więcej ich zmarło wskutek kamieni gradowych, niż ich zginęło od miecza Izraelitów.

W dniu, w którym Pan podał Amorytów w moc Izraelitów, rzekł Jozue w obecności Izraelitów:

«Stań słońce, nad Gibeonem!

I ty, księżycu, nad doliną Ajjalonu!»

I zatrzymało się słońce,

i stanął księżyc,

aż pomścił się lud nad wrogami swymi.

Czyż nie jest to napisane w Księdze Sprawiedliwego: «Zatrzymało się słońce na środku nieba i prawie cały dzień nie spieszyło do zachodu?»  Nie było podobnego dnia ani przedtem, ani potem, gdy Pan usłuchał głosu człowieka. Rzeczywiście Pan sam walczył za Izraela.

 

Joz 10, 7-14

 

Znowu w tym fragmencie mamy przykład „miłosierdzia” Jahwe. Ponoć on sam (to znaczy Jezus, czyli… no… on sam) każe nam „kochać nieprzyjaciół swoich”, tutaj jednak woli zastosować się do bardziej praktycznej zasady „zdepcz nieprzyjaciół swoich”. Niestety naszemu Jahwe nie wystarcza zwycięstwo wojsk i zmuszenie przeciwnika do ucieczki. Jahwe bowiem, na już pokonanych i uciekających przeciwników, postanawia zrzucić grad śmiercionośnych głazów. A potem jeszcze kazał zawrzeć w swojej świętej księdze przechwałkę że „więcej wrogów poległo od tych głazów niż od miecza Izraelitów”. Drugą kwestią jest tutaj to, że zawarto tutaj jednocześnie opis cudu astronomicznego. Wygląda na to, że bardzo ważne było dla Izraelitów to aby zawrzeć w tej księdze wspomnienie o tym właśnie wydarzeniu. Może ma to związek z jakimś faktycznym dziwnym wydarzeniem lub przekonaniem, że miało miejsce coś dziwnego (jak rzekomy cud ze słońcem w Medjugorie). Ponoć dość często zdarza się, że gdy podczas religijnych zgromadzeń ludzie (w tym przypadku - wierzący) wpatrują się w Słońce to „widzą” rozmaite dziwne jego zachowanie lub wygląd. Wspomnieć tu można słynne już „widzę buzię w tym tęczu”:

 

 

Myślę jednak, że absolutnie wykluczone tu jest aby jakikolwiek realny cud ze Słońcem miał tam wówczas miejsce. Związane to jest z dwoma innymi kwestiami - po pierwsze „realne zatrzymanie” Słońca musiałoby być spowodowane zatrzymaniem ruchu obrotowego Ziemi - a to miałoby dość nieprzyjemne konsekwencje (każdy z nas wie co dzieje się gdy nagle gwałtownie zahamuje autobus lub pociąg. Teraz zastanówmy się co stałoby się, gdyby nagle zaczął hamować taki autobus jadący z prędkością…  około 1450 km/h, ponieważ mniej więcej taką z taką prędkością porusza się Ziemia na szerokości geograficznej Izraela). Po drugie zaś… to wszystko (ruch obrotowy itp.) wiemy… my. W starożytności zaś wyglądało to nieco inaczej. Z jednej strony starożytność to epoka wielkich filozofów i, no cóż, pierwszych naukowców, potrafiących obliczać obwód Ziemi i zdających sobie sprawę z jej kulistego kształtu. Ale z drugiej strony to także rzesza osób, które absolutnie nie miały o tym pojęcia i dla których świat składał się z płaskiego dysku, przykrytego „kloszem” sklepienia niebieskiego po którym poruszały się wszystkie ciała niebieskie. Jest zatem prawdopodobne, że w tym właśnie fragmencie mamy zasugerowaną astronomiczną wpadkę autorów biblijnych. Niestety nie jest to w Biblii nigdzie podane wprost (co ułatwiłoby nam zadanie), ale bardzo możliwe że dla autora tego fragmentu tak właśnie wyglądała Ziemia - jako płaski nieruchomy dysk wokół którego krążyły ciała niebieskie. Dlatego też łatwo było mu wymyślić cud w którym to one, a nie Ziemia (wraz ze wszystkimi tego następstwami o jakich nie miał pojęcia), nagle się zatrzymały.

 

Księga Jozuego to księga wojny i podboju. Tak jak Mojżesz wyprowadził Izraelitów z Egiptu i prowadził ich przez bezdroża Synaju - tak Jozue dopisał koniec historii tej wędrówki. Ostatecznie naród ten przybył i podbił obiecane mu ziemie a następnie się na nich osiedlił.

 

Wszystko pięknie, ponieważ wszystko to jest w jasny i wyraźny sposób zawarte na kartach ksiąg biblijnych - ale ponownie powinniśmy postawić sobie pytanie - czy te historie naprawdę się wydarzyły tak, jak jest to opisane w Biblii? Przejdźmy zatem do mojej ulubionej części wpisu (Amontillado, wybacz! ;) ) i zobaczmy co na ten temat mówią wykopaliska archeologiczne i wiedza jaką dziś dysponujemy.

 

Zacznijmy od „wyjścia z Egiptu”. Zdumiewające jest to, że archeologia istotnie zdobyła dowody świadczące o tym, że pewna grupa migrantów z Kanaanu osiedliła się w Egipcie, mieszkała tam przez dłuższy czas a następnie masowo przeniosła się z powrotem do Kanaanu.

 

Z tym że nie byli to nasi Izraelici (a przynajmniej, „ci właśnie” Izraelici, ale o tym później).

 

W historii znani są jako „Hyksos” - „królowie odległych krain”. Około roku 1800 p.n.e. we wschodniej delcie Nilu zaczęły osiedlać się grupy semitów pochodzących z Kanaanu. Wiemy to, ponieważ od około tego właśnie roku kultura egipska na tym obszarze (grobowce, architektura, ceramika, różne inne wytwory ludzkich rąk i umysłów) stopniowo zaczynała ulegać kulturze kananejskiej by kilka stuleci później kultura kananejska stała się tam zdecydowanie dominującą. Liczba mieszkańców rosła aż w końcu ci osiedleńcy zdołali utworzyć w tym rejonie swoje małe państewko, niezależne od faraona. Między Egipcjanami a Hyksosami narastał konflikt który ostatecznie zakończył się zwycięstwem Egipcjan. Władcy Kamose i jego brat - Ahmose przegonili w okolicy roku 1550 p.n.e. Hyksosów z kraju i ścigali ich aż do Kanaanu. Zwycięstwo to zakończyło tak zwany drugi okres przejściowy i otworzyło Egipcjanom erę „nowego państwa” - szczytu swojej świetności. Ahmose i Kamose zaś czczeni byli od tej pory jako narodowi bohaterowie.

 

 

62964701-255e-4d6b-a8dd-9dc32955fad1_zps

 

(oto oryginalny topór ceremonialny należący do króla Ahmose, obecnie w zbiorach muzeum w Kairze)

 

 

A zatem wydawałoby się, że archeologia potwierdziła biblijną opowieść! Tak zwani Hyksosi to Izraelici!

 

To na pewno kusząca dla osób wierzących hipoteza. Niestety są z nią pewne problemy. Po pierwsze nie zgadza nam się chronologia. Hyksosi zostali wypędzeni z Egiptu jakieś 100 lat przed biblijną datą wyjścia Izraelitów z Egiptu. Po drugie Hyksosi toczyli z Egiptem otwartą wojnę w obronie swojego państewka znajdującego się w delcie Nilu i zostali stamtąd przegnani tylko dlatego, że ją przegrali (a nie dlatego, że jakiś święty mąż z pomocą boga ich stamtąd wyprowadził). Po trzecie Hyksosi posiadali własne państwo, administrację i dynastię królów - coś, o czym nie ma ani słowa w Biblii.

 

Podobieństw pomiędzy historią Hyksosów a historią Izraelitów jest trochę, różnic jednak jeszcze więcej. Niemniej są to historie najprawdopodobniej w pewien sposób ze sobą powiązane. W jaki - zobaczymy nieco później.

 

Wspomniałem już o datowaniu wyjścia z Egiptu na okolice roku 1440 p.n.e. Może czas to objaśnić - tak życzy sobie Biblia mówiąc:

 

W roku czterysta osiemdziesiątym po wyjściu Izraelitów z ziemi egipskiej, w miesiącu Ziw, to jest drugim, czwartego roku panowania nad Izraelem Salomona rozpoczął on budowę domu dla Pana.

 

1 krl 6, 1

 

Na podstawie korelacji listy królów Judy i Izraela z datami panowania obcych władców można ustalić rozpoczęcie budowy świątyni jerozolimskiej („domu dla Pana”) Salomona na okolice roku 960 p.n.e. To zaś daje nam przybliżoną biblijną datę wyjścia z Egiptu na okolice tegoż właśnie roku 1440 p.n.e.

Tutaj znowu napotykamy problemy. Na przykład Księga Wyjścia mówi nam:

 

Ustanowiono nad nim przełożonych robót publicznych, aby go uciskali ciężkimi pracami. Budowano wówczas dla faraona miasta na składy: Pitom i Ramses.

 

Wj 1, 11

 

Ramses, czy też dokładniej Pi-Ramses („Dom Ramzesa”)  to miasto, które realnie istniało. Niestety jego budowa zaczęła się w XIII wieku p.n.e. - prawie 200 lat po okresie w którym chronologia biblijna pragnie umiejscawiać Exodus. Jego nazwa związana jest z imionami władców XIX dynastii - sławnych Ramessydów. I tutaj dochodzimy do wewnętrznej sprzeczności w tekście świętej księgi - ponieważ, jak widać, nie da się pogodzić ze sobą wersów mówiących o biblijnej dacie „wyjścia z Egiptu” a opisem robót jakie wykonywali Izraelici przy budowie miasta Ramzes. W obliczu tego, chcąc zachować sobie jakąkolwiek opcję, powinniśmy założyć raczej że liczba 480 lat podana w Biblii jest liczbą symboliczną (po 40 lat, liczbę lat „jednego pokolenia”, na każde z 12 plemion Izraela) i nie należy jej mimo wszystko brać dosłownie (co budzi pytanie - po co w takim razie podawać tę liczbę w takiej formie? Aby celowo mylić czytelników?). Kluczem zatem do ustalenia okresu w którym Izraelici mieli wyjść z Egiptu jest właśnie opis prac przy budowie miasta Pi-Ramzes. A zatem - jeśli już kiedyś Izraelici mieli z tego Egiptu wychodzić, to raczej za panowania owych Ramessydów.

 

Ale tutaj też rodzą się kolejne problemy. Gdy Egipcjanie wypędzili z delty Nilu owych Hyksosów - natychmiast wzmocnili swoją granicę od strony Kanaanu. Wybudowano tam wiele fortów granicznych które obsadzono liczną załogą. Od tamtego czasu, przez kilka wieków, przejście lądowe pomiędzy Egiptem i Kanaanem było pilnie strzeżone a wszelkie ruchy ludzi - natychmiast notowane i raportowane. Zachowały się dokumenty związane z tymi „kontrolami” - mówią na przykład o „zakończeniu sprawdzania i wpuszczania grupy pasterzy która przybyła by podtrzymać przy życiu swoje stada w przyjaźniejszym Egipcie”. Gdy zatem odrzucimy bajki o rozstępowaniu się morza i tej cudownej przez niego przeprawie - i spróbujemy odnaleźć jakiekolwiek realne „wyjście” Izraelitów z Egiptu - dojdziemy do wniosku, że to niemożliwe, aby odbyło się to w sposób o jakim mowa w Biblii. Po pierwsze rzesza uciekinierów nie byłaby w stanie przedrzeć się przez licznie obsadzone forty kontrolujące granicę - a po drugie (i ważniejsze) - na pewno pozostałby po tym ślad w jakimś egipskim archiwum. Podobnie jak ślad po klęskach jakie rzekomo spadły na Egipt czy też wielkiej porażce i śmierci faraona w odmętach Morza Czerwonego.

 

No i jest jeszcze jedna kwestia która psuje nieco tę naszą biblijną historię z „egipskiego” punktu widzenia. Ogólna jej wymowa brzmi tak - Izraelici uciekli z Egiptu - wyrwali się spod władzy faraona. Problem w tym, że w tym okresie jakakolwiek „ucieczka z Egiptu do Kanaanu” była w tym kontekście kompletnie bez sensu. W czasie panowania XIX dynastii (Ramessydów) ale i wcześniej - Kanaan po prostu był częścią Egiptu.

 

Egipcjanie od zawsze patrzyli łasym okiem na ziemie leżące na wschód od delty Nilu. Już za czasów starego państwa organizowano na Synaj wyprawy mające na celu utrzymanie kontroli nad znajdującymi się tam kopalniami. W okresie o którym mowa Egipt wciąż przeżywał swój szczyt potęgi. Ziemie Kanaanu znajdowały się pod kontrolą faraona, budowano tam twierdze, ośrodki administracyjne i, jak mówią źródła, wystarczało zaledwie 50 egipskich żołnierzy by pacyfikować jakiekolwiek burzliwe nastroje i gwarantować poddaństwo lokalnych ludów i ściąganie od nich danin. W czasach późniejszych kontrola Egiptu nad tymi ziemiami osłabnie - jednak w okresie o którym mówimy, rzekomego „wyjścia” - emigracja z rejonu delty Nilu do Kanaanu w celu uniknięcia władzy faraona byłaby niczym emigracja z Warszawy do Krakowa w celu „ucieczki z państwa polskiego”. Innymi słowy - absolutnie bez sensu.

 

Ale to nie wszystko. Biblia wyraźnie mówi nam, że w ucieczce z ziemi egipskiej brała udział ogromna rzesza ludzi - tekst biblijny opowiada o „około 600 000 samych mężczyzn”. Do tego należy doliczyć kobiety i dzieci oraz resztę dobytku - w tym między innymi stada zwierząt. Jeśli zawierzyć więc Biblii w tej kwestii (jeśli chcemy wierzyć - musimy to zrobić, bo jak można byłoby wierzyć Biblii gdyby nam tutaj kłamała?) - w podróż do Kanaanu musiało udać się mniej więcej (minimum) milion osób wraz z równie imponującym stadem zwierząt. Dlaczego rodzi to ogromne problemy?

 

Nie chodzi mi w tej chwili o kwestie logistyczne (o te bowiem troszczyć miał się Jahwe, jakkolwiek nierealistyczne to rozwiązanie). Chodzi o to, że Izraelici, ten około milion ludzi, musieli (wedle słów ST) spędzić na Synaju 40 lat swojej wędrówki. Jakie zatem pozostawili po sobie ślady?

 

Oto „klasyczna” trasa wędrówki Izraelitów:

 

 

exodus_zpssdrerppb.jpg

 

 

Oprócz niej istnieją także inne, alternatywne, lecz my pozostańmy przy tej właśnie. Obejmuje ona zarówno przejście przez Morze Czerwone i pobyt na górze Synaj. W tej opowieści przewijają się różne geograficzne lokacje, jednak z ustaleniem wielu z nich jest dość spory problem. Na przykład nie ma wcale pewności, że góra obecnie uznawana za górę Synaj jest w istocie właśnie górą Synaj. Co prawda tradycja przypisywania właśnie temu miejscu tej roli jest bardzo stara i sięga najprawdopodobniej czasów przedchrześcijańskich - to jednak nie jest to wcale takie pewne. Na szczęście dla nas jednak istnieją dwa miejsca z tejże historii co do których możemy mieć praktycznie pewność, że zostały zidentyfikowane poprawnie. Mowa o Kadesz-Barnea i o Ezion-Geber.

 

Oba te miejsca są wspomniane w Biblii.

 

Wyruszyli z Abrona i rozbili obóz w Esjon-Geber. Wyruszyli z Esjon-Geber i rozbili obóz na pustyni Sin, czyli w Kadesz.

 

Lb 33, 35

 

Oprócz tego fragmentu Kadesz (nasze Kadesz-Barnea) występuje w tekście w kontekście wyjścia z Egiptu kilkakrotnie. Zadowoleni z identyfikacji tych miejsc biblijnych archeolodzy rzucili się do rozkopywania ziemi w obu tych lokalizacjach. Cel był oczywiście jeden - znaleźć ślady bytności grupy Izraelitów (już nawet niekoniecznie tego miliona, wystarczyłby ślad choćby małej grupki ludności aby podtrzymać teorię o wyjściu Izraelitów i tym samym „udowodnić wiarygodność  Biblii a tym samym chrześcijaństwa”). I wcale nie chodziło tak naprawdę o to, aby odkryć prawdę na temat historii tych ziem - przyczyna była raczej o wiele prostsza. Za wykopaliska te wzięły się osoby, które były żarliwymi chrześcijanami. Pierwsze większe wykopaliska w Palestynie, w XIX i pierwszej połowie XX wieku, nierzadko powadzone były przez badaczy dla których dużo ważniejsze było „potwierdzanie historyczności Biblii” niż rzetelne odkrywanie przeszłości. I w sumie nie ma co się tym ludziom jakoś specjalnie dziwić - byli wychowani na żarliwych chrześcijan, więc (mając taką możliwość) ochoczo wybierali się na misję „udowadniania, że nasza religia jest tą prawdziwą”. Gdyby udało im się uzyskać na potwierdzenie swoich przekonań materialne i niepodważalne dowody archeologiczne - wówczas znacząco przyczyniliby się do „zwiększenia wiarygodności” swojej świętej księgi.

 

Niestety rzeczywistość okazała się i smutna i okrutna. Do czasów dzisiejszych nie tylko okolice Kadesz-Barnea i Ezion-Geberu zostały intensywnie przekopane i przebadane przy pomocy nowoczesnych i dokładnych metod. To samo zrobiono w całej okolicy góry Synaj jak i w wielu innych miejscach półwyspu. Wszędzie szukano śladów, które mogłyby potwierdzić historię exodusu.

 

I wszędzie poniesiono sromotną porażkę.

 

Na żadnym ze stanowisk nie odnaleziono ani pół śladu który mógłby potwierdzać historię biblijną. Najboleśniej zaś widać to w Kadesz-Barnea, w którym tak ogromna liczba Izraelitów koczować miała przez około 38 lat. Przez ten okres tak wielka liczba ludzi po prostu musiała pozostawić po sobie ogromną ilość śladów. A mimo to wykopaliska mówią wyraźnie - odnajdywano w tych miejscach pozostałości po ludzkiej obecności, lecz pochodzą one z zupełnie innej, dużo późniejszej epoki. W okresie w którym dziać się miała ta wielka wędrówka - późnej epoki brązu, nie przebywała w tych miejscach nawet niewielka grupa ludzi. Nie mówiąc już o całym uciekającym z niewoli narodzie.

 

Pojawia się też tutaj schemat widoczny już w poprzednim wpisie - przyjrzyjmy się tym cytatom:

 

Z Kadesz wyprawił Mojżesz posłów do króla Edomu, <żeby mu powiedzieli>: «Tak mówi brat twój, Izrael: Ty znasz wszystkie utrapienia, jakie na nas spadły. Niegdyś powędrowali przodkowie nasi do Egiptu, i przebywaliśmy tam długi czas. Egipcjanie jednak źle się obchodzili z nami, podobnie jak i z przodkami naszymi. Wołaliśmy wtedy do Pana, a On usłyszał głos nasz i posłał anioła, który nas wyprowadził z Egiptu. Znajdujemy się teraz w Kadesz, mieście położonym na granicy twego obszaru. Pozwól nam łaskawie przejść przez twoją ziemię. Nie pójdziemy przez pola ani winnice i nie będziemy pić wody ze studni. Chcemy jedynie skorzystać z drogi królewskiej i nie zboczymy ani na prawo, ani na lewo, dopóki nie przejdziemy twoich granic». Odpowiedział im Edom: «Nie pójdziecie przez nasz kraj, w przeciwnym razie zastąpimy wam drogę z mieczem w ręku». Odpowiedzieli im wówczas Izraelici: «Chcemy jedynie przejść utartą drogą. A gdybyśmy pili waszą wodę - tak my, jak i trzody nasze - zapłacimy. Nie chodzi o nic więcej, tylko o zwykłe przejście». Odpowiedział Edom: «Nie przejdziecie!» I wyszedł Edom naprzeciw nich z wojskiem licznym i dobrze uzbrojonym. Zabronił Edom przejścia Izraelowi przez swoje granice, Izrael więc odszedł w bok od niego.

 

Lb 20, 14-21

 

Król Aradu, Kananejczyk, mieszkający w Negebie, dowiedział się, że Izraelici nadciągają drogą od Atarim. Napadł na Izraela i wziął trochę ludzi do niewoli.

 

Lb 21, 1

 

Następnie wysłali Izraelici posłów do Sichona, króla Amorytów, którzy mieli [mu] oznajmić: «Chcemy przejść przez twoją ziemię. Nie wejdziemy na pola ani do winnic i nie będziemy pili wody ze studzien. Chcemy tylko skorzystać z drogi królewskiej, póki nie przekroczymy twych granic». Sichon jednak nie dał Izraelitom przejścia przez swoją ziemię. Sichon zgromadził całe swoje wojsko i skierował się ku pustyni, by zastąpić drogę Izraelitom. Przybył do Jahsa i uderzył na Izraela. Izraelici jednak pobili go ostrzem miecza i zdobyli jego kraj od Arnonu aż po Jabbok, aż do kraju Ammonitów - Jazer bowiem znajduje się na granicy Ammonitów. Izraelici wzięli wszystkie te miasta. Następnie osadzili się Izraelici mocno we wszystkich miastach Amorytów, w Cheszbonie i we wszystkich przynależnych doń miejscowościach

 

Lb 21, 21-25

 

Wszystkie te trzy cytaty łączy jedno - próbują one odnosić się do rzeczywistości z czasu „wyjścia” (datowanego, jak przypomnę, od roku 1440 p.n.e. do wieku XIII p.n.e.) ale kompletnie zawodzą w tej kwestii. Pierwszy cytat opisuje brak zgody króla Edomu na przejście przez jego królestwo rzeszy Izraelitów. Tymczasem wykopaliska archeologiczne udowadniają jasno i wyraźnie, że w tym okresie nie mogło być żadnej mowy o „królu Edomu”, „licznym i dobrze uzbrojonym wojsku Edomu” ani w ogóle o jakimkolwiek „państwie Edomu”. W tamtej epoce obszar ten był zamieszkany (i to bardzo skromnie zamieszkany) wyłącznie przez małe grupki wędrujących nomadów. Edom osiągnął poziom (zarówno gospodarczy jak i liczby ludności) państwowości dopiero w okresie asyryjskim, kilkaset lat później. Ta sama sytuacja ma miejsce z Aradem - lokalizacja tego miasta została odkryta i przebadana przez archeologów. Okazało się, że w tym miejscu istniało duże miasto, lecz we wczesnej epoce brązu - wiele stuleci przed rzekomym exodusem. Istniało tam też osiedle i fort z epoki żelaza, wiele stuleci później po opisywanej ucieczce Izraelitów. Natomiast w czasie w którym te wydarzenia miały mieć miejsce - czyli późnej epoce brązu - to miejsce było od dawna… opuszczone. Innymi słowy - Biblia zmyśla w tej kwestii, ponieważ w tym czasie najzwyczajniej w świecie nikogo takiego jak „króla Aradu” nie było. I jak można się domyślać - ta sama sytuacja powtarza się przy trzecim cytacie - odnaleziono bowiem także miejsce w którym kiedyś znajdowało się miasto Cheszbon. Nie zdziwi chyba nikogo jak napiszę, że w epoce w której dziać się miały te wydarzenia Cheszbon… nie był przez nikogo zamieszkany bo po prostu nie istniał.

 

Podsumowując - wszystko to ogólnie wskazuje, że opowieść o „wyjściu z Egiptu” jest opowieścią zmyśloną. Dlatego też badacze raczej skłaniają się do tego, że zarówno ta cała ucieczka jak i postaci takie jak Mojżesz czy Aaron są… również zmyślone. Opowieść ta ma jednak swój ciąg dalszy - przecież Izraelici, po ucieczce z Egiptu, dotarli do Kanaanu i go podbili. Wiemy przecież, że państwo izraelskie w końcu powstało - i to na terenach dawnego Kanaanu. Czy zatem ta opowieść też jest zmyślona?

 

Zacznijmy od ogólnego zarysu sytuacji opisanej w Biblii. Według niej Kanaan składał się z wielu państewek w których rządzili niezależni królowie. W istocie jednak, jak już wspomniałem, Kanaan był wówczas prowincją egipską. O sytuacji politycznej panującej wówczas w tym rejonie wiemy doskonale z tak zwanych „listów z Tell el-Amarna”. To archiwum listów jakie wymieniali ze sobą członkowie egipskiej rodziny królewskiej i okoliczni władcy - wasale kananejscy. Biblia raczy nas opowieścią o dzielnych Izraelitach którzy podbijają jedno miasto kananejskie po drugim, obalają królów i zajmują ziemię. Tymczasem w rzeczywistości wszyscy ci kananejscy władcy byli poddanymi faraona. Płacili mu daninę a on w zamian dbał o to aby w regionie panował spokój. Twierdze egipskie w Kanaanie były obsadzone a żołnierze tam stacjonujący czuwali, aby poddaństwo faraonowi było niezagrożone (gdyby tylko Izraelici zaczęli w tamtym czasie podbijać Kanaan - egipscy żołnierze z pewnością by na to zareagowali i stanęli w obronie swoich wasali, tym bardziej, że ich przeciwnikami byliby przecież zbiegowie z Egiptu). Biblia upiera się, że podbijane miasta posiadały wielkie mury obronne i były strzeżone przez silnych władców i ich potężne armie. W rzeczywistości zaś władcy kananejscy byli żałośnie słabi. Nierzadko nie potrafili obronić się nawet przed grupami bandytów i błagali w listach do faraona o przysłanie pięćdziesięciu lub stu żołnierzy dla utrzymania spokoju. Miasta te też nie posiadały murów - ponieważ władcy byli zbyt słabi i biedni aby je budować (byli obciążeni przez daniny, na dodatek mury obronne zapewne nie były mile widziane przez Egipcjan, gdyż mogły zachęcać do buntów). W rzeczywistości te potężne miasta o jakich mówi Biblia były nieco większymi wioskami, z pałacem, świątynią, jakimiś budynkami administracyjnymi i malutkimi wioskami rozsianymi po najbliższej okolicy. Taki właśnie obraz musieliby zawrzeć w swojej księdze Izraelici gdyby faktycznie stanęli w Kanaanie w tym okresie i gdyby chcieli zawrzeć na kartach tejże księgi prawdę.

 

Archeologia ponownie przychodzi nam z pomocą. Przypomnijmy sobie słynną historię podboju Jerycha:

 

Jerycho było silnie umocnione i zamknięte przed Izraelitami. Nikt nie wychodził ani nie wchodził. I rzekł Pan do Jozuego: «Spójrz, Ja daję w twoje ręce Jerycho wraz z jego królem i dzielnymi wojownikami. Wy wszyscy, uzbrojeni mężowie, będziecie okrążali miasto codziennie jeden raz. Uczynisz tak przez sześć dni. Siedmiu kapłanów niech niesie przed Arką siedem trąb z rogów baranich. Siódmego dnia okrążycie miasto siedmiokrotnie, a kapłani zagrają na trąbach. Gdy więc zabrzmi przeciągle róg barani i usłyszycie głos trąby, niech cały lud wzniesie gromki okrzyk wojenny, a mur miasta rozpadnie się na miejscu i lud wkroczy, każdy wprost przed siebie».

Jozue, syn Nuna, wezwał kapłanów i rzekł im: «Weźcie Arkę Przymierza a siedmiu kapłanów niech weźmie siedem trąb z rogów baranich przed Arką Pańską». Po czym rozkazał ludowi: «Wyruszcie i okrążcie miasto, a zbrojni wojownicy niech idą przed Arką Pańską».

I stało się, jak Jozue rozkazał ludowi. Siedmiu kapłanów, niosących przed Panem siedem trąb z rogów baranich, wyruszyło grając na trąbach, Arka zaś Przymierza Pańskiego szła za nimi. Zbrojni wojownicy szli przed kapłanami, którzy grali na trąbach, a tylna straż szła za Arką, i tak posuwano się, stale grając na trąbach.

A Jozue dał ludowi polecenie: «Nie wznoście okrzyku, niech nie usłyszą głosu waszego i niech żadne słowo nie wyjdzie z ust waszych aż do dnia, gdy wam powiem: Wznieście okrzyk wojenny! I wtedy go wzniesiecie». I tak Arka Pańska okrążyła miasto dokoła jeden raz, po czym wrócono do obozu i spędzono tam noc. Jozue wstał wcześnie rano, kapłani wzięli Arkę Pańską, a siedmiu kapłanów niosących siedem trąb z rogów baranich szło przed Arką Pańską, grając bez przerwy na trąbach w czasie marszu. Zbrojni wojownicy szli przed nimi, a tylna straż szła za Arką Pańską i posuwano się przy dźwięku trąb. I tak okrążyli miasto drugiego dnia jeden raz, po czym wrócili do obozu. Przez sześć dni codziennie tak czynili.

Siódmego dnia wstali rano wraz z zorzą poranną i okrążyli miasto siedmiokrotnie w ustalony sposób: tylko tego dnia okrążyli miasto siedem razy. Gdy kapłani za siódmym razem zagrali na trąbach, Jozue zawołał do ludu: «Wznieście okrzyk wojenny, albowiem Pan daje miasto w moc waszą! Miasto będzie obłożone klątwą dla Pana, ono samo i wszystko, co w nim jest. Tylko nierządnica Rachab zostanie przy życiu - ona sama i wszyscy, którzy są wraz z nią w domu, albowiem ukryła wywiadowców, których wysłaliśmy. Ale wy strzeżcie się rzeczy obłożonych klątwą, aby was chęć nie ogarnęła wziąć coś z dobra obłożonego klątwą, bo wtedy uczynilibyście przeklętym sam obóz izraelski i sprowadzilibyście na niego nieszczęście. Całe zaś srebro i złoto, sprzęty z brązu i z żelaza są poświęcone dla Pana i pójdą do skarbca Pańskiego». Lud wzniósł okrzyk wojenny i zagrano na trąbach. Skoro tylko usłyszał lud dźwięk trąb, wzniósł gromki okrzyk wojenny i mury rozpadły się na miejscu. A lud wpadł do miasta, każdy wprost przed siebie, i tak zajęli miasto. I na mocy klątwy przeznaczyli na [zabicie] ostrzem miecza wszystko, co było w mieście: mężczyzn i kobiety, młodzieńców i starców, woły, owce i osły.

 

Joz 6, 1-21

 

Podobnie jak w przypadku poprzednich miejsc, tak samo i położenie dawnego Jerycha zostało przez archeologów dokładnie ustalone. Mając zatem przed sobą miejsce owego cudownego podboju (jako że historia ta zapisana jest w „świętej księdze zesłanej przez Boga” - ludzie brali tę historię na poważnie. Pojawiały się nawet teorie próbujące wyjaśnić zawalenie się murów z powodu drgań w jakie miały one wpaść w wyniku grania na trąbach i wznoszonych okrzyków) archeolodzy ponownie ochoczo zabrali się do pracy by odkryć pozostałości tego podboju i tym samym udowodnić prawdziwość biblijnego zapisu. Ponownie jednak poniesiono sromotną klęskę. Badania bowiem wyraźnie pokazały, że Jerycho było silnym i obwarowanym miastem, ale wiele wieków przed jego rzekomym podbojem przez Izraelitów. Wykazały również, że Jerycho faktycznie zostało podbite i zniszczone, ale nie przez Izraelitów, lecz Egipcjan podczas ich kampanii wojennej w Kanaanie kilka stuleci wcześniej. W okresie w jakim miał dziać się podbój Kanaanu przez Izraelitów Jerycho było… od dawna opuszczone. A zatem historia starotestamentowa jest w tym punkcie zmyślona, ponieważ najzwyczajniej na świecie nie było w tym okresie i miejscu ani murów do burzenia ani miasta do podbijania.

 

Ta sama sytuacja ma miejsce w przypadku kolejnego miasta rzekomo podbitego przez Izraelitów - Ai. Nazwa sama w sobie oznacza po prostu „ruinę”. Intensywne badania archeologiczne odkryły pozostałości dużej osady z czasów wczesnej epoki brązu. Jednak w okresie późnej epoki brązu (epoki rzekomego podboju przez Izraelitów) miasto to było… również opuszczone. I to mniej więcej od tysiąca lat. W czasie wykopalisk nie wykopano ani jednego śladu (np. ceramiki, bardzo przydatnej w datowaniu okresu w jakim dany obszar był zamieszkany) który pochodziłby z okresu o jakim mówi Biblia. Ai to kolejny przykład zmyślonej historyjki, która opowiada o taktycznym sprycie i męstwie Izraelitów oraz o pokonaniu i podboju potężnego wroga podczas gdy w rzeczywistości nie było żadnego miasta ani tym bardziej żyjących w nim nieprzyjaciół do pokonywania.

 

Dokładnie ten sam schemat powtarza się w przypadku Gibeonitów. Miał to być lud który, obawiając się Izraelitów, podał się nie za mieszkańców Kanaanu (ponieważ tych Izraelici mieli, z boskiego nakazu, wyrżnąć) ale za przybyszów z odległych krain. Jozue, uwierzywszy w to że nie są oni Kananejczykami, zawarł z nimi sojusz. Gdy później poznał prawdę (że Gibeonici w istocie są jednak Kanajeczykami) nie złamał sojuszu, ale przeklął ich i od tej pory wyznaczył im status sług - mieli zajmować się zbieraniem drewna i noszeniem wody. Archeolodzy zlokalizowali miasta które miały być siedliskami owych Gibeonitów - ich „stolica” to dzisiejsze el-Jib. Odkryto też pozostałości innych wspomnianych w kontekście exodusu miast Gibeonitów - Kefira, Beeroth i Kiriath-jeraim. Także tutaj wynik był jasny i oczywisty - na tych stanowiskach nie znaleziono ani śladu z okresu późnej epoki brązu. Opowieść o Gibeonitach mieszkających w tym okresie w tych miastach to zwykła bajka.

 

Skoro zaś jesteśmy już przy plemionach zamieszkujących Kanaan… Ludy, które zamieszkiwały ten teren i zostały przez Jahwe przeznaczone do eksterminacji to między innymi Amoryci, Peryzzyci, Refaici, Anakici, Kananejczycy, Chetyci, Girgaszyci, Chiwwici i Jebusyci.

 

Z Hetytami związana jest ciekawa historia. Istniało bowiem w poprzednich stuleciach imperium Hetytów ze stolicą na terenie dzisiejszej środkowej Turcji. Imperium to było przez długi czas rywalem Asyrii na obszarze górnej Mezopotamii - dokładniej górnego Eufratu. Dzięki temu w świadomości Asyryjczyków pojawiło się powiązanie - „Hetyta” - to „ten mieszkający za rzeką Eufrat” (z ich punktu widzenia).  W okresie o jakim mowa Hetyci byli poza zasięgiem Izraelitów (tak samo jak Egipcjanie). Tworzyli potężne imperium, równe siłą imperium egipskiemu. Jednak w momencie tworzenia Biblii byli już jedynie wspomnieniem - ich państwo załamało się i upadło wiele wieków wcześniej. Wciąż jednak żywe było wspomnienie tego państwa jak i tego, że Asyryjczycy tak właśnie zwali mieszkańców „za rzeką” - a więc i Palestyny. Pisarze, chcąc więc zaludnić Kanaan „ludami do eksterminacji”, dodali do listy owych Hetytów.

Ta sama sytuacja ma miejsce w przypadku Amorytów. To kolejny lud który istniał dużo wcześniej a w okresie w jakim miała toczyć się historia był jedynie wspomnieniem. Ich zniknięcie nie jest jednak spowodowane działaniem Izraelitów, lecz potężniejszych od nich imperiów i migracji.

Peryzzyci to z kolei inna bajka. Określenie to oznacza dosłownie „mieszkańców wsi”, bez określania jakiejkolwiek przynależności etnicznej.

Refaici i Anakici natomiast są powiązani z… owymi wspomnianymi wcześniej upadłymi aniołami i ich potomstwem. Mieli to być owi „giganci” jacy rodzili się ze związków zapewne aniołów i ludzkich kobiet.

Co do pozostałych plemion i ludów - nic o nich nie wiadomo. Ich nazwy nie zachowały się w żadnych pozabiblijnych źródłach.

 

Jak to się ma do naszej historii?

 

Chodzi o to, że Biblia z zapałem serwuje nam historie o szturmowaniu nieistniejących miast i mordowaniu ich nieistniejących mieszkańców. I podobnie jest w tym przypadku. Sytuacja polityczna odmalowana w Biblii nijak się ma do realiów epoki w jakiej te wydarzenia miały mieć miejsce. Izraelici wymieniają listę ludów z którymi walczyli i które niszczyli, jednak nie są to ludy z którymi mogli realnie walczyć i realnie niszczyć. W jednych przypadkach nazwy odnoszą się do ludów które już nie istniały. W innych - ludów które nigdy nie istniały. Jak na przykład wspomniani giganci najprawdopodobniej nawiązujący do megalitycznych głazów ustawionych wiele wieków wcześniej. W rejonie w jakim mieszkać mieli ci giganci znajduje się wiele dolmenów takich jak ten:

 

 

Dolmens_zpsdt19ixrk.jpg

 

 

Łatwo domyślić się, że to właśnie takie dolmeny stanowiły początek bajek o gigantach. W Biblii wspomniany jest Og, „ostatni z gigantów”, tak wielki, że spał na łóżku o wymiarach 9x4 kubitów (ponad 4x1,8 metra). Odpowiada to rozmiarom podobnego głazu z tamtej okolicy który być może stał się właśnie pierwowzorem tej legendy.

A zatem dochodzimy tutaj do zaskakującego problemu. Okazuje się bowiem, że przybywający do ziemi obiecanej Izraelici z zapałem wybijali ludy których raczej nie mogli wybijać, natomiast ani słowem nie wspomina się tam o realnych przeciwnikach jakich powinni zastać (na przykład Egipcjan).

 

A zatem - całą historię ucieczki z Egiptu i podboju Kanaanu można, pod kątem historyczności, podsumować następująco: jest to historia która opisuje rzekomo zaistniałe w przeszłości wydarzenie (mające być podwaliną realnej egzystencji Izraelitów w swoim królestwie), które pełne jest odniesień do realnych miejsc, lecz jednocześnie wyraźnie nie jest wiarygodne, ponieważ całkowicie myli się w realiach epoki w jakiej „wyjście” dziać się miało - późnej epoki brązu. Co więcej - na podstawie wykopalisk archeologicznych możemy stwierdzić, że kompozycja tekstu jaki znamy z Biblii jest stosunkowo późna i na pewno nie pochodzi z okresu tej rzekomej wielkiej migracji. Znajduje się w niej bowiem wiele odniesień do miast i państw które zupełnie nie istniały nawet w okolicy okresu w jakim dziać się miała ta wędrówka - natomiast istniały (w wielu przypadkach istniały wyłącznie) w okresie dużo późniejszym. Co ciekawe - ten „dużo późniejszy” okres to akurat okres w którym istniały królestwa Judy i Izraela.

 

Ani wyjście z Egiptu ani podbój Kanaanu, mimo że jest tak obszernie i szczegółowo opisane nigdy nie miało miejsca. Cała ta historia została skomponowana w okresie gdy Izraelici posiadali swoje państwa - została spisana z ich punktu widzenia. Tutaj jednak ciekawe jest to, że choć sama kompozycja zdradza wyraźnie okres powstania tekstu - sama historia sięga zapewne nieco głębiej. Exodus wspominają prorocy Amos i Ozeasz, żyjący w VIII wieku p.n.e. Paradoksalnie jądro historii o ucieczce z Egiptu może być związane ze wspomnianymi wcześniej Hyksosami. Owi Hyksosi, po wyparciu z Egiptu, osiedlili się w Kanaanie. Po prostu stali się Kananejczykami (a jaki związek to ma z naszymi Izraelitami - już za chwilę zobaczymy). Jak wspomniałem wcześniej - historia Hyksosów i Izraelitów jest dość podobna - oba ludy miały przenieść się do Egiptu, osiedlić się tam, mieszkać przez pewien czas a potem masowo z niego „wyjść” i osiedlić się w Kanaanie. Czy zatem zmyślona opowieść o Mojżeszu, cudach i wędrówce przez 40 lat po Synaju jest próbą przeniesienia starych opowieści i wspomnień o przegranej wojnie Hyksosów z Egipcjanami na grunt i potrzeby królestwa Izraelitów? Jeśli potomkowie Hyksosów - Kananejczycy - utrzymali przy życiu pamięć o tym wydarzeniu, może pewnego dnia Izraelici po prostu dodali parę elementów, wprowadzili fikcyjne postacie, cuda Jahwe i stworzyli sobie bajkę o exodusie - na tyle dobrze działającą na Izraelitów bo mającą pewne podstawy w pamięci Kananejczyków? Jest też inny trop - w dawnych czasach „wyjściem z danego kraju” często określano zrzucenie poddaństwa. Jeśli jakiś kraj podbijano, wtedy taki zdobywca chwalił się, że „wprowadził ziemię albo lud X do swojego kraju”. Jeśli zaś jakiś lud zrzucał jarzmo poddaństwa - wtedy mówiono o tym, że „lud X wyszedł z tego państwa”. Na przykład hetycki król Szupiluliuma chwali się w zachowanym tekście:

 

”Miasto Qatna ze wszystkimi jego dobrami wprowadziłem do ziemi Hatti. W jednym tylko roku zagarnąłem i wprowadziłem wszystkie te ziemie do ziemi Hattti.”

 

Ale gdy Asyria podbiła Izrael w VIII wieku p.n.e. pojawił się nowy element - podbitą ludność przesiedlono do innych części imperium. Wtedy też pojawiło się nowe powiązanie - „wprowadzenia/wyprowadzenia” danego ludu do jakiegoś państwa z jednoczesną fizyczną wędrówką ludzi z tym związaną (przesiedlenia). Możliwe zatem, że „wyjście z Egiptu” związane jest ze zrzuceniem jarzma Egiptu (co faktycznie nastąpiło - w okresie w jakim miał się dziać exodus Kanaan, jak wspomniałem, był pod okupacją egipską, jednak w późniejszym okresie Egipt zaczął przeżywać kryzys i przestał wtrącać się w sprawy Palestyny dając lokalnym królom wolność działania). Można było wtedy mówić, że „Izraelici wyszli z Egiptu” - czyli najzwyczajniej w świecie wyszli (bez żadnego przemieszczania się! ;) ) spod jego władzy. W okresie podbojów asyryjskich zaś „wejście lub wyjście” z danego kraju zaczęto łączyć z realnym i fizycznym przemieszczaniem się ludności w wyniku asyryjskich deportacji. Wtedy to mógł pojawić się pomysł, że owe „wyjście z Egiptu” było faktycznym przemieszczaniem się rzeszy ludzi (jak w przypadku asyryjskich przesiedleń) z jednego miejsca do drugiego. Jakakolwiek jednak opcja jest prawdziwa (czy któraś z tych dwóch, czy może jeszcze jakaś inna) - jedno jest pewne: wszystkie księgi opisujące wędrówkę Izraelitów z Egiptu do Kanaanu to absolutna fikcja literacka.

 

Ale przecież jakoś Izraelici musieli pojawić się w Palestynie.

 

Jest to kwestia która nęka badaczy od w sumie niedawna. Jeszcze nie tak dawno temu przecież wszyscy byli przekonani, że absolutnie znają odpowiedź - a jest ona zawarta na kartach Biblii. Wiek XIX i XX to początki prób poszukiwań dowodów archeologicznych potwierdzających te biblijne opowieści. Jak już wiemy - archeologiczne poszukiwanie grupy wędrujących pod wodzą Mojżesza Izraelitów nie powiodło się. Gdy zabrano się za archeologiczne poszukiwanie śladów podboju Jozuego… wyniki okazały się zdumiewające!

Archeolodzy odnaleźli bowiem prastare kananejskie miasto które mniej więcej w tamtym okresie zostało… gwałtownie zniszczone. A na ich miejscu pojawiły się materialne ślady innej, nowej kultury. Wyglądało to tak, jakby ktoś nagle zniszczył miasto a potem osiedlił się na jego ruinach, jednak tymi nowymi osadnikami nie byli ci sami mieszkańcy co wcześniej, ale wyraźnie innego pochodzenia. Co ciekawe - dokładnie taki sam schemat odkryto w wielu innych osadach z tamtej epoki - w mniej więcej tym samym czasie (w przeciągu kilkunastu-kilkudziesięciu lat) wiele miast i osiedli kananejskich padło najwyraźniej ofiarą obcych najeźdźców którzy zwyczajnie przejęli te ziemie. Chrześcijańscy archeolodzy byli wniebowzięci.

 

Ale…

 

Tych zniszczeń nie spowodowali  nasi Izraelici. Świat jaki przedstawiał się w momencie rzekomej ucieczki Izraelitów podzielony był na dwóch głównych aktorów - Egipt i Hetytów. One to, po podpisaniu „wieczystej przyjaźni” podzieliły między siebie całe wybrzeże wschodniego Morza Śródziemnego. Każdy panował swoją częścią, a Kanaan w tym podziale przypadł Egiptowi. Na początku XII wieku p.n.e. stało się jednak coś, co zburzyło ten istniejący porządek. W ciągu zaledwie jednego pokolenia upadły największe centra kultury i cywilizacji, upadła cywilizacja mykeńska, imperium Hetytów przestało istnieć a Egipt, wycofany z dalekich zdobyczy terytorialnych,  walczył o przetrwanie. Od południowej Grecji po obecną Gazę - na całym wybrzeżu Morza Śródziemnego nie ostało się praktycznie żadne miasto. Wykopaliska odsłoniły pozostałości po tych wydarzeniach - zburzone mury, ślady pożarów i potrzaskane celowo posągi bóstw.

Nie wiadomo co tak naprawdę się stało. Wiemy tylko, że stary świat przestał istnieć i nastały ciemne wieki odbudowywania cywilizacji. Duży swój udział w tym dziele zniszczenia miały tak zwane „Ludy Morza” - jednak kim tak naprawdę oni byli - to też nie jest do końca wiadome. W przekazach starożytnych z tej epoki nazywana tak była koalicja plemion która ruszyła na swoich okrętach i, przetaczając się po wschodnich wybrzeżach Morza Śródziemnego, niszczyła i paliła wszystko na swojej drodze. Być może były to plemiona migrujące za lepszym życiem, przemieszczające się z powodu zmian klimatycznych. Być może dołączały do nich grupy zdesperowanych ludzi wykluczonych społecznie, uciekających przed swoim marnym losem. W tamtych bowiem czasach bardzo łatwo można było popaść w spiralę długów która kończyła się w tylko jeden sposób - niewolnictwem (gdy nie masz zboża które mógłbyś zasiać - bierzesz pożyczkę aby je kupić, zasiać i mieć z czego żyć. Jeśli następny rok będzie dobry i zbiory obfite - spłacisz ją, jednak jeśli nie - będziesz musiał się jeszcze bardziej zadłużyć.  A to wszystko do momentu w którym jedyną opcją spłaty pożyczki będzie oddanie się w niewolę. Akty prawne tamtej epoki robiły wiele by zmniejszyć skalę tego zjawiska, ale w prymitywnej gospodarce na niewiele się to zdawało). Zachował się list Ammurapiego, ostatniego (ostatniego - jak to wymowne!) króla Ugarit:

 

„Przybyły wrogie okręty. Wróg pali moje miasta i wznieca chaos. Moi wojownicy są w kraju Hetytów, moje okręt w Licji. Kraj został pozostawiony samemu sobie.”

 

Jedynie Egipt wciąż z trudem walczył o swoje istnienie. Zachowały się teksty egipskie z tego okresu:

 

„Obce kraje zawiązały spisek, żaden kraj nie mógł oprzeć się sile ich oręża. Szli w stronę Egiptu… Położyli swoje ręce na krajach leżących aż po skraj świata a ich serca były pewne - nasze plany się powiodą!”

 

Egipt zdołał się obronić, choć za straszliwą cenę. Musiał zrezygnować z wielu terytoriów a sam popadł w kolejny okres słabości wewnętrznej. Egipcjanie mogli się jednak mimo wszystko cieszyć, że nie podzielili losu innych ludów i chwalić:

 

„Ci, którzy przybyli nad naszą granicę - ich nasienie nie istnieje! Ich serca i dusze są skończone na zawsze!”

 

Tutaj:

 

KLIK

 

Można obejrzeć przedstawienie tej bitwy jakie pozostawili nam, na ścianie jednej ze świątyń, Egipcjanie.

 

To właśnie jest przyczyna owych zniszczeń jakie dawni archeolodzy przypisywali Izraelitom. Nie są to jednak zniszczenia dokonane przez Izraelitów. Chaos jaki nastał w tym okresie to nie było nagłe, gwałtowne wydarzenie ograniczone do samego Kanaanu. Nie tylko bowiem Kanaan upadł - upadku doświadczyły prawie wszystkie cywilizacje wschodniego Morza Śródziemnego. Ba - nawet zniszczenia w samym Kanaanie nie nastąpiły jednocześnie - niektóre miasta zostały spalone w danym roku, inne zaś upadły dopiero 100 lat później! Dopiero szersze spojrzenie na cały region pokazało, że zniszczenia miast kananejskich to nie wyjątek - to po prostu fragment jednego wielkiego i rozciągniętego w czasie wydarzenia, które odmieniło cały tamtejszy świat i które trwało więcej niż jedno pokolenie. Upadł stary porządek - a to oznacza, że mógł narodzić się nowy.

 

Wiemy, że lud zwany „Izraelem” musiał mieszkać w Palestynie około roku 1208/7 p.n.e. A wiadomo to dzięki tak zwanej „steli Merenptaha”, egipskiego króla, który najechał Kanaan i spustoszył te ziemie. Na steli tej napisane jest:

 

„Książęta leżą na twarzach mówiąc: "Litości!" Nikt spośród Dziewięciu Łuków nie podnosi swej głowy. Spustoszenie dla Tehenu, Hatti jest uspokojony. Splądrowany jest Kanaan z wszelkim złem, uprowadzony Aszkelon, pochwycone Gezer, Janoam uczynione jak nieistniejące. Izrael jest zrujnowany, nie ma jego nasienia. Hurru stała się wdową dla Egiptu! Wszystkie ziemie razem, są one uspokojone. Każdy kto był niespokojny został związany”

 

Wiemy, że użyty tu termin odnosi się do ludu, ponieważ Egipcjanie stosowali tak zwane „determinatywy” - znaki, które określały następujące po nich wyrażenia. Przed wyrażeniem ysyriar (nasz „Izrael”) pojawia się zaś znak oznaczający „lud”. To najstarszy znany nam zapis tej nazwy na świecie.

 

To w jaki sposób ów „Izrael” pojawił się na tej ziemi próbowano sobie w naukowy sposób (a więc bez ślepego patrzenia w Biblię - w opis Exodusu jako prawdziwej historii) wyjaśnić rozmaicie. Niektórzy, zapewne pod „delikatnym” wpływem Biblii, obstawiali, że byli to nomadzi którzy przybyli z dalekiej pustyni i osiedlili się na spustoszonych przez Ludy Morza terenach. Inni z kolei uważali, że to tak zwani „habiru” - ludzie, którzy porzucili kananejskie miasta i, w ucieczce przed niewolą z powodu długów, osiedlali się w dzikich odstępach.

 

Ale praca archeologów przyniosła jeszcze inne wyjaśnienie.

 

Przede wszystkim zmieniło się podejście archeologów - dawniej skupiano się na miejscach opisywanych intensywnie w Biblii, na tych wszystkich zrujnowanych kananejskich miastach. To jednak okazał się (paradoksalnie) fałszywy trop gdy szło o pierwszych Izraelitów. W drugiej połowie XX wieku zaczęto stosować nowe techniki, zwracać bardziej uwagę na to gdzie i jak zamieszkiwali zwykli ludzie w dawnych czasach. Rozpoczęto dużą ilość sondażowych poszukiwań w miejscach, które wcześniej były pomijane. Zaczęto sukcesywnie przeczesywać rozmaite pagórki i doliny i notować wszystkie ślady obecności ludzkiej w tych miejscach od zarania dziejów. I dopiero gdy zwrócono się w tę stronę udało się uzyskać obraz najwcześniejszych osad Izraelitów.

 

Przede wszystkim na jaw wyszedł pewien niesamowity cykl. W Kanaanie zawsze istniały większe centra miejskie - skupiające lokalnych władców lub gubernatorów egipskich. Wszystkie one były położone w dogodnych lokalizacjach, przy dużych i żyznych polach. Kanaan jednak pełen był również dużo mniej gościnnych, a wręcz dzikich odstępów. W wyniku badań archeologicznych okazało się, że co pewien czas na tych dzikich i mniej przyjaznych człowiekowi terenach wyrastały małe osady. Trwały przez jakiś czas tylko po to, aby kilka pokoleń później zaniknąć. Wszystko po to, by za jakiś czas nowa fala osadnictwa ponownie sprawiła, że w dziczy tej pojawiły się te malutkie osady.

 

Pierwsza fala osadnictwa na tych dzikich terytoriach (oddalonych dalej od Morza Śródziemnego, głównie na wyżynach) miała miejsce mniej więcej w latach 3500-2200 p.n.e. Z tego okresu pochodzi około 100 takich małych osad rozsianych po całej okolicy. W latach 2200-2000 p.n.e. większość z nich została jednak opuszczona z jakiegoś tajemniczego powodu - dzicz znów stała się dziczą. Lata 2000-1550 p.n.e. to kolejna fala osadnictwa - ponownie w dzikich odstępach pojawiać się zaczęły te małe osady - z tego okresu pochodzi około 220 stanowisk archeologicznych. Lata 1550-1150 p.n.e. to kolejny kryzys tego typu osadnictwa - ponownie wioski te były opuszczane przez ich mieszkańców - z tego okresu jedynie 25 znanych stanowisk było wciąż zamieszkanych. Lata 1150-900 p.n.e. to kolejna, trzecia już fala powstawania tych osad. W tym okresie zamieszkanych było około 250 znanych stanowisk rozsianych po całym kraju. W okresie królestw Izraelskich - 900-586 p.n.e. te wioski  jednak nie zostały już opuszczone - ludność wciąż je zamieszkiwała a ilość takich stanowisk z potwierdzonymi śladami ciągłego osadnictwa wzrosła do około 500.

 

Co więcej - badania pozostałości tych osad odsłoniły przed nami kolejne ciekawostki. Okazało się na przykład, że osady te były dość małe (przeciętnie składały się z kilkunastu-kilkudziesięciu domostw i  mieszkało w nich około 50 osób dorosłych i 50 dzieci), pozbawione były jakichkolwiek budynków administracyjnych czy świątyń, pozbawione też były śladów jakiejś złożonej administracji (pisma, pieczęcie itp.). Wszystkie dobra (których było mało - mieszkańcy tych osad byli biedni, nie posiadali luksusowych przedmiotów a ich ceramika i inne przyrządy domowe były bardzo biednie wyglądające) były wśród nich względnie równo rozdzielone. Wiemy też, że oprócz uprawy roślin (zboże, winogrona, oliwki) hodowali oni także zwierzęta (głównie bydło). Co więcej - układ domostw był również niezwykle ciekawy - wygląda na to, że chaty połączone były razem tworząc owalną strukturę z otwartym dziedzińcem w środku.

 

 

BSBKRA000024L_zps9xktqj6z.jpg

 

 

Gdy połączy się to wszystko w całość -staniemy blisko odkrycia tajemnicy pochodzenia Izraelitów.

 

Kanaan od momentu powstania rolnictwa był świadkiem dwóch rodzajów „stylów życia”. Jedni mieszkańcy preferowali osiadły tryb życia - budowali oni swoje wsie które z czasem przeradzały się w obwarowane miasta. Uprawiali na przyległych polach zboże - nie było to zadanie proste, lecz przy opiece bogów urodzaju - dawało podstawy potrzebne do przeżycia. Inni z kolei woleli życie nomadów - wędrownych pasterzy wypasających swoje stada. Ci ludzie nie mieszkali w jednym miejscu lecz w swoich namiotach i ciągle przemieszczali się w poszukiwaniu nowych pastwisk po całej okolicy. Te dwie grupy są od siebie w dużym stopniu zależne - mieszkańcy miast otrzymywali od pasterzy mięso, produkty mleczne i skóry, w zamian zaś sprzedawali im zboże którego nomadzi nie posiadali (ponieważ, wędrując za swoimi stadami, nie byli w stanie uprawiać ziemi). I wszystko było dobrze - układ taki funkcjonował - dopóki w regionie panował spokój.

 

Kiedy jednak nastawały czasy chaosu - pojawiał się problem. Mieszkańcy wsi nie mieli wówczas wystarczającej ilości zboża na handel, ponieważ sami walczyli o swoje przetrwanie. Nomadzi, którzy tego zboża potrzebowali jako ważnego uzupełnienia swojej diety - musieli zatem jakoś te zboże sobie samemu wytworzyć. Zakładali więc w dzikich odstępach (po których wcześniej wędrowali ze swoimi stadami) swoje własne małe osady i tam zajmowali się uprawą zbóż i hodowlą bydła. Pasterskie pochodzenie założycieli tych osad zdradza zaś właśnie układ domostw - który jest przeniesieniem układu namiotów stosowanym przez pasterzy na przestrzeni wszystkich lat, stosowanym nawet na początku XX wieku, a gdzieniegdzie może i do dziś. Układ taki (owal z dziedzińcem pośrodku) zapewniał stadom bezpieczeństwo w nocy, gdzie zwierzęta (najważniejszy dobytek pasterza) mogły się schronić na tej przestrzeni pośrodku. Nomadzi, chcąc założyć stałe domostwa - po prostu wciąż robili to korzystając ze starych nawyków - skoro zawsze rozkładali namioty w ten sposób - nie ma co się dziwić, że swoje pierwsze w życiu stałe domy zaczęli budować tak samo.

 

Fale osadnictwa, te wszystkie cykle, pasują do wydarzeń jakie miały wówczas miejsce. Lata 2000-1550 p.n.e. - gdy pojawiały się stałe osady tych nomadów - to okres chaosu związany z wspomnianymi wcześniej „Hyksosami”. Lata 1550-1150 p.n.e. - gdy osady nomadów zanikły - to okres spokoju związany z podbojem Kanaanu przez Egipt - miasta rozwijały się pod protekcją faraonów, produkowały nadwyżkę zboża więc nomadzi mogli porzucać swoje osady, wracać do wędrownego trybu życia i kupować zboże od tychże mieszkańców miast. Kolejna fala powstawania tych pasterskich osad miała miejsce po roku 1150 p.n.e. - po wspomnianym już załamaniu się starego świata. Chaos jaki wtedy powstał sprawił, że nomadzi nie mieli od kogo te zboże kupować - zaczęli więc zakładać swoje własne osady i uprawiać swoje własne pola, przechodząc z hodowli kóz na hodowlę bydła.

 

No ale czy to aby na pewno nasi Izraelici? Tak - ponieważ wiemy, że te osady (ich ostatnia, trzecia wspomniana wcześniej fala) trwały niezmiennie, bez żadnych zakłóceń, aż do czasów królestw izraelskich a ich mieszkańcy określali samych siebie w tym okresie w ten właśnie sposób - mianem Izraelitów. Jest też jeszcze jedna wskazówka - i to niezwykle ważna. Badania archeologiczne wykazały, że osady tego typu nie były ograniczone jedynie do ziem Izraela - powstawały na całym obszarze wszędzie tam, gdzie ziemia była bardziej dzika i niegościnna i gdzie wcześniej przemieszczali się pasterze. Dlaczego zatem akurat tutaj pojawili się Izraelici, a na sąsiednich terenach, gdzie w tym samym czasie działo się dokładnie to samo pojawiły się inne ludy, na przykład Moabici czy Edomici? Pierwsze osady tych naszych Izraelitów charakteryzuje jedna, szczególna cecha. Hodowano w nich rozmaite zwierzęta oprócz jednego - świń. Wszyscy sąsiedzi pierwszych Izraelitów hodowali i jedli te zwierzęta - a mieszkańcy osad powstałych na terenie późniejszych królestw Izraelskich - z jakiegoś powodu - nie. Nie wiemy z jakiego powodu, nie wiemy dlaczego tak naprawdę ci pierwsi Izraelici postanowili nie jeść wieprzowiny. Istnieje hipoteza, że w ten sposób po prostu postanowili odróżnić się od swoich sąsiadów i na tym zbudować swoją tożsamość. Czy to prawda - nie wiadomo. Wiadomo jednak, że to właśnie dowód identyfikujący pierwotnych mieszkańców i założycieli tych osad jako Izraelitów.

 

Dlaczego jednak trzecia fala osadnictwa, po nastaniu spokoju - nie opustoszała (zgodnie z cyklem)? Ponieważ nastał nowy czas, nowa epoka - epoka żelaza. Pojawiły się nowe metody uprawy ziemi, pojawiły się nowe wynalazki jak cysterny i terasy. Nomadzi wciąż istnieli, jednak Izraelici postanowili (przynajmniej większość z nich), że z ludu pasterskiego staną się ludem osiadłym. Że sytuacja polityczna jaka się pojawiła jest dla nich korzystna. Ten okres to czas krystalizowania się nowych państw - Kanaan przestał być terenem miast państw kananejskich - gdyż one upadły w wyniku wspomnianego wcześniej chaosu. Na ich miejscu - z mieszkańców tych małych osad - wykrystalizował się cały nowy naród który stworzył własne państwo.

 

Ale to wszystko sprowadza nas do jeszcze jednej ważnej kwestii. Wiemy już, że najprawdopodobniej nasi historyczni (a więc - jedyni prawdziwi, nie zaś bohaterowie fikcji literackiej jaką jest Biblia) Izraelici wykrystalizowali się jako naród z pasterzy, którzy w okresie chaosu związanego z „Ludźmi Morza” osiedlili się na niezbyt urodzajnych wyżynach. Kim jednak byli ci pasterze? Przybyłymi z Egiptu uciekinierami?

 

Otóż nie. Byli ludźmi, którzy od wieków tam zamieszkiwali. Którzy od zawsze kręcili się ze swoimi stadami po pastwiskach kananejskich wyżyn a którzy jedynie w wyniku niekorzystnych zmian w lokalnej gospodarce zmuszani byli okresowo do tworzenia swoich własnych stałych osad. Po raz kolejny okazuje się, że Biblia wszystko opisuje źle. Archeolodzy są dziś w zasadzie zgodni, że Izraelici nie byli ludem, który przybył z daleka i wyrżnął obcych im Kananejczyków. Izraelici… sami byli Kananejczykami. Jak już pisałem - społeczności były wówczas podzielone na dwie grupy - ludzi, którzy woleli mieszkać w stałych osadach i ludzi, którzy woleli wędrować ze stadami. Gdy upadł świat w którym główną rolę odgrywali Kananejczycy mieszkający w miastach - na pierwszy plan wysunęli się kananejscy wędrowni pasterze, którzy musieli z tego powodu porzucić styl życia nomadów. A cała historia Biblijna to w istocie odwrócenie sytuacji - Kananejczycy nie upadli z powodu przybycia Izraelitów - w prawdziwej historii to pojawienie się Izraelitów było skutkiem upadku starego kananejskiego porządku.

 

I na tym zaskakującym zwrocie akcji zakończę ten wpis. W następnym - przyjdzie czas na dzieje królestw izraelskich.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


  • 0





Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych